POLITYKA 39/2002
Skandale filmowe
Walerian Borowczyk, polski reżyser mieszkający we Francji, napisał książkę w całości poświęconą aktorce Grażynie Długołęckiej, która go oskarża o "chory seksualizm" demonstrowany na planie "Dziejów grzechu".
ZYGMUNT KAŁUŻYŃSKI
Dalsze dzieje grzechu
Książkę "Moje polskie lata" Walerian Borowczyk napisał po francusku. Wywiad aktorki Grażyny Długołęckiej, z którym w książce polemizuje, ukazał się w "Przeglądzie Tygodniowym" 14 kwietnia 1999 r. Nosił tytuł "Koszmar »Dziejów grzechu«" i odnosił się do filmu według powieści Żeromskiego, nakręconego w 1975 r. w reżyserii Borowczyka, z Długołęcką w roli głównej. Wspomina ona swój udział jako jej najbardziej dramatyczny wstrząs życiowy. "Spotkanie z Borowczykiem jest historią chorego seksualizmu, który trafił akurat na mnie... Chciał mnie rozbierać w scenach, które wcale do tego nie upoważniały. Nie potrafił zapanować nad swoimi emocjami... Próbował zmusić mnie, abym robiła rzeczy, na które się nie zgadzałam".
"Chciał widzieć, jak rozkładam nogi. Zaczynając film byłam czystą, młodą dziewczyną z tysiącami kompleksów, kończąc byłam wystraszonym strzępem. Schudłam 14 kilogramów... Przeżywałam osobisty psychiczny dramat. Wychowana przez siostry urszulanki miałam mentalność zakonnicy i żyłam ze ściśniętymi nogami. Rozkładanie ich na planie w obecności reżysera niszczyło wszystko, co było we mnie czyste. Borowczyk z niebywałą złością sączył mi w ucho wulgarne słowa, straszył mnie i obrażał".
Przeprowadzająca wywiad Jadwiga Polanowska wyraża wątpliwość, czy nie była to, ze strony reżysera, taktyka zmierzająca do osiągnięcia efektów wymaganych przez charakter filmu? "Nie. Do roli Borowczyk kupił mnie taką jaką byłam, z tym niewinnym seksem i czystością. A niszczył mnie prywatnie. Uważał, że skoro gram rolę takiej kobiety, powinnam to robić również poza planem. Przekonywał, że muszę mu ulec. Szalał, że nie może mnie złamać. Stało się jasne, że ma manie seksualne... Kontakt z takim człowiekiem był wykańczający... Byłam przestraszona, opluta, zniszczona... To wszystko, co przeżyłam na planie, tkwi we mnie do dziś. Mówię o tym publicznie po raz pierwszy w życiu".
Odpowiedź Borowczyka jest pasjonacka; stanowi główną i właściwie jedyną treść jego książki, mimo tytułu zapowiadającego jego "polskie lata". Jego zdaniem Długołęcka jest mitomanką i histeryczką na tle seksualnym. "Bezradna wobec swego niemoralnie intensywnego popędu płciowego... Nerwica psychiczna Długołęckiej wynika z niespełnionych w życiu czynów, których domagał się jej popęd płciowy". W trakcie kręcenia w Zakopanem Borowczyk zastał w swoim pokoju hotelowym bukiet róż od niej, po czym: "Około północy zerwał mnie ze snu odgłos otwieranych drzwi: na środku pokoju stała Grażyna Długołęcka! Gwałtownie rozchyliła poły szlafroka i wypinając bezwstydnie owłosione łono zaczęła stąpać, na rozstawionych nogach, w moim kierunku. Cofając się krzyknąłem: »Proszę natychmiast wyjść, zrywamy z panią kontrakt!«. Potulnie opuściła pokój. Rzuciłem za nią czerwony bukiet i zamknąłem drzwi na klucz..."
"Postanowiłem zachować w tajemnicy anormalny popęd płciowy kobiety, którą mieliśmy filmować przez dwa miesiące. Bałem się oburzenia innych aktorów i podejrzenia, że film może być pornograficzny". Wypowiedzi aktorki w wywiadzie Borowczyk tłumaczy odruchem psychoanalitycznym: "Osoba o intensywnym popędzie płciowym czyni wszystko, by ukazać się bez zarzutu, wstydliwą i przesadnie wstrzemięźliwą".
Duet nienawiści
Kto tutaj ma rację? Możliwości są cztery: 1) Długołęcka ma rację, 2) Borowczyk ma rację, 3) obydwoje mają swoje racje, 4) obydwoje nie mają racji. Co dla kinomana ma znaczenie podrzędne, bo najważniejsza dla niego jest elektryczność, która przebiega między reżyserem i jego wykonawczynią i wpływa decydująco na rezultat na ekranie. Zaś elektryczność, jak wiadomo, działa albo przyciągająco, albo odpychająco (dwa plusy bądź dwa minusy); ale w obydwu wypadkach dostarcza filmowi wyjątkową energię.
Twórca i jego gwiazda jest to kawał mitologii kina, która obrasta, oczywiście, plotką, sensacją erotyczną i także skandalem, co nie zmienia faktu, że wybitni reżyserowie potrafili posłużyć się gwiazdami - niezależnie od tego, czy były one ich towarzyszkami życia, czy nie, czy łączyło ich jakieś uczucie poza atelier, czy nie - by dać pozycje ważne, i więcej - wywołać trendy, które liczą się w kulturze. Tak było z Vadimem, który z pomocą Brigitte Bardot wylansował nowy styl swobody, podjęty przez ówczesne młode pokolenie powojenne z lat 50., czy w wypadku Josepha von Sternberga, który w latach 30. posłużył się postacią Marleny Dietrich w cyklu filmów, które również stanowiły wzór obyczajowy; było to przeciwstawienie się rygorom, przyczyniającym się do ciążącej nad ówczesnym życiem obłudy.
Co prawda nie obyło się bez skutków osobistych dla owych autorów, zresztą przez nich samych spowodowanych. Vadim opisał w sposób sensacyjny, oceniony przez niektórych jako niesmaczny, swoje pierwsze pożycie z Bardot w hoteliku paryskim (ciągnęło się to przez trzy wieczory, zanim doszło do spełnienia), zaś Sternberg określił w pamiętniku Marlenę jako tłumoka, który niewiele potrafi i wszystko zawdzięcza jemu. Na pytanie w wywiadzie, czy nie zamierza jej poślubić, odpowiedział, że nie pozwoli się zamknąć w budce telefonicznej z jadowitą kobrą. Inna rzecz, że po rozstaniu z nim Marlena nie odzyskała już początkowego blasku, ale i kariera Sternberga nie posunęła się już dalej.
Sternberg widział postać Marleny w "Błękitnym aniele", nakręconym jeszcze w Niemczech, jako osoby bez przesądów, bez obowiązków, bez etyki; niejako mściła się na mężczyznach za lata ucisku pruskiego, doprowadzając do samobójstwa godnego Herr Profesora. W Hollywood Marlena co prawda występowała wciąż jako upadła, ale już z widokiem na odrodzenie: w "Maroku" była wykolejoną śpiewaczką, która musiała uchodzić do kolonii, ale tam zakochała się w szeregowcu Johnie Brownie z legii cudzoziemskiej, osobniku również o wątpliwej przeszłości, i brnęła za swoim żołnierzem po piasku boso wraz ze stadem bab Arabek za oddziałem maszerującym przez pustynię. Był to tryumf zarówno protestu przeciwko przesądom obyczajowym jak zwycięstwo szczerego uczucia!
Podobnie Vadim z pomocą Bardot wylansował nowy na owe czasy typ dziewczyny: nie miała skrupułów, lecz kierowała się sercem, była wyzwolona, lecz nie łajdaczka, puszczała się, ale nie była kurwiszonem. Do tej pory nie trafiało się w kinie, żeby ktoś szastał cnotą, a jednak został w randze obywatelskiej, dopiero Bardotce to się udało. Był to manifest niepodległości dziewczyny owego pokolenia, podobnie jak kino Marleny przeciwstawiało się fałszowi lat 30. Istne etapy nie tylko kina, lecz dziejów obyczajowych, zaś doszło do nich właśnie dzięki duetowi Sternberga z Marleną, mimo że pod koniec nie cierpieli się wzajemnie, oraz Vadima z Bardotką, mimo że rozeszli się po awanturze.
Film widmo
Jak w tym względzie wyglądają "Dzieje grzechu"? Film, który po upływie blisko 30 lat nagle wywołuje podobną eksplozję rozrachunkową między jego dwojgiem głównych sprawców, musiał powstać w atmosferze naładowanej i zostać przez nią naznaczony. Jednak jego kariera w naszym kraju potoczyła się dziwacznie. Miał on co prawda powodzenie frekwencyjne, ale potem zniknął kompletnie z pola widzenia. Jest to smutny rezultat mechanicznej hierarchii, która się u nas łatwo przyjęła. Gdy się mówi o dorobku naszej kinematografii, występują filmy Wajdy, Zanussiego, Kieślowskiego; należy tu też Kawalerowicz, czasem Has, niekiedy Kutz. Komedie, jak "Sami swoi", też mają swoje miejsce, nawet Bareja ostatnio wypływa jako zabawne wspomnienie, są też oddzielni faworyci, jak "Rejs". Przepadły natomiast w pamięci narodowej pozycje, które przecież należą do osiągnięć roboty filmowej. Jako stary kinoman myślę tu osobiście o takich tytułach jak "Wśród nocnej ciszy" Chmielewskiego, "Medium" Koprowicza, "Siekierezada" Leszczyńskiego czy "Gwiazdy muszą płonąć" Munka - jest to najlepszy produkcyjniak kiedykolwiek nakręcony.
Tu należą również "Dzieje grzechu", rzecz o atmosferze dla mnie niezapomnianej, ze względu na niezwykłe połączenie rozpaczliwej treści obyczajowej - gdzie dominuje upadek, upodlenie i zbrodnia - z dystansem, zimną obserwacją i poczuciem stylu - tu Borowczyk dał istną rewię kostiumów, mebli, rekwizytów oraz architektury z końca XIX w. i początków secesji, wybranych i współgrających z aktorami wręcz z prowokacyjną ostentacją. Tryumf grafika, od której to kariery Borowczyk zaczął. Po czym okazał się on czołowym autorem artystycznego filmu animowanego oraz twórcą oryginalnych pozycji łączących erotyzm z rafinadą plastyczną. Jego "Opowieści niemoralne" osiągnęły cztery gwiazdki - najwyższe odznaczenie w prestiżowym francuskim katalogu Laffonta, zaś "Histoire d`un peche", czyli nasze "Dzieje grzechu", dociągnęły tam do trzech gwiazdek. Z adnotacją, że "Grazyna Dlugolecka" (bez polskich znaków diakrycznych) otrzymała w Cannes wyróżnienie za rolę. Nie wspomina ona o niej w wywiadzie w "Przeglądzie", zaś Borowczyk w swojej wściekłej polemice nazywa ją "androidem", którym trzeba było kierować jak bezmyślną maszyną. Dlaczego jednak pamiętam jej wyraz bolesnej bezradności, skontrastowanej z otaczającą ją brutalnością? Coś jednak musiało być w tej robocie; co prawda przepadła ona u nas, ale nie w świecie. Film figuruje w głównych katalogach kaset i był nabyty przez przeszło 200 stacji TV, w tym tajlandzką.
KAŁUŻYŃSKI