The Spectator - 15.03.2003
DANIEL KRUGER
Kolonializm oświecony
Wojna z Saddamem może być początkiem nowej Ameryki, która przyniesie wolność styranizowanym narodom - uważa konserwatywny publicysta brytyjski Daniel Kruger.
Funkcjonujące na Zachodzie rozróżnienie na jastrzębie i gołębie jest
powierzchowne: znacznie głębiej sięga podział na lisy i jeże. Isaiah Berlin
stwierdził kiedyś, że jest to jeden z "najgłębszych podziałów wśród
ludzkich istot". Ma on zastosowanie także w stosunku do rządów i polityków.
Lisy, wyjaśniał Berlin, są wyrafinowane, pluralistyczne, zwykle ateistyczne i
nieufne wobec absolutu. Jeże zaś są antyintelektualne, prostolinijne,
zazwyczaj religijne i wierzą w pewniki (z których najważniejszym jest odróżnianie
zła od dobra). Lisy mają w głowie wiele drobnych kwestii; jeże skupiają się
na jednej, wielkiej sprawie.
Lis pod ochroną
ONZ i Unia Europejska to raj dla lisów, domena multilateralizmu i "ponowoczesnego"
ładu światowego, negocjacji, kompromisu i powstrzymywania. Na korytarzach tych
instytucji panuje górnolotna atmosfera, a ulubione instrumenty lisów to
protokoły, dekrety i komunikaty.
NATO z kolei to kraina jeży. Jedną, wielką zasadą tej organizacji jest wiara
w słuszność tradycji judeochrześcijańskiej i anglosaskiego modelu
politycznego. Nastrój panuje tam wojowniczy, a używane przez NATO instrumenty
- malowane zwykle na szaro i zielono - są ze stali. Do lisów zaliczają się
obecnie rządy Niemiec, Francji i dzielnej niegdyś, małej Belgii, a także
kilkoro malkontentów pokroju Chin i Rosji (są to byłe jeże, których
"wielka sprawa" okazała się błędna). Współczesne jeże zaś to
USA, Wielka Brytania, Australia, Kanada, Włochy, Hiszpania, Indie, Meksyk,
Izrael i Japonia.
Trzeba tu z wielkim naciskiem powtórzyć tezę Roberta Kagana z książki
"Of Paradise and Power": lisia ideologia może przetrwać tylko dzięki
istnieniu jeży, czyli amerykańskich gwarancji bezpieczeństwa.
"Zabezpieczając mury obronne europejskiego ładu - pisze Kagan - amerykańska
potęga sprawiła, że Europejczykom siła wydaje się już nieistotna w
polityce". To amerykańska potęga, a nie europejski multilateralizm
podtrzymuje pokój i daje pole do działania UE i ONZ aż do momentu, w którym
instytucje te zaczynają podważać moralne przewodnictwo Ameryki.
Pałeczka w rękę USA
Stoimy na rozdrożu. Obecna wojna z Irakiem zadecyduje, która z postaci będzie
w przyszłości stawiać czoła zagrożeniom wobec Zachodu. Jeśli pójdzie źle,
wygrają lisy. Jeżeli zaś akcja militarna się powiedzie, runie typowy dla lat
90. mit "ponowoczesnego" ładu światowego - ładu bez polityki siły,
bez wojen. Rozpocznie się wówczas era jeża.
Mam nadzieję, że tak właśnie się stanie, bo to wspaniała perspektywa. Z
wolna, niepostrzeżenie, nabiera kształtów nowa doktryna międzynarodowa,
wypowiadana zrazu nieśmiało z teksańskim akcentem. To doktryna interwencji
humanitarnej albo - by użyć właściwszego określenia - neokolonializmu. Tę
doktrynę przenika niezachwiana wiara w uniwersalność zasad wolności i
sprawiedliwości. Jest ona wyrazem naszego poczucia, że każdy - a nie tylko
ludzie Zachodu - ma prawo do życia w przyzwoitym państwie, a Zachód musi każdemu
pomóc ten stan osiągnąć. W szczególności zaś owa doktryna wypełnia treścią
dotychczasowe pustosłowie tak zwanej etycznej polityki zagranicznej.
Sęk w tym, że etyczna polityka Robina Cooka (byłego ministra spraw
zagranicznych Wielkiej Brytanii, który ukuł to określenie - przyp. FORUM) nie
była wcale etyczna. Uchylała się w istocie przed wyrażaniem czegoś tak
kontrowersyjnego jak poglądy etyczne, jeśli pominiemy ogólnikowe wezwania, by
ludzie przestali być samolubni i nie stawiali zawsze swojego kraju na pierwszym
miejscu. Polityka ta była bezsilna, nieskuteczna i sprzeczna z naturą - do
czego zresztą nowi laburzyści zdążyli nas przyzwyczaić swoją filozofią
działania. W sensie praktycznym narzucała Brytyjczykom poczucie winy i powściągliwość,
podczas gdy inni uprawiali w najlepsze swoją Realpolitik.
Plaga niewolnictwa
Nadszedł jednak czas na prawdziwie etyczną politykę zagraniczną, wspartą na
rzeczywistej moralnej wyższości. Rzecz jasna, najpierw pół wieku wojowania,
a potem pół wieku pokoju w Europie całkowicie ogołociły Brytyjczyków ze
zdolności do samodzielnego podjęcia takiego projektu. Odpowiedzialność
spoczywa teraz na naszych imperialnych potomkach - Amerykanach. Niech wezmą
sobie za przykład dawne imperium, od którego niegdyś tak brutalnie się
oderwali.
Imperium brytyjskie istniało, wedle słów królowej Wiktorii, "by chronić
biednych tubylców i rozpowszechniać cywilizację". Na pewnym poziomie było
to przedsięwzięcie czysto praktycznej natury: irygacja Egiptu i doliny Indusu,
linie kolejowe, szkolnictwo. Jednak imperium było także bytem moralnym.
Drastyczne opowieści o brytyjskim bestialstwie - pociskach dum-dum, seriach z
karabinu maszynowego Maxim i egzekucjach indyjskich buntowników, przywiązywanych
do armatniej lufy - odwracają uwagę od faktu, że brytyjski kolonializm był w
istocie projektem humanitarnym. Widać to szczególnie na przykładzie nadrzędnego
celu Albionu w połowie XIX wieku - zniesienia niewolnictwa.
Dla ówczesnych Brytyjczyków niewolnictwo było tym, czym dla Amerykanów w XXI
stuleciu jest terroryzm: plagą szerzoną przez renegatów i despotów, hańbą
na obliczu cywilizacji. Tak, zgoda: byliśmy współwinni jego początków, zakładając
plantacje w Wirginii i na Jamajce, tak samo jak popieraliśmy Saddama przeciwko
Iranowi. Ale to tylko dodawało i dodaje nam wigoru w zwalczaniu zła, kiedy w
końcu pojęliśmy, jak wielki był nasz błąd. W dominiach brytyjskich
zniesiono handel niewolnikami już w 1834 r.; równolegle podjęto decyzję, że
także żadne inne państwo nie powinno stosować niewolnictwa. Przez kolejne 30
lat pierwszorzędnym zadaniem brytyjskiej marynarki królewskiej było tępienie
handlu żywym towarem na morzach i oceanach.
Z grubsza rzecz biorąc, Wielka Brytania spełniała to posłannictwo samotnie.
Będąc wówczas najpotężniejszym krajem świata, nie chciała sobie wiązać
rąk ograniczeniami narzuconymi przez wspólnotę międzynarodową. Przewodziła
swego rodzaju sojuszowi antyniewolniczemu, ale w rzeczywistości całość
roboty wykonywała sama. Brytyjczycy ignorowali przy tym rozmaite dyplomatyczne
względy, atakując ośrodki handlu niewolnikami na suwerennych terytoriach i
zatrzymując statki płynące pod neutralną banderą. Ówcześni hipokryci -
Amerykanie - byli raczej kulą u nogi niż pomocą; biadolili nad brytyjskim
"unilateralizmem" i domagali się szacunku dla "prawa międzynarodowego",
podczas gdy amerykańscy przedsiębiorcy w najlepsze kursowali między Afryką a
stanami Południa.
Zasiać i zadbać o plony
Przychodzi tu nieodparcie na myśl Francja ze swoim uporem w sprawie uzgadniania
wszystkiego na forum ONZ - w tym samym czasie koncern Total-Fina-Elf skrzętnie
zabiegał o kontrakty na iracką ropę.
Bolączką Afryki nie są pozostałości kolonializmu, lecz inny, bardziej
toksyczny import z Europy: socjalizm i związana z nim kultura roszczeniowa.
Friedrich von Hayek w swoim fundamentalnym dziele "Konstytucja wolności"
(1960) wyrażał żal, że elita prowadząca Afrykę do niepodległości uczyła
się warsztatu rządzenia w London School of Economics, Oksfordzie i Cambridge;
tam przejęła modne w owych dniach dogmaty. Jej przedstawiciele wracali następnie
do swych krajów nasiąknięci nie ideami, które legły u podstaw potęgi
brytyjskiej - wolnego rynku i społeczeństwa otwartego - lecz tymi, które
przyspieszyły jej upadek: nacjonalizacji i rozbudowanego państwa.
Przed dzisiejszym spadkobiercą brytyjskiego imperium - Ameryką - stoi zadanie
zniwelowania chorobotwórczych skutków socjalizmu i tyranii w krajach rozwijających
się. Nie wymaga to wprawdzie bezustannych podbojów terytorialnych, ale
konieczne są zmiany rządów, tam gdzie rządy same nie chcą się zmienić.
Trzeba też czegoś więcej. W czasach imperialnych Brytyjczycy podejmowali
niekiedy ekspedycje karne, aby obalić wrogiego władcę, wycofując się równie
szybko jak przyszli i zostawiając za sobą pożogę. Żołnierze zwali tę
robotę: "wyrżnij i zwiewaj". W Waszyngtonie daje się dzisiaj słyszeć
głos lobby, które wyznaje podobne zasady; należy mu się jednak oprzeć.
Amerykanie muszą pozostać w Iraku tak długo, aż wolność zapuści tam
korzenie.
Przestańmy ględzić o "narzucaniu" zachodnich wartości. Jak mówi
prezydent Bush, wolność jest wartością powszechną, a nie zachodnią. Wydaje
się "zachodnia" tylko dlatego, że państwa Zachodu zastosowały ją
z największym powodzeniem i skorzystały z jej owoców. Wolność mogła
rozkwitnąć równie dobrze na Półwyspie Koreańskim lub w dorzeczu Eufratu i
Tygrysu. Gdyby dzieje tak właśnie się potoczyły, to dzisiejsi Koreańczycy i
Irakijczycy eksportowaliby "wschodnie" wartości do naszej, tkwiącej
w mrokach części świata.
Sen poczciwego Jeffersona
Biedne kraje są biedne, ponieważ nie mają dobrze umocowanych praw własności,
niezależnego systemu bankowego i nieprzekupnych sędziów; ponieważ ich władze
nie zaprowadzają rządów prawa i nie spłacają długów. Oczywiście łatwiej
wypisać receptę, niż ją zrealizować. Rosja po roku 1990 zrozumiała, że do
odbudowy kraju zniszczonego przez totalitaryzm trzeba czegoś więcej niż ekipy
konsultantów z Banku Światowego.
Tocqueville w swojej książce o amerykańskiej demokracji opisywał kraj będący
w trakcie długotrwałego procesu kształtowania. Ale ziarna wolności można
zasiać wszędzie. Naturalny instynkt i dążenie ludzi do dobrobytu, wzrostu i
pokoju rozwiną się samodzielnie. Dlaczego to lewica mieni się gronem idealistów?
Dlaczegóż tym bardziej nazywa się liberalną? Niech no tylko doktryna jeża
zwycięży, a ujrzymy, jak ziści się sen Thomasa Jeffersona o imperium wolności.
11 Września 2001