Krzysztof Kąkolewski Zabawa w Agnieszkę
- Jestem pośredniczką między panem a osobą, która nie może ujawnić nazwiska. Będę ją nazywała "Agnieszką". Chce, żebyśmy ustalili warunki jej spotkania z panem. Chodzi o środki ostrożności, które by zaakceptowała. Ona od dziesięciu lat ukrywa się. Jest poszukiwana dlatego, że zbiegła ze szpitala psychiatrycznego. Zgodzi się pan? - zapytała mnie pani M.
- Proponuję, żeby spotkanie odbyło się w moim mieszkaniu. Tu znam najlepiej warunki zewnętrzne, najlepszy czas, gdy wszyscy wrócili z pracy, a nie zaczęła się pora wyprowadzania psów, wizyt - między pół do piątej a szóstą. Przyjadą panie taksówką pod dom, wsiądą w windę, ja będę czekał przy uchylonych drzwiach.
- Z wstępnych sugestii "Agnieszki" wynikało - odpowiada pani M. - że wolałaby na otwartym polu, na przykład za lotniskiem gocławskim, gdzie widać wszystko z daleka, a nie w zamkniętym i z góry określonym pomieszczeniu. Nie wiem, czy zaakceptuje ustaloną wcześniej datę. Jesteśmy w kontakcie telefonicznym. Nie wiem, gdzie mieszka, mogę domyślać się, że na obrzeżu Wielkiej Warszawy. Na listach, które pisze do władz, podaje pewien adres, działa za pośrednictwem różnych osób - ale sama tam się nigdy nie zjawia, wydaje mi się, że od dawna nie odbiera tej korespondencji.
Nie ma dokumentów, nie używa nazwiska, tylko pseudonimu, nie przychodzi nigdzie osobiście, dzwoni z budek."Agnieszka" trzy razy obeszła dom, w którym mieszkam, badając teren i przyglądając się przechodniom. Nie chciała użyć windy, badając na każdym piętrze, czy w górze nie ma zasadzki. Kiedy weszły, moją uwagę przykuło jej spojrzenie w głąb mieszkania:
- Jeśli pan mnie wyda, zabiję się - powiedziała.
- W Polsce nie ma zwyczaju wydawania gości swojego domu - odpowiedziałem.
- Pan nazywa mnie gościem? Mnie, bezdomną? - stanęły jej łzy w oczach. - Za łatwo się wzruszam. Bardzo mi zależy, żeby z tej rozmowy wyniósł pan przekonanie, że jestem normalna. Walczę o obraz siebie zdrowej psychicznie, przede wszystkim dla siebie. To idzie mi łatwiej. Ale jak mam się zachowywać wobec pana? Jak się zachowuje człowiek normalny? Wystarczy to pomyśleć i człowiek zaczyna udawać, tworzyć inną postać. Boję się ludzi dobrych. Są niebezpieczni. Traktowana jak człowiek, w ciepłym mieszkaniu, w świetle lampy, siedząc na kanapie, jakby to była zwykła wizyta, rozklejam się. Boję się dobrych, bo milicjant przekonał panią, u której ukrywałam się, że powinna mnie wydać, bo moja choroba nie leczona rozwija się. Zmieniła się. Wyciągnęłam od niej, że uważa, iż ukrywając mnie, robi mi krzywdę. Ledwie uciekłam.
Widuję czasem znajomych z dawnego życia na ulicy. Niektórzy są tak szlachetni, że udają, że mnie nie poznają. Niektórzy podchodzą, porozmawiają krótko, bo wiedzą, że nie mogę zatrzymywać się dłużej. Telewizję oglądam przez szyby sklepowe. Czasem miesiąc się nie rozbieram. Mam zapach kogoś, kto się ukrywa. Śmierdzę. Nienawidzę siebie. Nie zdejmuję płaszcza, żeby być gotowa do ucieczki. Szaroniebieski płaszcz, chustka, ubiór w kolorze ochronnym, jestem wtopiona w tło, nikt mnie nie dostrzega. Buty ze śmietnika. Mam dach nad głową. Śpię na betonie. Nad głową mam kran, który kapie. Jeśli go się dokręci - kapie co kilka minut. Wtedy jest gorzej. Jeśli nie jest dokręcony, kapie nieustannie, rozpylając nade mną aureolę wilgoci, ale wtedy śpię dobrze. Serce mi pęka na myśl, że mój pokoik, zamknięty, opieczętowany, może czeka na mnie. Mam klucze, czasem ogarnia mnie pokusa, żeby pójść i przenocować tam - ale tam może być zasadzka. Miejsce, gdzie teraz mieszkam - ogólnie mówiąc - jest używane tylko w godzinach dziennych. Pewnej nocy dzielnicowy zauważył światło. Na drugi dzień przyszedł do właścicieli: "Ktoś pali w nocy światło albo włamuje się, albo co innego". Odtąd siedzę w ciemnościach. To jest ni śmierć, ni pozory życia. Najgorsze, kiedy myślę: "Tak będzie do końca". Chcę mieć swój grób, myślę o tym jak o domu, spokojnej przystani. Może Bóg przeniesie śmierć z kogoś szczęśliwszego na mnie. Czasami znajduję oparcie w świecie przestępczym. Wiedzą, że jestem frajerką, ja im nie ufam i jakoś żałuję tych ludzi. Są bardzo naiwni.
Ta historia na mnie samej robi wrażenie nieprawdopodobnej, zmyślonej przez kogoś chorego. Chciałam, by ostatnie moje podanie kimś wstrząsnęło, ale zaszkodziłam sobie, napisałam: "Proszę niniejszym o łaskawe zabicie mnie". Dlaczego sama mam to robić? Dlaczego mam obciążać poczuciem winy jakiegoś motorniczego? Początkowo wybierałam jedzenie ze śmietników. Był okres, gdy pilnowałam domku letniego. Właściciele zawieźli mnie samochodem z zapasem żywności. Na drugi dzień spadł śnieg. Przeżyłam zimę w pięknej okolicy, sama. Potem kopałam ziemniaki, plewiłam truskawki. Potem w domach wczasowych reperowałam bieliznę. Teraz szydełkuję. Robię modne sweterki, serdaki. Stabilizuję się w nielegalności. Zdobywam zawody, przydatne w tym życiu. O moim zawodzie zapomniałam. To graniczy ze śmiesznością. Śmieję się z siebie. Dawniej za bardzo siebie żałowałam. Codziennie sprawdzam siebie, swoje reakcje w tak dziwnym życiu. Nie wiem, jaką diagnozę postawi pan po naszej rozmowie. Ukrywam się dziesięć lat - bez najmniejszych konfliktów z kimkolwiek. Dwa lata byłam opiekunką czworga małych dzieci.
Po spaleniu wszystkich melin błąkałam się cztery dni, ciągle na nogach, usypiając, szłam pod prąd jakiejś ulicy, kiedy nagle zobaczyłam znajomą twarz. Był to Czarek, syn spokrewnionego z królami potężnego przed wojną rodu. Czarka poznałam piętnaście lat temu, co wydaje mi się odległe jak średniowiecze. Spojrzał na mnie, zobaczył, że dzieje się ze mną coś złego. "Chodź do nas" - powiedział. Po dawnej świetności zostało im pięciopokojowe mieszkanie. Mieszkali w dawnym salonie. Trzy pokoje, nie sprzątane, zapełnione meblami z pałacu, rupieciami, składnicą nie wyniesionych śmieci, po kolei zamykali. Piąty zajmował sublokator. Wierzyciel, od którego Czarek pożyczył dużą sumę i nie oddawał, sprowadził sublokatora. Miał mieszkać sześć lat i płacić czynsz wierzycielowi. W dawnym salonie mieszkała matka Czarka, Czarek z żoną, czworgiem małych dzieci i dorosłym synem z pierwszego małżeństwa. Za przepierzeniem mieszkał przyjaciel Czarka, który ukrywał się przed żoną; zakochał się w dziewczynie imieniem Ilona i sprowadził ją. Obok ułożono moje posłanie. Oni nie myli się, chodzili w nędznych ubraniach, mieli zaniedbane zęby, głodowali. Raz na tydzień, w czwartek, był ich "jour fixe". Zbierali się tam ludzie, którzy ongi bywali na zamku, przynosili ze sobą jedzenie.
Spełniałam rolę subretki w wykrochmalonym fartuszku. Miałam podawać jak najmniej: tym, co zostało, żywiliśmy się przez tydzień. Ja wraz z synem Czarka z pierwszego małżeństwa opiekowaliśmy się dziećmi. Teściowa Czarka, w przededniu wielkiej kariery matematycznej, poznała swego męża, stała się panią pałacu. Jej mąż w 1939 poszedł na wojnę i nie wrócił. Siadła na rower i jechała parę tygodni śladami marszów i bitew jego pułku. W końcu znalazła grób męża. Po wkroczeniu Armii Czerwonej żołnierze przychodzili do pałacu oglądać "prawdziwą grafinię". Po parcelacji zostawiono jej tylko młyn. Zdała egzamin mistrzowski, prowadziła go. Zakochał się w niej wiejski nauczyciel, myśleli, czy się nie pobrać. Zostawszy babcią, planowała doktorat z matematyki.
- Co przydarzyło się pani wcześniej?
- Moment, od którego się zaczęło, był niezauważalny. Instytucja, w której zaczynałam pracę, otworzyła hotel dla pracowników. Zamieszkali tam ludzie młodzi, zaraz po studiach. Był to rodzaj porządnie skonstruowanego baraku, podzielonego przepierzeniami na samodzielne mieszkania. Kiedy minęła euforia, zaczęliśmy się słyszeć wzajemnie. Ja znosiłam to gorzej. Dla moich sąsiadów głośne rozmowy były dowodem swobody, hałasy czymś normalnym. "Świat jest pełen silnych dźwięków" - odpowiedział młody naukowiec, gdy prosiłam o ciszę. Teraz wiem, że pozbawienie tych ludzi możliwości hałasowania byłoby takim samym okrucieństwem, jak wobec mnie hałasowanie. Ludzie wrażliwi muszą płacić obudowując wokół siebie mur dobrobytu albo ginąć. Kiedy zjawiła się pierwsza aluzja do mojej nienormalności? Wiem teraz: w tamtej normalności byłam nienormalna. Moje reakcje obronne były przesadne. Powiedziano mi, że to ja jestem źródłem niepokoju. Byli urażeni, że ograniczam ich wolność. By mi udowodnić, że są u siebie, zaczęli grać głośniej - dla mnie. Straszliwe koncerty życzeń. Odsłoniłam najwrażliwsze miejsce: bardziej bałam się braku snu niż głodu. Zaczęli dzielić się funkcjami. Jedni bawili się do trzeciej rano, przenosili magnetofon i od piątej tych samych melodii, tylko nieco ciszej, słuchał w innym pokoju ktoś, kto tak wcześnie wstał, by kończyć pracę. "Chodźmy, urządzimy jej hałas - mówili tak, żebym słyszała. - Bawicie się w nią? Bawimy się!!!" Zaczęto przechodzić tuż pod moimi drzwiami, tupiąc, i pod oknem. Stał się to obowiązujący szlak, każdy go musiał przejść wielokrotnie, by zwiększyć efekt. Dzieci dostały polecenia bawienia się pod moim oknem. Była to podwójna zabawa. Dzieci zaglądały do mojego pokoju, co chwilę pojawiała się jakaś twarz spłaszczona o szybę. Krzyczały: "Ona nalewa herbaty. Ona bierze łyżeczkę. Sypie cukier. Ona miesza. Będzie pić. Już pije". Każdy gest; nabierał podwójnego znaczenia. "Zabawa we mnie" wkroczyła w nową fazę. Dzieci waliły w szybę: "Nie pij, herbata zatruta". Otwierały okno od zewnątrz, wrzucały do środka zdechłe myszy, zgniłe jabłka, żarówki, które z hukiem pękały.
Kupiłam śpiwór, naprzeciw naszego terenu był obszar zielony, jeszcze dziki. Tam, pod drzewami, spałam. Kiedy przychodzili ludzie tam odpoczywać, grać w karty, popijać, dziwili się, komentowali: "Jak na wycieczce".
Niespodziewanie zostałam potrącona na korytarzu. Na drugi dzień jedna z pań chlusnęła na mnie gorącą zupą. Potem zebrali się w kilkoro, szli ławą na mnie, spychając na ścianę.
Spałam w dzień, w nocy czuwałam. Na ściany założyłam dźwiękochłonne płytki, na okna wewnętrzne okiennice z desek. Żyłam w ciemnościach, nie wiedząc, kiedy noc, kiedy dzień. Domyślałam się tego po dźwiękach. Nie wychodziłam prawie, zamknięta w moim bunkrze. Dla swoich potrzeb miałam wiadro. Wychodziłam oknem. Żywność kupowałam na cały tydzień. Obrzydzenie do ich straszliwej poufałości i do siebie, że moimi reakcjami oddałam im się w ręce - powodowały, że wymiotowałam. Żyłam wodą z cukrem, którą popijałam pastylki uspokajające i nasenne, ale sen nie przychodził. Przestałam chodzić do pracy. Przyszło wymówienie.
Kiedyś wróciłam i zastałam mój pokój opieczętowany. Zaczęłam walić w drzwi. Waliłam jako protest, na cały świat, że chcę wejść do siebie. Oni cieszyli się, uważali, że sądzę, iż jestem jednocześnie na zewnątrz i wewnątrz, że myślę, iż ja ze środka otworzy mnie, tej stukającej. Wyłamałam pieczęć, weszłam.
Mój narzeczony zaczął mnie unikać. Dowiedziałam się, że zatrzymywali go, zabierali do siebie, ostrzegali przede mną. Znajomi, rodzina przestali do mnie pisać. Po paru miesiącach targnęło mną podejrzenie. Napisałam sama do siebie list. Nie doszedł. Drugi też. Listy urzędowe odsyłali z adnotacją: "adresat odmówił przyjęcia". Listy prywatne otwierali, czytali i niszczyli. W listach do siebie nie pozwoliłam sobie na szczęście na napisanie czegokolwiek o sobie, bo chciałabym, żeby do nich nie dotarło, były to listy sprawdzające. Te listy przechowano jako dowód przeciw mnie. Wykradziono mi listy, które miałam u siebie. Przeczytała je pani doktor "dla mojego dobra, żeby postawić diagnozę".
Zaczęła się tortura ciszy. Po tym wszystkim bałam się, co nastąpi. Wytężałam słuch. Przyznaję się panu do najstraszliwszego: w tej ciszy słyszałam raz na jakiś czas bicie gongu, wycie wilka, jakieś krzyki. Teraz wiem, że to była halucynacja, w o l a ł a m coś słyszeć niż czekać.
Usłyszałam inscenizowaną rozmowę pod drzwiami. Wszystko, co mi zrobili - przypisywali mnie; mówili, że hałasuję, nie daję im spać, zakłócam spokój. Ta pani opowiadała, "jak ją oblałam zupą". Poczułam się zwolniona z moich zasad. I tak byłabym obwiniona. Ugotowałam
taką samą zupę, jaką byłam oblana, zaczaiłam się. Gdy tamta przechodziła, chlusnęłam. Wrzasnęła, zabolało ją, zobaczyłam lęk. Spełniłam czyn mi przypisywany. "Ona może nawet zabić" - mówił ktoś. Kupiłam siekierkę i chodziłam z nią na ramieniu. Przestałam się zamykać, kryć. Odbiłam wszystkie tereny: ustępy, wspólną kuchnię. Siedząc z siekierką, nie wpuszczałam nikogo. Mówili, że załatwiam się do zlewów, więc zrobiłam to. Plułam im w twarze. Kryli się w pokojach, przemykali korytarzami. Teraz oni wychodzili oknami. Dzieci oddali do rodzin. W nocy waliłam w ściany obuchem. Trzynaście rodzin budziło się i nadsłuchiwało, czy nie podpalam baraku. Chcieli mnie sprowokować do zbrodni, ale coraz bardziej się bali, nie wiedzieli, na kogo padnie. Oszałamiająca radość odwetu, podwojenia stawki, wolności - od nakazów dawanych samej sobie i od lęku, który mi narzucali. Było to potężne, ale nienaturalne dla mojego usposobienia, odebrało mi krytycyzm.Pewnego dnia około południa usłyszałam delikatne pukanie. Milczałam, usłyszałam: "Poczta". Po chwili: "Paczka dla pani, proszę otworzyć". Od dawna nie dopuszczali listonosza, dlatego zaniepokoiłam się. Siedziałam cicho. Wtedy ktoś z zewnątrz zaczął wypychać klucz. Przeraził mnie listonosz, który chce się włamać, by siłą dostarczyć paczkę. Dla ostatecznej samoobrony miałam przygotowany kwas solny w kamiennym garnku. Nagle usłyszałam łomot. Pod potężnym uderzeniem drzwi wygięły się, zamek wyłamał się, ukazali się jacyś ludzie. Chlusnęłam kwasem. Cofnęli się, zobaczyli, że jestem już bezbronna, zaatakowali powtórnie, chwycili mnie ze wszystkich stron i zaczęli nieść. Chcieli tak, więc dobrze: krzyczałam, wyłam. Związano, przywiązano mnie do noszy. Pojechaliśmy pod sąd. Pani sędzia uprzejmie przedstawiła osoby siedzące. Usłyszałam wyrok: "Paranoja, niebezpieczna dla otoczenia" i zrozumiałam, że jest za późno na cokolwiek, że od tej chwili moje słowa przestały znaczyć, są tylko dźwiękami. Odpowiadano mi w tonacji: od pieszczotliwego lekceważenia do brutalności. Bałam się środków uspokajających. Czułam zobojętnienie, osobliwe zmiany. "Jeśli natychmiast nie ucieknę, zostanę na zawsze". 13 kwietnia 1963 roku uciekłam. Jaką drogą, w jaki sposób - nie mogę powiedzieć. Do dziś nie wiem wszystkiego, pan dojdzie do tego i opowie mi. Nie znam nawet numeru mojej sprawy.
- Zabranie pani stamtąd do szpitala ocaliło panią. To, co pani przeżywa teraz, odsunęło niebezpieczeństwo choroby. Niech pani za dwa tygodnie skontaktuje się ze mną.
Pani M. wychodzi pierwsza, sprawdza, czy droga wolna.
W sekretariacie sądu podają mi akta. Sprawa jest często czytana. Sekretarka przerywa mi lekturę: "Jest bliźniacza sprawa". Podaje tom. Od niego zaczynam. Rok po zabraniu Agnieszki jeden z mieszkańców tego hotelu, doktorant Jan A., zabrał się do pracy, kiedy nagle usłyszał "gwałtowny w y b u c h śpiewu" - jak to określił potem. Przed jego oknem stał chór ludowy z prowincji. Jan A. siedział na krześle i przez kilka minut zastanawiał się, co robić. Potem wyszedł, by zwrócić uwagę dyrygentowi. Wydało mu się, że ten uśmiecha się ironicznie. Doktorant, chłopski syn, nie bił od lat i zapomniał miary. Zadał mu jeden cios, straszliwy. Kiedy dyrygent upadł, Janowi A. wydawało się, że sobie dalej kpi. Powiedział: "Co ci tak wesoło?". Ale on umierał. Jan A. został bezterminowo skierowany do szpitala psychiatrycznego. Wokół dyrygenta w jego rodzinnej wsi urosła legenda męczennika, Jan A. martwi się w szpitalu, że nie może pomagać starym rodzicom w żniwach.
Wróciłem do akt Agnieszki. Początkiem sprawy jest list zbiorowy. Następne dziesięć kart - to dalsze listy. Potem włącza się administracja domu, zmuszona do działania przez lokatorów, uruchamia inne władze, zmusza je do akcji. Badam podpisy pod listami. Występuje jedenaście nazwisk, dwie rodziny nie uczestniczyły w akcji. Osiem nazwisk powtarza się pod trzema petycjami, trzy pod czterema petycjami, jedno pod wszystkimi.
Hotel instytucji istnieje. Jest odnowiony, wymalowany olejną farbą. Trawniki, gdzie nocowała Agnieszka, zabudowano. Lista lokatorów. Nie ma żadnego z trzynastu nazwisk. W administracji mówią mi: "Długo trzymaliśmy pokój tej pani, czekając, że wróci. Ponieważ nie płaciła tyle lat, musieliśmy rzeczy złożyć do magazynu. Są do odebrania". W ciągu dziesięciu lat dwa razy wymienili się lokatorzy. Dokumentacja po pięciu latach oddana na przemiał, wraz ze śladami przemeldowań. Dokonawszy swojego dzieła - znikli w milionowym mieście. Trafiam na ślad czterech osób. Dwa miesiące zużywam na odtworzenie ich dróg życiowych - przez nowe miejsca pracy, nowe mieszkania, małżeństwa, rozwody. Trzy linie wznoszące się, jedna upadku.
Zaczynam od tego adresu. Kawalerka na Ochocie.
- Żyję na osiemnastu metrach kwadratowych, ale dla siebie. Tam był slums intelektualny. Lumpeninteligencja. Nie powiedzą nic, bo porobili kariery. W czasach akademików graliśmy cyklicznie: poker, oko, brydż. Krążyła suma około sześciuset złotych, czasem spiętrzająca się w jednych rękach. Wtedy grano o fanty: książki, pudełka sardynek, zegarki. Potem i te przedmioty gromadziły się w jednych rękach i już nic nie mieliśmy. "Nie masz czym płacić, wyczyścisz mi buty" - powiedział ktoś. To zaczęło się rozszerzać na inne prace. Powstała przegrana ogromna jak na nasze ówczesne możliwości - dwa i pół tysiąca złotych. "To cały człowiek" - krzyknął ktoś. Taka ustaliła się stawka za człowieka. Można było przegrać siebie, a wygrać kogoś innego. Żywe laleczki - to ideał rozrywki. "Człowiek może przegrać siebie na rzecz drugiej istoty ludzkiej na czas nie dłuższy niż siedem dni" - brzmiał początek regulaminu. W zakres obowiązków niewolnika wobec właściciela mogło wchodzić mycie, czyszczenie przedmiotów osobistych, zakupy, stanie w kolejkach, wypisywanie fiszek, ankietowanie. Znawcy dodawali dwadzieścia innych możliwości, twierdząc, że w starożytnym Rzymie niewolnicy "usługowi" mieli więcej specjalności niż "produkcyjni". Była możliwość wykupienia się. Najpierw to było napisanie pracy dyplomowej. Potem, jeśli się coś wydarzyło między kimś a kimś, przy okazji likwidowali długi. Jedna dziewczyna wykupywała się wielokrotnie. Zaczęła się szulernia.
Niektórzy spotkali się znów w tym hotelu, część była żonata, byli poważni, powrót do dawnego nie bawiłby nikogo. Na początku byliśmy szczęśliwi, że zostajemy w Warszawie, potem zaczęła się nuda. Gra musiałaby być podniesiona na wyższy poziom, stawka podwojona.
Wtedy zjawiła się ta pani. Dobrze ubrana, przy pomocy grzeczności utrzymująca dystans. Nie chciała nas poznać i traktowała nas zbyt poważnie. Oczekiwała od nas poziomu, którego my nie wymagaliśmy od siebie. Zaczęła od uwag, żebyśmy byli cicho. Narzuciła się sama. Dalej to rozwijało się błyskawicznie. Początkowo miały sprawę w rękach baby, chciały jej dokuczyć, ponieważ umiała skądś wziąć eleganckie rękawiczki, chusteczki, kamizelki. Potem powiedziałem jej: "W naszych czasach niebezpiecznie jest nasłuchiwać hałasów. Kto raz wytęży słuch, usłyszy coś strasznego i nigdy nie będzie, kim był. Najokrutniej cierpiąca osoba nie zakaże ruchu ciężarówek czy posiadania dzieci". Powiedzieliśmy jej, żeby o n a b y ł a c i c h o. Fajnie coś tak odwrócić. Przeciwnik traci mowę, dech, umiera. Mówiliśmy, że ona coś zrobiła, i ona to wykonywała jak rozkaz. Przestudiowaliśmy podręcznik. Znaleźliśmy objawy urojeń, zaczęliśmy tworzyć je. Raz na godzinę uderzaliśmy w gong. Było wycie wilka, krzyk. Stworzyliśmy świat, który wydał się jej halucynacją, a był realny.
W jednym z pism napisaliśmy: "Albo ona zabije kogoś z nas, albo my ją zabijemy". Nie było odwrotu. Stało się niebezpiecznie. Zabawa mogła obrócić się przeciw nam. Może to z nami było coś nie w porządku? Kluczową pozycją była pani doktor. Nie była wtajemniczona, a jej podpis miałby największe znaczenie. Jedna z pań ucharakteryzowała się na tamtą, udając jej krok, głos, zaczęła walić w drzwi pani doktor - pluć, krzyczeć: "Was też zabiję. Nadeszła godzina". Wtedy pani doktor podpisała.
Pukanie do drzwi, wchodzi młody chłopak.
- Udzielam mu korepetycji. Chce się dostać na politechnikę. To wielka krzywda dla niego, dla uczelni, społeczeństwa. On już przeżywa koszmar.
- A pan bierze pieniądze - wtrąca chłopak.
- Mogę zadać jeszcze jedno pytanie? - mówię. - Czy celem zabawy w Agnieszkę było doprowadzenia jej do choroby, czy wywołanie w niej i innych wrażenia, że jest chora?
- Gdyby dano mi paru ludzi, gang logików, obiecuję stworzyć świat.
- Czy mógłbym pobierać u pana korepetycje?
- Proszę. Sto złotych za godzinę. Dziękuję - powiedział chowając banknot - to za dziś. Na następny raz sprawi pan sobie kajet i napisze wypracowanie na jedną stronę. Temat: obalić twierdzenie: "Głupi jest ten, co mówi o innych, że są głupi". Pytanie do pana: czy leczył się pan kiedyś psychiatrycznie?
Do pani doktor I. wchodzę jako ostatni pacjent. Pielęgniarka chce mnie zatrzymać: nie mam numerka, przyjęcia skończone.
- Dziś jest deszcz - mówię do pani doktor - zimny dzień lata, samochody jadą z zapalonymi reflektorami, ciemnawo. W tej samej chwili Agnieszka gdzieś, nie wiem gdzie, przemyka się w tym samym deszczu ulicami. Dla pani to stara sprawa, podpis złożony przed jedenastu laty. Niegrzecznie, że przypominam.
- Dla mnie dzień dzisiejszy jest dniem wytężonej pracy.
- Pani podpis ciągle ma swoją moc. Pani pozycja w akcji była kluczowa, z ogromnymi konsekwencjami dla losu ludzkiego.
- Była egzaltowana i nazbyt samowystarczalna. Zaczęło się to przeradzać w zamknięcie w sobie i nadwrażliwość, pojawiły się p r z e r o s t y. Zaczęła się dziwnie ubierać, nadsłuchiwać, czy nie jest podsłuchiwana. Tam wszyscy się podsłuchiwali i wszyscy byli słyszani. Wszyscy byli męczennikami. Jej reakcje obronne, niewspółmierne do sytuacji, zaczęły przeradzać się w akty agresji. Zaczęła walkę ze światem. Zaczęła pluć, aż brakowało jej śliny. Rozkręcała się psychiatrycznie. Chciałam zrobić małe przedstawienie, zagrać jej ją sarną, żeby zobaczyła siebie z zewnątrz, ale bałam się. Nie miała poczucia humoru.
- Wie pani, że dokonano zmowy, żeby panią wciągnąć?
- Nie będę ukrywała, wiem. Mój mąż to odkrył, złapał na gorącym uczynku osobę, która udawała Agnieszkę pod naszymi drzwiami.
- I mimo to?...
- Odwiedzałam ją w szpitalu. Zawiozłam jej bukiet herbacianych róż. Wszystko było dobrze do momentu, kiedy poprosiła, żeby ją stamtąd zabrać.
- Pani czytała jej listy i udostępniła je innym osobom?
- Pan potępia mnie?
- Co było w listach?
- Nie pamiętam. Chciałam ratować jej życie. Nie czytałam, żeby zaspokoić ciekawość.
- Czy przypomina sobie pani, żeby ktoś pożyczał od pani jakieś podręczniki?
- Nie.
- Gra w ludzi - czy to coś pani mówi?
- O grze w ludzi nie wiem. To potworne zmyślenie. Niczego takiego nie było. W każdym razie ja nie słyszałam o niczym takim. To jej statystyczne nieszczęście. Na kogoś musi paść, żeby cyfry się zgadzały. Kto wie, czy podświadomie nie dążyła do tego, czy ten sposób życia jej nie odpowiada?
Z poradni pani doktor przebijam się na południe miasta. Tej ulicy nie ma jeszcze na planie. Z najwyższego piętra wieżowca, stojącego na końcu miasta, widać z lotu ptaka pola i ogrody.
- Jest pani - zaczynam - trzecią osobą, którą udało mi się odnaleźć po jedenastu latach. Cieszę się z tego, bo pozycja pani w tej sprawie jest wyjątkowa: była pani przyjaciółką "Agnieszki".
- Byłam jej serdeczną przyjaciółką. Wiele od niej się nauczyłam. Pewnych sposobów zastanawiania się nad ludźmi, nad sobą. Tego nie wyniosłam z domu. Dojrzałam obszary wrażliwości, o których nie wiedziałam. To była furtka do innego świata. Umiała przemieniać pewne rzeczy, pozornie przyziemne, szare - w ważne. Nawet z przedmiotami tak robiła: potrafiła do tanich butów dodać coś, by stały się eleganckie, umiała zrobić kapelusz, pamiętała zawsze o kwiatach. Po utracie Agnieszki jest mi ciężko. Niech pan jej pomoże. Ja nie umiałam i nie mogłam.
- Dlaczego pani nie mogła?
- Nie mogę tego panu powiedzieć, za mało pana znam.
- Dziękuję za słowa zachęty, jednak przyjechałem do pani, żeby zapytać, dlaczego przyłączyła się pani do akcji przeciw Agnieszce? Od chwili, gdy pani znalazła się wśród jej prześladowców, stali się oni dla niej naprawdę groźni. Zwątpiła we wszystko, a jej przeciwnicy znaleźli bezcennego sojusznika. Mam powody podejrzewać panią, że wprowadzała ich pani w pewne sprawy Agnieszki, które znała pani jako przyjaciółka.
- Najpierw ona się zmieniła wobec mnie.
- Odwet był imponujący.
- Przysięgam panu, że wierzę, że ludzie odchyleni od normy, schizofrenicy, pchają bardziej świat niż my.
- Nie rozumiem.
- Wyjaśnię to na przykładzie. Moja znajoma, wychodząc za mąż, czuła, że jest potrzebna mężowi. Szukał w niej oparcia. Świat urojeń, którego była centrum, mógł być wyjaśniony tylko przez nią. Chciała zachowywać się jak w jego urojeniu. Wykonywać je, urzeczywistniać. Mówił, że chodzi do kochanka. Poszła tam, wiedząc, że mąż będzie za nią szedł i podsłuchiwał. Ten człowiek zdziwił się, zapytał ją, czego chce. Powiedziała mu: "Pan jest moim kochankiem. Tak uważa mój mąż". "Proszę, niech pani wejdzie - powiedział facet - co mam robić?" Mąż potem jej mówił: "Ale zagrałaś niespodziewaną wizytę. Byliście umówieni". Mają troje dzieci. Po każdym porodzie mówił, że to nie jego dziecko. Włamał się do archiwum szpitala, żeby zbadać dokumentację grupy krwi dziecka. Robił następne, które "będzie na pewno jego". Ta kobieta bała się, że w ten sposób urodzi jedenaścioro. On sam był jedenastym dzieckiem. Praźródła jego choroby mogły się wziąć stąd, że czuł się obcy w rodzinie, matka zajęta, dla niego, najmłodszego zostało jej najmniej sił. Stąd wzięła się w nim myśl, że jest obcy, oddany tej rodzinie na wychowanie za opłatą. Drugie podejrzenie z owych czasów, że każde z nich jest z innego ojca. Ten człowiek był tak opanowany na zewnątrz, tak czarujący, że jego żonę wszyscy mieli za histeryczkę, współczuli mu. Ona "regulowała go". To ujmowała, to dodawała silnych środków uspokajających - aż do granicy śmierci. Gdyby umarł, byłaby oskarżona. Czasem wystarczyło, że ktoś mu się przyjrzał na ulicy, aby rozpoznał w nim rywala. Taki przechodzień, nie wiedząc o tym, był w niebezpieczeństwie. Czasem mąż tej znajomej wracał pokrwawiony. Pytała: "Tobie się coś stało? Czy ty zrobiłeś komu krzywdę?". Wolałaby, żeby jego spotkała śmierć, niż żeby żył z myślą, że kogoś zabił, i był do końca życia w zakładzie. Winą tej kobiety było, że chroniła go przed szpitalem. Ukrywała jego chorobę, mimo że był niebezpieczny. To był cel jej życia - utrzymać go na wolności. Nie obchodziło ją, jaką odpowiedzialność na siebie bierze. Wreszcie zrozumiała, że może go ocalić, jeśli się rozejdą. Ponieważ go kochała, wzięła z nim rozwód. Jego urojenia znikły.
- To jest pani historia? Chce pani, bym pani współczuł, zamiast oskarżać.
- Nie mogłam ochraniać dwojga. Nie mogłam brać na siebie jeszcze Agnieszki.
- Kompleks winy z powodu ukrywania choroby męża był tak silny, że okazała się pani szczególnie surowa dla Agnieszki. Czy też bała się pani, by nie zwrócono się przeciw pani, nie zaczęto grzebać w pani życiu, nie odkryto prawdy, nie połączono sprawy Agnieszki i pani męża? Czy też oni wiedzieli coś i szantażowali panią? Wtedy zabrano by go pani.
- I tak to się stało. Wyjechał za granicę, telefonuje z drugiej półkuli, z ogromnej odległości pyta o dzieci, wydaje rozkazy i ja ich słucham.
Pozostaje mi wizyta u sędziego. Ograniczam się do analizy akt:
- Postanowienie sądu oparte jest na opinii biegłych. Z akt wynika, że funkcjonariusz milicji nie przedstawił się, ale powiedział "poczta", po czym nastąpiły wyraźne oznaki, że osobnik, który przedstawia się jako listonosz, chce włamać się do pokoju. Funkcjonariusz zeznał, że Agnieszka wylała zawartość słoika "przed siebie na ścianę" i płyn "opryskał mu płaszcz". Płynu nie zbadano. Przyjęto na podstawie oświadczenia samej badanej, że to był kwas solny. Nigdzie też nie ma mowy o tym, by płaszcz milicjanta był uszkodzony przez ten płyn, ani o badaniu tego płaszcza. Biegli przyjęli zamach na władzę za fakt i wyprowadzili wniosek, że osoba ta jest niebezpieczna dla porządku prawnego. Osoba, którą uznano za niebezpieczną dla porządku prawnego i chorą psychicznie, bez konfliktu z tym porządkiem, opiekując się dziećmi i wykonując różne prace, ukrywa się przez przeszło dziesięć lat, zachowując pełną samokontrolę, walcząc ze skutkami nienormalnej sytuacji. Dowodzi to jej zdrowia bardziej niż jakiekolwiek badanie.
- Bez badania nie możemy się obejść - mówi sędzia. - Jest wyrok. Musimy go uchylić. Musimy mieć podstawy. Niech ona się zgłosi do mnie. Badanie odbędzie się tu, w sądzie. Nie jesteśmy zainteresowani, żeby kogokolwiek trzymać w szpitalu - to jest ostateczność. Przeszliśmy na system otwarty, chorzy wychodzą na urlopy, wracają do domów.
- Czy badanie mogłoby się odbyć u mnie w domu? - pytam.
- Tak.
- Czy można mieć nadzieję, że badanie można by tak przygotować, aby pytania miały charakter rozmowy?
- To zależy od lekarzy. Jeśli ona się nie zgłosi, będę zmuszony dać list gończy.
Konsultuję się ze znajomymi psychiatrami, uskładamy scenariusz rozmowy, pozornie błahej, choć przeważa opinia, że sama opowieść Agnieszki o swoim nieszczęściu będzie dokumentem jej zdrowia lub choroby. Niepokoję się: jak ona uniknie okazania rozpaczy lub gniewu, kiedy jeszcze raz przyjdzie jej to opowiadać.
Zgodnie z umową najpierw dzwoni do mnie pani M., potem sama Agnieszka.
- Czy udało się panu zdjąć klątwę?
- Tak. Pozostały jeszcze formalności.
- Jakie?
- Żeby pani przyszła do mnie na rozmowę.
- Ktoś tam jeszcze będzie?
- Tak.
- Domyślam się. Nie zgłoszę się do pana ani nie zadzwonię. Przestałam panu ufać. Nie wiem, czy nie przekonali pana i czy nie szykuje pan zasadzki. Albo czy nie jest pan łatwowierny i czy nie jest pan narzędziem w ich ręku.
- Nie ima "ich", pani Agnieszko.
- Przykro mi, pan mnie zaczyna pouczać. To dowód, że zmienił się pan w stosunku do mnie.
- Pani Agnieszko, jeśli nie załatwimy tego polubownie, sędzia ogłosi list gończy.
- Wtedy się zabiję - powiedziała Agnieszka i odwiesiła słuchawkę.
Nawiązałem kontakt z panią M., która pewnej wiadomej jej osobie zostawiła wiadomość, żeby Agnieszka zadzwoniła. Agnieszka telefonuje do pani M. Kiedy słyszy, że powinna przystać na moją propozycję, odkłada słuchawkę. Od tego czasu jest nieuchwytna. Poszukuję jej, wypatruję w okolicach, o których opowiadała, że tam przechodzi, ale ona ukrywa się i przede mną. Chcę jej powiedzieć, czym były omamy, jaki był mechanizm powstania świata, który wokół niej zbudowano. Agnieszko, gdziekolwiek jesteś i przeczytasz te słowa - odezwij się.
P.S. W grudniu ubiegłego roku miałem wieczór autorski w jednym z dużych miast Polski. Padło pytanie: "Nad czym pan pracuje?" Zacząłem opowiadać historię Agnieszki i zauważyłem, że jedna ze słuchaczek płacze. Po spotkaniu podeszła do mnie i powiedziała, że jest siostrą Agnieszki. Szuka dla niej pomocy i przyszła na mój wieczór, by mnie ocenić i zadecydować, czy powierzyć mi jej sprawę. Po tygodniu otrzymałem historię Agnieszki pióra jej siostry. Wywód sięga czasu wojny i "kompleksu domu" wyniesionego przez Agnieszkę z wysiedleń, walk z bandami, bliskości frontu, kiedy jako dziecko musiała ciągle uciekać z domu. Tęsknota za domem, spokojem, doprowadziła ją do ostatecznej odwrotności: bezdomności, tułaczki, ciągłej ucieczki. Od lat siostry nie mają kontaktu. Sprawa Agnieszki staje się jej obsesją.
- To tu gdzieś była, na jednym z foteli siedziała Agnieszka? - zapytała mnie jej siostra, patrząc na meble w moim mieszkaniu.
Krzysztof Kąkolewski "Baśnie udokumentowane", Warszawa 1976
Krzysztof Kąkolewski