Manuela GRETKOWSKA

 

KANIBALIZM RECESYWNY

 

 

 

Nocą zapiał kogut. Jak normalny kogut ma czelność hałasować w środku nocy? W samym centrum Paryża? Ależ w Paryżu nie ma kogutów; są konsjerżki tłukące rano koszami na śmieci, skrzypiące rolety sklepów, ale nie piejące koguty. Przeraźliwe kukurryku przeszło w znajome drr telefonu. Obudziłam się, doceniając poetyckość snu zamieniającego mechaniczny dzwonek w sielską pieśń drobiu.

-  Allo?

-  Słuchaj, ułożyłem świetną bajkę! - oznajmił ktoś radosnym głosem.

-  Wojtek? Wiesz co, bajki opowiada się może i na dobranoc, ale ja właśnie śpię. Zadzwoń jutro.

-  Ale to nie jest zwykła bajka. To jest bajka niedojebajka.

-  Daj mi spokój - próbowałam skończyć niedorzeczną rozmowę.

-  Trzy minuty, posłuchaj - prosił Wojtek. - Bajka niedojebajka: Rycerz Bożybłąd jechał przez las, w którym od niepamiętnych czasów rozlegał się tajemniczy dźwięk: dup, dup. Dzielny rycerz postanowił rozwiązać zagadkę owego tajemniczego dup, dup. Niestety, minęło wiele lat, a rycerz Bożybłąd nie rozwiązał dręczącej go tajemnicy. Co więcej, nigdy nie rozwiązał zagadki tajemniczego lasu, w którym słychać było dźwięk dup, dup.

-  Koniec. Dobre, nie? - upewniał się Wojtek.

-  Uwielbiam cię niedojebajkopisarzu. Dobranoc. - odłożyłam słuchawkę.

Cały dzień był podobny do niedojebajki Wojtka. Najpierw próbowały mnie zgilotynować drzwi w metrze, a potem dałam się namówić na spotkanie klubu antropologów.

Przysłuchiwałam się już kilku poprzednim spotkaniom, więc tym razem nie miałam ochoty marnować czasu. Nie interesują mnie problemy feministek, homoseksualistów czy zwierzenia faceta czującego się lesbijką. Przewodniczący klubu zajmujący się ekologią i pojęciem represji w kulturze europejskiej przekonywał mnie, że dzisiaj mają jednak coś specjalnego, szalenie interesującego, nowatorskiego i w ogóle bomba.

W sali zebrań siedziało kilkanaście osób, krzesła ustawiono po okręgu, trudno więc było się zorientować, kto jest zaproszoną rewelacją. Szef klubu zaczął oczywiście mówić o równouprawnieniu homoseksualistów, lesbijek, o umożliwianiu więźniom prowadzenia normalnego życia płciowego, o obalaniu przesądów i szkodliwych mitów. Niespodziewanie zmienił temat i przypomniał historię japońskiego studenta, który będąc w Paryżu na kursie językowym, zaprosił do siebie pewnego wieczoru holenderską koleżankę. Zaprosił ją na kolację, dosłownie na kolację, bo po uroczym wieczorze pokroił ją na kawałki i częściowo zjadł. Resztę ciała schował do lodówki.

- Japończyk został uznany za obłąkanego, ale czy termin - szaleństwo nie jest czymś umownym? Czyż nasze społeczeństwo nie zamyka w szpitalach psychiatrycznych tych wszystkich, których osobowość nie ogranicza się do arbitralnych ram normalności? - oskarżycielsko pytał społeczeństwo przewodniczący klubu. - Ludzki organizm zachowuje wiele cech recesywnych, które mogą się ujawnić dosyć niespodziewanie. Społeczeństwo jest także swego rodzaju organizmem. Można się więc spodziewać, że społeczność ludzka, będąca nawet na bardzo wysokim poziomie rozwoju, zachowa pewne cechy recesywne, objawiające się niejednokrotnie gwałtownie, choć nie w dużej skali a poprzez pojedyncze przypadki. Te pojedyncze akty, jak ilustruje nam to wspomniany przykład japońskiego studenta, kwalifikowane są jako czyny osób niepełnosprawnych umysłowo lub częściej jako akty kryminalne. Społeczeństwo chce zapomnieć o swej gatunkowej przeszłości i traktuje represywnie osobników będących żywym wspomnieniem czasów, gdy kanibalizm był praktykowany rytualnie i stanowił po prostu część obrzędów religijnych. Rytualny kanibalizm miał swe źródło w rzeczywistej potrzebie uzupełniania menu naszych prehistorycznych przodków mięsem ludzkim. Wymagał tego prawdopodobnie nasz pierwotny metabolizm i wymaga nadal u pewnych osobników powiedzmy... recesywnych. Jest to fakt potwierdzany coraz częściej przez kroniki kryminalne.

Przełammy współczesne przesądy i pomóżmy naszym bliźnim, którzy zachowali w sobie pierwotny metabolizm, wspólny niegdyś nam wszystkim. Zaprosiliśmy na dzisiejsze spotkanie François, który opowie nam o swoich przeżyciach - przewodniczący wskazał na trzydziestoletniego faceta o zapadniętych policzkach i podkrążonych oczach. François podniósł się, ukłonił i usiadł z powrotem w swym wygodnym fotelu. Przewodniczący zachęcał François do zwierzeń - Bardzo prosimy, powiedz nam o swoich kłopotach, jesteś wśród ludzi, którzy chcą ci pomóc, którzy na pewno cię zrozumieją.

François nadal milczał, ale chyba popadł w głębsze zamyślenie, bo zaczął jak większość Francuzów w takiej sytuacji dłubać w nosie. Po chwili ocknął się, popatrzył na uśmiechniętego przewodniczącego i jakby sobie coś przypomniał:

- Nie, nie jestem wierzący, no może czasami, ale raczej nie. Od kilku lat miewam głód, głód czegoś, czego jeszcze nigdy nie jadłem. Zobaczyłem kiedyś przejechaną przez ciężarówkę starszą kobietę, to było latem, ciało jeszcze parowało i zrozumiałem, że mój głód to głód ludzkiego ciała i ludzkiej krwi - wyznał François i zamilkł.

- Czy zaspokoiłeś kiedyś tę swoją potrzebę? - zapytał jeden ze studentów.

- Tak - odpowiedział krótko François - ale potem bałem się, że ktoś mnie na tym przyłapie.

- Czy mógłbyś opowiedzieć dokładniej, jak zaspokoiłeś swoją potrzebę - dociekliwie pytał ten sam student.

François popatrzył niepewnie na terapeutycznie uśmiechniętego przewodniczącego.

-  Czasami pracowałem jako pomoc szpitalna na oddziale chirurgicznym. Ale naprawdę wybierałem to, co zostało po operacjach i już nikomu się nie przydało.

-  Czy ten głód opanowuje cię często? - zapytała dziewczyna robiąca pilnie przez cały czas notatki.

-  Raz, dwa razy do roku, chyba.

-  Możesz dokładnie określić porę roku lub miesiąc? - padło bardzo szczegółowe pytanie.

-  Nie wiem - szczerze odpowiedział François.

-  A czy gdyby nie uboczne korzyści z twej pracy, to czy mógłbyś napaść na kogoś, ot tak na ulicy? - zaniepokoiła się nienaukowo dziewczyna o dosyć obfitych kształtach.

W tym momencie przewodniczący podziękował François i zwrócił się do nieco skonfudowanego audytorium:

-  Koledzy, proponuję podpisać petycję domagającą się udostępnienia w szpitalach i ośrodkach medycznych specjalnych przychodni dla ludzi takich jak François. Myślę, że jest to konieczne z kilku powodów. Po pierwsze: pozwoliłoby to zaspokajać w humanitarny sposób tę recesywną potrzebę. Poza tym uniknęłoby się dzięki temu niepożądanych przez społeczeństwo przypadków naruszania prawa. Po drugie: zdejmie się z tych ludzi kompleks nienormalności. Wszyscy w końcu zrozumieją, że kanibalizm jest jeszcze jednym z przejawów bogactwa natury homo sapiens. Zresztą taka akcja pozwoliłaby nam, antropologom, na dogłębne, laboratoryjne wręcz zbadanie tego interesującego zjawiska. I po trzecie: dystrybucja białka ludzkiego, nikomu już niepotrzebnego jak to określił François, będąca pod kontrolą medyczną uchroni jego konsumentów przed zakażeniem AIDS. Proponuję założyć komitet obrony kanibalizmu recesywnego i...

Wyszłam z zebrania nie dlatego, żebym miała coś przeciwko obronie kanibalizmu recesywnego. Nawet wzruszyła mnie historia François, ale nie lubię przynależeć do komitetów będących zalegalizowaną i skostniałą formą aktywności społecznej.

 

***

 

Należę chyba do niewielu osób, które miały pecha dwa razy zdać egzaminy na sztuki piękne i za każdym razem rezygnować z tych zapewne przyjemnych studiów.

Pierwszy raz zdawałam do szkoły w Toruniu. Egzamin trwający tydzień był dość męczący: trzy dni solidnego akademickiego rysunku, dwa dni malarstwo olejne i egzamin teoretyczny czyli wypracowanie z historii sztuki, a potem pytania w rodzaju: co było namalowane w grocie Lascaux, albo: proszę wymienić współczesnych architektów polskich. Do tego wszystkiego w czasie przerw atmosferka histerii: Ja już podchodzę trzeci rok i mówię wam - wszyscy, którzy zdają, to po znajomości.

Po sprawdzeniu na liście, że zdałam, zaczęłam kupować pędzle, farby, blejtramy, by zacząć w październiku tworzyć dzieło na miarę Matejki. W czasie wakacji okazało się, że dostałam paszport i trzeba wyjechać do Francji. Co można było robić we Francji? Oczywiście znowu zdawać na sztuki.

Wybrałam szkołę niedaleko Paryża, podobną do toruńskiej czyli przeciętną. Egzaminy dzieliły się, tak jak w Polsce, na dwie części: pierwsza część teoretyczna i druga praktyczna.

Egzamin praktyczny polegał na przekonaniu komisji, że ma się twórczą osobowość. Profesorowie chodząc między salami oglądali dzieła kandydata i wysłuchiwali jego zwierzeń artystycznych. W informatorze dotyczącym egzaminu praktycznego pan dyrektor zachęcał do prezentacji swej twórczości niekoniecznie plastycznej.

Przyjechałam na egzamin z Rennes (400 km) obładowana teczkami, obrazami, plecakiem. Poszłam obejrzeć dzień przed moją ekspozycją, jak sobie radzą tubylcy czyli Francuzi. Okazało się, że nikt nie ma prac olejnych, bo to trudna technika i uczyć się jej będziemy dopiero na studiach. Przeważały abstrakcje, coś w rodzaju graffiti. Właściwie ekspozycje nie różniły się wiele od ścian metra. Jeden ze zdających w momencie decydującym, czyli wkraczania komisji, zaczął krzyczeć, że nikt nie jest godzien oglądania jego akwareli, a na pewno nie profesorowie akademiccy i zatrzasnął drzwi. Profesorom to się spodobało, zaczęła się przepychanka, pertraktacje, w końcu chłopak pozwolił im wchodzić pojedynczo. Pokazywał obrazek a następnie go darł. pakował do koperty i wręczał jako pamiątkę. W innej sali skąpo odziana dziewczyna ustawiała się w różne pozy, śpiewając przy tym własne poematy. Obejrzawszy te ekspozycje, postanowiłam także przypodobać się komisji poprzez sztukę, którą Francuzi cenią najbardziej - sztukę kulinarną.

Ugotowałam ruskie pierogi, zapakowałam w termos i częstowałam nimi szanownych profesorów, opowiadając o tradycji pierogów, a zwłaszcza pierogów ruskich. Zwróciłam uwagę komisji na cykl dwunastu obrazów w kolorze brązu, ciemnej czerwieni o fakturze strupów. Były to autoportrety i autoakty malowane co miesiąc moją własną krwią i zatytułowane Może kiedyś ta krew zakrzepnie w język i ogon płodu. Kiedy przewodniczący komisji poprosił o dokładkę pierogów, byłam pewna, że przeszłam część praktyczną egzaminu.

W sali obok wystawiał swe prace człowiek neolityczny - strasznie chudy chłopak malujący rękami bizony, konie; fascynujący się sztuką pierwotną i przekonany, że gdy zaczyna malować, wcielają się w niego duchy przodków. Ubrany był w brudne szorty, bosy, cały pokryty malunkami, jak twierdził magicznymi znakami, pomagającymi mu zdać egzamin.

Część teoretyczna polegała raczej na wyrażeniu własnych emocji i przemyśleń niż na stresującym wymienianiu dat i stylów.

Zaproszono nas do małej sali kinowej, rozdano kartki i poproszono o opisanie kompozycji obrazu, który zobaczymy na ekranie. Jeśli będziemy mieli jeszcze trochę czasu, to mile byłby widziany zapis wrażeń, jaki wywołuje w nas oglądane dzieło sztuki. Pan dyrektor po wyświetleniu przezrocza dodał, że obraz, który właśnie widzimy na ekranie, to słynne Matete Paula Gauguina.

Przez pół godziny pisałam o barwnych plamach, pierwszym planie, drugim planie, liniach poziomych i skośnych. Zostało mi jeszcze pół godziny. Zdjęłam okulary, by nie przyzwyczajać oczu do wyraźnego oglądania świata.

Należę do tych krótkowidzów, którzy nie uznają swego sposobu widzenia za wadę wzroku. Wręcz przeciwnie.... Skoro organizm zaczyna niedowidzieć, trzeba tę szansę wykorzystać, a nie biec natychmiast do okulisty i dać sobie wmówić, że jest się dotkniętym wadą czy wręcz iluś procentowym kalectwem. Moi francuscy znajomi krótkowidze są specjalistami w kupowaniu owoców, bowiem tylko oni potrafią, wąchając banany czy na pozór miękkie ananasy, stwierdzić czy owoc jest rzeczywiście dojrzały czy też zaczyna się już psuć.

Większość krótkowidzów jest idealistami obiektywnymi, nawet jeśli sobie tego nie uzmysławia w kategoriach epistemologicznych.... Trudno zdefiniować tę istotę, dzięki której zauważa się bezbłędnie w tłumie ludzi kogoś, kogo się dobrze zna, nie widząc wyraźnie ani jego rysów twarzy, ani sylwetki. Po prostu krótkowidz ma zdolność postrzegania idei, istoty rzeczy, jeśli oczywiście nie nosi ciągle okularów.

Pamiętając o tym, zaczęłam przyglądać się obrazowi Gauguina na swój własny, krótkowzroczny sposób: trzy szare plamy, dwie jaskrawe plamy, trzy szare punkty. Trzy, trzy, dwa. Zaciekawiona tą arytmetyczną regularnością założyłam jednak okulary: na ławce siedzą trzy kobiety w szarych sukniach, obok nich dwie w sukniach o ciepłych, nasyconych, wręcz jaskrawych barwach. Przed ławką ułożone są trzy kamienie lub jakieś kolorowe punkty. Z prawej strony kompozycję zamyka postać dziewczyny, a właściwie pół dziewczyny przeciętej pionową ramą obrazu. W tle niewyraźne, dalekie postacie męskie, drzewa i chyba jezioro. Kobiety na ławce mają kamienne rysy, przypominają bardziej boginie niż zwykłe, śmiertelne istoty. Jedynie dziewczyna (pół dziewczyny) ma wygląd kogoś rzeczywistego. "Matete" znaczy targ, ale nie widać na obrazie ani garnków, ani warzyw - po prostu niczego, czym można by handlować. Zastygłe w hieratycznych pozach kobiety też nie przypominają targujących się przekupek. O jaki targ więc tu chodzi? Co się na nim kupuje, co sprzedaje? Dlaczego dwie kobiety mają jaskrawe suknie, trzy pozostałe są szare i jakby martwe, a dziewczyna przecięta jest na pół? Krytyk sztuki zadowoliłby się odpowiedzią, że liczba postaci i ich zróżnicowanie podporządkowane są kompozycji, ale ja wiem, że Gauguin był malarzem symbolistą, a więc ten obraz musi kryć w sobie jakiś symboliczny sens.

Dwie kolorowo ubrane kobiety. Dwie... dwójka symbolizuje element kobiecy. Trójka oznacza element męski. Opozycja tych dwóch elementów na obrazie podkreślona jest jeszcze kolorem: Dwie boginki w żółto - pomarańczowych sukniach i trzy pozostałe w smutnych ciemnoszarych, pozbawiających je kobiecego wdzięku, a zbliżających kolorem do niewyraźnie zaznaczonych, także szarych postaci męskich w tle. Na obrazie więc trwa jakaś gra lub walka między tym co kobiece a tym, co męskie, a może handel, bo przecież całość zatytułowana jest - targ. Skoro kobiety na ławce są zagadkowymi boginiami, to może chodzi tu o targ między bogami. Ale co jest jego przedmiotem? Może Gauguin namalował rzecz, o którą trwa spór, może chociaż pół tej rzeczy... ależ oczywiście, że tak! - Pół dziewczyny. Tajemnicze boginie rozmawiają więc o dziewczynie. O czym mogą rozmawiać, będąc symbolem pierwiastka męskiego i żeńskiego, jak nie o znalezieniu dla dziewczyny odpowiedniego męża spośród postaci w głębi obrazu. Dziewczyna jest bardzo ładna i boginie kobiecości targują się z symbolicznym światem męskim (trójka) o godnego jej urody oblubieńca. Ale dlaczego widzimy tylko pół dziewczyny? Połowa, aby stać się doskonałością jedynki, domaga się uzupełnienia. Uzupełnieniem wiecznej kobiecości jest męskość. Czyli rzeczywiście dziewczyna jest już w wieku, w którym czas znaleźć jej męża. Być może modli się do swych bogów i obiecuje im ofiarę z kwiatów, owoców, jeśli los ofiaruje jej wymarzonego mężczyznę. Taki panieński targ: Wielka Bogini, daj mi męża, a ja w zamian zapalę ci najwonniejsze kadzidła i ofiaruję mój najpiękniejszy naszyjnik z pereł. Bogini Matka skuszona takim prezentem targuje się ze światem bóstw męskich o narzeczonego dla swej pięknej podopiecznej. Targ, Matete.

Po egzaminie poszłam do księgarni obejrzeć album Gauguina. Pod reprodukcją Matete znalazłam informację, że inspiracją do tego obrazu była egipska stella z czasów Starego Państwa, przedstawiająca boginie płodności i śmierci. A więc moje intuicje w jakiś sposób się potwierdzają.

Dwa tygodnie później, przypadkowo trafiłam na książkę o Eliphasie Levi, jednym z najsłynniejszych francuskich ezoteryków XIX wieku, autorze podręcznika traktującego o Wyższej Magii. Do kręgu jego najbliższych przyjaciół, jak dowiedziałam się z książki, należała babka Paula Gauguina. Czyli poszukiwanie utraconych rajów, zajmowanie się mrocznym światem symboli należało w rodzinie malarza do tradycji.

 

 

 

Manuela GRETKOWSKA

 

Fragmenty książki My zdjes' emigranty, która ukaże się niebawem nakładem wydawnictwa X.





 

 


bruLion - wybór tekstów