Rzeczpospolita - 07.07.2001

Asystent Romualda Szeremietiewa żądał w imieniu wiceministra łapówek od koncernów zbrojeniowych. Szeremietiew w ciągu czterech lat kupił lancię, działkę i wybudował dom, wydając znacznie więcej pieniędzy, niż zarobił.

 

BERTOLD KITTEL, ANNA MARSZAłEK

Kasjer z Ministerstwa Obrony

 

Z powodu podejrzenia o korupcję Zbigniew Farmus, najbliższy współpracownik wiceministra Romualda Szeremietiewa, nie otrzymał w ubiegłym tygodniu od Wojskowych Służb Informacyjnych zgody na dostęp do tajnych informacji. Przedstawiciel zagranicznego koncernu zbrojeniowego powiedział "Rz", że Farmus żądał od niego 100 tysięcy dolarów łapówki za "załatwienie" zamówienia na dostawę haubic. Szeremietiew ręczy za uczciwość swojego doradcy. Tymczasem sam wiceminister w ciągu czterech lat urzędowania poczynił inwestycje, na które nie ma pokrycia w dochodach.

Wiceministrowi Romualdowi Szeremietiewowi podlega w MON pion zajmujący się zamówieniami i przetargami. To on nadzorował przebieg najważniejszych przetargów, m.in. na dostawę haubic oraz największego i jeszcze nierozstrzygniętego - na zakup samolotu wielozadaniowego.

Asystent niedopuszczony do tajemnic

Kiedy w ubiegły wtorek przeprowadzaliśmy wywiad z wiceministrem Szeremietiewem, zapewniał, że Zbigniew Farmus "dopuszczenie do tajemnic" ma i na pewno dostanie nowe.

Zbigniew Farmus

Po wejściu Polski do NATO i przyjęciu ustawy o ochronie informacji niejawnych, każdy urzędnik musi zostać drobiazgowo sprawdzony, według kryteriów NATO. Dopiero dokument, nazywany certyfikatem, przyznawany przez krajowe władze bezpieczeństwa (UOP lub WSI), uprawnia go do dostępu do tajnych informacji. Termin, w którym doradca Szeremietiewa musiał przejść tę procedurę, upłynął we wrześniu ubiegłego roku. Farmus o poświadczenie bezpieczeństwa wystąpił dopiero przed miesiącem. Wojskowe Służby Informacyjne, uwzględniając sygnały o podejrzeniach korupcji, odmówiły mu jednak wydania "poświadczenia bezpieczeństwa". W ubiegłym tygodniu zawiadomiły o odmowie kierownictwo MON i Kancelarię Premiera. Z uzasadnienia decyzji wynika, że Farmus "nie daje rękojmi zachowania informacji w tajemnicy".

Jednocześnie do kancelarii tajnej przy gabinecie wiceministra Szeremietiewa wkroczyła kontrola, która wykazała, że Farmus przez kilka miesięcy nielegalnie otrzymywał wgląd w tajne dokumenty. Odpowiada za to m.in. wiceminister Szeremietiew jako jego przełożony.

Wiceminister ręczy za doradcę

Romuald Szeremietiew podkreśla, że Zbigniew Farmus jest jego przyjacielem. Ufa mu i ręczy za uczciwość. Podkreśla, że jego asystent nie jest człowiekiem zamożnym. - Nie ma samochodu, mieszka w mieszkaniu komunalnym - mówi wiceminister. Zapewnia też, że nigdy nie miał żadnych sygnałów, aby jego doradca żądał łapówek.

- Powiedziałem Romkowi rok temu o docierających do nas sygnałach, że Farmus domaga się od zakładów zbrojeniowych łapówek, a bierze pieniądze nawet za umówienie z nim spotkania - opowiada poseł AWS. - Romek się tylko zaczerwienił i nic nie odpowiedział.

Działalność asystenta wiceministra jest powszechnie znana w środowisku przedstawicieli zagranicznych koncernów, polskich firm handlujących bronią i zakładów zbrojeniowych. Pierwsze sygnały na ten temat "Rz" otrzymała trzy lata temu. Kolejne - kiedy przygotowywaliśmy tekst o aferze w Wojskowych Zakładach Lotniczych w Bydgoszczy.

- Farmus ma swojego człowieka, którego chce zrobić prezesem WZL w Bydgoszczy - opowiadał nam dwa lata temu człowiek związany z tym zakładem. - Farmus i (tu padło nazwisko byłego nieetatowego doradcy Szeremietiewa) zajmują się w rzeczywistości nieformalnymi działaniami w resorcie obrony.

Kilka miesięcy temu tygodnik "Nie" pisał, że jeden z najbliższych współpracowników wiceministra żąda od przedstawicieli przemysłu zbrojeniowego wpłat na utworzoną przez Szeremietiewa Fundację Niepodległości Polski. Fundacja mieści się w mieszkaniu przy Lwowskiej 11, opłacanym przez Kancelarię Sejmu. Pod tym samym adresem znajduje się warszawskie biuro poselskie Szeremietiewa.

Kolejna informacja nadeszła z prokuratury. W ubiegłym roku Prokuratura Okręgowa w Warszawie wszczęła śledztwo (sygnatura V DS 138/00) w sprawie finansowania Ruchu dla Rzeczypospolitej (RdR) i Romualda Szeremietiewa przez Leszka G., oskarżonego o nielegalny handel z Jemenem okrętami ze Stoczni Marynarki Wojennej w Gdyni. Podczas przeszukania w mieszkaniu Leszka G. znaleziono kasetę z nagraniem jego rozmowy z mężczyzną o imieniu Bogdan i jeszcze jednym, którego imię nie padło. Z rozmowy wynikało, że Bogdan miał przekazać Szeremietiewowi 3,5 miliarda starych złotych (350 tys.). Prokuratura umorzyła śledztwo, ponieważ nie udało jej się ustalić, kim byli rozmówcy Leszka G.

Haracz za haubice

Kiedy rozstrzygano przetarg na haubice dla polskich sił zbrojnych, otrzymaliśmy następne sygnały. Przedstawiciel jednego ze światowych koncernów startujących w tym przetargu powiedział nam, że asystent Szeremietiewa zażądał od niego 100 tysięcy dolarów łapówki. Zastrzegł nazwisko do wiadomości redakcji, ale jest gotów potwierdzić to w sądzie.

Zbigniew Farmus zaprosił przedstawiciela koncernu do znanego warszawskiego pubu. - Chodziło o haracz. On żądał od nas pieniędzy. Groził, że jeżeli nie będzie 100 tysięcy papieru (100 tysięcy dolarów - przyp. red.), to nie ma szans, żeby kontrakt przeszedł - mówił nam przedstawiciel koncernu. Firma odmówiła zapłacenia z góry tej sumy. Wkrótce potem odpadła z przetargu, który nadzorował wiceminister Szeremietiew.

O rolę Farmusa w przetargu na haubice i oskarżenie przedstawiciela koncernu zapytaliśmy wiceministra. Stwierdził, że to niemożliwe, bo "pan Farmus nie miał żadnego kontaktu ze sprawą haubicy" i "nie spotykał się z przedstawicielami koncernów". "Rzeczpospolita" dotarła jednak do świadka spotkania, który potwierdził, że Farmus żądał od przedstawiciela koncernu 100 tysięcy dolarów.

Mówią inni

Mając oświadczenie przedstawiciela zagranicznego koncernu, przeprowadziliśmy też rozmowy z innymi reprezentantami branży.

Przedstawiciel znanej polskiej firmy handlującej bronią powiedział nam: - Dałem Szeremietiewowi pieniądze na kampanię AWS.

- Ile? - pytamy.

- Kilkadziesiąt tysięcy złotych. Kiedy jednak, już jako wiceminister, chciał ode mnie pieniędzy na poczet przyszłych kontraktów z MON, odmówiłem. Wielokrotnie musiałem też odmawiać Farmusowi, który nie tylko otwarcie domagał się kasy, ale robił to arogancko, podnosił głos. Przypominam sobie scenę, kiedy niemalże krzyczał, mimo że znajdowaliśmy się w restauracji i nie byliśmy sami.

Doradca prezesa jednej z największych firm handlujących bronią opowiedział nam o koncernach francuskich. - Farmus zna w naszej branży niemal wszystkich. Słyszałem, jak od szefów konsorcjum francuskiego domagał się 200 tysięcy złotych dodatkowo, bo "szef jest niezadowolony, że dostał tak mało" - twierdzi.

- Byliśmy kiedyś w Katowicach i mieliśmy spotkanie w większym gronie, z przedstawicielami śląskiego biznesu - mówi polityk, współpracownik Lecha Wałęsy. - Dwóch z nich zaczęło mówić o kwotach przekazanych Szeremietiewowi na kampanię Wałęsy. Zaskoczyło nas to, bo ich nazwisk i takich kwot nie było w dokumentacji.

Znany poseł SLD przedstawił "Rz" inną historię. - Przedstawiciel jednego z zagranicznych koncernów, które przegrały przetarg w MON, mówił mi, i to w obecności dyplomatów ze swego kraju, jak kupował od Farmusa dokumenty - opisuje poseł. - Jego szefowie chcieli znać oferty konkurencji i tajne protokoły posiedzeń komisji przetargowej. Przedstawiciel ten opowiedział mi, że umówił się z Farmusem w jego gabinecie w budynku przy alei Niepodległości. Wymiana odbywała się niemal bez słów. Farmus przynosił żądany dokument i wychodził na pół godziny, a przedstawiciel w zamian przekazywał kopertę. Za każdy dokument dawał 10 tys. dolarów. Miał w ten sposób zdobyć trzy dokumenty i zapłacił 30 tys. dolarów. Kiedy mówiłem, że to niemożliwe i zapytałem o dowody, pokazał mi mikrofilm.

- Powtórzy pan to w sądzie?

- Tak.

W poszukiwaniu funduszy

Zbigniew Farmus jest cywilem i nie był wcześniej postacią znaną w środowisku wojskowym. Wiele lat spędził w Kanadzie, działając w Kongresie Polonii Kanadyjskiej; do dziś posiada paszport tego kraju. Tam poznał Szeremietiewa. Blisko związali się po powrocie Farmusa do Polski w latach 90. Obaj działali w komitecie wyborczym Lecha Wałęsy. Zajmowali się m.in. zbieraniem funduszy na kampanię prezydencką. W partii kierowanej przez Szeremietiewa - Ruch dla Rzeczypospolitej - Farmus był jego zastępcą. Po utworzeniu RS AWS ich partia została rozwiązana, a Szeremietiew i Farmus weszli do Rady Politycznej RS AWS. W kampanii parlamentarnej również zajmowali się zbieraniem funduszy wyborczych, głównie w branży zbrojeniowej. Po wygranych przez AWS wyborach Szeremietiew został sekretarzem stanu w MON, a Farmus jego doradcą i - jak twierdzi sam wiceminister - jego najbardziej zaufanym człowiekiem. Zasiada też w radzie nadzorczej Cenreksu, państwowo-prywatnej firmy handlującej bronią.

Kiedy po rozpadzie koalicji AWS - UW rozeszła się pogłoska, że Szeremietiew obejmie funkcję ministra, Farmus nie krył nadziei związanych z awansem szefa. Spodziewał się zająć jego miejsce. Jak powiedział nam wiceminister, do zakresu obowiązków jego asystenta należą sprawy zagraniczne i związane z NATO. Jest także współprzewodniczącym komisji polsko-izraelskiej. W MON pracuje też syn Farmusa, Miłosz. Jego gabinet znajduje się obok gabinetu ojca.

Mimo prób nie udało nam się porozmawiać ze Zbigniewem Farmusem. W czasie wywiadu z Romualdem Szeremietiewem nie było go w budynku. Wiceminister poproszony o kontakt z jego asystentem stwierdził, że Farmus "nie lubi rozmawiać z dziennikarzami". Bez reakcji pozostało także nagranie wiadomości na telefon komórkowy Farmusa z prośbą o kontakt. Na faks wysłany przez naszą redakcję do sekretariatu wiceministra otrzymaliśmy odpowiedź od rzecznika prasowego Szeremietiewa, że Zbigniew Farmus nie może skontaktować z nami, bo "przebywa obecnie na urlopie, a jego powrót do pracy planowany jest w drugim tygodniu sierpnia br.".

Inwestycje wiceministra

Pierwszy zastępca szefa MON ręczy za Farmusa. Tymczasem sam może mieć kłopoty. Jak ustaliliśmy, przez cztery lata urzędowania Romuald Szeremietiew zainwestował ponad milion złotych. Wiceminister nie potrafi przekonująco wyjaśnić, skąd wziął pieniądze na te inwestycje.

- Pierwszym zakupem ministra, w 1998 roku, była lancia kappa, warta ponad sto tysięcy złotych.

- Krótko potem Szeremietiew kupił działkę o powierzchni dwóch tysięcy metrów kwadratowych w podwarszawskim Zalesiu Dolnym, atrakcyjnej willowej miejscowości. Cena gruntu, według miejscowego biura handlu nieruchomościami, wynosi w tym miejscu około 60 dolarów za metr, a w 1998 roku była nieznacznie niższa. Wartość działki to około 450 tysięcy złotych.

- Na działce wiceminister wybudował dom. Budowa trwała do zeszłego roku i kosztowała - według wiceministra - 420 tysięcy złotych.

Minister Szeremietiew kupił samochód taniej, niż wynosi jego cena katalogowa, bo za około 60 tysięcy zł. Działka kosztowała około 450 tysięcy złotych. Jeżeli przyjąć koszt budowy domu podawany przez ministra, czyli 420 tys. zł, to minister tylko na to wydał ponad 900 tysięcy.

W rozmowie z nami Szeremietiew powiedział, że miał 200 tysięcy oszczędności i wziął 320 tysięcy złotych kredytu. Pytany, skąd pochodziły pozostałe pieniądze, oświadczył, że dostał 200 tysięcy zł pożyczki od osoby prywatnej. Daje to razem 720 tysięcy złotych. A zatem nawet doliczając tę "prywatną pożyczkę" wiceminister wydał więcej, niż posiadał. Brakuje źródła pochodzenia około 200 tysięcy złotych, nie licząc wykończenia domu wewnątrz, jego wyposażenia i utrzymania, ogrodzenia z bramą sterowaną pilotem, systemu alarmowego z kamerami i monitoringiem (stała łączność z firmą ochroniarską).

Kredyt wzięty w 2000 roku na budowę domu wiceminister ma spłacać przez 20 lat, a raty szacuje na około 7 tys. zł miesięcznie, czyli niewiele mniej niż wynoszą jego miesięczne dochody. Ponadto wiceminister przyznaje, że ktoś, kto udzielił mu prywatnej pożyczki z odroczonym do 2005 roku (lub 2006 roku) terminem spłaty, może zażądać w każdej chwili zwrotu pieniędzy. Wiceminister odmówił podania nazwy firmy, która wybudowała dom, oraz nazwiska osoby, która dała mu prywatną pożyczkę.

W wywiadzie udzielonym "Rzeczpospolitej" Szeremietiew twierdzi, że na każdą złotówkę ma rachunki i że ze wszystkiego może rozliczyć się w urzędzie skarbowym.

 

Wyrwać gotówkę za nic

Mówi przedstawiciel zagranicznego koncernu zbrojeniowego, który ubiegał się o kontrakt na haubice dla polskich sił zbrojnych

Rz: Kiedy pan poznał Farmusa?

Poznałem go na jednym z pierwszych oficjalnych spotkań delegacji mojej firmy z wiceministrem Szeremietiewem. Zbigniew Farmus był tam ze swoim synem Miłoszem. Podczas spotkania siedział, coś notował, nic nie mówił.

Kolejny raz spotkałem go, kiedy przygotowywano przetarg na haubice. Nasza oferta była jedyną, która spełniała wymagania, cena była najniższa, a dostawy najszybsze. Potem zaczęły się przepychanki wokół przetargu i spotkałem pana Farmusa, prywatnie. To było we wrześniu, październiku 1999 roku.

O czym rozmawialiście?

Chodziło o haracz. On żądał po prostu pieniędzy. Mówił, że jeżeli nie będzie 100 tysięcy papieru, to nie ma szans, żeby kontrakt przeszedł. Dopiero później się dowiedziałem, że MON nie miało nic do powiedzenia w tej sprawie, bo decyzja była polityczna. Moja opinia jest taka, że propozycja Farmusa była próbą wyrwania gotówki za nic. Oczywiście się nie powiodła, bo niewielu jest takich durniów, żeby za nic zapłacić.

Gdzie się spotkaliście?

Spotkania odbywały się w (tu pada nazwa znanego warszawskiego pubu - przyp. red.), to oni wyznaczali spotkanie.

Oni, to znaczy kto?

Prócz Farmusa uczestniczył w tym jeszcze jeden człowiek (tu pada nazwisko - przyp. red.). Jest to człowiek, który prowadzi jakiś biznes, handluje dywanami, sprowadza, import, eksport. Farmus przy nim rozmawiał otwartym tekstem.

Ale pierwszy raz spotkał się z panem sam Farmus?

Tak.

Ile razy się spotkaliście?

Ze dwa, trzy razy. Po pierwszym spotkaniu umawialiśmy się "w starym miejscu o takiej i takiej godzinie". To były dwa czy trzy spotkania w tej samej sprawie w niedługim odstępie czasu. Na ostatnim powiedział "albo, albo" i był bardzo zły, krzyczał. Zachowywał się jak idiota i gówniarz. Prawdopodobnie naobiecywał swojemu szefowi, że załatwi pieniądze i mu to nie wyszło.

Nasza odpowiedź była prosta. My do sprawy podchodzimy profesjonalnie - jeżeli ktoś coś załatwi, dostarczy coś, to mu się może należeć jakaś nagroda. Natomiast na zasadzie: daj z góry, ja coś załatwię, to absolutnie nie. Tego nikt nie robi, tylko wariat coś takiego zrobi. Jest dużo chętnych, takich co siedzą na stanowisku i żądają. Po odmowie moje kontakty z Farmusem się urwały.

Potwierdzi pan to wszystko w sądzie?

Tak. Ale proszę na razie zastrzec moje nazwisko do wiadomości redakcji.

 

Przetarg na haubice

Przetarg na zakup haubicy dla polskich sił zbrojnych był zaskoczeniem dla producentów. Przed czterema laty MON ogłosił przetarg, mimo że nie był on przewidziany we wcześniejszych planach inwestycyjnych. Do wyścigu stanęły początkowo firmy ze Słowacji, RPA, Niemiec i Anglii. Zakładano, że dzięki temu kontraktowi rodzima technika zostanie wzbogacona zachodnią myślą wojskową.

Posłowie Sejmowej Komisji Obrony Narodowej zarzucili resortowi nietrzymanie się listy najpilniejszych potrzeb. Wiadomo, że armia oczekuje obecnie przede wszystkim nowego samolotu wielozadaniowego, śmigłowca uderzeniowego, kołowego transportera opancerzonego i nowoczesnych przeciwlotniczych pocisków kierowanych. Będzie miała armatohaubicę. - Kto nie podejmuje decyzji, nie ryzykuje - tłumaczył wówczas Romuald Szeremietiew, pierwszy zastępca ministra, odpowiedzialny w MON m.in. za uzbrojenie. Dodał, że potrzebę zakupu nowej broni, o zasięgu 40 kilometrów, sygnalizowało szefostwo artylerii. Armia na początek otrzyma sześć armatohaubic, a także wozy amunicyjne i dowodzenia.

- Jakie to odległe mury będziemy kruszyć za pomocą armatohaubicy, kiedy właściwie szykujemy się do obrony - wątpili w sens przedsięwzięcia posłowie.

Za zakupione systemy wieżowe do haubic polski budżet zapłaci pół miliarda dolarów. Ostatecznie przetarg wygrała brytyjska firma Marconi, a haubice będą montowane na polskich podwoziach w Hucie Stalowa Wola. W czerwcu 2001 r. w HSW zaprezentowano gotowy prototyp haubicy, która nosi nazwę "Krab" (na zdjęciu).

Po zakończeniu przetargu główny konkurent zwycięzcy, niemiecka firma Krauss-Maffei-Wegmann zarzuciła polskim urzędnikom, że nie dali wszystkim równych szans. Niemcy twierdzą, że oferowana przez nich haubica PZH 2000, jest - przy porównywalnej cenie - o dwie generacje nowocześniejsza od brytyjskiej.

Obie firmy zostały zaproszone do Polski, by przeprowadzić strzelania z oferowanych armatohaubic. KMW zdecydowała się jednak nie uczestniczyć w strzelaniu, gdyż miała kłopoty ze zdobyciem odpowiedniej amunicji, która spełniłaby warunki przetargu, tzn. miała zasięg 40 km. Jak twierdzi Olaf Eschler z firmy KMW, takiej amunicji, która byłaby zgodna z standardami NATO, nie było w tym czasie w seryjnej produkcji nigdzie na świecie. Nie miała jej także Bundeswehra. W jego opinii Brytyjczycy strzelali w Polsce prototypową amunicją produkcji izraelskiej, która nie spełniała wymogów NATO ani też nie była produkowana seryjnie. Osiągnęli wynik 36 km, a za pomocą modeli matematycznych udowodnili, że możliwe jest zwiększenie zasięgu do wymaganych 40 km.

Ze względów bezpieczeństwa firma KMW nie zdecydowała się na strzelanie izraelską amunicją. Poprosiła jednak wiceministra Romualda Szeremietiewa, za pośrednictwem sekretarza stanu w niemieckim Ministerstwie Obrony, o przesunięcie przetargu o 3 - 4 miesiące. Prośba pozostała bez odpowiedzi. Zwłoka potrzebna była KMW do zdobycia odpowiedniej amunicji z Południowej Afryki. Dzięki tego rodzaju amunicji firma KMW ma szansę wygrać przetarg na dostawę armatohaubic do Grecji. Również Holandia zdecydowała się na zakup haubicy PZH 2000. W przetargach w tych krajach uczestniczyła także firma Marconi. Amunicję z Południowej Afryki testowano też w Niemczech, uzyskując zasięg nieco ponad 40 km.

Przeprowadzono 20 pomyślnych prób.

Wiceminister Szeremietiew zapytany, co przemawiało w tym przetargu za Anglikami, odpowiedział: - Jest pewien problem z haubicą niemiecką. Nas interesowała wieża z działem. Przy angielskim wariancie taką wieżę można było wziąć na nasze podwozie. Natomiast niemieckie działo jest zintegrowanym systemem i trudno by go było wypreparować.

Najwyższa Izba Kontroli negatywnie oceniła przetarg. Raport NIK na ten temat objęty jest klauzulą tajności, gdyż dotyczy spraw stanowiących tajemnicę państwową. "Rz" ustaliła, że inspektorzy zarzucili MON naruszenie przepisów ustawy o zamówieniach publicznych oraz "nierzetelność w postępowaniu". Chodzi m.in. o "przewlekłość procedur, braki w dokumentacji i nieczytelne kryteria oceny ofert". Gdy kryteria wyłaniania zwycięzcy są niejasne, NIK zawsze ostrzega w raporcie, że taka sytuacja sprzyja korupcji.

 

Dymisja za prywatną pożyczkę

Prywatna pożyczka od milionera stała się przyczyną dymisji Petera Mandelsona z funkcji ministra handlu i przemysłu w rządzie Tony Blaira (Wielka Brytania). W 1998 r. wyszło na jaw, że Mandelson nie ujawnił w zeznaniu dla Izby Gmin pożyczki od milionera Geoffrey'a Robinsona w wysokości 373 tysięcy funtów. Zaciągnął ją na zakup domu w modnej dzielnicy Londynu - Notting Hill. Mandelson uważany był za najbliższego doradcę premiera Blaira i architekta zwycięstwa Partii Pracy w wyborach do parlamentu w 1997 r. Po wpadce z prywatną pożyczką rozstał się z rządem laburzystów, jednak wkrótce Tony Blair przywrócił go do łask. Premier powierzył mu stanowisko ministra ds. Irlandii Północnej. Na początku 2001 roku wybuchł jednak kolejny skandal z udziałem Mandelsona. Zarzucono mu, że w 1998 r. osobiście zaangażował się w pośrednictwo pomiędzy Home Office (odpowiednik Ministerstwa Spraw Wewnętrznych), a braćmi Hinduja, obywatelami Indii, zamieszanymi w swoim kraju w aferę korupcyjną związaną z handlem bronią. W zamian za wstawiennictwo (co najmniej jeden z braci ubiegał się o paszport i obywatelstwo brytyjskie) bracia podarowali milion funtów na budowę The Dome (milenijnej kopuły w Greenwich). Mandelson, wówczas minister handlu i przemysłu, był odpowiedzialny za ten projekt.

Wytłumaczę się przed urzędem skarbowym

 

Rozmowa z Romualdem Szeremietiewem, wiceministrem obrony narodowej

Rz: Panie ministrze, otrzymaliśmy informacje od przedstawicieli koncernów i firm zbrojeniowych, że pana asystent Zbigniew Farmus, żądał od nich łapówek w pana imieniu. Niektórzy z nich są gotowi powtórzyć to w sądzie.

To nieprawdopodobne. Pana Farmusa znam wiele lat, jeszcze z działalności opozycyjnej. Poznałem go w Kanadzie. Pan Farmus był wtedy członkiem władz Rzeczypospolitej, czyli rządu na uchodźstwie i bardzo wpływową osobą w Kongresie Polonii Kanadyjskiej. Państwo Farmusowie wydawali pismo polskie w Kanadzie. Wychowali kilkoro dzieci. Nie miałem dotychczas tego typu sygnałów. Jestem zaskoczony. Naprawdę. Jeżeli ludzie decydują się na takie oświadczenia, to rozumiem, że mają jakieś dowody.

Jaką formalnie funkcję pełni pan Farmus?

Jest moim asystentem, głównie w sprawach zagranicznych i związanych z NATO.

Czy to stanowisko wymaga poświadczenia bezpieczeństwa? (certyfikat, pozwalający zgodnie z procedurą natowską na dostęp do informacji i dokumentów zawierających tajemnice państwowe - przyp. red.)

Tak.

Czy on ma takie poświadczenie?

Tak, miał takie poświadczenie i teraz, zgodnie z procedurą, wystąpił o nowe. Od strony politycznej mam pełne zaufanie do pana Farmusa i powtarzam, nie otrzymałem sygnałów, o których państwo mówicie. Uważam zresztą te zarzuty za mało prawdopodobne. Dlatego że wiem, jaki jest stan majątkowy pana Farmusa. Mieszka w mieszkaniu komunalnym. Nie ma samochodu. Chyba że byłby to wyjątkowo perfidny człowiek, który jakoś ukrywa tego typu rzeczy. To jest po prostu nieprawdopodobne.

Od kiedy jest pana asystentem?

Od początku.

Jego syn też?

Jego syn jest pracownikiem w Biurze Służby Normalizacyjnej. Jest absolwentem uniwersytetu w Toronto. W MON jest jedynym znającym język angielski na najwyższym poziomie. Wykonuje zresztą w resorcie obrony mało eksponowaną pracę, to nie jest jakieś wysokie stanowisko.

Czy pan powierzył Farmusowi jakieś dodatkowe funkcje lub zadania? Mówimy np. o komisji polsko-izraelskiej.

To leży w zakresie jego kompetencji. Jest współprzewodniczącym komisji polsko-izraelskiej. Okresowo spotykamy się z przedstawicielami tamtejszego resortu obrony.

Z tego co mówią nasi rozmówcy, żądanie łapówki przez pana Farmusa dotyczyło haubic.

To niemożliwe. On nie miał żadnego kontaktu ze sprawą haubicy.

I nie spotykał się z przedstawicielami firm, które startowały?

Nie. Nie miał takich uprawnień. Gdyby to robił, robiłby to na własną rękę. Ja nic o tym nie wiem, i mam zaufanie, że on tego nie robił. Wierzcie mi państwo, to jest po prostu niemożliwe.

Przedstawiciele przemysłu zbrojeniowego twierdzą, że żądając od nich łapówek, powołuje się na pana.

Nie, no bzdura, kompletna. Jestem gotów w każdej chwili wyliczyć się ze swoich dochodów. Na przykład zbudowałem dom, rzeczywiście. W części jest spłacony. Koszt tego domu to 420 tys. zł. Mogę się w każdej chwili rozliczyć i z rachunków, i z dochodów, które mam. Ale to chyba normalne, że człowiek, który ma pod sześćdziesiątkę w końcu może mieszkać w domu. Szkoda że nikt mnie nigdy nie pytał, jak to się działo, że będąc ministrem, mieszkałem w mieszkaniu, które miało 38 metrów i jeździłem maluchem. To nie wzbudzało zainteresowania.

A czym pan teraz jeździ?

Lancią, prywatną. Kupiłem ten samochód od dilera, od pana S., no i było postępowanie NIK w następstwie artykułu w "Nie". Okazało się, że on, startując w przetargu tutaj, u nas, przegrał. Oczyściła mnie także Sejmowa Komisja Etyki.

Kupił pan lancię, ziemię i zlecił wybudowanie domu. Łączna kwota tych inwestycji wyniosła 700 - 800 tysięcy złotych.

No, w granicach 500 - 600.

A ile miał pan własnych pieniędzy?

Ponad dwieście.

Twierdzi pan, że wziął 320 tys. zł kredytu, miał pan 200 tys. własnych oszczędności. To jest 520. Wydał pan 420 tys. na dom, co najmniej 200 tys. na działkę (licząc tylko po dwadzieścia kilka dolarów za metr ), to już jest 600 tysięcy, a jeszcze dochodzi prawie 100 tys. za samochód, czyli brakuje pokrycia na ok. 200 tysięcy.

Była jeszcze pożyczka.

Skąd?

Od osoby prywatnej.

Od znajomego?

Od znajomego.

Jak wysoka?

Na 200 tys.

Na procent?

Z pewnym procentem.

Czy to jest tajemnicą, od kogo?

Tak, bo ta osoba nie chce, żeby...

Czy pożyczka jest zarejestrowana w urzędzie skarbowym?

Tak, zarejestrowaliśmy ją w urzędzie skarbowym. Opłaciłem koszty. Wszystko jest w porządku.

I spłacił pan już tę pożyczkę?

Jeszcze nie. Jest do spłaty w 2005 czy 2006 roku.

A ile pan zarabia?

11 tysięcy, z czego na rękę jakieś 7800.

Czyli cała pana pensja idzie na raty?

No, prawie cała.

To z czego państwo żyjecie?

Żona pracuje w bibliotece. Napisałem książkę, piszę artykuły do "Myśli Wojskowej". A poza tym, kiedy mam wydawać pieniądze? Przychodzę do pracy o 7 rano, wychodzę o 21.

Zdecydował się pan, żeby przez 20 lat całą pensję oddawać na spłatę kredytu, chociaż wiadomo, że funkcja ministra jest czasowa?

Po pierwsze, nie jestem człowiekiem, który nie ma żadnych kwalifikacji. Niedawno obroniłem habilitację i jestem doktorem habilitowanym. W związku z tym nie sądzę, żebym nawet po przegranych wyborach miał kłopoty, by zdobyć przyzwoite miejsce pracy. O to jestem spokojny. To jest inwestycja, ale kiedyś to trzeba było zrobić. To wszystko. Co jeszcze?

Czy ta prywatna pożyczka jest od jakiegoś przedsiębiorcy?

Proszę mnie o to nie pytać. To osoba, która mogła mi pożyczyć.

Ale przyzna pan, że może budzić wątpliwości, jeżeli minister, tak ważny jak pan, decydujący o przetargach, zadłuża się u kogoś i nie chce powiedzieć u kogo.

Oczywiście. Tak jest.

Wątpliwości potęguje ta prywatna pożyczka. Czy ten człowiek może w każdej chwili zażądać, żeby pan wcześniej oddał?

Może mnie przycisnąć, i takie niebezpieczeństwo istnieje. I wtedy musiałbym się wynosić z domu i sprzedawać to wszystko, żeby uregulować długi. To jest oczywiście moje ryzyko. Państwo sądzą, że ja żyję ze spokojem, mając takie obciążenie na grzbiecie?

Wpisał pan tę pożyczkę do ankiety bezpieczeństwa? (osoby ubiegające się o dostęp do tajemnic państwowych wypełniają szczegółową ankietę dotyczącą m.in. stanu posiadania ich i ich rodziny - przyp. red.)

Tak.

Jest pan skłonny dać rękę za pana Farmusa?

Za nikogo ręki nie daję. Ale dotychczas znam go z takiej strony, że nie mam podstaw, żeby przypuszczać, że zarzuty są prawdziwe.

Gdzie jest w tej chwili pan Farmus?

Na Lwowskiej. Mieliśmy tam w nocy włamanie. Mieści się tam założona przeze mnie Fundacja Niepodległości Polski i moje biuro poselskie.

Czy jest możliwa rozmowa z panem Farmusem?

Nie wiem, czy będzie chciał rozmawiać. Jest człowiekiem dość skrytym, mówiąc szczerze, i nie lubi...

Przecież podejrzenia dotyczą jego i powinien na nie odpowiedzieć.

To jest w tej chwili obojętne. Jeżeli są poważne, to ja oczywiście konsekwencje wyciągnę. Nie lekceważę tego, co mi państwo mówicie. Oczywiście przeprowadzę rozmowę ze Zbyszkiem, zapytam go o tę sprawę. Bo to oczywiście jest niepokojące, jeżeli tego typu rzeczy opowiadają. Zwłaszcza że jestem w miejscu, gdzie są przetargi i duże pieniądze.

Ale potwierdza pan, że Farmus jest pańskim najbliższym człowiekiem?

Jest moim przyjacielem. Potwierdzam.

Może pan potwierdzić, że to nie Farmus pożyczył panu te pieniądze?

Nie chcę nic ani potwierdzać, ani zaprzeczać.

 

Rozmawiali Bertold Kittel i Anna Marszałek

Rozmowę przeprowadziliśmy we wtorek, 26 czerwca 2001 r. Dzień później do ministerstwa dotarła informacja, że WSI odmówiły Zbigniewowi Farmusowi prawa dostępu do tajnych informacji. Podczas rozmowy przyjęliśmy najniższą możliwą cenę 1 metra kwadratowego działki. Po dokładnym sprawdzeniu cen w dzielnicy Piaseczna, gdzie mieszka Romuald Szeremietiew, okazało się, że cena jest wyższa.

 

 

Romuald Szeremietiew

Gawędziarz, rubaszny, z dużym poczuciu humoru, brat łata. O początkach swojej aktywności opozycyjnej opowiada anegdotę: Kolega zadenuncjował go, że wraz z innymi studentami, uczestnikami sesji naukowej w Krakowie, składał kwiaty na trumnie marszałka Piłsudskiego. Od tego czasu Służba Bezpieczeństwa zaczęła się nim interesować - więc jemu nie pozostało nic innego, jak robić, co się da, by przestała istnieć.

Skończy w październiku pięćdziesiąt sześć lat. Jest prawnikiem po Uniwersytecie Wrocławskim. Przeszedł długą drogę polityczną, na której miał wielkie i małe dni. Na początku lat siedemdziesiątych związał się z PAX. Podawał później, że kiedy wyszła na jaw jego aktywność opozycyjna, usunięto go z tej organizacji. Największe dni Szeremietiewa wiążą się z Konfederacją Polski Niepodległej. Był w 1979 roku, obok m.in. Leszka Moczulskiego, współzałożycielem KPN.

Rozpoczęty w sierpniu 1980 roku karnawał dla Szeremietiewa skończył się więzieniem. Poszukiwany od listopada 1980 roku listem gończym, aresztowany został w styczniu. W 1981 roku na słynnym procesie KPN skazano go na pięć lat więzienia za "próbę obalenia ustroju przemocą". Odsiedział cztery. W 1984 roku drogi jego i Moczulskiego się rozeszły. Wystąpił z KPN, związał się z małym Polskim Porozumieniem Niepodległościowym.

Uczestniczył w ruchu komitetów obywatelskich. W lutym 1992 roku został wiceministrem obrony narodowej w rządzie Jana Olszewskiego. Przejął pion wychowawczy.

Po upadku rządu Olszewskiego zaangażował się w akcje prawicy. W tym okresie wyjawił, że jako szef MON podpisał kilkadziesiąt wniosków o podsłuchy. Uważa bowiem, że niektórzy oficerowie WP wciąż współpracują "z byłym państwem sowieckim". Domagał się odwołania prezydenta Lecha Wałęsy.

Trzy lata później był już jego stronnikiem. Wcześniej zdołał pozbawić Jana Olszewskiego - którego jeszcze niedawno chciał widzieć prezydentem -funkcji przewodniczącego Ruchu dla Rzeczypospolitej. W końcu doszło do podziału partii. Uczestniczył w kampanii prezydenckiej Wałęsy w 1995 roku.

Obronił doktorat o "kierowaniu obronnością Rzeczypospolitej Polskiej" i został, jako pierwszy cywil, doktorem nauk wojskowych. Wkrótce potem starszy szeregowy Szeremietiew otrzymał awans na podporucznika.

Skandalem określał odwołanie z funkcji szefa Sztabu Generalnego Tadeusza Wileckiego.

W 1997 roku pierwszy raz dostał się do parlamentu. Startując z piętnastego, przedostatniego miejsca na liście AWS w Radomiu, zdobył prawie dziesięć tysięcy głosów, trzeci wynik wśród kandydatów AWS.

Został pierwszym zastępcą Bronisława Komorowskiego, gdy ten objął stanowisko szefa MON. Od początku było widać, że jest to trudna współpraca.





Większa dawka top secret