Kommiersant Włast' - 6.11.2001

   

SIERGIEJ DIUPIN

Komsomolska-nostra

 

 

Na rosyjskim Dalekim Wschodzie niepodzielnie rządzi mafia. Kontroluje wszystko, także dziennikarza, który przyjechał na pogrzeb jej bossa.

 

 

Człowiek, który trafia do Komsomolska, odnosi wrażenie, jakby trafił do zony, świata, znajdującego się zwykle po drugiej stronie więziennego muru. Tu rządzi Obszczak stworzony przez kryminalistów - zakonnikow. Jego władza rozciąga się na wszystkie dziedziny życia, choć niewielu śmiertelników ma okazję oglądać szefów tej organizacji. Z pytaniami, prośbami i zażaleniami na zakonników można i należy zwracać się za pośrednictwem szeregowych członków bractwa, którzy przekazują prośbę zgodnie z hierarchią służbową i informują o decyzji starszych.

Chłopaki mogą ci pomóc

Chłopaczki w czarnych spodniach w kancik, czarnych mokasynach, czarnych kurtkach skórzanych i czarnych wełnianych czapeczkach zsuniętych na tył głowy, siedzą w hallach hoteli, w restauracjach, biurach firm handlowych i sklepach, pełnią dyżury na przystankach komunikacji miejskiej i postojach taksówek, patrolują ulice. To oczy, uszy, a gdy trzeba, to i pięść Obszczaku - prawdziwej miejscowej władzy.

Dowiedziawszy się od recepcjonistki, że w hotelu Wostok nie ma miejsc, zacząłem wymachiwać legitymacją prasową na zmianę z banknotem sturublowym. Na próżno. Ruszyłem do najbliższego komisariatu. Dyżurny sierżant udzielił mi zaskakującej rady: Podejdź do chłopaków, którzy dyżurują w hallu lub restauracji hotelowej. Mogą ci pomóc.

Chłopaków znalazłem w restauracji na ósmym piętrze. W kącie niewielkiej sali siedziało z pięćdziesięciu chłopa. Widać było i słychać, że zjechali się zewsząd: z Kaukazu, z Jakucji, z Kraju Krasnodarskiego, z Azji Środkowej, z Syberii. A jednak wszyscy byli do siebie podobni: krótko strzyżeni, w tatuażach i bliznach.

Kiedy jeden z nich wyszedł na korytarz, pokazałem legitymację prasową i bilet lotniczy.

- Przyleciałem na pogrzeb Jewgienija Jasina, chcę o nim napisać - powiedziałem.

- Po co?

Zacząłem tłumaczyć, że zmarł ważny człowiek, ale chłopak szorstko przerwał mi w pół słowa. Do rozmowy włączyło się kilku innych chłopaków. Pokazałem swój reportaż z pogrzebu moskiewskiego zakonnika Sawośki. Czytali, naradzali się, w końcu usłyszałem:

- Gościu, jakby jesteś w porządku. O tatku Sawosiu w porządku napisałeś. A i tu podszedłeś, przedstawiłeś się, jak wypada, z kulturą. Możesz mieszkać. Gdybyś miał problemy, powiedz tylko: chłopaki z Komsomolska mówią, że jestem w porządku. Jak będą pytać kto, powiesz - Walerka Banan.

Kontrola na bieżąco

Rzuciwszy w recepcji magiczną formułę: Chłopaki mówią, że jestem w porządku, dostałem pokój, do którego po chwili zajrzała dyżurna piętra, by upewnić się, czy wszystko w porządku. Po następnych pięciu minutach zadzwonił telefon i miły głos oznajmił, że chętnie osłodzi mi samotność, co więcej, całkowicie z dobrego serca, nieodpłatnie. Również taksówkarz, który wiózł mnie do nocnego sklepu, odmówił wzięcia pieniędzy, gdy dowiedział się, że przyjechałem na pogrzeb Ojczulka Dżema.

Gdy wróciłem do hotelu o drugiej w nocy, wykręciłem numer redakcji i poprosiłem, by włączyli nagrywanie, rozległo się pukanie do drzwi. Stanęli w nich Walerka Banan, Artur, Sania i Oleg z butelkami Zołotoj Boczki.

- Cześć, kumplu, browarku łykniemy - zaczął Sania. - I zerkniemy, coś tam naskrobał. Z wami różnie bywa: nam mówisz jedno, a piszesz całkiem co innego.

Dyktowałem, chłopaki słuchali uważnie, ciągnąc browar po łyku. Zasadniczych kwestii spornych nie było, nie obeszło się jednak bez małych pretensji.

- Stop - przerwał Sania, gdy w relacji padło rzeczywiste imię jednego z worów.

- Żadnych imion. Ty wyjeżdżasz, my zostajemy, a poza tym - nie trzeba dawać psom cynku.

Zaproponowałem, by wybrali sobie nowe imiona na potrzeby reportażu. Stali się Arturem, Sanią i Olegiem, a przybysze z Tiumenia - Witką i Sewą.

- A mnie jeden ch...! - stwierdził Walerka Banan, gdy przyszła jego kolej. - Pisz, jak jest: Ba-nan. Jako niepełnoletni podprowadziłem wagon bananów i wszyscy dziś na mnie tak mówią. I napisz jeszcze: pierwszego, który będzie się pchał na miejsce Ojczulka - na strzępy porwę. Kopyta nie starczy - własnymi zębami zagryzę - i Walerka Banan pokazał dwa rzędy złotych zębów.

- A starszych wolno nazywać worami? - pytam.

- Jasne. Każdy wie, że wor to tytuł, a nie zajęcie. Ten, kto kradnie - to nie wor, a złodziej.

Następnego ranka, przed pogrzebem, przybiegł chłopaczek z wiadomością: - Proszą was na rozmowę.

- Słuchaj, kumplu, sytuacja jest taka - stwierdził Walerka. - Nasi starsi teraz mają ważniejsze sprawy na głowie. Witek z Tiumienia chciał ci przekazać, że on osobiście zgadza się na twoją obecność na pogrzebie. Gdyby ktoś z naszych miał coś do ciebie, możesz odpowiadać, że jesteś w porządku dla worów z Tiumienia.

Braterska pomoc z Tiumienia

Na czas bezkrólewia, do którego doszło po śmierci Dżema, o opiekę nad miastem poproszono właśnie tamtejszych zakonników. Jak wyjaśnili mi kumple, za wszystkimi miejscowymi starszymi wydano listy gończe, więc zarządzać miastem jest im nie na rękę. Póki wory szukać będą odpowiedniego opiekuna dla Komsomolska, nadzór nad Obszczakiem roztoczą ludzie z Tiumienia.

Ceremonia pogrzebowa zaczęła się o godzinie 11 rano, kiedy to trumnę z ciałem Jewgienija Wasina przewieziono do Domu Kultury 30-lecie Października, i trwała do szóstej wieczorem, gdy żałobnicy odjechali na wypominki do restauracji Zdrój. Przez cały ten czas nie dostrzegłem żadnego dziennikarza ani milicjanta. Na pogrzebach worów i autorytetów zwykle ludzi bywa niemało: ze dwie - trzy setki kumpli i przyjaciół zmarłego. Tym razem pojawiły się dziesiątki tysięcy! Na pogrzeb Ojczulka przyszedł, wydawało się, cały Komsomolsk: mężczyźni, po których na pierwszy rzut oka widać było, że z Obszczakiem nie mają nic wspólnego, kobiety, dzieci, staruszkowie, inwalidzi o kulach lub na wózkach.

Organizacją ceremonii w całości zajęli się obszczakowcy. To oni odprowadzali pijanych i tych, którym zrobiło się słabo, do zaimprowizowanych karetek, pomagali staruszkom i inwalidom wspiąć się po schodach. Kierowali ruchem ulicznym na 20-kilometrowym odcinku szosy prowadzącej z Domu Kultury do cmentarza Start, gdzie przewieziono ciało Dżema.

Setki wdzięcznych ludzi

Zgoda zakonników pozwoliła mi przejść przez wszystkie kordony aż do Domu Kultury, nie zadziałała jednak, gdy sięgnąłem po długopis i notes, chcąc zanotować napis na jednej z szarf żałobnych. Na trzech chłopaków, którzy zbliżyli się do mnie szybkim krokiem, fraza o worach z Tiumienia, którzy powiedzieli, że jestem w porządku, nie podziałała. - Zaraz sprawdzimy - stwierdzili i zaprowadzili mnie do zakonnika Sewy.

- Skoro już wam pozwolili, stójcie tu, patrzcie - orzekł Sewa gdy wytłumaczyłem mu swoją sprawę. - Ale nie trzeba niczego zapisywać ani fotografować. Chłopakom się to nie podoba. Lepiej porozmawialibyście z prostymi ludźmi, zbliżyli się z nimi.

Zbliżyłem się. Do każdego, kto trafiał do Domu Kultury, zwracałem się z tym samym pytaniem: Dlaczego przyszedł pan na pogrzeb Dżema?

- Ojczulek uratował mnie od bankructwa - stwierdził pracujący na swoim taksówkarz, Wasilij. - Stuknąłem w tył Mitsubishi Pajero jakiejś grubej ryby. Zadrapanie, nie więcej, ale zażądali ośmiuset dolarów. Nie miałem takich pieniędzy. Umówiliśmy się, że najpierw sprzedam swój samochód, a potem im oddam. Nie pomyślałem jednak, że cwaniak włączy mi licznik: przez dziesięć dni, zanim znalazłem kupca na samochód, dług urósł do ośmiu tysięcy. Przyszło pójść do Jewgienija Pietrowicza. Ten stwierdził: sto procent dziennie - to bezprawie. Oddasz, ale jak w kasie zapomogowo-pożyczkowej: 800 dolarów plus trzynaście procent rocznie. Tak też zrobiłem.

- Dwa razy w tamtym roku ściągali mi czapkę z głowy, dzień po dniu - dodaje młoda mama, Swietłana, która przyszła na pogrzeb z dzieckiem na rękach. - Też poskarżyłam się Jewgienijowi Pietrowiczowi, a on mi na to, że jego chłopcy znaleźli już kogo trzeba. Jak tam było, tak było, a obie czapki oddali.

- Z tymi czapkami, to cała historia - wyjaśnił mój opiekun Sania. - Jakaś szajka narkomanów się u nas rozpleniła, zimą czapki z głów ludziom na ulicy ściągali. Ojczulek miał do powiedzenia jedno: znaleźć i ukarać. Tak też się stało. Chłopaki pilnowali po nocach, puszczali przodem, na wabia, kobiety w czapkach z lisa. Wszystkich wyłapaliśmy.

Z tym rozkazem Ojczulka był problem, bo reguły są jasne: jeden błatny nie może zabronić drugiemu kraść. Ale Pietrowicz jasno powiedział: Torebki - proszę bardzo, ale nie czapki, czapki to nie złodziejstwo, to bezprawie. I wytłumaczył: U nas w zimie temperatura do minus czterdziestu, człowiek gotów zamarznąć, zanim dojdzie do domu z gołą głową.

- A mnie Pietrowicz załatwił, że syna Żenię przyjęli do szpitala na gruźlicę - opowiedziała swoją historię Walka Starucha, po osiemnastu latach łagru - Żenia woził towar do jednego ze sklepów Ojczulka, coś tam podwędził i ten go wyrzucił z roboty. Ale jak bieda przyszła, nie był pamiętliwy, posłał na leczenie.

Pięćdziesięcioletnia Starucha wyrosła, podobnie jak Dżem, na Czasówce - tak nazywano tę część Krasnojarska, gdzie budowano tymczasowe baraki mieszkalne. Pamięta nawet, skąd u Ojczulka imię Dżem.

Rozmowy na trzeźwo nie było

W trakcie popołudnia, gromadząc te relacje, zacząłem sobie zdawać sprawę, że mir, jakim cieszyłem się do tej chwili, osłabł. Adwokat Wasina, Siergiej Babajew, wydrukował moją notkę o przygotowaniach do pogrzebu, która ukazała się na internetowych stronach Kommiersanta, i przyniósł ją na uroczystości. Nie przypadła do gustu ani jemu, ani Obszczakowi. Adwokat poczuł się dotknięty, że nazwałem miejscowych grupą przestępczości zorganizowanej, a Sewa - wzmianką o lotach czarterowych, którymi przybyli na pogrzeb niektórzy zakonnicy.

- Skądżeś to wyciągnął? - spytał z irytacją. - My nawet takich pieniędzy nie mamy. A i wymowa tekstu nie taka, jak powinna. Nie o tym trzeba było pisać. Mimo to zgodzili się, żebym pojechał na pogrzeb, a nawet zaprosili na wypominki do Zdroju.

Po ich zakończeniu poczułem, że skończyła się zażyłość. Kumple przestali zapraszać, skończyły się jak nożem uciął telefony od młodych dam, a kierowniczka piętra, zastukawszy w drzwi, zapytała, kiedy zamierzam opuścić pokój.

Moim ostatnim zadaniem była wysyłka do redakcji zdjęć z pogrzebu. W niedzielę w Komsomolsku nie działa urząd pocztowy - jedyne miejsce, skąd można wysłać e-mail. Pozostawało rozejrzeć się wśród miejscowych przedsiębiorców. Ledwie zerknąwszy na zaświadczenie z redakcji, menedżer w pierwszym biurze, do którego trafiłem z ulicy, oświadczył - Nie ma sprawy! i podniósł pokrywę skanera.

Gdy jednak zobaczył, co przedstawiają zdjęcia, ze zmienioną twarzą bąknął: Proszę chwilę zaczekać - i wyszedł do drugiego pokoju, by zadzwonić do szefa. Wrócił ze złą wiadomością: niestety, nie jest w stanie spełnić mojej prośby.

W drugiej firmie popsuł się skaner, dopiero z trzeciej udało mi się przesłać zdjęcia: menedżerowi tak pilno było do czekającej przed domem narzeczonej, że nie zerknął nawet na nie. Nie doszło do obiecanej rozmowy na trzeźwo z chłopakami. Do południa czekałem na telefon w pokoju; Witka i Sewa mieli jednak pilniejsze sprawy na głowie. Musieli wyekspediować zwłoki zakonnika Cyca, który w drodze na pogrzeb zmarł, gdy samolot podchodził do lądowania w Chabarowsku.      






O mafii polskiej