Zygmunt Klukowski
Zamojszczyzna: 1918-1959
2017
(...)
9 grudnia 1939
W okolicy Szczebrzeszyna coraz częściej zdarzają się napady bandyckie. W zeszłym tygodniu był napad na dwór państwa Bramskich w Gruszce Zaporskiej, przed kilkoma dniami na plebanię w Tworyczowie, lecz ten się nie udał, gdyż ksiądz spłoszył bandytów; a dzisiejszej nocy miał miejsce napad na dwór pani Matrasiowej w Tworyczowie i pana Huskowskiego w Sułowcu.
W czasie napadu w Tworyczowie został ranny w nogę syn pani Matrasiowej, uczeń liceum lubelskiego. Matka przywiozła go dziś rano do mnie, do szpitala. [...] Bandytów było około dwudziestu, do mieszkania weszło pięciu (niektórzy byli ucharakteryzowani), do stajni dwóch, a reszta pilnowała domu z zewnątrz. Wszyscy byli uzbrojeni, mieli nawet karabin maszynowy. Przybyli o godzinie dziewiątej wieczorem i bawili we dworze do drugiej w nocy. Warto zaznaczyć, że dom i cały folwark jest dobrze oświetlony elektrycznością z pobliskiego młyna. Przy wejściu do mieszkania przywódca bandytów wystrzelił i zranił młodego Matrasia w lewe udo.
Po sterroryzowaniu wszystkich mieszkańców, tenże przywódca zajął się rannym, mianowicie zaczął robić mu opatrunek, a przekonawszy się, że kula przeszła przez udo na wylot i utkwiła pod skórą po przeciwnej stronie, wydezynfekował skalpel, przeciął skórę, wyjął kulę, nałożył opatrunek i przylepił go leukoplastem. Wszystko, co potrzeba, miał przy sobie. Splądrowawszy całe mieszkanie (zabrali pieniądze, biżuterię, srebro stołowe), rozpoczęli zabawę - jedli, pili, dwóch grało na fortepianie (podobno nawet dość dobrze), nastawiali patefon, wreszcie zgwałcili dwie kobiety (każdą po dwóch) i opuścili folwark, uprzedzając, że puszczą go z dymem, jeżeli ktokolwiek zawiadomi władze o dokonanym napadzie.
Wszyscy mieszkańcy okolicznych folwarków żyją teraz w ustawicznym strachu, zwłaszcza że są zupełnie bezradni, bo broni mieć nie wolno, a nawet najliczniejsza straż, zorganizowana z nieuzbrojonej służby folwarcznej, nie zdoła przeciwstawić się grupie bandytów zaopatrzonych w różne rodzaje broni. Władze niemieckie nie przejmują się zbytnio szerzącym się bandytyzmem. Ma się wrażenie, że nie chcą narażać swoich żołnierzy. 18 sierpnia 1940
Bardzo przykre zdarzenie zaszło w Tworyczowie. Gospodarz miejscowy, niejaki Jan Wasilik, zameldował władzom niemieckim, że jego rodzony brat, sierżant zawodowy, przyjechał z Warszawy, przywiózł ze sobą rewolwer i jakieś tajne gazetki, które daje chłopom do czytania. Doniesienie to zrobił po jakiejś kłótni z bratem. Zjechali do wsi gestapowcy na obławę. Sierżant uciekł, lecz aresztowano jego ojca i jeszcze dwóch chłopów, którzy czytali owe gazetki. Opowiadał mi o tym sam Jan Wasilik w pełnym przeświadczeniu o słuszności swego postępku, a spotkałem się z nim, gdy zabierał ze szpitala chorą żonę.
22 stycznia 1941
Zaczynają się już napady i na drogach publicznych. Wczoraj o godzinie szóstej wieczorem wracał z Zamościa urzędnik z fabryki "Aiwa" Fedorowicz, który wiózł w teczce pieniądze fabryczne w kwocie 15.000 złotych, podjęte w banku. Koło Zawady przysiadł się do sanek jakiś młodzieniec, który w pewnym momencie wyciągnął rewolwer i kazał sobie oddać teczkę z pieniędzmi. Fedorowicz, furman i jeszcze jeden pasażer Kleban tak byli tym zaskoczeni, że nie reagowali zupełnie i napastnik uszedł z pieniędzmi nie ścigany. *[Do września 1944 nawet ludzie dobrze zorientowani sądzili, że napadu dokonał ówczesny dowódca szturmówki "Wisman" [Janusz Jerzy Balicki], znany ze swojej późniejszej afery już jako gestapowiec. W rzeczywistości napastnikiem tym był pewien podoficer, jeden z wybitnych członków organizacji, bardzo dzielny żołnierz, uczestnik wielu brawurowych akcji, który, niestety, od czasu do czasu przeprowadzał napady rabunkowe na własny rachunek. (Przyp. aut.)]
12 czerwca 1941
Miałem dziś ciekawe zdarzenie. Mianowicie zjawił się u mnie jegomość lat około trzydziestu, wysokiego wzrostu, porządnie, po sportowemu ubrany i prosił o rozmowę w cztery oczy. Znałem go z widzenia, ponieważ często przychodził do Cichońskiego i wiedziałem, że jest to jeden z czołowych członków organizacji. Gdyśmy się zamknęli w gabinecie, od razu przystąpił do rzeczy: Cichońskiemu przy rewizji gestapowcy zabrali teczkę z 4000 złotych. Pieniądze te były własnością organizacji [ZWZ-AK]. Otóż mam natychmiast na jego ręce wpłacić całą tę sumę. Byłem zaskoczony i zdumiony tak samym żądaniem, jak i pewnością siebie mojego interlokutora.
Wyraziłem mu swoje zdziwienie z powodu tak nieuzasadnionego i nielogicznego żądania i oczywiście kategorycznie odmówiłem spełnienia go. Gość patrząc na zegarek oświadczył, że daje mi dziesięć minut, w ciągu których mam wpłacić pieniądze. Jeżeli tego nie zrobię, to przyśle tu swoją bojówkę. To już mnie zirytowało. Zapewniłem go, że terroru się nie boję i w żadnym wypadku nie ulegnę. Wywiązała się między nami bardzo długa dyskusja. On mówił tonem stanowczym, w sposób wysoce arogancki. Ja go biłem swoim opanowaniem i spokojem. Między innymi powiedziałem mu, że właściwie powinienem wyrzucić go za drzwi, lecz uwzględniam pobudki, jakie nim kierują, poświęcenie się dla sprawy, jego niebezpieczną ideową pracę konspiracyjną i dlatego z nim rozmawiam.
Powoli zupełnie zmienił ton. Zaczął mi opowiadać o sobie, jak siedział w więzieniu, jak go Niemcy bili, o ciężkich warunkach obecnej pracy podziemnej i o wyjątkowo dużych potrzebach materialnych wobec konieczności wspierania rodzin aresztowanych. W rezultacie obiecałem mu dać 500 złotych jako dobrowolną ofiarę na organizację, a ulegając jego usilnej i już całkiem uprzejmej i grzecznej prośbie, zgodziłem się na udzielenie pożyczki w kwocie 700 złotych, które pod słowem honoru miał mi zwrócić najdalej po trzech tygodniach.
Po pewnym czasie zakończyliśmy naszą zbyt długą rozmowę i rozstaliśmy się w dobrej komitywie. W godzinę potem zgłosił się do mnie po pieniądze Antoś Koczon ("Górny"), przynosząc dwa pokwitowania wypisane na bibułkach papierosowych: jedno na 500 złotych i drugie na 700 złotych. Podpisany na nich był "dowódca powiatu Wisman".
Jednak ta próba wymuszenia na mnie pieniędzy i pierwotna postawa owego "dowódcy powiatu" nie sprawiły na mnie dobrego wrażenia. Całość trąci jakimś szantażem.
11 kwietnia 1942
Żydzi otrzymali wiadomość - a wywiad mają dobry - że dziś wywieziono Żydów z Chełma i po wyładowaniu ich w Bełżcu pusty pociąg, tzw. Judenzug, poszedł do Zamościa. Pod wieczór rozeszła się wieść, że Zamość jest już otoczony. Wszyscy są pewni, że zacznie się wyłapywanie i wywożenie na śmierć Żydów zamojskich.
U nas w miasteczku przerażenie nie do opisania. Niektórzy są pełni rezygnacji, inni znów w obłędzie biegają po ulicach, szukając ratunku. Wszyscy są przekonani, że lada dzień będzie to samo w Szczebrzeszynie. Do mnie zgłasza się bardzo dużo Żydów z prośbą o przyjęcie do szpitala. Niestety, muszę odmówić, żeby uniknąć podejrzenia o ukrywanie u siebie Żydów. Będę przyjmował tylko kobiety rodzące i nagłe wypadki, ponieważ takie mam zarządzenie.
12 kwietnia 1942
Z Zamościa różnymi drogami dotarły do nas wiadomości, że działy się tam - jak to było do przewidzenia - straszne rzeczy. Wywieziono, jak mówią, około 2500 Żydów. Paruset zabito na miejscu. Podobno niektórzy Żydzi mieli stawiać opór. Szczegółów nie mamy żadnych i w ogóle nie wiemy nic pewnego.
Wśród naszych Żydów nastrój wręcz paniczny. Stare Żydówki nocowały dziś na kirkucie. Wolą zginąć tu na miejscu, w swoim miasteczku, wśród grobów swych bliskich, aniżeli gdzieś w Bełżcu po uprzednich męczarniach. Niektórzy ryzykują i uciekają na wieś. Bardzo wielu przygotowuje kryjówki na miejscu. Inni znów wysyłają dzieci pod opieką zaufanych Aryjczyków do Warszawy.
13 kwietnia 1942
Noc przeszła spokojnie, lecz panika wśród Żydów jeszcze bardziej się wzmogła. Od rana oczekiwali lada godzina zjawienia się żandarmów i gestapowców. Znaczna część Żydów gdzieś znikła - wyszła za miasto lub ukryła się, nie wiadomo gdzie. Niektórzy gorączkowo coś wynosili, załatwiali jakieś pilne sprawy.
Na miasto wyległy wszystkie szumowiny, zjechało się sporo furmanek ze wsi i wszystko to niemal cały dzień stało w oczekiwaniu, kiedy będzie można przystąpić do rabunku. Z różnych stron dochodzą wiadomości o skandalicznym zachowaniu się części ludności polskiej i rabowaniu opuszczonych żydowskich mieszkań. Pod tym względem nasze miasteczko z pewnością nie pozostanie w tyle.
Żydzi mnóstwo rzeczy oddali na przechowanie mieszczanom i chłopom. Przez cały dzień ludzie nosili jakieś toboły, kosze, maszyny do szycia itp. Za przechowanie w ciągu kilku dni dzieci i dorosłych dawano ogromne pieniądze, lecz chłopi z bliskich wsi boją się, bo za ukrywanie Żydów grozi kara śmierci, a donosicieli wszędzie jest pełno. Więcej wywożą dzieci do dalszych wsi, o czym wiem z pewnością.
Po południu Żydów prawie nie było widać. Wpłynęło to od razu na znaczne obniżenie cen na produkty wiejskie, bo zabrakło kupujących Żydów. Wśród ogółu mieszkańców napięcie też ogromne. Wiele osób chciałoby, żeby to już prędzej się skończyło albo tak, albo tak, bo jednak ten paniczny nastrój Żydów udziela się wszystkim.
17 maja 1942
Wciąż słyszymy o napadach bandyckich, dywersyjnych. Pozawczoraj wieczorem był napad na pałac ordynata Zamoyskiego w Zwierzyńcu. Podobno brało w nim udział ośmiu uzbrojonych ludzi, wśród nich jeden Żyd z opaską na ramieniu. Przed paroma dniami dokonano napadu na stację Susiec. Wczoraj pod Korytkowem ostrzelano z karabinu maszynowego auto starościńskie.
Po wsiach pełno dywersantów, chłopom zabierają przede wszystkim żywność. Trudno zorientować się, co to za jedni. Są tam różne typy: polscy partyzanci, bolszewicy, niemieccy dezerterzy, zwykli bandyci. Policja granatowa jest właściwie bezradna, żandarmeria niemiecka też. Nie mogą w żaden sposób opanować groźnego ruchu dywersyjnego, który rozszerza się w skali zastanawiającej.
23 października 1942
Tymczasem w Szczebrzeszynie działało Gestapo przy pomocy miejscowych żandarmów, granatowych policjantów i przy czynnym udziale niektórych obywateli miasta. Popisywał się też młody policjant z Sułowa, Matysiak. Woźny Skórzak, nie mając karabinu ani rewolweru, siekierą rąbał głowy wyciąganych z kryjówek Żydów. Inni cywile "z amatorstwa" też gorliwie pomagali, wyszukiwali Żydów, pędzili ich do magistratu lub na posterunek, bili, kopali. Przez cały dzień jedni tropili tych nieszczęśliwych, drudzy zwozili trupy i kopali na kirkucie doły. Od czasu do czasu słychać było strzały.
Wszystko trwa w dalszym ciągu. Gestapowcy z Biłgoraja szaleją. Przy pomocy ludności cywilnej żandarmi i policjanci wyciągają Żydów z najrozmaitszych dziur, rozstrzeliwują na miejscu lub prowadzą na kirkut i tam zabijają. Niektórych gromadzą w miejskim areszcie i potem wyprowadzają na cmentarz większymi grupami. Widziałem, jak prowadzili takie grupy. Po bokach szli żandarmi, policjanci i Polacy zaciągnięci do pomocniczej służby wartowniczej, bez broni, w czarnych, niemieckich mundurach. Ci pałkami wciąż walili Żydów po plecach, po głowach i gdzie się dało. Wygląd prowadzonych okropny.
Bezustannie prowadzono Żydów na cmentarz, furmankami przez cały dzień bez przerwy zwożono trupy, a z mieszkań żydowskich zabierano do hali targowej żydowskie graty. Wielu mieszkańców miasta bez żadnego wstydu rabowało przy tym, co się tylko dało. Wciąż stoją mi przed oczami bici pojedynczy Żydzi, grupy prowadzonych na śmierć i trupy rzucone byle jak na furmanki, posiniaczone, pokrwawione. Wśród tych ofiar w znacznym stopniu przeważają kobiety, dzieci i starcy. Mężczyzn w sile wieku stosunkowo jest najmniej. Albo lepiej się ukrywają, albo zdążyli uciec do lasu. Jak mówią, właśnie ci odgrażali się, że będą się mścić i podpalą miasto za takie zachowanie się ludności cywilnej. Tak więc przybywa nowa obawa pożaru.
Dzień dzisiejszy był koszmarny, to już czwarty z rzędu. Nikt chyba nie zliczy, ilu Żydów zabito. I zapewne to jeszcze nie koniec, bo jutro rano kazano stawić się znów wszystkim mężczyznom z łopatami, a chłopom, którzy wozili dziś trupy, z furmankami.
26 października 1942
Wczoraj, w niedzielę, przez cały dzień nieliczni cywile wyłapywali Żydów i odprowadzali ich do aresztu przy magistracie. Pod wieczór wywieziono około pięćdziesięciu trupów, uduszonych i zmarłych z wycieńczenia. Na cmentarz prowadzono dziś osobno mężczyzn (około stu) i osobno kobiety i dzieci. I w dalszym ciągu tropiono wszędzie Żydów. Widziałem, jak w pobliżu szpitala, w zabudowaniach znanych powroźników Dymów znaleziono i wyprowadzono pięćdziesięciu Żydów. Liczyliśmy, gdy pędzono ich do aresztu. Tłum gawiedzi stał i przyglądał się.
Niektórzy z amatorstwa pomagali: rozbijali dachy i ściany szukając Żydów, a potem bili ich pałkami. Mówił mi jeden z czynniejszych w całej akcji urzędników magistrackich, Kuczer, że dwóch Żydów chorych na tyfus plamisty w domu izolacyjnym zabito i zakopano wraz z pościelą i łóżkami w dole głębokim na cztery metry. Wiadomość tę podał mi oficjalnie dla zakomunikowania lekarzowi powiatowemu.
Ludność z otwieranych żydowskich domów rozchwytuje wszystko, co jest pod ręką, ludzie bezwstydnie dźwigają całe toboły z nędznym żydowskim dobytkiem lub towarem z małych sklepików.
Wciąż jeszcze wyciągają z rozmaitych zakamarków wynędzniałych Żydów. Oprócz "pomagierów" polskich kręci się przy tym czterech wyrostków żydowskich. Znają oni lepiej od innych różne kryjówki swych współrodaków. Mają nadzieję, że darują im przez to życie. Nadzieja złudna, bo na końcu rozstrzelają i ich. W Zamościu popędzono do Izbicy nawet inż. Braunszteina (byłego członka Koła Miłośników Książki), który prowadził gestapowcom wszystkie ich budowy.
Poinformowano mnie dzisiaj ze źródła policyjnego, że w sumie zlikwidowano już około 3000 Żydów. Obliczają, że uciekło i ukrywa się w mieście jeszcze około 1500.
2 listopada 1942
Jeździłem wczoraj do Zwierzyńca. Tam Żydów zlikwidowano podobnie jak u nas. W Szczebrzeszynie jeszcze czasem kogoś wyciągną, ale już nie tak masowo, jak przedtem. "Pomagierzy" chodzą teraz do lasu i tam wyłapują Żydów. Przyprowadzili już kilkunastu.
Do aresztu miejskiego wciąż przyprowadzają pojedynczych Żydów złapanych w mieście, we wsiach, w lesie. Mówił mi dzisiaj burmistrz Kraus, a więc osoba dobrze poinformowana, że pierwszego dnia wywieziono, dokładnie, 934 Żydów, rozstrzelano zaś w domach, na ulicy i na cmentarzu około 2300. Tu już ścisłej liczby nikt nie jest w stanie podać. Niektórych Żydów chłopi zabijają po wsiach, bojąc się ukrywać ich u siebie. To samo robią z nimi i różni "bandyci". Czasem zdjąwszy ubranie puszczają nago. Tylko bolszewicy wcielają ich do swoich band.
Dziś Gestapo zlikwidowało u nas dość dużą grupę Żydów, przeważnie mężczyzn. Na ostatku rozstrzelano na ulicy czterech wyrostków żydowskich, którzy najwięcej Niemcom pomagali przy wynajdywaniu ukrywających się Żydów.
14 maja 1943
Wczoraj i dzisiaj na szosach powiatu biłgorajskiego zatrzymano i spalono kilka samochodów ciężarowych i osobowych. Opowiadał mi burmistrz Kraus, że jakaś większa "banda" w sile około trzystu (!) doskonale uzbrojonych ludzi posuwa się od strony Biłgoraja w kierunku na Zwierzyniec i Szczebrzeszyn, oczywiście lasami, i niszczy owe samochody. Burmistrz wybierał się do starostwa w Biłgoraju z dyrektorem cukrowni Molińskim, lecz ten boi się jechać teraz samochodem.
Kraus mówił, że nie może nigdzie dalej ruszyć się z miasta, bo obawia się legitymowania, a ma dowody osobiste jako Niemiec. Urzędnicy starostwa również są unieruchomieni, co fatalnie wpływa na ogólny nastrój w urzędach, zwiększając jeszcze bardziej bałagan, jaki w nich coraz wyraźniej panuje. W cukrowni tak się obawiają napadu, że zorganizowano tam specjalną ochronę z Sondendienstu w pełnym uzbrojeniu, z granatami itp.
Jak mnie informowano, po lasach krąży kilka różnych mniejszych "band" i większych grup bojowych, a więc rosyjscy dywersanci, komuniści polscy, Żydzi, oddziały partyzanckie Armii Krajowej i Batalionów Chłopskich oraz grupki zwykłych bandytów. W ostatnich czasach dochodziło nawet do krwawych starć pomiędzy poszczególnymi grupami.
Dowództwo AK stara się utrzymać "w lesie" jaki taki ład i zwalcza zwykły bandytyzm. Zadanie jest bardzo ciężkie. Wszystkie wspomniane grupy zaczynają przejawiać coraz większą aktywność i agresywność. Akcje mające na celu zdobycie żywności oraz zwykłe napady bandyckie są zjawiskiem tak powszechnym i codziennym, że o nich, jako o rzeczy zwykłej, nawet już mało się mówi.
21 listopada 1944
Wczoraj około szóstej wieczorem wpadło do mego mieszkania dwóch bandytów w czapkach mocno nasuniętych na oczy, z twarzami całkowicie zasłoniętymi szalikami, z visami w ręku. Trzeci pozostał w przedpokoju. Oczywiście w jednej chwili sterroryzowali nas wszystkich, każąc kłaść się na ziemię. Herszt bandytów zaczął mnie bić i kopać, żądając natychmiastowego wypłacenia 100.000 złotych. Dałem, ile miałem w szufladzie i w portfelu, w sumie około 15.000 złotych. Następnie przeszedł do pokoju sypialnego żony i tam wraz z drugim napastnikiem zaczął plądrować po szafach i zabierać wszystko, co cenniejsze, co tylko wpadło im w ręce.
W rezultacie zrabowano biżuterię żony, trzy zegarki, prawie całą bieliznę, ubrania, palto, obuwie. Poniesione straty można w przybliżeniu określić na przeszło milion złotych. Byli więcej jak pół godziny. Przez cały czas przynaglali do pośpiechu, kazali nam wiązać toboły z rzeczami, podawać sobie różne przedmioty, przy czym główny bandyta kilka razy mnie uderzył. Gdy już mieli odchodzić, kazali nam znów się położyć i ten sam bandyta zaczął mnie mocno kopać, wspominając rzekomo złe obchodzenie się z rannymi żołnierzami w 1939 roku, "wyrzucanie" ze szpitala w ostatnich miesiącach żołnierzy zza Buga.
Tymczasem w przedpokoju gromadziło się coraz więcej osób, gdyż stojący tam na warcie bandyta zatrzymywał każdego wchodzącego i kazał mu kłaść się na podłodze.
Bardzo dzielnie zachowała się pielęgniarka szpitalna Michalina Wosińska, która w chwili wtargnięcia bandytów przypadkowo była u mnie w gabinecie. Zaczęła się z nimi kłócić i wymyślać im, przede wszystkim dlatego, że obydwu poznała. Ten, który mnie bił, to "Sten" Tadeusz Niedźwiecki, syn byłego woźnego gimnazjum w Szczebrzeszynie, były policjant za czasów niemieckich, potem żołnierz w kompanii "Podkowy". Po rozbrojeniu naszych oddziałów przez pewien czas leczył się u mnie w szpitalu. Drugi to "Piorun" Wiatrowski ze Szczebrzeszyna, żołnierz z oddziału "Wrzosa".
W pewnym momencie "Sten" Niedźwiecki strzelił. Kula utkwiła w suficie nad moim biurkiem. Wreszcie odeszli nakazując, żebym przygotował 100.000 złotych, po które zgłoszą się za tydzień.
Po ich odejściu dowiedziałem się, że z pokoju żony, z szafy, zabrali 30.000 złotych, które dopiero co "Katarzyna" otrzymała od kwatermistrza na utrzymanie stacji radiowej. Właśnie obecnie "Katarzyna" gości u nas.
Zbity i skopany zacząłem zbierać myśli. Mieszkanie wyglądało jak po pogromie. Stratami materialnymi i tym, że pozostała mi tylko jedna koszula i jedna para skarpetek, jakie miałem na sobie - nie przejmowałem się wcale. Bolało mnie co innego, mianowicie fakt kopania mnie i bicia z zarzutami najzupełniej bezpodstawnymi. Bo przecież w 1939 roku dałem całego siebie przy organizowaniu opieki i leczeniu rannych żołnierzy, a obecnie - jeszcze do dziś, od chwili rozbrojenia, czyli od 30 lipca, trzymam u siebie kilku zupełnie zdrowych żołnierzy wołyniaków z kompanii "Białego", którzy nie chcą nigdzie pracować, łażą po mieście, pijani robią awantury.
Ale teraz powszechnie utarło się, że przy napadach bandyci wysuwają jakieś pobudki patriotyczne dla usprawiedliwienia rabunku. Mieliśmy przy tym przed oczyma smutny obraz strasznej demoralizacji w szeregach byłych żołnierzy dywersji. Nigdy nie przypuszczałem, że którykolwiek z żołnierzy OP 9 będzie mógł dokonać napadu bandyckiego na mnie, gdyż zanadto byłem znany i za blisko współżyłem z ludźmi "z lasu" *[Dopiero jakiś czas potem dowiedziałem się, że inicjatorem napadu na mnie był "Sęp", oficer dywersji. (Przyp. aut.)].
Tak się jednak ułożyły warunki. Do berlingowskiego wojska chłopcom naszym iść nie pozwolono, nie zaopiekowano się nimi tak, jak należało, puszczono samopas, żołd wypłacano w wysokości niewystarczającej, by się utrzymać, zwłaszcza dla tych, którzy lubią i wypić, i zabawić się. Przy słabszych więc podstawach moralnych, odzwyczajeni od zwykłej pracy, zaprawieni w różnych gwałtach, niektórzy łatwo zaczęli pozbywać się skrupułów i stali się faktycznie bandytami. Dlatego podobne napady rabunkowe, dokonywane przez byłych żołnierzy dywersji, w ostatnich czasach są zjawiskiem niemal codziennym. I, niestety, będą zapewne jeszcze częstsze.
30 listopada 1944
W bardzo silnym stopniu przytłacza mnie myśl o rozwijającej się zastraszająco "bandziorce" w szeregach byłych partyzantów. Wciąż powtarzają się napady rzekomo na szpiclów, z rabunkiem. Wczoraj wieczorem w Szczebrzeszynie zrabowano na przykład doszczętnie rodzinę Pikulów, prowadzących mały sklep kolonialny. W napadach tych biorą udział skądinąd bardzo dzielni nawet oficerowie i żołnierze. [...] Notuję to, co słyszałem od osób kompetentnych, pozostających w ścisłym kontakcie z tymi ludźmi, z obowiązku historyka-kronikarza. Byłbym rad, gdyby ktoś potrafił sprostować te wiadomości i udowodnić, że się mylę.
Dziś rano chodziłem na spotkanie z "Dońcem" w wyznaczonym miejscu. Rozmawiałem z nim chyba ze dwie godziny. Nie widziałem go ponad trzy miesiące. Zmienił pseudonim. Czasem występuje w dywersji jako "Ostroga". On właśnie redagował i podpisał odezwę do milicjantów [...]. W kwatermistrzostwie zwie się "Zagórny". Jednak wszyscy po staremu nazywają go "Dońcem". (Ja też zmieniłem pseudonim na "Satyr")
Dowiedziałem się dużo nowin z wewnętrznego frontu organizacji. Upewniał mnie, że na serio wzięto się nareszcie do uporządkowania stosunków w szeregach żołnierzy dywersji. Wydano nowy, już nie wiadomo który, zakaz nadużywania alkoholu. Mają bezwzględnie tępić bandytyzm.
Ma być "rąbnięty" "Piorun" (Ryzner), który podczas napadu rabunkowego na szewca Wiatrowskiego zgwałcił jego siostrę. "Doniec" też mówił, że jednym z czynniejszych bandytów był "Niebora" ze Szperówki, że już go mieli "rąbnąć", lecz wybłagał darowanie mu życia, obiecując poprawę całkowitą.
W ogóle stosunki są przykre. Wciąga się ludzi do pracy. Posyła się ich na najbardziej niebezpieczne akcje. Toleruje się i przez palce patrzy na ich równoczesną działalność rabunkową. Dowództwo nie stara się w należyty sposób pokierować tymi ludźmi i po pewnym czasie niektórzy bywają likwidowani przez swoich byłych współtowarzyszy.
5 kwietnia 1945
Dziś rano miałem spotkanie z "Wyrwą" - na łące między Brodami a młynem Łysaka na Kępie. Jak zawsze, tak i teraz jest dobrej myśli i "trzyma" należyty fason.
Widział się z "Leszczem", który dwa razy był skazany na śmierć. Szczęśliwym trafem znalazł się wśród siedemdziesięciu uprowadzonych z więzienia. Przez pewien czas w więzieniu miał kontakt z "Adamem", siedział z nim trzy miesiące w jednym budynku. Potem nagle wszystko się urwało. Przypuszcza, że "Adam" został rozstrzelany.
Rozmawialiśmy z "Wyrwą" dość długo o różnych sprawach. Między innymi o "Stenie" i "Piorunie" Ryznerze. Okazało się, że mieli oni za sobą już kilkadziesiąt napadów rabunkowych. Poza tym Ryzner w siedemnastu wypadkach dokonał gwałtów, a "Sten" Niedźwiecki w kilkunastu. Musiano ich zlikwidować, ponieważ wszelkie nagany i ostrzeżenia nie dawały rezultatu. Nie było innego wyjścia.
Z różnych stron dochodzą wieści o bardzo licznych aresztowaniach. U nas jakoś i pod tym względem było cicho, chociaż ludzie nadal spodziewają się możliwej akcji. A to głównie dlatego, że w lasach biłgorajsko-józefowskich gromadzi się coraz więcej uciekinierów z wojska. Chronią się tu nieraz całe oddziały, jak na przykład szturmówka z Biłgoraja, nawiązują kontakt z organizacją i przygotowują się do wspólnej akcji. Kto jedzie przez las, coraz to spotyka uzbrojonych ludzi, ubranych po cywilnemu lub po wojskowemu, którzy legitymują wszystkich przejeżdżających.
Miałem dziś jaskrawy przykład, jak "las", niestety, demoralizuje niektórych ludzi, czyniąc z nich zwyczajnych bandytów. Opowiadał mi Stanisław Bohdanowicz o młodym, nie mającym jeszcze skończonych siedemnastu lat Krzysztofie Zienkiewiczu, synu dyrektora browaru ordynackiego w Zwierzyńcu. Ojciec, nie mogąc go poskromić w Zwierzyńcu, wysłał go do Łosic, gdzie pod opieką przyjaciół miał chodzić do gimnazjum. Lecz chłopak i tam zorganizował swoją szajkę i dokonał kilku napadów bandyckich. Między innymi w biały dzień obrabował magistrat, zabierając z kasy kilkadziesiąt tysięcy złotych, to znów napadł w mieszkaniu na dyrektora gimnazjum, zabijając go i ciężko raniąc jego pięcioletnią córeczkę. Chłopak stracony, musi być w końcu sam "rąbnięty".
16 lipca 1945
Dziś rano Stanisław Bohdanowicz z browaru w Zwierzyńcu furmanką wiózł do Zamościa 191.000 złotych. Jechał z nim oprócz furmana jeszcze jeden urzędnik. W Bodaczowie zatrzymali ich trzej uzbrojeni cywile. Kazali skręcić w bok na łąkę i tu zażądali oddania wszystkich pieniędzy. Pozostaje wyjaśnić, czy napadu dokonano z rozkazu organizacji, czy też była to zwykła "bandziorka". I skąd mieli informację, że urzędnicy będą wieźli pieniądze?