Nocą zapiał kogut. Jak normalny kogut ma
czelność hałasować w środku nocy? W samym centrum Paryża? Ależ w Paryżu nie ma
kogutów; są konsjerżki tłukące rano koszami na śmieci, skrzypiące rolety
sklepów, ale nie piejące koguty. Przeraźliwe kukurryku przeszło w
znajome drr telefonu. Obudziłam się, doceniając poetyckość snu
zamieniającego mechaniczny dzwonek w sielską pieśń drobiu.
-
Allo?
- Słuchaj, ułożyłem świetną bajkę! -
oznajmił ktoś radosnym głosem.
- Wojtek? Wiesz co, bajki opowiada się
może i na dobranoc, ale ja właśnie śpię. Zadzwoń jutro.
-
Ale to nie jest zwykła bajka. To jest bajka niedojebajka.
-
Daj mi spokój - próbowałam skończyć niedorzeczną rozmowę.
-
Trzy minuty, posłuchaj - prosił Wojtek. - Bajka niedojebajka: Rycerz
Bożybłąd jechał przez las, w którym od niepamiętnych czasów rozlegał się
tajemniczy dźwięk: dup, dup. Dzielny rycerz postanowił rozwiązać zagadkę
owego tajemniczego dup, dup. Niestety, minęło wiele lat, a rycerz
Bożybłąd nie rozwiązał dręczącej go tajemnicy. Co więcej, nigdy nie rozwiązał
zagadki tajemniczego lasu, w którym słychać było dźwięk dup, dup.
-
Koniec. Dobre,
nie? - upewniał się Wojtek.
- Uwielbiam cię niedojebajkopisarzu. Dobranoc. - odłożyłam słuchawkę.
Cały dzień był podobny do niedojebajki
Wojtka. Najpierw próbowały mnie zgilotynować drzwi w metrze, a potem dałam się
namówić na spotkanie klubu antropologów.
Przysłuchiwałam się już kilku poprzednim
spotkaniom, więc tym razem nie miałam ochoty marnować czasu. Nie interesują
mnie problemy feministek, homoseksualistów czy zwierzenia faceta czującego się
lesbijką. Przewodniczący klubu zajmujący się ekologią i pojęciem represji w
kulturze europejskiej przekonywał mnie, że dzisiaj mają jednak coś
specjalnego, szalenie interesującego, nowatorskiego i w ogóle bomba.
W sali zebrań siedziało kilkanaście osób,
krzesła ustawiono po okręgu, trudno więc było się zorientować, kto jest
zaproszoną rewelacją. Szef klubu zaczął oczywiście mówić o równouprawnieniu
homoseksualistów, lesbijek, o umożliwianiu więźniom prowadzenia normalnego
życia płciowego, o obalaniu przesądów i szkodliwych mitów. Niespodziewanie
zmienił temat i przypomniał historię japońskiego studenta, który będąc w
Paryżu na kursie językowym, zaprosił do siebie pewnego wieczoru holenderską
koleżankę. Zaprosił ją na kolację, dosłownie na kolację, bo po uroczym
wieczorze pokroił ją na kawałki i częściowo zjadł. Resztę ciała schował do
lodówki.
- Japończyk został uznany za obłąkanego,
ale czy termin - szaleństwo nie jest czymś umownym? Czyż nasze społeczeństwo
nie zamyka w szpitalach psychiatrycznych tych wszystkich, których
osobowość nie ogranicza się do arbitralnych ram normalności? - oskarżycielsko
pytał społeczeństwo przewodniczący klubu. - Ludzki organizm zachowuje wiele
cech recesywnych, które mogą się ujawnić dosyć niespodziewanie. Społeczeństwo
jest także swego rodzaju organizmem. Można się więc spodziewać, że społeczność
ludzka, będąca nawet na bardzo wysokim poziomie rozwoju, zachowa pewne cechy
recesywne, objawiające się niejednokrotnie gwałtownie, choć nie w dużej skali a
poprzez pojedyncze przypadki. Te pojedyncze akty, jak ilustruje nam to
wspomniany przykład japońskiego studenta, kwalifikowane są jako czyny osób
niepełnosprawnych umysłowo lub częściej jako akty kryminalne. Społeczeństwo
chce zapomnieć o swej gatunkowej przeszłości i traktuje represywnie osobników
będących żywym wspomnieniem czasów, gdy kanibalizm był praktykowany rytualnie i
stanowił po prostu część obrzędów religijnych. Rytualny kanibalizm miał swe
źródło w rzeczywistej potrzebie uzupełniania menu naszych prehistorycznych
przodków mięsem ludzkim. Wymagał tego prawdopodobnie nasz pierwotny metabolizm
i wymaga nadal u pewnych osobników powiedzmy... recesywnych. Jest to fakt
potwierdzany coraz częściej przez kroniki kryminalne.
Przełammy współczesne przesądy i pomóżmy
naszym bliźnim, którzy zachowali w sobie pierwotny metabolizm, wspólny niegdyś
nam wszystkim. Zaprosiliśmy na dzisiejsze spotkanie François, który opowie nam o
swoich przeżyciach - przewodniczący wskazał na trzydziestoletniego faceta o
zapadniętych policzkach i podkrążonych oczach. François podniósł się, ukłonił i usiadł z powrotem w swym
wygodnym fotelu. Przewodniczący zachęcał François
do zwierzeń - Bardzo prosimy, powiedz nam o swoich kłopotach, jesteś wśród
ludzi, którzy chcą ci pomóc, którzy na pewno cię zrozumieją.
François nadal milczał, ale chyba popadł w głębsze zamyślenie,
bo zaczął jak większość Francuzów w takiej sytuacji dłubać w nosie. Po chwili
ocknął się, popatrzył na uśmiechniętego przewodniczącego i jakby sobie coś
przypomniał:
- Nie, nie
jestem wierzący, no może czasami, ale raczej nie. Od kilku lat miewam głód,
głód czegoś, czego jeszcze nigdy nie jadłem. Zobaczyłem kiedyś przejechaną
przez ciężarówkę starszą kobietę, to było latem, ciało jeszcze parowało i
zrozumiałem, że mój głód to głód ludzkiego ciała i ludzkiej krwi - wyznał François i zamilkł.
- Czy zaspokoiłeś kiedyś tę swoją
potrzebę? - zapytał jeden ze studentów.
- Tak - odpowiedział krótko François - ale potem bałem się,
że ktoś mnie na tym przyłapie.
- Czy mógłbyś opowiedzieć dokładniej, jak
zaspokoiłeś swoją potrzebę - dociekliwie pytał ten sam student.
François popatrzył niepewnie na terapeutycznie uśmiechniętego
przewodniczącego.
- Czasami pracowałem jako pomoc szpitalna na oddziale chirurgicznym. Ale
naprawdę wybierałem to, co zostało po operacjach i już nikomu się nie przydało.
- Czy ten głód opanowuje cię często? - zapytała dziewczyna robiąca pilnie
przez cały czas notatki.
- Raz, dwa razy do roku, chyba.
-
Możesz dokładnie określić porę roku lub miesiąc? - padło bardzo
szczegółowe pytanie.
- Nie wiem
- szczerze odpowiedział François.
- A czy gdyby nie uboczne korzyści z twej
pracy, to czy mógłbyś napaść na kogoś, ot tak na ulicy? - zaniepokoiła się
nienaukowo dziewczyna o dosyć obfitych kształtach.
W tym momencie przewodniczący podziękował
François i
zwrócił się do nieco skonfudowanego audytorium:
- Koledzy, proponuję podpisać petycję domagającą się udostępnienia w
szpitalach i ośrodkach medycznych specjalnych przychodni dla ludzi takich jak
François.
Myślę, że jest to konieczne z kilku powodów. Po pierwsze: pozwoliłoby to
zaspokajać w humanitarny sposób tę recesywną potrzebę. Poza tym uniknęłoby się
dzięki temu niepożądanych przez społeczeństwo przypadków naruszania prawa. Po
drugie: zdejmie się z tych ludzi kompleks nienormalności. Wszyscy w końcu
zrozumieją, że kanibalizm jest jeszcze jednym z przejawów bogactwa natury homo
sapiens. Zresztą taka akcja pozwoliłaby nam, antropologom, na dogłębne,
laboratoryjne wręcz zbadanie tego interesującego zjawiska. I po trzecie:
dystrybucja białka ludzkiego, nikomu już niepotrzebnego jak to określił François, będąca pod kontrolą medyczną uchroni jego konsumentów
przed zakażeniem AIDS. Proponuję założyć komitet obrony kanibalizmu recesywnego
i...
Wyszłam z zebrania nie dlatego, żebym
miała coś przeciwko obronie kanibalizmu recesywnego. Nawet wzruszyła mnie
historia François,
ale nie lubię przynależeć do komitetów będących zalegalizowaną i skostniałą formą
aktywności społecznej.
***
Należę chyba do niewielu osób, które
miały pecha dwa razy zdać egzaminy na sztuki piękne i za każdym razem
rezygnować z tych zapewne przyjemnych studiów.
Pierwszy raz zdawałam do szkoły w
Toruniu. Egzamin trwający tydzień był dość męczący: trzy dni solidnego
akademickiego rysunku, dwa dni malarstwo olejne i egzamin teoretyczny czyli
wypracowanie z historii sztuki, a potem pytania w rodzaju: co było namalowane w
grocie Lascaux, albo: proszę wymienić współczesnych architektów polskich. Do
tego wszystkiego w czasie przerw atmosferka histerii: Ja już podchodzę trzeci
rok i mówię wam - wszyscy, którzy zdają, to po znajomości.
Po sprawdzeniu na liście, że zdałam,
zaczęłam kupować pędzle, farby, blejtramy, by zacząć w październiku tworzyć
dzieło na miarę Matejki. W czasie wakacji okazało się, że dostałam paszport i
trzeba wyjechać do Francji. Co można było robić we Francji? Oczywiście znowu
zdawać na sztuki.
Wybrałam szkołę niedaleko Paryża, podobną
do toruńskiej czyli przeciętną. Egzaminy dzieliły się, tak jak w Polsce, na
dwie części: pierwsza część teoretyczna i druga praktyczna.
Egzamin praktyczny polegał na przekonaniu
komisji, że ma się twórczą osobowość. Profesorowie chodząc między salami
oglądali dzieła kandydata i wysłuchiwali jego zwierzeń artystycznych. W
informatorze dotyczącym egzaminu praktycznego pan dyrektor zachęcał do
prezentacji swej twórczości niekoniecznie plastycznej.
Przyjechałam na egzamin z Rennes (400 km)
obładowana teczkami, obrazami, plecakiem. Poszłam obejrzeć dzień przed moją
ekspozycją, jak sobie radzą tubylcy czyli Francuzi. Okazało się, że nikt nie ma
prac olejnych, bo to trudna technika i uczyć się jej będziemy dopiero na
studiach. Przeważały abstrakcje, coś w rodzaju graffiti. Właściwie ekspozycje
nie różniły się wiele od ścian metra. Jeden ze zdających w momencie
decydującym, czyli wkraczania komisji, zaczął krzyczeć, że nikt nie jest
godzien oglądania jego akwareli, a na pewno nie profesorowie akademiccy i
zatrzasnął drzwi. Profesorom to się spodobało, zaczęła się przepychanka,
pertraktacje, w końcu chłopak pozwolił im wchodzić pojedynczo. Pokazywał
obrazek a następnie go darł. pakował do koperty i wręczał jako pamiątkę. W
innej sali skąpo odziana dziewczyna ustawiała się w różne pozy, śpiewając przy
tym własne poematy. Obejrzawszy te ekspozycje, postanowiłam także przypodobać
się komisji poprzez sztukę, którą Francuzi cenią najbardziej - sztukę
kulinarną.
Ugotowałam ruskie pierogi, zapakowałam w
termos i częstowałam nimi szanownych profesorów, opowiadając o tradycji
pierogów, a zwłaszcza pierogów ruskich. Zwróciłam uwagę komisji na cykl
dwunastu obrazów w kolorze brązu, ciemnej czerwieni o fakturze strupów. Były to
autoportrety i autoakty malowane co miesiąc moją własną krwią i zatytułowane Może
kiedyś ta krew zakrzepnie w język i ogon płodu. Kiedy przewodniczący
komisji poprosił o dokładkę pierogów, byłam pewna, że przeszłam część
praktyczną egzaminu.
W sali obok wystawiał swe prace człowiek
neolityczny - strasznie chudy chłopak malujący rękami bizony, konie;
fascynujący się sztuką pierwotną i przekonany, że gdy zaczyna malować, wcielają
się w niego duchy przodków. Ubrany był w brudne szorty, bosy, cały pokryty
malunkami, jak twierdził magicznymi znakami, pomagającymi mu zdać egzamin.
Część teoretyczna polegała raczej na
wyrażeniu własnych emocji i przemyśleń niż na stresującym wymienianiu dat i
stylów.
Zaproszono nas do małej sali kinowej,
rozdano kartki i poproszono o opisanie kompozycji obrazu, który zobaczymy na
ekranie. Jeśli będziemy mieli jeszcze trochę czasu, to mile byłby widziany
zapis wrażeń, jaki wywołuje w nas oglądane dzieło sztuki. Pan dyrektor po
wyświetleniu przezrocza dodał, że obraz, który właśnie widzimy na ekranie, to
słynne Matete Paula Gauguina.
Przez pół
godziny pisałam o barwnych plamach, pierwszym planie, drugim planie, liniach
poziomych i skośnych. Zostało mi jeszcze pół godziny. Zdjęłam okulary, by nie
przyzwyczajać oczu do wyraźnego oglądania świata.
Należę do tych krótkowidzów, którzy nie
uznają swego sposobu widzenia za wadę wzroku. Wręcz przeciwnie.... Skoro
organizm zaczyna niedowidzieć, trzeba tę szansę wykorzystać, a nie biec
natychmiast do okulisty i dać sobie wmówić, że jest się dotkniętym wadą czy
wręcz iluś procentowym kalectwem. Moi francuscy znajomi krótkowidze są
specjalistami w kupowaniu owoców, bowiem tylko oni potrafią, wąchając banany
czy na pozór miękkie ananasy, stwierdzić czy owoc jest rzeczywiście dojrzały
czy też zaczyna się już psuć.
Większość krótkowidzów jest idealistami
obiektywnymi, nawet jeśli sobie tego nie uzmysławia w kategoriach
epistemologicznych.... Trudno zdefiniować tę istotę, dzięki której
zauważa się bezbłędnie w tłumie ludzi kogoś, kogo się dobrze zna, nie widząc
wyraźnie ani jego rysów twarzy, ani sylwetki. Po prostu krótkowidz ma zdolność
postrzegania idei, istoty rzeczy, jeśli oczywiście nie nosi ciągle okularów.
Pamiętając o tym, zaczęłam przyglądać się
obrazowi Gauguina na swój własny, krótkowzroczny sposób: trzy szare plamy, dwie
jaskrawe plamy, trzy szare punkty. Trzy, trzy, dwa. Zaciekawiona tą
arytmetyczną regularnością założyłam jednak okulary: na ławce siedzą trzy
kobiety w szarych sukniach, obok nich dwie w sukniach o ciepłych, nasyconych,
wręcz jaskrawych barwach. Przed ławką ułożone są trzy kamienie lub jakieś kolorowe
punkty. Z prawej strony kompozycję zamyka postać dziewczyny, a właściwie pół
dziewczyny przeciętej pionową ramą obrazu. W tle niewyraźne, dalekie postacie
męskie, drzewa i chyba jezioro. Kobiety na ławce mają kamienne rysy, przypominają
bardziej boginie niż zwykłe, śmiertelne istoty. Jedynie dziewczyna (pół
dziewczyny) ma wygląd kogoś rzeczywistego. "Matete" znaczy targ, ale
nie widać na obrazie ani garnków, ani warzyw - po prostu niczego, czym można by
handlować. Zastygłe w hieratycznych pozach kobiety też nie przypominają
targujących się przekupek. O jaki targ więc tu chodzi? Co się na nim kupuje, co
sprzedaje? Dlaczego dwie kobiety mają jaskrawe suknie, trzy pozostałe są szare
i jakby martwe, a dziewczyna przecięta jest na pół? Krytyk sztuki zadowoliłby
się odpowiedzią, że liczba postaci i ich zróżnicowanie podporządkowane są
kompozycji, ale ja wiem, że Gauguin był malarzem symbolistą, a więc ten obraz
musi kryć w sobie jakiś symboliczny sens.
Dwie kolorowo ubrane kobiety. Dwie...
dwójka symbolizuje element kobiecy. Trójka oznacza element męski. Opozycja tych
dwóch elementów na obrazie podkreślona jest jeszcze kolorem: Dwie boginki w
żółto - pomarańczowych sukniach i trzy pozostałe w smutnych ciemnoszarych,
pozbawiających je kobiecego wdzięku, a zbliżających kolorem do niewyraźnie
zaznaczonych, także szarych postaci męskich w tle. Na obrazie więc trwa jakaś
gra lub walka między tym co kobiece a tym, co męskie, a może handel, bo
przecież całość zatytułowana jest - targ. Skoro kobiety na ławce są zagadkowymi
boginiami, to może chodzi tu o targ między bogami. Ale co jest jego przedmiotem?
Może Gauguin namalował rzecz, o którą trwa spór, może chociaż pół tej
rzeczy... ależ oczywiście, że tak! - Pół dziewczyny. Tajemnicze boginie
rozmawiają więc o dziewczynie. O czym mogą rozmawiać, będąc symbolem
pierwiastka męskiego i żeńskiego, jak nie o znalezieniu dla dziewczyny odpowiedniego
męża spośród postaci w głębi obrazu. Dziewczyna jest bardzo ładna i boginie
kobiecości targują się z symbolicznym światem męskim (trójka) o godnego jej
urody oblubieńca. Ale dlaczego widzimy tylko pół dziewczyny? Połowa, aby stać
się doskonałością jedynki, domaga się uzupełnienia. Uzupełnieniem wiecznej
kobiecości jest męskość. Czyli rzeczywiście dziewczyna jest już w wieku, w
którym czas znaleźć jej męża. Być może modli się do swych bogów i obiecuje im
ofiarę z kwiatów, owoców, jeśli los ofiaruje jej wymarzonego mężczyznę. Taki
panieński targ: Wielka Bogini, daj mi męża, a ja w zamian zapalę ci
najwonniejsze kadzidła i ofiaruję mój najpiękniejszy naszyjnik z pereł. Bogini
Matka skuszona takim prezentem targuje się ze światem bóstw męskich o
narzeczonego dla swej pięknej podopiecznej. Targ, Matete.
Po egzaminie poszłam do księgarni
obejrzeć album Gauguina. Pod reprodukcją Matete znalazłam informację,
że inspiracją do tego obrazu była egipska stella z czasów Starego Państwa,
przedstawiająca boginie płodności i śmierci. A więc moje intuicje w jakiś
sposób się potwierdzają.
Dwa tygodnie później, przypadkowo
trafiłam na książkę o Eliphasie Levi, jednym z najsłynniejszych francuskich
ezoteryków XIX wieku, autorze podręcznika traktującego o Wyższej Magii. Do
kręgu jego najbliższych przyjaciół, jak dowiedziałam się z książki, należała
babka Paula Gauguina. Czyli poszukiwanie utraconych rajów, zajmowanie się
mrocznym światem symboli należało w rodzinie malarza do tradycji.
Manuela GRETKOWSKA
Fragmenty
książki My zdjes' emigranty, która ukaże się niebawem nakładem
wydawnictwa X.