Zygmunt Kałużyński
KINO POLSKIEGO EROTOMANA
Jak wygląda erotyzm w kinie polskim? Nieszczęśliwie. Przed wojną panie w filmie prezentowały się godne, nadęte i trudno dostępne; zaś panowie byli arystokratami, kawalerzystami bądź dżentelmenami w białych szalikach i jeśli wreszcie jakaś dziewczyna ich zdobywała, narażała się, że zostanie "Trędowatą". Po wojnie zaś zapanował nastrój, który krytycy grzecznie nazwali "niemożnością miłości", a który naukowo można by określić, przepraszam, jako impotencję, zaznaczywszy wszakże usilnie, że jest ona psychiczna, nie fizyczna. Polakowi na ekranie miłość nie wychodziła, najpierw z powodu wojny, bo zaabsorbowany strzelaniem nie miał kiedy nauczyć się, jak zajmować się paniami, następnie z powodu przewrotów społecznych, bo ani plan pięcioletni, ani podziemie opozycyjne nie przygotowywało do pieszczot.
Dopiero ostatnio eksplodowała w naszym kinie rozpusta, lecz tak nagła, tak niespodziewana, tak bez przygotowania - czyli, po prostu mechaniczna; wyuzdana, ale bez serca! - że rodacy reagują na nią obojętnie, okiem zimnym i z zaskakującą nieobecnością ducha. W rezultacie, prawdziwy, autentyczny, szczery erotyzm filmowy polski jest - paradoksalnie! - zagraniczny, ratowała go Rita, Marilyn i Brigitte Bardot, słodko po warszawsku spolszczona na "Bardotkę". Mówiąc skrótowo, w kinie jesteśmy erotomanami z importu.
Ta miejscowa, tutejsza kastracja ekranowa związana jest z samymi początkami polskiego kina; dlaczego? Zapewne działała pruderia narodowa, niemożliwa do przezwyciężenia. Skądinąd jest ciekawe, że do tego impasu przyczyniła się też ówczesna technika filmowa: nie było jeszcze taśmy panchromatycznej, jasne oczy wyglądały na puste, włosy blond wychodziły białe; aktorzy o błękitnych tęczówkach, jak na przykład głośny wtedy Iwan Mozżuchin, robili sobie szminką czarne koła wokół oczu i grali z powiekami półprzymkniętymi, co stwarzało modny wówczas styl wytwornego cynika spoglądającego pogardliwie. Z tego względu pierwsze gwiazdy musiały być brunetkami, również u nas: królewska Zofia Batycka - pierwsza polska "Miss Polonia", która wystąpiła w konkurencji światowej. Pola Negri (pseudonim Apolonii Chałupiec, która była półkrwi Cyganką), Jadwiga Smosarska... Już ten koloryt powodował dystans. Bowiem, jak powiedział Hitchcock, który angażował do swoich thrillerów wyłącznie osoby jasnowłose, "z brunetkami od razu wszystko wiadomo, tymczasem w blondynce jest niepokojąca tajemnica", zaś nasz główny artysta epoki piłsudczykowskiej, Wojciech Kossak, stwierdzał: "Blondynki są jakby podwójnie kobietami", i dodawał: "Poza tym, polska słowiańska uroda jest właśnie blond"; stąd malował wyłącznie takie, z ułanem na koniu obok.
Otóż ta orientacja "kossakowska" dawała tu niejaką szansę oparcia się na naszej tradycji erotycznej. Obrazy Kossaka, na których dziewczyna podaje kawalerzyście dzban z wodą (bo chyba nie z mlekiem? to by nie były nastrojowe), promieniują niejakim dwuznacznym ciepełkiem, niekoniecznie przyzwoitym. Kossak zresztą posuwał się dalej. Parę lat temu był w antykwariacie "Desy" na MDM w Warszawie obraz (pokazywany klientom na żądanie, dyskretnie w kancelarii) przedstawiający dziewczynę i ułana, którzy, nie mieli na sobie nic (prócz ostróg!), i podobno nawet koń przypatrywał się tej scenie z końskim, zoologicznie widocznym, seksualnym zainteresowaniem. Rzecz tę kupił za wielką gotówkę obywatel amerykański, którego miejscowi bezpieniężni amatorzy starali się zniechęcić, twierdząc, że to falsyfikat. Jeżeli nawet tak było, to przecież rysowała się tu możliwość narodowego erotyzmu, może cokolwiek garnizonowego, ale jednak; "miłość przed bitwą", niby w "Ostatnim mazurze": "Jeszcze jeden mazur dzisiaj, choć poranek świta, czy pozwoli panna Krysia, młody ułan pyta" (z uzupełnieniem, śpiewanym już tylko w kordegardzie: "Jaka pyta, która pyta, komu pyta stoi? Panna Krysia fest kobita, pyty się nie boi").
Jednak kino wzięło z tej szansy jedynie ułana, i to co najmniej w stopniu dowódcy szwadronu, oraz wyniosłą czarnowłosą piękność, która ulegała wyłącznie miłości na całe życie, i to z partnerem tysiąchektarowym. Pierwszą ważną blondynką była dopiero Magda Bogda, zresztą Czeszka (nazywała się naprawdę Janina Kopaczek), zamężna na zawsze z Adamem Brodziszem o sienkiewiczowskim profilu (ówczesne kalambury: "Brodzisz, ach, Brodzisz, ja umieram, gdy ty wchodzisz" oraz: Gdzie też ty (B)rodzisz? - Tam, gdzie Bógda).
Tak więc nawet pojawienie się gwiazd jasnowłosych nie zmniejszyło godnej celebracji męsko-damskiej w kinie polskim. Podobna niedostępność działała, oczywiście, zniechęcająco na panów: kto z nas dostanie się kiedykolwiek na odległość ręki do takiej królowej! Toteż kino nie było wtedy dla nich. Historycy stwierdzają zgodnie, że olbrzymią większość publiczności stanowiły kobiety, i to ze sfer pracujących: "Do kina chodziły krawcowe, stenotypistki, służące, zaś inteligenci filmem pogardzali i producenci dobrze o tym wiedzieli" - pisze Adolf Dymsza, gwiazdor ówczesnej komedii. Za wzór stawiano głośną powieść odcinkową "Hrabina szwaczek" (badacze dotychczas nie doszli, kto był jej autorem): prosta dziewczyna wychodziła za mąż za bogacza. Niemal co drugi film polski sprzed wojny mieści się w tym marzycielskim schemacie, którego ukoronowaniem, w wersji tragicznej, a więc wielokrotnie bardziej przejmującej, jest "Trędowata", filmowana parokrotnie historia Stefci kochanej przez arystokratę i zaszczutej na śmierć przez środowisko potępiające mezalians. Gdzie tu było miejsce na jakikolwiek erotyzm? Chyba dla nekrofilów (trup Stefci), zaś nawet ci musieliby dokonać nadludzkiego wysiłku wyobraźni, by się podniecić.
Ale po wojnie publiczność zmieniła się radykalnie, zaś ostatnio rozszalała się taka swoboda, że w publicystyce pojawiły się określenia "seksofala w polskim filmie". Co do mnie, uważam, że nie ma nic takiego, bo seks to przeżycie, zaś niczego podobnego film polski nie dostarcza, jest tylko makieta, markowanie i pozory, polegające na tym, że do każdego filmu pakuje się rozebraną koleżankę, nie oglądając się, czy pasuje, czy nie; nawet do "Kopernika", mimo że uczony ten zajmował się raczej obserwacją nieba, rysowaniem za pomocą cyrkla oraz figurowaniem na banknocie tysiączłotowym. Występuje też rozebrana para, jedno leży na drugim, co fotografuje się przez parę minut; w niektórych filmach wykonuje się jeszcze ruchy mechaniczne, przy tym oblicza uczestników wyrażają przygnębienie, zmęczenie, bądź też kompletną nieobecność umysłową. Ciekawe, że szczególnie zoologicznie wypadają te pocieranki w filmach naszych pań, na przykład w reżyserii Agnieszki Holland czy Barbary Sass; ja, który uwielbiam pornografię, i któremu przychodzi z trudnością oderwać wzrok od ekranu, ponieważ jestem maniakiem kina, jakiekolwiek by ono nie było, przy owych okazjach wolę jednak patrzeć z zażenowaniem w podłogę.
Zdarzają się co prawda osoby sensacyjne od samej w sobie strony damskiej, gdy zdejmują z siebie wszystko, jak Dorota Kwiatkowska, zresztą nie wiem czemu kadrowana z reguły nieruchoma i w półcieniu. Ale nawet ona nie wyzbywa się nieprzychylnego wyrazu twarzy, stale obecnego, który paraliżuje przeżycie, jakiego moglibyśmy doznać, oglądając prezentowaną przez nią resztę. Tak więc na pytanie, co to ma wreszcie wspólnego z prawdziwym, przeżytym, nastrojowym erotyzmem, należy odpowiedzieć, że nic. Ale tak właśnie wyobrażają sobie seks nasi reżyserowie, choć z tego, co się słyszy o ich życiu osobistym, wynikałoby, że mają więcej informacji. Podobne pojęcie mają też oni, niestety, o wielu innych tematach, na przykład o realizmie, który polega u nich na słowach: "kurwa", "dupa" i "pierdolić". Oczywiście, realizm jest czymś innym: jest obrazem rzeczywistości; oczywiście, erotyzm również jest czymś innym: jest stanem psychologicznym i kino potrafi go brawurowo obsłużyć. Scena z "Gildy", przysłowiowa już, w której Rita Hayworth zdejmuje długą, długą, długą rękawiczkę, ma tysiąc razy więcej erotyzmu niż wszystkie te kliniczne golasy, rozebrane niby do badania lekarskiego, defilujące w filmach polskich od maja 1945 roku.
Ta data może napisała mi się bez powodu. Bowiem w tym decydującym momencie kino nasze nie odziedziczyło dosłownie niczego, jeśli idzie o kulturę erotyczną. Tymczasem gdzie indziej, na całym świecie, sprawy męsko-damskie były wielkim tematem kina, i nie tylko. Kino tworzyło mody, dawało przykłady, pokazywało, jak mężczyzna zachowuje się wobec kobiety, jak flirtuje, jak reaguje na kontakt z nią; zaś paniom też dostarczało wzoru i dziewczęta nosiły kostiumy kąpielowe jak na ekranie, patrzyły dziwnie jak Greta Garbo i przemawiały urywkowo, zdecydowanie i schrypniętym półgłosem jak Marlena Dietrich.
Ale u nas było pięć lat okupacji, a potem jeszcze więcej lat surowego budownictwa, kiedy nie tylko kino, ale cała kultura zajęta była obsesjami społecznymi, niby ten żydowski handlarz z anegdoty, zbyt zaabsorbowany, by tracić czas na pożycie męsko-damskie: "nie mam GŁOWY do DUPY". W okolicy lat sześćdziesiątych, gdy nastąpiło niejakie rozluźnienie, pojawił się zaskakujący temat: "niemożność miłości", co brało się właśnie z wieloletniego zaniedbania życia osobistego, z garbów psychologicznych, z urazów czasu rewolucji. Charakterystyczny w tym względzie był debiut Tadeusza Konwickiego "Ostatni dzień lata" z 1958 roku: na opuszczonej plaży Jan Machulski usiłował porozumieć się z Ireną Laskowską, ale zupełnie im się to nie udawało, i tylko od czasu do czasu na niebie ukazywał się przelatujący samolot, niby symbol wszystkich historyczno-wojennych przeszkód w owym smutnym antyflircie. Ten kameralny skromny film, z dwiema zaledwie osobami, miał zaskakujące powodzenie, a to dlatego, że wyrażał problem pokolenia: barierę rozdzielającą pragnących się kochać. Konwicki wracał do tego tematu: typowa w jego filmach była scena, gdy "on" zbliża się do "niej", lecz do niczego nie dojdzie, bo nagle towarzysz partyzant wzywa do oddziału, brygadier zawiadamia, że trzeba pospiesznie wyładować wagony itp. Wilhelm Mach tak streszczał twórczość Konwickiego: amant już decyduje się mieć coś wspólnego z amantką, rozpina sobie, ale z rozporka wypadają puste łuski z karabinu maszynowego. Temat ten występuje nie tylko u Konwickiego, była tego cała seria, Wajda, Kawalerowicz ("Pociąg", w którym Cybulski nie zdołał namówić Winnickiej, by dała mu chociaż buzi w przedziale), Morgenstern ("Jowita") i mendel innych. Polakowi opadały ręce i reszta, bo nie mógł zapomnieć Powstania, zasiedlania Ziem Zachodnich i Października.
Od tego czasu pokolenia się zmieniły, ale ciekawe, temat został i snuje się do dziś, choćby w filmach tak zwanego moralnego niepokoju, gdzie bohater nie tylko jest prześladowany przez stosunki i staje się ofiarą układów, ale jeszcze dodatkowo żona opuszcza go w najbardziej rozpaczliwym momencie. Czy można jednak żądać, by na tle tak fatalnego spadku wyłoniło się jakieś kino erotyczne? Dobrze chociaż, że mamy te smutne, skurczone, marznące golasy i zamarkowane suczo-psie stosunki. Gdy staram się przypomnieć sobie, co na ekranie narodowym zbliżało się do odpowiedniego przeżycia, mogę wymienić tylko Szapołowską w filmie "Nadzór", dziejącym się w więzieniu dla kobiet! jednym z najbardziej ponurych w niewesołej przecież naszej produkcji! w jednym z ciężkich lat okresu stanu wojennego! Tak jest! W dodatku, występowała tam ona w mundurze, zapięta po szyję, tak że ledwie brodę było widać, i rozdzielała represje wobec więźniarek, które naruszały regulamin. Dlaczego więc ze wzruszeniem myślę o możliwości, że Szapołowska, z owym paraliżująco zimnym spojrzeniem spod blond grzywy, cedzi monotonnym, nabrzmiałym kontraltem: "Redaktorze Kałużyński, przekroczyło się przepisy, należy się kara, co wolicie, dziesięć batów, czy zakaz oglądania filmów przez pół roku?" Oczywiście, życzę sobie baty, mimo że zakaz kina ma potężną atrakcyjność, zwalniając mnie na miesiąc od konieczności asystowania na polskich premierach. Mogę tu bowiem wypisywać, wygadywać, narzekać na nasz narodowy erotyzm, ale i ja jestem w głębi serca polskim zboczeńcem, któremu dopiero uniform może dostarczyć chwili szczęścia.
Kto wreszcie jest winien za ten bezwład erotyczny naszego kina? Niektórzy usprawiedliwiali filmowców: wloką za sobą odwieczne przekleństwo. Inni jednak twierdzą, i ja do nich należę, że przecież trochę czasu minęło, i można by wykazać więcej pojętności w okolicy od pasa w dół, jeśli ma się ambicję robienia kina z tematyką męsko-damską. Tak czy inaczej, nasze kino, pomimo drętwych scen symulujących wyuzdanie i mimo munduru Szapołowskiej, jest stale i wciąż w stanie impotencji psychologicznej - jeśli nie fizycznej, co zastrzegłem na początku! Pretensja ta tyczy już teraz nie rodaków, lecz wyłącznie speców od taśmy filmowej.
Zygmunt Kałużyński "KOLACJA Z CELULOIDU"
KAŁUŻYŃSKI