Rzeczpospolita - 11-08-2012

 

PIOTR SKWIECIŃSKI

Polska Zygmunta Klukowskiego

 

Zapiski pamiętnikarza ze Szczebrzeszyna są kopalnią wiadomości o demoralizującym wpływie okupacji na mieszkańców małego miasteczka - i gorzkiej wiedzy o naturze ludzkiej

 

Zygmunt Klukowski był postacią szczególną. Nie dlatego, że był bohaterem. Konspirował przez całą okupację niemiecką i pierwsze lata komunizmu, był kierownikiem BIP inspektoratu Zamojskiego AK w kierowanym przez siebie szpitalu w Szczebrzeszynie ukrywał i leczył partyzantów. Ale nie na tym polega jego wyjątkowość; bohaterów w tych latach było wielu. Nie dlatego, że był postacią tragiczną. Jego syn Tadeusz został rozstrzelany w 1953 roku za udział w podziemiu. On sam odsiedział kilka lat we Wronkach, co złamało mu zdrowie. Ale nie na tym polega jego wyjątkowość, ludzi o podobnych losach też było niestety wielu.

I wreszcie nie dlatego, że był autorem wspomnień z okresu okupacji. To były czasy rozpowszechnionego pamiętnikarstwa.

Unikalność Klukowskiego polegała na jego szczerości, która powoduje, że dzienniki doktora są lekturą tyleż fascynującą, co trudną, momentami niezwykle ciężką.

Bo Klukowski należał do rzadkiej rasy. Większość przedstawicieli naszego gatunku nie potrafi uciec przed samooszukiwaniem się. Przed postrzeganiem rzeczy w ten sposób, by wizerunkowo wyjść lepiej samemu, by lepiej przedstawiała się nasza grupa czy sprawa, z którą się identyfikuje.

Otóż doktor Klukowski tak nie umiał.

PPS-owski Żołnierz Wyklęty

Przykład pierwszy z brzegu. Oto polscy partyzanci, zarówno w czasie walki z Niemcami, jak i z PPR-owskim reżimem schwytanych agentów wroga nie tylko zabijają, ale przedtem torturują - by wydobyć z nich zeznania. Niby nic dziwnego - jak niby inaczej partyzanci mogliby zmusić złapanych agentów do mówienia? To jest oczywiste i trudno mieć w związku z tym do kogokolwiek pretensje.

Tylko że ta oczywistość jest totalnie nieobecna we wspomnieniach i historiografii. Niby to bicie to rzecz nieunikniona, niby nie można mieć pretensji. Ale też trudno się tym chwalić. Sprawa zalicza się do sfery, o której my, żyjący po "czasach pogardy", wolimy nie wiedzieć, a oni, Polacy tamtych czasów, chcieli skazać na zapomnienie.

A Klukowski - który sam jest żołnierzem AK i czasami sam ewidentnie przekazuje "leśnym" informacje o tym, kogo należy zlikwidować - zachowuje się inaczej. Pisze o tym otwarcie i jasno. Nie epatując, ale też nie uciekając od drastycznych szczegółów - jak na przykład zmasakrowana twarz zabitego konfidenta UB. Klukowski jest czynnym wrogiem komunizmu. Czy może precyzyjniej - jego najważniejszych aspektów ("mnie osobiście nie przeraża ów wybitnie lewicowy kierunek rządów, gnębi mnie tylko terror, przymus i krępowanie wolności myśli i słowa. A przede wszystkim oburza ingerencja obcego państwa..."). Co ciekawe, całe życie był socjalistą (w okresie studiów szmuglował z Galicji do Królestwa PPS-owską bibułę, w II RP zawsze głosował na tę partię) - jest to jedyny znany mi przykład kogoś o takim backgroundzie. uczestniczącego w antykomunistycznym podziemiu zbrojnym

Być może jest to jedna z przyczyn, dla której doktor dostrzega i nie waha się uwieczniać innego zjawiska, o którym wolelibyśmy nie wiedzieć.

"Las demoralizuje" - pisze w maju '45 roku. "»Bandziorka« stała się zjawiskiem powszechnym i nie widać, żeby starano się to ukrócić" - konstatuje w innym miejscu. I oskarża dowództwo akowskie, które w coraz większym stopniu, jak opisuje, toleruje proceder bandycenia części podległych mu oddziałów i bojowców.

Doktor opisuje ponawiające się napady rabunkowe wykonywane przez żołnierzy podziemia na własną rękę, w czasie których padają niewinne ofiary, a także zabójstwa prywatnych wrogów. "Na tego rodzaju wyczyny dowództwo patrzy dziwnie pobłażliwie... Nasi komendanci placówek, rejonów i obwodu dobrze wiedzą o większości napadów i tolerują je. Oczywiście przez to bardzo obniża się wartość ich pracy ideowej".

Dowódcy - wynikałoby z narracji Klukowskiego - najczęściej dobrze wiedzą, że jakiś konkretny partyzant na kogoś niewinnego napadł, kogoś obrabował, zabił i przy okazji zgwałcił mu żonę czy córkę. I potępia to, nie jest jednak w stanie nic zrobić, bo nie ma innych żołnierzy, a nad tymi, którzy są, nie posiada realnej egzekucji. W dzienniku doktora pojawiają się konkretne nazwiska i pseudonimy - ktoś zabił, obrabował i zgwałcił, dowódcy akowscy, z którymi Klukowski się spotyka, zapowiadają represje, a po kilku tygodniach morderca jest wymieniony jako uczestnik innej akcji - tym razem dokonanej na rozkaz dowództwa, nie rabunkowej, tylko naprawdę politycznej.

Przy opisach kolejnych likwidacji konfidentów bezpieki zaczynają pojawiać się sformułowania świadczące, że w odróżnieniu od analogicznych sytuacji z okresu okupacji niemieckiej czy z samego początku rządów PPR autor dziennika nie jest już pewien, czy ofiary naprawdę były winne, czy też zarzut donosicielstwa został sformułowany dla uzasadnienia rabunku...

Coraz więcej postaci starych bojowców, znanych czytelnikowi dziennika z poprzednich lat jako dzielne i ważne postacie podziemia (a także członków ich rodzin), zaczyna być wymieniana w kontekście bandytyzmu. Między innymi dlatego już w grudniu 1944 roku Klukowski gorzko konstatuje, że "autorytet organizacji maleje wyraźnie z każdym dniem".

"Maleją moje sympatie dla AK"

Jest dalej wrogiem nowego systemu, dalej leczy i ukrywa partyzantów, dalej wykonuje zlecane mu zadania. "Pozostaję oczywiście w szeregach walczących - stwierdza, w sylwestra 1946 roku pisze "wstępujemy w nowy, już ósmy, kalendarzowy rok wojny", kilkakrotnie deklaruje optymizm - uważa, że komunizm zostanie obalony szybko, a w każdym razie, że on sam tego doczeka. A jednak notuje "czuję, jak maleją moje sympatie dla AK". I dodaje zdanie, które brzmi boleśnie współcześnie: - Zaczyna mnie trochę gnębić, że nie mogę tego mówić głośno i otwarcie, bo posądzono by mnie o odszczepieństwo, a nawet o zdradę i o to, że "idę z wiatrem"...

Dla Klukowskiego jest oczywiste, że reżimowi przeciwna jest zdecydowana większość Polaków. Ale zarazem społeczeństwo z jego zapisków dalekie jest od obrazu jednolitego narodu, solidarnie stawiającego opór Rosjanom i garstce ich sługusów. - Wśród pepeerowców, milicjantów, gorliwych berlingowców jest coraz więcej żołnierzy i podoficerów z oddziałów leśnych oraz czynnych dawniej członków organizacji (czyli AK) - stwierdza już na początku listopada '44.

- W Bezpieczeństwie w Zamościu wybitne stanowisko zajmuje obecnie niejaki Tchórzewski - pisze w lutym '45. - Dawniej był on w kwatermistrzostwie w obwodzie zamojskim. Przez kilka miesięcy siedział w obozie w Zamościu, potem na Majdanku. Zna mnóstwo ludzi "z lasu" i z dywersji.

Klukowski konstatuje szybkie - wyraźnie szybsze, niż się spodziewał - opanowywanie sytuacji przez reżim. Po kolejnym spotkaniu z dowódcami AK notuje: "w niektórych wsiach nie mogą się pokazać, na przykład w Łukowej, Aleksandrowie, z powodu opanowania ich przez pepeerowców".

- Zmieniają się i ogólne nastroje wśród ludności, zwłaszcza we wsiach - stwierdza w listopadzie 1944. - Chłopi nie są juz dziś tak ofiarni i oddani sprawie jak w ostatnich latach podczas okupacji niemieckiej.

Doktor pisze o działalności NKWD. Ale zdecydowana większość odnotowanych przez niego operacji antyakowskich jest dziełem formacji i funkcjonariuszy polskich.

Relacjonuje masę faktów świadczących o odrzucaniu reżimu przez ludność. Ale przytacza też prawdziwe rezultaty "referendum ludowego" w Szczebrzeszynie. Na pierwsze pytanie (o zniesienie Senatu; podziemie i PSL wzywało do głosowania w tym punkcie przeciw) "tak" głosowało 917 osób, na 3625 uczestników. Oznacza to, że w warunkach relatywnej swobody (referendum sfałszowano, ale w jego trakcie jeszcze nie zmuszano do poparcia PPR tak, jak w czasie późniejszych wyborów sejmowych) rządzących wsparło w tym mieście trochę ponad 25 procent ludności.

25 procent to oczywiście mniejszość, ogromna większość była przeciwna reżimowi. Ale z drugiej strony 25 procent - to mniejszość duża, to spora część społeczeństwa.

To już wtedy, latem '46 roku nie była osamotniona garstka zdrajców.

"Wszędzie ruch"

Wiosną '45 roku - wynika z dziennika - w opisywanej przez Klukowskiego części i Lubelszczyzny zaczynało się coś na kształt pozytywnego przełomu. Organizacja akowska, w poprzednich miesiącach demoralizująca się i gnijąca ("smutny obraz strasznej demoralizacji w szeregach byłych żołnierzy dywersji", "na naszym odcinku wewnętrznym zaczyna być coraz gorzej", "oficerowie nasi są w takiej depresji, jak jeszcze nigdy"), zostaje wzięta w karby.

- Wszędzie zaczyna się ożywiony ruch. Ze wszystkich stron dochodzą wiadomości o zlikwidowanych posterunkach milicji. Niektórzy milicjanci nie czekają, aż ich "rozbiorą", i sami idą w świat - pisze doktor.

Następuje fala likwidacji agentów i ubeków, co powoduje wzrastającą nerwowość wśród ludzi reżimu. Lasy są pełne dezerterów. Oddziały AK stają się silniejsze.

I, co bardzo ważne, dowództwo zrywa z biernością wobec partyzanckiego bandytyzmu. Z wyroku organizacji zaczynają ginąć bojowcy-bandyci.

W czerwcu Klukowski uczestniczy w koncentracji oddziałów leśnych połączonej z mszą polową. Pisze:

"Całodzienne obcowanie z inspektorem, komendantem obwodu i oficerami sztabu nasuwało mi pewne refleksje. Zauważyłem, że kilkuletnia konspiracja i specjalne warunki pracy wycisnęły na tych ludziach swoiste piętno. Przeważnie żyją w stosunkowo ciasnym świecie, widzą tylko walkę podziemną, oderwani są od nurtu normalnego życia społecznego, w większości zarozumiali, bardzo pewni siebie, niektórych opanowała wyraźnie mania wielkości. Jedynie siebie uważają za posłanników ideowych, gotowi pomiatać i pogardzać każdym, kto nie bierze udziału w życiu konspiracyjnym. Są to swego rodzaju fanatycy, apodyktyczni w sądach, nawykli do rozstrzygania wielu spraw za pomocą siły, o przytępionej wrażliwości na dokonywane z ich rozkazu akty gwałtu... Lecz równocześnie są pełni poświęcenia, stale narażeni na wielkie niebezpieczeństwo, ścigani i prześladowani... Wiele rzeczy razi mnie w nich i irytuje, lecz pomimo to obecnie najlepiej czuję się w środowisku tych szalonych dywersantów, ludzi "z lasu".

Wrażenie przełomu i odbijania terenu przez podziemie trwa krótko, a jego koniec nie jest bynajmniej spowodowany ofensywą komunistów. Przychodzi natomiast wiadomość o wejściu do rządu Mikołajczyka i uznaniu władz warszawskich przez Zachód. "Las" traci grunt pod nogami. Zaczyna się w nim nowy kryzys, który już się nie skończy.

Wiele miejsca poświęca Klukowski relacjom polsko-żydowskim. Nie jest to obraz z patriotycznych czytanek Doktor zamieszkał w Szczebrzeszynie w 1919 roku. Pisze, że Żydzi zdecydowanie górowali umysłowo nad miejscowymi Polakami. "Rozmaite kursy wieczorowe, odczyty, wykłady publiczne cieszyły się nawet powodzeniem lecz prawie 75 procent słuchaczy stanowili Żydzi - pisze. - Trzeba przyznać, że zainteresowania umysłowe były wśród Żydów bez porównania większe niż wśród Polaków. Znałem choćby sporo rzemieślników żydowskich - szewców, krawców, którzy zadziwiali mnie swoją inteligencją, bystrością umysłu i sumą wiadomości zdobytych najróżniejszymi drogami... Jeszcze w 1927 roku poczta (w Szczebrzeszynie) dostarczała czasopisma zaledwie 20 osobom kiedy w tym czasie prenumeratorów pism żydowskich było przeszło 50".

Odnotowuje usunięcie z miejscowych szkół nauczycielek Żydówek (bez zarzutów - domagała się tego endecko nastrojona ludność). Opisuje, jak w Zamościu starosta mocno zaangażował się w organizowanie gospodarczego bojkotu Żydów. Gdy odchodził, rada miejska uchwaliła dla niego honorowe obywatelstwo. Zaprotestował pewien żydowski radny, argumentując, iż "odżydzenie handlu w Zamościu nie leżało w interesie wszystkich mieszkańców miasta, które liczyło około 40 procent Żydów". Za sprzeciwienie się wnioskowi radny ów został... wyrzucony z rady.

Radziecki tydzień

W 1939 roku Szczebrzeszyn został na tydzień zajęty przez Rosjan. Żydowska młodzież witała Armię Czerwoną entuzjastycznie. Spowodowało to oczywiście resentyment wśród Polaków. Gdy potem Niemcy zaczynali prześladowania Żydów, pewien weteran Legionów powiedział - Klukowski odnotowuje tę wypowiedź jako typową - że nie żałuje ich wcale, bo pamięta, jak rozbrajali polskich żołnierzy.

Z drugiej strony Klukowski opisuje epizod, jak to bezpośrednio po wejściu Rosjan do szpitala przywieziono kilkudziesięciu rannych żołnierzy WP. Doktora odwiedzili wtedy przywódcy miejscowego Komitetu Rewolucyjnego (z kontekstu wynika, że co najmniej w części byli to Żydzi, choć zarazem warto podkreślić, że do Komitetu i jego organów wchodziło też sporo Polaków), deklarując pełną pomoc tymczasowych władz radzieckich dla żołnierzy i jako zadatek przywożąc ze sobą wory mąki.

Już w 1940 roku Klukowski odnotowuje pogłoskę, iż przez zieloną granicę do Szczebrzeszyna powróciło dwóch liderów miejscowych komunistów, którzy odeszli na Wschód z Armią Czerwoną, a potem rozczarowali się radziecką rzeczywistością.

Po wejściu Niemców zaczynają się prześladowania Żydów. Zaczynają Polacy - chłopi rabują żydowskie sklepy. Interweniuje... Wehrmacht, niemieccy żołnierze rozpędzają tłum i zatrzymują rabusiów.

Ale to oczywiście jedynie epizod, niebawem Niemcy zaczynają prześladować Żydów. Jednak z czynnym i niewymuszonym udziałem Polaków.

- Wczoraj pod wieczór uderzeniem w głowę kamieniem został zabity jedenastoletni Izrael Grojser. Dziś wieczorem przyprowadzono do szpitala Żydówkę również z rozbitą głową - pisze Klukowski 11 sierpnia 1940 roku. A dzień później, w związku z wezwaniem żydowskich mężczyzn do udziału w pracach przymusowych "zaczęła się obława na mieście i pobliskich wsiach. Brali w niej udział oprócz policji i dwóch milicjantów dość liczni obywatele miasta na ochotnika, z burmistrzem Boruckim na czele".

Dwa dni później "od północy zaczęło się szukanie i łapanie Żydów... Na naszej ulicy w »robocie« tej brali udział woźny z magistratu i dwóch młodych cywili na ochotnika...".

Grozę wśród Żydów wzmacniało jeszcze to, że "kupcy chrześcijańscy przeważnie nie chcą im nic sprzedawać. Zwłaszcza mieszczanki szczebrzeskie odpędzają Żydówki na targu od bab wiejskich, sprzedających produkty spożywcze".

Specyficzne antyżydowskie poruszenie ewidentnie było dominującym zbiorowym przeżyciem - mówiąc ostrożnie - sporej części szczebrzeszynian. W tej sytuacji trudno się dziwić, że gdy rozeszły się plotki, iż Niemcy przekażą rejon z powrotem ZSRR. Klukowski odnotowuje przejawy niepokoju. "Jak wrócą Rosjanie, to Żydzi będą się mścić" - powtarzano. Doktor uważa jednak, że rację ma niemiecki komendant miasta, który powiedział, że "Żydzi umyślnie rozpuszczają takie wiadomości, żeby zasugerować społeczeństwo i spowodować łagodniejsze obchodzenie się z nimi"...

Mówimy o Szczebrzeszynie. Ale zjawiska te nie ograniczały się do terenów, gdzie jesienią '39 roku dotarli Rosjanie. W styczniu 1940 roku Klukowski notuje:

"Wezwano mnie do chorego Żyda z odmrożonymi stopami. Jechał z Warszawy koleją z zakupionym towarem. Opowiadał z płaczem, jak jeszcze na dworcu w Warszawie wyrzucili go z wagonu pasażerowie Polacy, zabierając część towaru... Metody niemieckie znajdują podatny grunt w niektórych sferach społeczeństwa polskiego".

Wreszcie rusza machina Holokaustu.

W Szczebrzeszynie, kiedy Niemcy mordowali Żydów, "śmiano się i żartowano".

Gdy rozpoczęto wywózki do Bełżca, "sporo ludności polskiej, zwłaszcza chłopaków, gorliwie pomaga przy wyszukiwaniu Żydów. W całym mieście silne podniecenie".

"Ludność polska nie zachowywała się poprawnie" - komentuje doktor przy następnej, finalnej fazie ostatecznego rozwiązania kwestii żydowskiej w Szczebrzeszynie. "Niektórzy brali czynny udział w tropieniu i wynajdywaniu Żydów... Chłopcy uganiali się nawet za małymi dziećmi żydowskimi, które policjanci zabijali na oczach wszystkich... Popisywał się też młody policjant z Sułowa, Matysiak. Woźny (miejski) Skórzak, nie mając karabinu ani rewolweru, siekierą rąbał głowy wyciąganych z kryjówek Żydów. Przez cały dzień jedni tropili tych nieszczęśliwych"

Siekiera, rewolwer, ubój, pałka...

Byłem świadkiem, jak usuwano Żydów z kryjówki w domu powroźnika Dyma. Naliczyłem około 50 Żydów wziętych do więzienia. Tłum patrzył, śmiał się, a nawet bił Żydów, inni przeszukiwali domy, szukając następnych ofiar" - notuje doktor.

Klukowski widzi Żydów pędzonych na rozstrzelanie. "Po bokach szli żandarmi, policjanci i Polacy zaciągnięci do pomocniczej służby wartowniczej, bez broni, w czarnych niemieckich mundurach. Ci pałkami wciąż walili Żydów po plecach, po głowach i gdzie się dało".

"W stosunku do Żydów zapanowało jakieś dziwne zezwierzęcenie. Jakaś psychoza ogarnęła ludzi, którzy za przykładem Niemców często nie widzą w Żydzie człowieka, lecz uważają go za jakieś szkodliwe zwierzę, które należy tępić wszelkimi sposobami, podobnie jak wściekłe psy, szczury i tak dalej".

Niektórzy młodzi żydowscy mężczyźni uciekli do lasu. Doktor pisze:

- Właśnie ci odgrażali się, że będą się mścić i podpalą miasto za takie zachowanie się ludności cywilnej.

Notuje to bez zdziwienia.

O Polakach, czynnie uczestniczących w Holokauście, doktor pisze co najmniej kilkanaście razy, przy czym większość tych wypadków dotyczy więcej niż jednego człowieka. O Polakach, przechowujących Żydów, pisze dwukrotnie.

Kilka lat później na Zamku w Lublinie, gdzie Klukowski siedział w 1946 r. (większość jego współwięźniów to byli polityczni), w gwarze aresztantów o skazanych za zabójstwa na Żydach mówiono jako o "skazanych za nielegalny ubój".

* * *

Ale od Klukowskiego dowiadujemy się czegoś nie do końca radosnego nie tylko na temat ówczesnych szczebrzeszyńskich Polaków, ale chyba i o człowieku w ogóle.

Gdy zaczyna się mordowanie Żydów na masową skalę, doktor pisze kilkakrotnie o tym, jaki jest poruszony. Jak nie może sobie znaleźć miejsca, niczym się zająć. Jak nie potrafi spać, myśleć o niczym innym.

A kilkanaście dni później notuje:

- Widziałem, jak starą Żydówkę, która już nie mogła iść o własnych siłach, gestapowiec zabił wystrzałem z karabinu. Mierzył dość długo, strzelił raz, lecz nie zabił, strzelił ponownie i dopiero poszedł dalej, dopędzając prowadzoną grupę. Ludzie patrzyli na to jak na rzecz zwykłą, codzienną.

I konkluduje:

- Nie wiem dlaczego, ale i na mnie nie sprawiło to już tak silnego wrażenia jak dawniej...





Zygmunt Klukowski - Zamojszczyzna: 1918-1959