"ARCANA",
NR 6/1999
Błąd Pounda wydaje się oczywisty i aż trudno uwierzyć, że
dostrzegli go wszyscy poza nim samym. Autor Cantos
lokuje upadek w lichwie, a upadek jest wcześniejszy.
Upadek jest powszechny. Właściwy światu i ludzkiej kondycji. W tym sensie błąd
lokalizacji upadku pociąga za sobą błąd lokalizacji utopii. Lokalizując upadek
w historii Pound musi także zlokalizować w historii
wiek złoty.
Pound ma
rację pisząc w swojej słynnej pieśni XLV:
Gdzie Usura nikt nie ma domu z dobrego kamienia
Z bloków
gładko ciosanych, co ściśle przylegają do siebie
Problem polega
jedynie na tym, że nigdy i nigdzie "bloki gładko ciosane" nie
przylegają do siebie ściśle. Szczelina, rozchwianie miary, za które Pound czyni odpowiedzialną "uzurę",
czyli lichwę, istnieje zawsze. Tworzone w przeszłości (gdzieś do czasów Brancusiego) obrazy i rzeźby, a także "konkubiny i dzieci
Gonzagi"; wizerunki utopii, które Pound
odnajduje w historii i w sztuce, a następnie obsesyjnie magazynuje w swoich Pieśniach,
zrodziły się nie jako element harmonii świata utraconej w konkretnym
miejscu i czasie, ale jako odpowiedź na jego dysharmonię w czasach, kiedy
ludzie pragnęli jeszcze na nią odpowiadać harmonią. Pound
sam bliski jest odkrycia tej prawdy o rzeczywistym źródle utopii obecnej dosyć
często w dawnej sztuce, a także, niezmiernie rzadko, w realnej historii, kiedy
w notatkach do ostatniej, niedokończonej pieśni CXVII pisze:
M'amour, m'amour
co
ukochałem i
gdzie jesteś ty?
Że straciłem
grunt
zwalczając świat.
Bo harmonia
estetyczna (a zapewne dotyczy to także naszych postulatów etycznych) opiera
się, jednak, na zakwestionowaniu chaosu i ambiwalencji świata stworzonego (i
prawie natychmiast naznaczonego upadkiem), w jego kondycyjnym, odwiecznym
stanie rozchwiania miary, którego nie spowodowała lichwa, żadna inna lichwa,
poza lichwą naszych słabości, fałszywych wyborów i popełnianych błędów.
I na próżno w
zakończeniu notatek do ostatniej, niedokończonej pieśni, Pound
wyraża swoją tęsknotę za ładem, który nie rodziłby się z zakwestionowania
dysharmonii świata, ale z prostego odzwierciedlenia, powtórzenia jakiegoś
utopijnego ładu natury, próżno formułuje pragnienie, by: "Nie burzycielami być lecz ludźmi". Właśnie będąc burzycielem i błądząc,
"zwalczając świat", Pound pozostawał artystą, a
może po prostu pozostawał człowiekiem. Jego jedyny błąd polegał na tym, że
utracił świadomość, iż zwalcza świat cały, a w każdym razie całego świata
zepsucie, wszystkie wymiary owego zepsucia, a nie tylko jedną historyczną
epokę, epokę lichwy, i jedną rasę psujów - lichwiarzy.
Warto w tym
miejscu przytoczyć, tylko z pozoru nie powiązaną z
naszym tematem, odpowiedź Jacquesa Derridy na Historię szaleństwa Michela
Foucault, zawartą w tekście Cogito
i historia szaleństwa pochodzącym ze stosunkowo wczesnego, i jedynego
naprawdę interesującego okresu jego okołofilozoficznej
twórczości. Derrida tłumaczy w swoim tekście rzecz
dość oczywistą, przeoczoną jednak przez Michela Foucault, tego postmodernistę popadającego w najzupełniej
modernistyczny historycyzm.
Rozróżnienie
pomiędzy uporządkowaną myślą, a chaotycznym snem z Medytacji kartezjańskich,
poszukiwanie przez Kartezjusza gwarancji, że idea jawiąca się umysłowi jest
ideą prawdziwą, a nie fałszem podsuniętym przez złośliwego demona, pana
subiektywnych koszmarów, staje się dla Foucault tym
momentem w historii, kiedy rozum potępia swoje przeciwieństwo - obłęd, i
otwiera drogę do jego represjonowania, do represjonowania wszystkiego, co wyda
mu się szalone, nierozumne, inne.
Tymczasem Derrida jest bezlitośnie krytyczny. Nie ukrywa jeszcze
tego, że jest przynajmniej trochę inteligentniejszy od wszystkich
postmodernistycznych ideologów. Pokazuje w swoim tekście, że z tym rozróżnieniem,
zbudowanym na lęku, że nasze subiektywne marzenia i koszmary odizolują nas od
rozumnej rzeczywistości, mamy do czynienia już u początków ludzkiego
myślenia, w rozróżnieniach dokonywanych przez twórców wszelkich mitów i
wszelkiej filozofii. Jest to zatem kondycyjna, stała, a nie "historyczna"
cecha ludzkiego rozumu i myślenia. Derrida szydzi też
z Foucault, że ten uczynił daremny wysiłek, aby
poddać władzy rozumu, który jest przecież rodzicem historii, nawet to, co sam
rozum postanowił ze swojej władzy wyzwolić, to znaczy szaleństwo. Powstał w
ten sposób twór oksymoroniczny,
paradoksalny, wewnętrznie sprzeczny, jakim jest Historia szaleństwa (jako
że historia jest przecież wytworem rozumu, podczas gdy szaleństwo nie ma
historii). Derrida przypomina, że tak samo jak rozum,
szaleństwo istnieje od zawsze, a bolesna próba ich rozdzielenia nie nastąpiła w
Medytacjach Kartezjusza, ale już w pismach presokratyków,
żmudnie odsiewających przemieszane ze sobą ziarna logosu i chaosu.
Pound zachowuje
się podobnie jak Foucault. Autor Historii
szaleństwa nie był w stanie znieść cierpienia, które podąża w ślad za
każdym dokonywanym przez ludzki umysł jasnym rozróżnieniem (tak jakby brak
jasnych rozróżnień gwarantował Baumanowską utopię),
wobec tego znalazł w Kartezjuszu kozła ofiarnego, wraz z którym
spróbuje wypędzić z ludzkiej historii przemoc. Tak samo Pound,
nie godząc się na upadek, na rozchwianie miary właściwe całemu stworzeniu,
znajduje "psuja" ulokowanego w konkretnym miejscu i czasie
historycznym, aby uczynić go winnym za to wszystko, co dzieje się w historii
później. Kozłem ofiarnym Pounda stają się żydowscy (ale także protestanccy, te "prezbiteriańskie
fisze" z pieśni dwunastej) lichwiarze, którzy ponoć "sprowadzili kurwy do
Eleusis", tak jakby wcześniej nie było tam żadnej.
Poza tym, cała
konstrukcja Cantos wydaje się sukcesem. Czytelna i udana okazuje się próba stworzenia
słownika konkretnych obrazów i wydarzeń opisującego całą harmonię i dysharmonię
świata. Słownik Pounda (a może jego
anty-Encyklopedia), nawet jeśli fragmentaryczny,
sumuje się w świat. Nie ma racji Andrzej Sosnowski pisząc, w posłowiu do polskiego wydania wyboru Pieśni, o
klęsce artystycznej i o klęsce zamierzenia Pounda.
Argument Sosnowskiego, że czytelnicy Pounda rozumieją
i czytają z jego dzieła zaledwie fragmenty, fragmenty z fragmentów, nie
unieważnia zamiaru. Umiejętni czytelnicy cyzelowanych przez Pounda
fragmentów są jak umiejętni mieszkańcy świata. Wiedzą, że nigdy nie będą mieli
przed oczyma całego kosmosu, ale z uważnej lektury jego fragmentów są w stanie
wyczytać istniejącą całość, albo przynajmniej jej zamiar. Tyle
że istniejąca całość nie oznacza całości harmonijnej. Albo jeszcze
inaczej, istniejąca harmonia, w tej jej części, którą Hanna Arendt nazywa
"gospodarką natury" (w przeciwieństwie do używających tego pojęcia
wcześniej scholastyków Arendt nie potrafi powstrzymać się od odrobiny ironii),
zawiera w sobie od zawsze, to znaczy od momentu upadku - przylegającego prawie
doskonale do momentu stworzenia - to wszystko, co zawsze budziło, i zawsze powinno budzić sprzeciw człowieka: przemoc, rozchwianie
miary, a w końcu "uzurę" (w podwójnym znaczeniu
tego słowa, to znaczy jako lichwę i użycie). Bowiem wbrew temu, w co chciał
wierzyć Pound, także lichwa - pragnienie bogacenia
się ponad miarę, po to, aby dominować nad innymi - jest, jako jeszcze jedna ze
znanych ludziom odmian przemocy, czymś naturalnym; wyrasta z najbardziej
centralnego prawa rządzącego "gospodarką natury".
Sprzeciw
człowieka wobec wielu oczywistych postulatów dających się wywieść z
"gospodarki natury" pozostaje wartością, nawet wówczas, gdy jest
bezsilny, gdy sprzeciwiający się człowiek ulega w końcu jej twardym wymaganiom.
Sama przywołana tutaj Hanna Arendt odróżniała (i wybaczała) grzech, potępiając
jednocześnie każdą wersję ideologii, czyniącej ów grzech "wywiedzioną z
natury normą" ludzkich zachowań. W tekście O przemocy usprawiedliwia
nawet realną przemoc międzyrasową. Stara się znaleźć jej społeczne powody,
które zmniejszyłyby ciężar winy spoczywający na białych i czarnych
uczestnikach międzyrasowych zamieszek. Odrzuca jednocześnie, w sposób
kategoryczny, wszelkie odmiany ideologii rasistowskich, tłumaczących
konieczność międzyrasowej przemocy poprzez twierdzenie, jakoby człowiek i jego
obyczaje były częścią "gospodarki natury" używającej przecież przemocy
jako narzędzia zdrowej regulacji; eliminacji słabszych, nieprzystosowanych
istot i gatunków.
Są epoki,
miejsca i ludzkie wspólnoty, w których "uzura"
kwitnie bardziej niż w innych. Ale owe różnice są jedynie różnicami stopnia.
Ich dostrzeżenie pozwala podejmować próby zrozumienia
i naprawy szkód wyrządzonych przez "uzurę", nie
usprawiedliwia jednak prób formułowania utopii przeszłych ani przyszłych.
Dla uniknięcia
tego błędu wystarczyło, żeby autor Cantos przyjrzał
się samemu sobie (być może, obraz nas samych jest jednak jedynym obrazem, który
jest przed nami naprawdę zasłonięty). Ten człowiek, pozbawiony ładu i spokoju,
twórca kilku nowych poetyk, inspirator estetycznych kontestacji na obu kontynentach,
zakochany przez blisko połowę swego życia w Mussolinim, pisał:
Jeśli
człowiek nie ma ładu w sobie,
Nie
zaprowadzi ładu wokół siebie;
I jeśli
człowiek nie ma ładu w sobie
Nie znajdzie
ładu w uczynkach swej rodziny;
A jeśli
książę nie ma ładu w sobie,
Nie
zaprowadzi ładu w swoich włościach.
I jeszcze:
Każdy potrafi
przebrać miarę,
Tak łatwo
jest strzelać obok celu,
Tak trudno
spokojnie stać w środku.
Te słowa nie
były jego autoportretem. Były jego tęsknotą. Tak samo, jak "obrazy raju na
ścianach kościoła", powstające w czasach, w których, jak twierdził Pound, nie zapanowała jeszcze lichwa, nie były nigdy
portretem natury. Były jej tęsknotą, wyrażoną przez ten jej element, który w
najmniejszym stopniu podlega jej prawom - przez ludzi.
II
Ezra Pound jest jednak nie tylko poetą, jest także zbrodniarzem.
Jego zbrodnią są słowa. Swoimi słowami i czynami wspiera Holocaust - zagładę
milionów ludzi. Pomiędzy 1941 a 1943 rokiem, w angielskojęzycznych audycjach
Radia Rzym, wygłasza kilkadziesiąt pogadanek przeznaczonych dla swoich rodaków
- Amerykanów, uczestniczących w wojnie po niewłaściwej, zdaniem Pounda, stronie.
Czy nazwanie
słów Pounda zbrodnią nie jest aby
przesadzone? Sprawdźmy. 4 maja 1942 roku, jeden z
najsubtelniejszych umysłów Zachodu mówi na antenie Radia Rzym:
...Stawcie więc dziś czoła komunistom, czy to w wydaniu
mongolskim, czy smoluchowatym. Stawcie czoła
importowanym Baruchom i Wartburgom, zstąpcie w dolne
otchłanie, a poznacie nie tylko Williego Wisemana, któremu przydzielono szefostwo departamentu,
lecz nadto staniecie oko w oko z resztą brudnych świń, pragnących zniszczyć
muzykę Bacha.
Bach? PRECZ.
Szekspir?
PRECZ.
Chcą oni
zniszczyć wszystko, co się składa na cywilizację. Fuj z cywilizacją! Żydłak chce tylko władzy. Żydłak,
a razem z nim nieposkromione zło, które się skupiło w Londynie od czasów, gdy
rząd brytyjski poszczuł czerwonoskórych, by mordowali osadników amerykańskich - a zwłaszcza od czasów, kiedy Londyn
otwarcie poszczuł słowiańskie, mongolskie i tatarskie hordy przeciwko Niemcom,
przeciwko Polsce, przeciw Finlandii i Rumunii. Bez skrupułów nasyłano zbirów na
wszystko to, co w Ameryce godne. Nasłano ich przeciwko dziedzictwu Ameryki.
Owszem, ta wojna jest i moją wojną, a toczę ją od dwudziestu lat. Przede mną
toczył ją zaś mój dziad.
22
kwietnia 1943 roku powie:
...Powinniście
poznać część, przynajmniej cząstkę prawdy o historii swoich sojuszników. Prawdy
o Anglii, zrujnowanej przez żydów. O spustoszonej Francji, sparszywiałej pod żydłacką kontrolą i rojącej się od żydów jak od wszy... Nie
myślcie sobie, że żydkom zależy na tłumieniu wojen, w których nie-żydzi
zabijają się tylko i topią wzajemnie, napędzając dywidend kredytodawcom.
Napędzając im nowego kapitału. Część kapitału w postaci kredytów (pewnie już o
tym słyszeliście) rzeczywiście znajduje się w żydowskich rękach... Także część
amerykańskich dolarów wywędrowała z Ameryki... Przesłał je za granicę nie kto inny jak Heinrick ben Sloman, ben
Salomon, ben Izak, ben Morgenthau, syn swojego tatełe.
Im dłużej
dajecie posłuch tym ludziom, tym mocniej kręcą na was bicz. Słuchajcie dalej synagogicznych pień z jerozolimskich rozgłośni Londynu czy
Nowożydojorkowa. Bók z ffami.
Te słowa
rzeczywiście równają się zbrodni. Pound będzie za nie osądzony. Osądzony częściowo. Zanim zostanie zwolniony
od odpowiedzialności jako szaleniec (za zbrodnie popełnione przez szaleńców odpowiada,
jak powszechnie wiadomo przynajmniej od czasów Moosbruggera,
wyłącznie Opatrzność) będzie siedział w klatce, wystawiony na widok publiczny,
zmuszony oddawać mocz i kał na oczach tłumu, częstowany drwinami i wyzwiskami.
To nie jest kara zbyt wygórowana w epoce pieców i Gułagu, kiedy nawet dzieci w
podstawówce, dzięki wysiłkowi socjalistycznej szkoły, znały i powtarzały w
czasie zabaw na przerwach powiedzonko Tadeusza Borowskiego "proszę państwa do
gazu".
Jest jednak
pewien problem. Tak samo jak Pound, swoimi słowami,
czynami, przyjmowanymi przez siebie funkcjami, zagładę wspierały, w co najmniej
jednym momencie swego życia, dziesiątki największych poetów, prozaików i
intelektualistów, którzy nie znaleźli się nigdy w klatce Ezry.
Czesław Miłosz,
w cytowanym przez Jacka Trznadla (w przejmującej analizie nauczania moralnego
polskiego Noblisty, zamieszczonej w 27 numerze "Arcanów"
z maja-czerwca 1999) fragmencie Roku Myśliwego, przyznaje:
Żadna
niewiedza mnie nie chroniła. Miliony w gułagach, deportacje po 1939 roku.
Katyń, Powstanie Warszawskie, terror w Polsce... A zarazem istnienie
prawowitego rządu w Londynie. I ja przeciwko nim, z tym koronnym
argumentem, że przegrali, i że nie mogą wygrać.
Czesław Miłosz,
w ślad za swoim mentorem Tadeuszem Krońskim,
mówi ni mniej ni więcej tylko to, że ofiary komunizmu (co najmniej
kilkadziesiąt milionów ludzi różnych narodowości i ras) są winne. Są winne
tego, że stały się ofiarami. Ich winą była ich słabość. Niewielu (zaledwie paru
radykalnych syjonistów) odważyło się powiedzieć coś takiego o żydowskich ofiarach
Holocaustu. Jest w tej deklaracji pewien typ dzielności, którego nie mają
uczestniczący jeszcze w grze tego świata, a który występuje jedynie u starców
podążających pewnym krokiem w kierunku Parnasu. Tyle, że tak mówić o ofiarach
nie wolno.
Proszę nie
nazywać mnie faszystą ani wariatem. Nie osądzam Czesława Miłosza. Także nie ja
osądziłem Pounda i nie ja "uniewinniłem" go,
uznając za chorego psychicznie. Ja tylko patrzę na klatkę Ezry
i widzę, że jest zaledwie częściowo pełna, albo zaledwie częściowo pusta. Ta
fragmentaryczność jej zamieszkania budzi niepokój i pragnienie sprawiedliwości (która jest odwiecznym i śmiertelnym wrogiem
miłosierdzia). I właśnie to narzucające się żądanie sprawiedliwości, równego
traktowania obu zbrodni, nazistowskiej i komunistycznej, i obu kolaboracji,
sprawi, że zadawane tutaj pytania będą wracały, będą powtarzane przez młodych
ludzi kolejnych pokoleń. A tłumienie tych pytań siłą, albo za pomocą korupcji,
będzie jedynie mocniej rozhuśtywało szale wagi
trzymanej przez mściwą boginię o zasłoniętych oczach. Ilu młodych, wrażliwych
na niesprawiedliwość ludzi, zacznie się w końcu fascynować Poundem, Célinem, Brasillachem czy Drieu la Rochelle, wyłącznie w
imię źle pojętej sprawiedliwości? Zrobią to jedynie dlatego,
że Czesław Miłosz, mówiący u schyłku życia, z nieukrywaną fascynacją: "nie
zdajecie sobie sprawy, jaką siłę miał stalinizm. Intelektualną. Fantastyczną...
nie było żadnej intelektualnej przeciwwagi, żadnej
obrony...", nie spędził w klatce Ezry nawet kwadransa.
A przypomnijmy
jeszcze raz, że szczerość Miłosza jest tutaj odwrotnie proporcjonalna do
głębokości jego uczestnictwa w zbrodni. Miłosz odsłania przed nami, kosztem
swojego dobrego imienia, wielką tajemnicę "historycznej konieczności".
Wciąga nas do publicznej gry, jaką prowadzi, od chwili swego uwiedzenia przez
Tadeusza Krońskiego, z własnym sumieniem. Pozostaje co najwyżej żal, że w dziełach pisanych u schyłku
życia Miłosz powraca do ocen i argumentów, jakie o wiele wcześniej sam wkładał
w usta bohaterów Zniewolonego umysłu. Po intelektualnych trudach długiego
życia autor dojrzewa do poziomu bohaterów własnego, jakby nie było, pamfletu.
Pamiętajmy
jednak, że ci, którzy napisali lub zrobili na rzecz komunizmu więcej niż
Miłosz, i nigdy nie posunęli się do jakiegokolwiek aktu oporu lub odmowy,
mówią mniej niż on, albo przezornie milczą.
Autor Zniewolonego
umysłu nie zgadza się przynajmniej odgrywać, po tym co
zrobił, po nieudanej próbie warunkowego poddania się historycznej konieczności,
roli niewinnej ofiary. Publicznie zmaga się z pokusą wystąpienia w tej roli.
Szkoda tylko, że ta ambiwalencja jego obrazoburczych zwierzeń nigdy nie
przesączy się na poziom szkolnych czy gazetowych interpretacji, gdzie jego
słowa będą odczytywane nie figuratywnie, tak jak była odczytywana fascynacja zagładą
wyrażana przez Tadeusza Borowskiego, to znaczy nie jako ostateczne oskarżenie
komunizmu, ale wyłącznie wprost, jako jego usprawiedliwienie.
Włodzimierz
Majakowski, Louis Aragon, Pablo Neruda, Jean Paul Sartre, Zygmunt Bauman, Mieczysław Jastrun, Władysław
Broniewski, Antoni Słonimski, Julian Tuwim, Wisława Szymborska, Czesław
Miłosz, Adam Schaff, Tadeusz Kroński... Ta lista
naprawdę nie jest listą proskrypcyjną, to raczej lista chwały, znajdują się
przecież na niej tuziny noblistów i setki rektorów wyższych uczelni (a nie
jedynie Heidegger, znany wszystkim studentom filozofii i omijany w uliczkach
Hadesu). I nie o moralizowanie tu chodzi. Tym bardziej, że jedni z nich w
dwójnasób wynagrodzili swoje słowa lub czyny uzasadniające zbrodnie, podczas
gdy inni pozostali na zawsze przekonani o szlachetności własnych wyborów.
Żaden z nich nie
znalazł się jednak, ani na chwilę, w klatce Ezry.
W klatce Ezry znaleźli się jedynie Céline, Hamsun, Brasillach, Drieu la Rochelle; intelektualiści kolaborujący z nazizmem lub
faszyzmem. Znaleźli się tam wyłącznie dlatego, że
nazizm i faszyzm przegrały. Zatem, czy wydane na nich wyroki mają cokolwiek
wspólnego ze sprawiedliwością? Czy nie stają się tylko odwróceniem zbrodni
nazizmu, z którym współpracowali, dokonywanych w czasie, kiedy siła znajdowała
się po jego stronie?
Wszyscy "łaknący
sprawiedliwości" młodzi ludzie, którzy będą się kiedyś fascynować Ezrą Poundem, wyłącznie
dlatego, że znalazł się po stronie przegranych i został osądzony, a
pogardzać na przykład Sartrem, wyłącznie dlatego, że
znalazł się po stronie zwycięzców i osądzony nie został, powinni jednak
pamiętać, że historyczna klęska faszyzmu nie może czynić tego eksperymentu w
ich oczach bardziej tragicznym niż był w rzeczywistości. Simone Weil napisała
kiedyś, że cnota jest zawsze uciekinierką z obozu zwycięzców. To prawda. Weil
nie dodała jednak, że ta uciekinierka niezmiernie rzadko trafia do obozu
zwyciężonych. Najczęściej napotkamy ją, tułającą się po Drodze donikąd, wraz
z Józefem Mackiewiczem, Barbarą Toporską,
Hanną Arendt, Zbigniewem Herbertem i setkami innych emigracyjnych (bo w ten
czy inny sposób opuścili historię) cieni - zwyciężonych, którym nie udało się
założyć żadnego obozu. Zresztą nie tylko klęska, ale nawet samotność nie
gwarantuje nam towarzystwa cnoty.
Nikt nie
powinien znaleźć się w klatce Ezry, mówi
Miłosierdzie. W klatce Ezry powinno znaleźć się
wielu, choćby przez jedną godzinę, przed obliczem gwiżdżącego tłumu ofiar,
odpowiada Sprawiedliwość (pozostaje mieć nadzieję, że w tym prowadzonym od
wieków sporze Miłosierdzie okaże się retorycznie sprawniejsze).
Tak rozmawiają
ze sobą bogowie, podczas gdy ludzie prości oddają się swoim codziennym
gierkom. Andrzej Sosnowski, poeta i krytyk doskonale przystosowany do swojej
postmodernistycznej epoki, pisze w posłowiu do wyboru
Pieśni:
Czyta się więc Cantos jakby wędrując po marginesach, gdzie
znajduje się to wszystko, co nie zostało nazbyt rygorystycznie unieruchomione
przez dydaktyczno-objawicielskie intencje ich autora.
"Dydaktyczno-objawicielskie
intencje autora" - cóż za pełna pobłażliwości pogarda, takim tonem Andrzej
Zagozda mógłby pisać na temat któregoś z wytropionych
przez siebie wrogów demokracji. Andrzej Sosnowski uśmierca Pounda
po raz trzeci (wcześniej zmarł jako człowiek, a w wyniku politycznej i militarnej
klęski uśmiercona została jego "sprawa"). W swoim posłowiu
zachęca polskich czytelników, by czytali Pounda
wyłącznie jako zagubionego we fragmentaryczności własnych wizji estetę. Sosnowski
tłumaczy wiersze Pounda (czyni to zresztą naprawdę
dobrze), przywołuje je do życia, aby natychmiast na powrót odesłać je do Hadesu
zamieszkałego przez ponowoczesne cienie, nauczone czytać Cantos
wyłącznie "w poszukiwaniu pięknych fragmentów lirycznych, których w
poemacie jest wystarczająco dużo, aby zapewnić mu względną trwałość". W
ten sposób Ezra Pound gardzący
wewnątrzliberalnym ketmanem, zostaje wyręczony przez
swojego tłumacza i wydawcę, który oferuje mu za tę cenę "względną
trwałość" jego dzieła. Ciało "starego szaleńca", po obcięciu głowy,
nóg i rąk, staje się antycznym torsem; niemym i bezpiecznym. Po fachowym
oprawieniu martwego autora jego wypowiedź zmienia się w tekst; bezbronny,
otwarty na niekończące się, dowolne interpretacje.
Raz przywołany, Pound nie pozwala się jednak tak łatwo odesłać. Okazuje się
nie tylko autorem "lirycznych fragmentów". Jest także zbrodniarzem. I to
niestety zbrodniarzem nie pozbawionym dumy. W swojej
ostatniej ukończonej pieśni ten napiętnowany starzec napisze:
Przybył Naptun
jego myśli
igrały jak delfiny,
Te pojęcia,
których dorobił się ludzki umysł.
By stworzyć
Kosmos -
By osiągnąć
możliwe -
Muss., zniszczony za błąd,
Lecz
świadectwo
palimpsest -
promyk światła
w
wielkiej ciemności -
cuniculi -
W Wirginii
zmarł stary "dziwak".
Nie
przygotowana młodzież pod brzemieniem świadectw...
W chwili swojej
śmierci, "stary dziwak" przywołuje imię Mussoliniego, a także popełniony
przez Duce "błąd", w nadzwyczaj szlachetnym kontekście "tworzenia
Kosmosu" i "osiągania możliwego". Tak samo jak inni wielcy i mniejsi
poeci czy myśliciele, ci wszyscy, którzy nigdy nie trafili do klatki Ezry, przywoływali w tym kontekście imiona i "błędy"
twórców komunizmu.
Pound
nie pozwala umrzeć swojej zbrodni. Wobec tego popełniona przez niego zbrodnia,
jedna z nielicznych ukaranych, pośród licznych nagrodzonych, żyje i
nieustannie przywołuje inne zbrodnie, tak jak ciemni bogowie nieustannie
przywołują do życia Elektrę i Orestesa.
CHARLES BEREZIN - Ezra Pound - poezja i polityka