Krzysztof Kąkolewski

Gang Boży

 

 

Kilka dni przed śmiercią ofiary zbrodni w willi Polańskich w Los Angeles wywoływały ducha nie narodzonego dziecka Sharon Tate. W lecie 1970 roku w jednym z mieszkań warszawskich zorganizowano seans spirytystyczny. Teraz uczestnicy tamtego seansu mieli odpowiedzieć na kilka pytań. Najważniejszą osobą był pewien mężczyzna, który poprosił o arkusz papieru, cyrkiel i ekierkę. Narysował krąg, w środku mniejszy, w który wpisał magiczny znak: dwa przecinające się trójkąty. Większy krąg podzielił na tyle części, ile jest liter w angielskim alfabecie. Zasłonięto okna, zapalono świece, towarzystwo zasiadło wokół stolika i położyło ręce na porcelanowym talerzyku zakrywającym magiczny znak. W pewnej chwili mistrz ceremonii powiedział:

- Talerzyk ciepły. Przybądźcie duchy.

Po seansie mistrz poskarżył się, że dawno nie koncentrował sił jako medium i jest wyczerpany.

- Od czasu gdy jestem kapłanem, zarzuciłem te praktyki. Jeśli pana - zwrócił się do mnie - interesuje moje duszpasterstwo, mogę pana wprowadzić. Moje imię duchowne jest Syxtus. Niedługo wybieram się w podróż pasterską. Może mi pan asystować.

W listopadzie 1970 roku po paru godzinach intensywnej jazdy znaleźliśmy się na północno-wschodnim krańcu Polski, w Kosewie. W bagażniku wiozłem turystyczną torbę Syxtusa z szatami pontyfikalnymi, naczyniami liturgicznymi, świętymi księgami, winem Gellala i koniakiem. Kiedy wjeżdżaliśmy na podwórze siedziby patriarchy i metropolity Jana, w świetle reflektorów zobaczyliśmy obszerny dom wśród róż zdziczałych i wybujałych jak drzewa.

- Otrzymałem ostrzeżenie - powiedział metropolita i patriarcha Jan, mając przy swoim boku żonę i córkę - że przyjdzie dwóch ludzi, żeby mnie otruć. Dlatego poczekam, aż sami napoczniecie koniak, który przywieźliście. Mój lęk rodzi się z wewnętrznych trudności mojego kościoła. Zaczęło się to w maju Roku Pańskiego 1942 w Aruszu koło Dar es-Salaam, diecezji Kilimandżaro. Byłem wtedy kapelanem wojskowym 17 tysięcy uchodźców. Władze kościoła starokatolickiego w USA zwróciły się z prośbą do patriarchy Aleksandrii, Christoforosa, by w podległym mu duchowo kraju dokonano wyboru elekta na biskupa tej wiary dla rodziny wojskowych i uchodźców. Jako jeden z szesnastu kandydatów stałem w kolejce do kielicha, w którym było szesnaście kartek i tylko na jednej pieczęć Rybaka. Zgaszono światła. Nie widząc się nawzajem, w ciemności braliśmy kartki. Gdy zabłysło światło, wiedziałem, że jestem biskupem. Konsekracji dokonali arcybiskupi: Konstantyn Kurielas z kościoła ormiańsko-koptyjskiego w Aleksandrii, Petrus Kalamazis, ortodoks z Grecji, i Ptoloteus Heredes z kościoła ormiańskiego dla Koptów w Bejrucie. Najdalsze sukcesje apostolskie bezpośrednio od Chrystusa przez Piotra i Pawła pochodzące i wiodące zstępująco przez Urbana VIII papieża, kardynała Barberiniego i armeńskiego patriarchy Ecmienidzego połączyły się we mnie. Otrzymałem też ze stanu New Jersey biskupstwo misyjne na całą Afrykę z siedzibą w Ugandzie.

Ówczesna Tanganika była mandatem brytyjskim. Wpływy niemieckie mimo utraty tej kolonii w 1918 roku były silne, głównie przez kanał misyjny. Po dojściu Hitlera do władzy niemieccy pastorzy stali się agentami piątej kolumny. Pracowali dla Abwehry, używając Murzynów, nawróconych przez siebie na protestantyzm, do szpiegostwa i sabotażu. Przechrzciwszy 400 tysięcy Murzynów na moją wiarę, przy pomocy władz brytyjskich przejąłem kościoły, przekształcając je w bastion aliancki. Udało mi się pozyskać jedno z najbardziej wojowniczych plemion, które ścigało zbiegłych do dżungli agentów Abwehry. "You kufa" - pan umrzesz - mówili mieszaniną angielsko-suahilijską, ścinali im głowy i dostarczali władzom.

Wróciwszy do Polski otrzymałem dalsze dziedzictwa kościoła starokatolickiego mocą testamentującego, od dotychczasowej Głowy, który nakazuje mi prowadzić ten kościół Bożą Ręką. Metropolita Tihon mianował mnie jedynym przedstawicielem przy Prezydencie (taka jest forma) Gomułce. Jednoczę pod swoją władzą duchową: Ukrainę i Białoruś, Litwę i Łotwę w ZSRR, Rumunię, Węgry, Czechosłowację, Bułgarię, cały obszar zachodniej Europy, Polskę, Afrykę, Stany Zjednoczone, Kanadę. Moja jurysdykcja jest bez ograniczenia w prawach kanonicznych i jurysdycznych. Według moich obliczeń w połowie świata, nad którą mam władzę, mam miliony wiernych. Nie wiedzą oni, gdzie jest ich pasterz. W samym województwie olsztyńskim mam spisanych w księdze 130 osób. Rodzi to kłopoty wewnętrzne. Mój episkopat był zmuszony postawić jednemu z księży poważne zarzuty. Popadł w symonię: kupczył święceniami kapłańskimi biorąc 500 złotych od osoby. Sam, jak wykazało dochodzenie duchowne, święcił się w sześciu kościołach nie wierząc w żaden z nich, kolekcjonując kapłaństwa w nadziei, że któreś okaże się ważne. Kiedy odprawiał mszę świętą, mylił kolejność Ofiary. Ożenił się bez zezwolenia władzy duchownej z osobą nieodpowiednią: Kulawą Stefcią, handlarką, mającą sklep z biustonoszami i punkt Toto. Z synodów tam odbywających się dochodziły wieści, że przemieniały się w orgie.

Zarządziłem zawieszenie go w czynnościach, odebranie naczyń i szat. Okazał nieposłuszeństwo, odmawiając podporządkowania się. Zasuspendowałem go. Powiedział, że wie, że ktoś nie jest prawdziwym księdzem i wyjawi nieważność sukcesji. To był szantaż. Ekskomunikowałem go. Dalsze dochodzenie wykazało, że podrabiał podpisy, kradł formularze i nieprawnie użyczał pieczęci, wystawiając na prawo i lewo zaświadczenia o święceniach i sakrach.

Obłożyłem go klątwą. Kiedy to nie pomogło, wykluczyłem z kościoła. Wtedy nadesłał list tej treści: "To dobrze, że ks. arcybiskup nie uznaje mojej parafii, bo władze nie uznają ks. arcybiskupa, który nie istnieje. Moja parafia ma nowy statut, jest niezależnym nowym kościołem i nikt nic ma prawa tu wsadzać nosa. Mam piękny kościół, ks. arcybiskupowi nie podlegam i nie uznaję go". Czyli schizma, odszczepienie, to co najbardziej tragiczne, zdarzyło się już kościołowi świętemu w pierwszych wiekach, narażając ówczesny świat na wojny religijne.

Niedawno usłyszałem, że przed moim domem zatrzymuje się samochód i nagle trzech nieznajomych mężczyzn wdarło się do mieszkania. Rzucili się na mnie, chcąc mnie pojmać i porwać, obezwładniwszy zaczęli rewizję. Przetrząsnęli szafy, szuflady; szukali moich dokumentów, żeby je zabrać i ukryć lub zniszczyć. Gdyby to im się udało, unicestwiliby mnie jako duchownego. Wzywałem pomocy. Wpadła moja żona Katia, zaczęła ich bić, drapać i rwać na nich ubrania. Puścili mnie i wycofali się. Niedawno poprzez wywiad, który mam dzięki swoim wiernym, otrzymałem wiadomość, że ma przyjechać dwóch mężczyzn. Przywiozą alkohol, w którym będzie trucizna na szczury i zabiją mnie. Wtedy skojarzyłem, że ile razy jadłem u tego mojego byłego duchownego obiad, czułem się potem źle. Do dziś jestem dziwnie słaby. On truł mnie, żeby zawładnąć kościołem. Dlatego bałem się, kiedy przyjechaliście. Znów noc, znów samochód, stawiacie koniak, wszystko się zgadza.

- Nie, eminencjo - odpowiada arcybiskup Syxtus - cel mojego przyjazdu jest inny. Ja jestem też głową kościoła starokatolickiego, tylko linii brytyjskiej. Otrzymałem sakrę biskupią w Anglii via NRD. Chcę zaproponować ci unię naszych kościołów. Unia kosewska będzie pierwszym etapem unii chrześcijaństwa.

- Może miałbym opory, bo otrzymałem informacje, że eminencja uważa się w Warszawie za papieża i każe tytułować Syxtusem I.

- Uważam tę kwestię za nieważną. Równie dobrze mogę uważać eminencję za papieża swojej wiary i tytułować Janem numer - jaki chce eminencja. Bywały czasy wielu papieży. Dziś mogą powrócić. Uznajemy biskupa rzymskiego, jest we Francji papież Klemens XV i my go również możemy uznać.

Po omówieniu warunków: wzajemne uznanie, wyświęcenie, interkomunia, Syxtus i Jan udają się do świątyni, która ze względu na tytuł dostojnika - ma rangę katedry. Mieści się w narożniku pokoju.

- Gdybym nie musiał wynajmować pokoju spółdzielni "Gromada" na okres wakacji, połączyłbym dwa pokoje i kaplica byłaby odpowiednia. Marzę o budowie kościoła w Kosewie, może także klasztoru. Choć mam tu własny klasztor - dodaje żartobliwie arcybiskup Jan, pokazując na Katię i córkę. - Katię poznałem w czasie rewolucji październikowej w Odessie. Pokochaliśmy się. Losy nas rozdzieliły, dopiero następna zawierucha złączyła. Katia repatriowała się do Polski z ZSRR, ja z Afryki i tu spotkaliśmy się. Adoptowaliśmy tę dziewczynę. Jakbyśmy jej dali życie: nie była zapisana w księgach. Podejrzewam, że po to nie rejestrowano jej, by ją zgładzić. Stał się cud: jest podobna do Kati.

Katia mówi, wbijając we mnie wzrok, niezadowolona ze szczerości męża:

- Jeśli to jest podstęp, to ja wam pokażę.

Arybiskup Jan oprowadza nas po kaplicy: między oknami ołtarz, cudowny obraz Matki Boskiej Kosewskiej, tabernakulum, stolik z insygniami obrządków Wschodu i Zachodu zjednoczonych w osobie patriarchy Jana, mitry niskie i wysokie, biblioteka mszałów i rytuałów różnych obrządków, oleje święte, pastorały, na drzwiach, na wieszakach trzy sutanny. Najświętszym przedmiotem jest relikwiarz zawierający pył pustynny z miejsca męczeństwa świętego Szczepana ukamienowanego w Jeruzalem. Relikwię, ten symbol rozproszenia wiernych, przywiózł arcybiskup Jan z Bliskiego Wschodu.

- Trzeba iść spać, bo nabożeństwo zacznie się o świcie - mówi patriarcha.

Arcybiskup Syxtus dostaje łóżko, ja posłanie na ziemi. Nad ranem, w ciemności, słyszę głos arcybiskupa Jana, budzącego mnie imieniem Boga. Myjemy się w lodowatej wodzie, nie ma dzwonu. Spieszymy do kaplicy. Obie kobiety, ubrane odświętnie, podążają za nami przez sień, biorą szaty hierarchitów, z pomocą moją, Kati i jej córki wkładają na cywilne ubrania komże, stuły, ornaty. Arcybiskup Jan przez chwilę spełnia funkcje kościelnego, zapala świece. Katia i jej córka wracają do "nawy", w której stoją tylko dwa krzesła dla nich, stając się zwykłymi wiernymi.

Obaj arcybiskupi wzajemnie nadają sobie sakrę.

- Przybądź, Duchu - mówi Jan.

Syxtus całuje go w rękę, potem Jan całuje Syxtusa, Jan daje Syxtusowi pastorał:

- Będziesz pasał tą laską owce. Nie bój się ni wrogów, ni napastników, ni wilków. Otrzymałeś tę władzę do śmierci i poza śmierć także. Nic więcej, niż nałożył na nas Duch Święty.

Unia kosewska stała się faktem. Dwaj papieże stali się jednym, stworzyli jedność. Potem krótka uroczystość przyjęcia mnie do nowego zjednoczonego kościoła i nadania mi tytułu diakona. Katia i córka gratulując całują mnie w usta. Moje dane arcybiskup Jan notuje według dowodu osobistego w dwu księgach: "Wiernych" i "Duchownych".

- Zawód wykonywany można wykonywać dalej. Małżeństwo jest dozwolone za pozwoleniem. Trzeba uzupełnić znajomość teologii, dogmatyki i liturgii - mówi oschle. Dwaj papieże, dwie wierne i ja zasiadamy do śniadania, które jest ewangelicznie ubogie.

Niedługo potem unia została jednostronnie zerwana. Nie są w pełni jasne motywy, które kierowały arcybiskupem Janem. Skarżył się, że w ślad za naszą wizytą nie popłynęły dowody naszego dziękczynienia. Dopatrywał się błędów liturgicznych i teologicznych, które przecież i jego obciążały. Zarzuty arcybiskupa Jana szły coraz dalej, aż doszedł do podważenia sakry i dziedzictwa apostolskiego arcybiskupa Syxtusa, ostrzegając, że wziął je "z rąk pokątnych", dając mu jednocześnie szansę zaczęcia od zera, powtórnego przebycia szczebli przez wikarego, proboszcza, kanonika, tym razem prawdziwych - w jego kościele. Musiałby odprawić pokutę, Jan bowiem podejrzewa, że w Syxtusie mogło się zrodzić przekonanie, że jest święty. Jednak brak w teczce personalnej: podania, życiorysu, metryki, świadectwa szkolnego, zaświadczenia lekarskiego. Musi to być uzupełnione.

"Mnie żadna instytucja ani sąd nie sięgnie, ani żaden urząd nie ma prawa zaprzeczyć. Zasyłam błogosławieństwo: więcej mądrości". Osobne rozdziały tych listów pasterskich są poświęcone mnie. Jan podejrzewa mnie o niewiarę, grozi pozbawieniem godności kościelnych i postawieniem przed sądem państwowym jako bluźniercy i świętokradcy.

- Pobyt w Kosewie to była maskarada - mówi arcybiskup Syxtus. - Ze względów taktycznych chciałem zjednoczyć kilka kościołów, przez co zyskalibyśmy na znaczeniu. W imię kompromisu udawałem, że nie widzę dziwności Jana. To mała porażka. Sukcesje apostolskie mam nie gorsze niż wielu biskupów rzymskich. Ale nie to ma znaczenie. Minął rok pańskiego cichego uczestnictwa w naszym kościele. Otworzymy panu drogę do zaszczytów i szansę zgłębienia problemów teologicznych, liturgicznych, finansowych. Jesteśmy gangiem bożym, ale w zmowie z Najwyższym. Chcielibyśmy, żeby nas prześladowano, opieczętowano świątynię. Modlę się o męczeństwo, ale nawet tego nam się odmawia.

Arcybiskup Syxtus wyjmuje skoroszyt, który jest archiwum kurii kościoła.

- Złożyliśmy państwu wartościową ofertę. (Czyta dokument): "Z awanturników religijnych, którzy zrzucili sutanny, ale tęsknią za nimi, uczynilibyśmy ludzi pracy - rewolucjonistów religijnych, misjonarzy-agitatorów". Odpowiedziano nam, że religie, które reprezentujemy, wymarły, wygasły i my nielegalnie obwołaliśmy się dziedzicami ich tradycji i sukcesji. Równocześnie próbowaliśmy pertraktować z drugą stroną, kościołem katolickim, oświadczając, że uznaliśmy dogmat o nieomylności jego papieża, Ale wyrzucono nas poza obręb kontaktów ekumenicznych, wzbroniono wstępu do świątyń, ostrzeżono przed "niemiłymi sytuacjami", "Cierpię wraz z wami - napisał nam dostojnik kościoła - dlatego, że nie mogę nakłonić was do wejścia na tę trudną drogę, która złagodziłaby wasze cierpienia, pozwoliła znaleźć wam radość i pokój, którego dotąd nie zaznaliście".

- Proszę więc opowiedzieć mi: jak doszło do tego, że jest pan głową kościoła?

- Pracy duchownego poświęcam się od ośmiu lat, od przejścia na rentę inwalidzką. Ale o wiele wcześniej miały miejsce fakty, które skierowały mnie na tę drogę. Podówczas byłem w radzie zakładowej. Po powrocie z urlopu dowiedziałem się, że w tym czasie usunięto szereg osób. Znikł też strażnik W. Opowiedziano mi, że pewnego dnia zgłosiła się żona W. pytając, co się z nim dzieje, ponieważ trzy dni temu wyszedł do pracy i dotąd nie wrócił. "On u nas już nie pracuje - odpowiedziano jej. - Trzy dni temu dostał wymówienie". Wróciła do domu. Znalazła go nie opodal, w lasku, wiszącego na sośnie. Został zwolniony, ponieważ wykryto, że nie chciał deptać niczego, co żyje. Idąc patrzył pod nogi, czy nie zagraża jakiemuś żuczkowi. Omijał trawę, żeby nawet trawki nie krzywdzić. Pozbawiono go pracy jako niebezpiecznie chorego. Poczułem się zdeptany jak on.

Ludzie, którzy to zrobili, mówili do mnie: "Dawno się nie widzieliśmy, warto by się spotkać". Przymus stosunków towarzyskich to była metoda kontroli umysłów pracowników i redystrybucji dochodów. Grało się bowiem i przegrywało do szefów ustalony procent nielegalnych dochodów. Ja miałem tylko pensję do przegrania. Straciwszy ją, nieraz głodowałem. Telefony były na podsłuchu sekretarki. Trzeba było kraść, żeby pracować, bo wtedy klika miała cię w ręku. Ludzi uczciwych traktowano jako szkodliwych dla otoczenia. "O ile uda mi się wyjść obronną ręką, poświęcę się służbie bożej" - ślubowałem. Zacząłem chorować, choroba przeszła w chroniczną, stałem się inwalidą. Zacząłem zaoczne studia teologiczne, poznałem ludzi podobnych do mnie. Jesteśmy niedzielnymi księżmi. Jeden z nas pracuje jako zaopatrzeniowiec w pewnym przedsiębiorstwie. Najgłębiej utajony, wiedzą o nim tylko najwyższe władze, jest zastępcą dyrektora do spraw ekonomicznych wielkiego przedsiębiorstwa, też obawia się w zakładzie ujawnić swoje posłannictwo. Trzeci był wychowawcą w zakładzie karnym. Miał pod opieką więźnia, który był oskarżony o usiłowanie zabójstwa na tle miłosnym. To był nasz wyznawca. Wychowawca zwrócił uwagę na jego odmienne podejście do sprawy winy i kary. Więzień zdradził mu prawdę, dał nasz adres. Funkcjonariusz więziennictwa stał się naszym biskupem, potem ze względu na konflikt wewnętrzny przeszedł na stanowisko głównego księgowego w jednej ze spółdzielni. Czwarty jest katechetą w katolickiej szkole. Proboszcz wie o jego innowierstwie, ale toleruje ją wobec bezwzględnej lojalności, z jaką nasz brat wykłada obcą sobie naukę. Wreszcie piąty brat - kontroler PKS, dwudziestopięcioletni sekretarz Episkopatu biskup Henryk Tymoteusz.

W połowie listopada 1971 roku odbywa się narada Episkopatu, uczestniczy w niej tylko przewodniczący, sekretarz i jeden z biskupów, Tadeusz Jerzy. Zostaję dopuszczony do obrad. Treścią są problemy teologiczne.

- Formalnie nie można zarzucić nam herezji - zaczyna arcybiskup Syxtus - jesteśmy ortodoksyjni w obrzędach. Nasza liturgia jest czysta, klasyczna, nie skażona. Jednak nie wierzymy w diabła. Uważamy, że zło jest brakiem dobra. Nie my, tylko Bóg stworzył świat. Obciążać człowieka odpowiedzialnością za zło jest bluźnierstwem. Nikt nie powiedział nigdzie, że świat miał być dobry. Pojęcie dobra zrodziło się niedawno, około 10 tysięcy lat temu. Dobro jest pojęciem nowoczesnym, służącym do racjonalnej organizacji społeczeństwa ludzkiego na wyższym etapie. Wielcy prorocy łączyli je z nakazem Boga, by zmusić ludzi do przyjęcia nowej idei. Ale Bóg jest ponad dobrem i ponad złem. Wszyscy będą zbawieni. Gdyby istniał szatan, też byłby zbawiony. Piekłem są przepełnione tramwaje, nienawiść w biurach, nieżyczliwość w kolejkach. Można się albo zbawić żyjąc - albo tworzyć dodatkowe zło, które kumuluje się. Jest to forma piekła, czyśćca, częściowa śmierć w świecie, który okazał się zły. Coraz więcej takich chce zabijać ten świat. To "zwierzęta pełne oczu" z Apokalipsy. Nie w tym rzecz, by nie pozwolić ludziom biednym mieć wiele dzieci, ale tym, którym ich mieć nie wolno: którzy zrobią z nich kaleki swoim brakiem miłości, a one zarażą złem innych. Wtedy oczyszczeniem byłaby przedstawiona w Apokalipsach wojna atomowa. Włączyliśmy do Pisma Apokalipsy - uważane za apokryfy. Nasze pasterstwo jest w tym czyśćcu-piekle. Nie straszymy cierpiących jeszcze straszniejszymi cierpieniami, żeby umocnić swą władzę. Chcemy z tej, jaką mamy, abdykować. Chcemy wyświęcać jak najwięcej księży, biskupów, arcybiskupów, jeśli to jest ich wewnętrzną potrzebą. Możemy - zgodnie z liturgią koptyjską - święcić na kapłanów nawet dzieci. Kapłaństwo dla wszystkich to ulga dla samych kapłanów. Jak przemienia się życie urzędnika, robotnika czy emeryta, gdy staje się kapłanem! To święte hobby, "przebieranka boża" uprawiana jest początkowo po pracy, w tajemnicy przed biurem czy fabryką. Ale prawem naczyń połączonych bez nakazu władzy kościelnej - przenika i zaczyna stawać się osobliwym pasterstwem w pracy. Jest to myśl o Bogu w czasie produkcji, zebrań, w drodze do pracy. Integracja z Bogiem odbywa się poprzez ludzi. Nieraz udzielam błogosławieństwa nieznajomym przechodniom, którzy o tym nie wiedzą. Zamiast niechętnego spojrzenia przesyłam im tchnienie, dotknięcie boże. Zaspokajamy głód Boga, biorąc Go nie z rąk innych, ale porywając sami. Jesteśmy samozwańczymi wysłannikami Boga. Ale czy kiedykolwiek byli inni? Naszymi katakumbami są korytarze biur, świątyniami sublokatorskie pokoje.

- Lub, jak mój, wicedyrektorski gabinet. Moje życie to wielkie koło - mówi biskup Tadeusz Jerzy. - Wychowałem się w duchu skrajnie religijnym, konserwatywnym. W 1945 roku wstąpiłem do tajnej organizacji i szybko awansowałem do grupy dowódczej. Odpowiadałem za wojnę ideologiczną. O szarówce wciskaliśmy ludziom ulotki, wrzucaliśmy do koszy na zakupy, rzucaliśmy z piętra w tłum. W 1950 roku czuliśmy się tak osamotnieni, że prawie czekaliśmy na aresztowanie. Miałem dziewiętnaście lat, kiedy zostałem skazany na śmierć. W celi śmierci pomyślałem o większej idei, której trzeba było poświęcić życie. Nie była to umowa z Bogiem, ofiarowanie Mu życia za ocalenie. Gdy tylko mnie ułaskawiono i wypuszczono, w miesiąc - wstąpiłem do nowicjatu jednego z zakonów. Może za szybko przeniosłem się z więzienia do klasztoru.

Raziło mnie golenie głów, cele, dzwonki, skromne jedzenie. Nienawidziłem, pod wpływem więzienia, informatora, o którym mówiono, że jest moim dobrodziejem, bo pomaga w walce z moim złem, donosząc przełożonym. Mój Bóg narodził się pod wpływem myśli o śmierci. Kiedy w zakonie odprawialiśmy ćwiczenia dobrej śmierci - skupiając się mieliśmy tak urządzić sprawy duchowe i doczesne, jakbyśmy się mieli przenieść do wieczności, mój wynik został odrzucony. A był on doskonalszą wersją tego, który robiłem w celi śmierci. Otrzymałem consilium abeundi - doradę odejścia, łagodny sposób wydalenia. Z kościoła katolickiego wyszedłem, przeszedłem przez dwa jeszcze kościoły. Skończyłem studia, awansowałem. Zostałem wicedyrektorem wielkiej fabryki. Mój szef to też były ksiądz, późniejszy generał frontowy. Ani on, ani nikt, poza centralnym zarządem, nie wie, że ja dalej jestem duszpasterzem. Tu, w kościele Syxtusa, znalazłem podziemie boże, partyzantkę kościelną, anarchię bożą, klasztor codzienności. Nadeszła epoka Ducha Świętego. On jest Bogiem trzech Bogów. On wybaczy nawet szatanowi i wszystko wróci do punktu wyjścia.

Zabiera głos biskup Henryk Tymoteusz: - Zacznę od zreferowania sytuacji wewnętrznej kościoła. Nasze pasterstwo nie daje nam nic, ni zaszczytów, ni pieniędzy. Sami utrzymujemy kościół. Arcybiskup Syxtus ma rentę w wysokości 1200 złotych. On ponosi największe wydatki na korespondencję kościelną, reprezentację. Na życie zostaje mu połowa. Utrzymuje się za 15 złotych dziennie. Porządna sutanna kosztuje ponad 3 tysiące, a "jednoroczna", z zerówki - tysiąc. Ornaty szyjemy sami, ale do gotyckiego ornatu potrzeba samej lamówki 6 metrów po 20 złotych. Ornat turystyczny kosztuje co najmniej 500 złotych. Msze odprawiamy w szklanych kielichach, pozłacany jest inwestycją niewykonalną. Mnie nie stać na wynajmowanie kaplicy. Chciałem ją zlikwidować, ale gospodyni zrobiło się żal, że nie będzie świątyni pod jej dachem. Kuchnię podzieliłem na pół, w drugiej połowie jest kancelaria. I cóż mam z tego? Wielkie zmartwienie i dużo śmiechu. Szyderstwo jest współczesnym ukamienowaniem. "Sekciarz", "zwykły mężczyzna w sukni" - wołają za mną. W poprzedniej pracy rozdwoiłem się: mówiłem, że mam brata bliźniaka - księdza. W osobie brata stworzyłem drugie "ja" kapłańskie. "Dlaczego tak rzadko przyjeżdża?" - pytano. To się wydało i musiałem odejść. Potem miałem przykrość, bo fałszywie doniesiono, że nasz kościół rzucił klątwę na władze w połowie ubiegłego roku. Ewangeliczny Judasz choć donosił prawdę! Na początku żona szyła ze mną szaty kościelne. Nigdy jednak nie chodziła do mnie do spowiedzi. Nie chodziło o grzechy, jakie chciałaby ukryć przede mną, ile o to, bym nie wykonywał nad nią władzy ich odpuszczenia. Nie rozumiała: "Dlaczego ty to robisz?" - pytała ciągle. Uważała to za dążenie do samozagłady i nie chciała mi towarzyszyć. Żoną kapłana innego pokroju może by była. Rozeszliśmy się z żoną po zimnej analizie, czy możemy być ze sobą. Jestem skazany na celibat.

Ale jakim szczęściem jest, kiedy odzywa się telefon i ktoś prosi o radę, spowiedź, pocieszenie. Opowiem, zmieniając pewne realia, o człowieku, z którym się dobrze znamy z terenu naszej działalności zawodowej. Wyznał mi na spowiedzi, że rzuca żonę, bo wyrządził jej zbyt wielką krzywdę. Przegrywa dziennie w pokera 3-4 tysiące: miesięczny zarobek. Znalazł się w szponach podwójnego hazardu: im więcej ryzykuje przy grze, tym więcej ryzykuje biorąc łapówki. Bierze od nieznajomych, zdając się na ich łaskę i niełaskę, obchodzi zależne od siebie placówki, zmuszając ludzi do dawania. Uświadamiam mu obrzydliwość jego uzależnienia od przestępców, ohydę formy ("Poproszę ognia. Zapomniałem zapałek". "Zaraz przyniosę" - i w brudnym pudełeczku dostaje się łapówkę). Wyliczam mu, ile to może trwać: pół roku, rok? Potem i tak przestanie grać, opuści żonę i dzieci; zawiedzie przestępców, bo nie ochroni ich przed karą, ucieszy tylko tych, co zrobili z niego dojną krowę. "Będziesz siedział dziesięć lat, żeby oni byli bogaci" - mówię. Ale naprawdę to staram się przegadać z nim wieczór, zatrzymać go, żeby nie szedł do szulerni.

Jeszcze przypowieść. Słyszę warkot samochodu. Zatrzymuje się w lesie zaczynającym się prawie za moimi oknami. Gaszę światła, ktoś wysiada, wychodzi. Nie wiem, kto to jest. Prosi o spowiedź. "Nie musisz nic mówić. Mogę ci, synu, dać rozgrzeszenie, jeśli jesteś przepełniony skruchą i masz szczere postanowienie poprawy". "Tak nie chcę. Przyjechałem z bardzo daleka - odpowiedział - żeby po trzydziestu latach to powiedzieć: okradałem współwięźniów w obozie. Wtedy kradzież była morderstwem. Żyję. Ich zabiłem". Nie pamiętam szczegółów, pamięć spowiednika jest wprawna w zapominaniu. Co lepsze dla świata? Ulżenie jego cierpieniom, czy pamięć o tamtych? Tylko mnie, którego uważał za nielegalnego księdza, szukając łatwego wybaczenia, odważył się to powiedzieć. Wiedziałem, że do komunii pójdzie ostentacyjnie w swojej parafii. Zarazem sam czułem się winny, że osądzam czyny sprzed mojego urodzenia.

- Bo chodzi o wojnę? - wtrąca arcybiskup Syxtus. - Wojna nie zabiła Boga. Ukazała tylko dystans między Nim a błagającymi Go o życie.

- "Uczyń coś dobrego - nakazałem nieznajomemu - kończy biskup Henryk Tymoteusz - a rozgrzeszę cię". Nie przyjechał więcej.

Niełatwo mi jest sprawować funkcję kontrolera. Zakłada ona postawę surową i nieubłaganą sprawującej ją osoby. Wchodzę do autobusu, staruszka twierdzi, że ma bilet, tylko nie może znaleźć. Zaczyna się odgrywanie poszukiwania biletu. Staruszka drży: udaje, żeby mnie wzruszyć, ale boi się naprawdę. Udaję, że wierzę, każę wydać "drugi" bilet. Teraz staruszka wstydzi się, że oszukała mnie. Wiele rzeczy dałoby się rozwiązać, gdybyśmy czynili cuda. Czekamy na ten czas, ale na to nasza wiara jest jeszcze zbyt mała.

- Osiągamy między swoim życiem a kapłaństwem pełną jedność, niemożliwą u zawodowych księży - zabiera głos arcybiskup Syxtus. - Niech nas posądzają o szaleństwo. Tak, jesteśmy szaleńcami bożymi. Choroba boża uzdrawia nas, przynosi ulgę innym. Ostatnio byłem w szpitalu, leżałem w pokoju, w którym dwa tygodnie wolno konał człowiek. Porozumienie było niemożliwe: on był niewierzący. Skarżył się na matkę, potępiał ją, uważał, że skrzywdziła go, zmarnowała mu życie. Zbliżał się koniec. "Kogo tam spotkam?" - pyta. Milczałem. Poprosił mnie o spowiedź z całego życia. Siedziałem na jego łóżku i skupiliśmy się na jego największej winie. Penitent był alkoholikiem. Z zawodu rzemieślnik artysta zarabiał dużo, żona porzuciła go przed laty, wrócił do matki, która mimo podeszłego wieku opiekowała się nim. Szturchał ją, popychał, bił. Oskarżał ją o wszystkie niepowodzenia. Wreszcie postanowił wyzyskać decydujący argument: swoją śmierć. Pewnego dnia dostał gorączki i matka wezwała pogotowie. Wtedy on uciekł do parku i przesiedział noc ukrywając się przed nią. Rano było za późno, wywiązało się gruźlicze zapalenie płuc. Zrobił to matce, żeby obciążyć ją winą i zostawić samą, aby się z tym męczyła. "Ona ci wybaczyła, więc ja ci wybaczam, więc Bóg ci wybaczy" - powiedziałem. Byłem z nim aż do końca. Jego oddech stawał się coraz płytszy. Czy możliwe, żeby Stworzyciel wszechświata badał moje akta i na tej podstawie nie przyjął go do Królestwa? Kiedyś obok mnie samochód uderzył przechodnia, to było mnie przeznaczone, ale poślizg odniósł wóz w stronę tamtego. Umierał. Przyklęknąłem na asfalcie. Położyłem mu rękę na czole, w myśli wypowiadając formułkę: "Pan nasz Jezus Chrystus niech ciebie rozgrzeszy i ja mocą mi przez Niego daną rozgrzeszam cię..." Nikt z gapiów nie wiedział, co znaczy ta scena, ale na ich oczach dusza jego weszła do raju. Jest materia duszy ludzkiej. Niewielu dotknęło duszy ludzkiej i poczuło jej pulsowanie. Jest dwuwymiarowa, dotykalna myślą lak intensywną, że materializującą się.

- Bracie. Przez rok odbierałeś nauki, czy jesteś gotów przyjąć godność biskupa z rąk naszych? - zapytał mnie arcybiskup Syxtus.

Spotkaliśmy się nazajutrz w tym samym mieszkaniu, w którym poznaliśmy się. Ten sam stoliczek, tym razem okryty obrusem, służył za ołtarz. Dostojnicy, narażając się, przyszli w sutannach, wzbronionych im na ulicy. "Czuliśmy się lekko, czuliśmy się sobą" - powiedzieli. Rozpakowali święte walizki. Zapaliliśmy dalekowschodnie psychodeliczne kadzidło, nastawiliśmy longplay z chórem cerkiewnym. Konsekratorzy rozłożyli maszynowy odpis świętej księgi, której didaskalia odbito przez czerwoną, a dialogi przez czarną taśmę. Jest to akt konsekracji. "Sługa Twój - głosi konsekrator - którego wybrałeś jako narzędzie swoich niepojętych zamiarów, to ja". Zastanawia mnie prawdziwość tych słów. Henryk Tymoteusz drży lekko ze wzruszenia. Jego radość z odprawiania nabożeństwa, wiara we własną moc, pewność połączenia z Tym, którego wywołuje, czyni to, co się dzieje, prawdziwym. Zamienia się to w groźną zabawy w Boga, na którą mnie brakuje odwagi. Boję się, mam nadzieję, że coś wyrwie mnie z rąk konsekratorów. Ale ich ręce maszczą mnie olejami, nie pozwalając mi się uchylić, prawie brutalnie podają mnie sobie nawzajem, jakby byli oprawcami. Wkładają mi mitrę, dalej pastorał. Wygłaszam krótkie kazanie: "Przyszedłem do was, żeby poznać prawdę o was. Musiałem stać się jednym z was. Nie wiedziałbym niczego, gdybym nie poczuł oliwy na wgłębieniach moich dłoni. Wybaczcie, jeśli posunąłem się zbyt daleko".

Reszta nie przemienionego wina Gellala zostaje na małą uroczystość.

- Może nam się oberwać za ciebie od Chrystusa - mówi biskup Henryk Tymoteusz.

Jest z Chrystusem tak blisko jak Grek z synem Zeusa, Apollinem. Jednak moja pozycja nie jest pewna. Biskup Henryk Tymoteusz przygląda mi się bacznie: wyznaje, że zaczyna mnie podejrzewać o niewiarę, zaczyna przesłuchanie. Inkwizytorskie pytania biskupa Henryka Tymoteusza doprowadzają do tego, że mieszam się, a on mówi:

- Sprawa staje się poważna, żeby wyjaśnić wątpliwości, musi ksiądz biskup wstać i wygłosić wyznanie wiary.

Arcybiskup Syxtus, jako głowa kościoła, uchyla to żądanie i kieruje spór na tory neoscholastyki: czy niewierzący może być kapłanem? Czy w epoce powszechnej niewiary duszpasterz rozpaczający z powodu nieistnienia Boga nie jest lepszy? Zbliża się do Boga przez Jego negację, którą dokładnie wyznaczony - znajduje się Bóg. Jeśli wierni też nie wierzą, muszą nawrócić go. Kościół niewierzących może mieć największą przyszłość. Wspomagam kościół 500-złotową dotacją.

- Kościół musi być wieczny. - mówi arcybiskup Syxtus. - Moim namiestnikiem, następcą, wyznaczę prawdopodobnie nowego biskupa Krzysztofa, który przejmie najwyższą władzę w naszym kościele.

Jest to wiadomość sensacyjna, cios dla biskupa Henryka Tymoteusza, który przygotowywał się do roli głowy kościoła. W tym momencie zaczynam rozumieć, że to nie ja przeniknąłem do kościoła Syxtusowego, ale to Syxtus uczynił ze mnie narzędzie swojej taktyki, ryzykując wiele, ale uważając, że cokolwiek napiszę, jest dla jego kościoła ostatnią szansą.

Dwa tygodnie potem na tekście "Gang Boży" znalazła się notatka arcybiskupa Syxtusa; "Aprobuję. Nihil obstat", zatwierdzająca go jako zgodny z nauką kościoła.

 

 

* Krzysztof Kąkolewski "Baśnie udokumentowane", 1976





Krzysztof Kąkolewski