Gazeta Wyborcza - 11 sierpnia 2016
Jacek Szczerba
Bracia - i nienawiść, i miłość. Rozmowa z Januszem Kondratiukiem o Andrzeju
Kondratiuku
Nasza relacja była szorstka. Niemcy mają na to określenie - Hassliebe, coś
między miłością i nienawiścią.
Kim był dla ciebie twój niedawno zmarły starszy brat Andrzej? Opiekunem,
kolegą, drugim ojcem?
- Zdecydowanie nie opiekunem, zdecydowanie nie kolegą ani nie drugim ojcem. W
pewnym sensie był wzorem do naśladowania. Z powodu różnicy wieku - wynoszącej
siedem lat - on miał innych kolegów i ja innych. W dzieciństwie spotykaliśmy się
tylko w domu. To były światy równoległe.
Gdzie wtedy mieszkaliście?
- W Łodzi, na Julianowie, w domku z ogrodem. W latach 30. nasz ojciec był
nadleśniczym w Pińsku. Matka była nauczycielką. Podczas wojny zostali wywiezieni
w głąb ZSRR. Andrzej urodził się w Pińsku, ja już w Ak-Bułaku w Kazachstanie.
Ojciec wrócił do Polski z ludową II Armią, bo do Armii Andersa się spóźnili, a
potem nas z Kazachstanu wykradł. Był sierżantem i pisarzem sztabowym. Miał
śliczny charakter pisma. Wypisywał przepustki. Jedną wypisał dla siebie - do
Ak-Bułaku i z powrotem. W rubryce "z powrotem" zostawił dużo miejsca. Jakiś
generał, po pijaku, mu tę przepustkę podbił. A w to wolne miejsce ojciec wpisał
naszą trójkę. Zdobył też pismo, poświadczone przez prezydenta Łodzi, że matka
jest niezbędna przy odbudowie tego miasta. Z tymi bumagami, w mundurze, przybył
do Kazachstanu. Że działa nielegalnie, przyznał się dopiero wówczas, gdy
przekroczyliśmy polską granicę. Wtedy zemdlał z emocji. Ryzykowaliśmy przecież
ogromnie.
W Łodzi zamieszkaliśmy w domu cioci.
Jakie były w waszej rodzinie relacje rodzice - dzieci?
- Andrzej był ulubieńcem matki, ja ojca. Matka po powrocie z Kazachstanu
skończyła historię sztuki, założyła i prowadziła Muzeum Włókiennictwa w Łodzi.
Robiła tzw. karierę. Była bardzo zajęta. Rodzice zamienili się rolami. To tata
zastępował mi mamę.
Tata miał las we krwi. Jego pradziadek, dziadek i ojciec też byli leśnikami.
Opowiadał mi o drzewach i to była wiedza magiczna. Pamiętam z tego tylko tyle,
że za nieprzychylne człowiekowi uważał tuję i osikę, od których trzeba się
trzymać jak najdalej, a za przychylne - brzozę, sosnę i dąb.
Dla rodziny ojciec zrezygnował z lasu. Pracował w jakimś urzędzie. Zaproponowano
mu prowadzenie nadleśnictwa w Łagiewnikach koło Łodzi, ale matka powiedziała
"nie", bo w okolicy grasowali jeszcze "żołnierze wyklęci". Chciała, żebyśmy byli
w mieście i poszli do lepszej szkoły. Jednak szkoła na Bałutach miała niski
poziom.
Jak ojciec sprawdził się w roli matki?
- Był ekologiem, gdy nie było jeszcze ekologii. Robił straszliwe awantury z
powodu choinki. Jest Wigilia, ozdabiamy choinkę, wpada ojciec i krzyczy: "Jak
możecie zdobić kolorowymi błyskotkami zabitą istotę, trupka właściwie? Wyrzućcie
to!".
Dzieci z mojej klasy na drugie śniadanie przynosiły do szkoły bułki z kiełbasą,
a on robił dla mnie placuszki z ryby i dodawał do nich kłącza młodej czarnej
porzeczki. Mówił, że należy je jeść, bo to ogromny magazyn witaminy C. Stałem
się klasowym pośmiewiskiem, natychmiast wyrzucałem porzeczkę do śmietnika. Ale
to ojciec miał rację.
A w jaki sposób matka forowała twojego brata?
- Jak ktoś coś zbroił, była pewna, że to nie Andrzej, tylko ja. Kiedyś zniknęła
jej nylonowa halka. Ja jej nie wziąłem. Nie wiem, czy Andrzej to zrobił, ale w
tym czasie konstruował jakieś balony na gorące powietrze. Matka na mnie
krzyczała, a on stał za mną i się śmiał. W końcu w napadzie wściekłości rzuciła
we mnie butelką z klejem. Uchyliłem się i Andrzej dostał nią w głowę. Padł,
straciwszy przytomność. Wtedy matka krzyknęła do mnie: "Ty morderco swojego
brata!".
Wiele lat później, już po śmierci ojca, byłem profesorem w szkole filmowej w
Linzu, 1000 kilometrów od mamy, a Andrzej był w Warszawie, 100 kilometrów od
Łodzi. Matka dzwoniła do mnie, że muszę przyjechać wkręcić jej żarówkę, która
się przepaliła. "Zadzwoń do Andrzeja" - prosiłem. "Jemu nie wolno przeszkadzać,
on pracuje" - odpowiadała.
Miałeś ubrania po bracie, zabawki po bracie?
- Nic z tych rzeczy. Wspólny mieliśmy tylko pokój. Andrzej przejawiał
zainteresowania chemiczno-matematyczno-fizyczne. Bez przerwy robił jakieś
eksperymenty, w pokoju śmierdziało, bo na wielkim stole trzymał różne kwasy,
siarkowodór i inne podobne substancje.
Zbudował pierwsze radio: kryształek, drucik, słuchawki i gałka. Rzeczywiście
odbierało - co pewien czas pojawiały się zakłócenia - jakieś mhmbzzziiii - ale
potem docierał do nas głos spikera: - Tu mówi Londyn.
Ja od małego chciałem być malarzem. Rysowałem, malowałem i rzeźbiłem non stop.
Do ciotki przychodził stary malarz, pan Niemirski, który wspaniale opowiadał o
historii sztuki i te wykłady uzupełniał rysunkami. Mówił np. centurion rzymski i
od razu go rysował.
Do dziś mam na ścianie autoportret, który namalowałem jako 10-latek.
Widziałem, jest całkiem niezły.
- Skupiałem się głównie na Amedeo Modiglianim, ponieważ on miał mnóstwo
kochanek, a ja też chciałem je mieć. Poszedłem do liceum sztuk plastycznych. Tam
się rozczarowałem, bo nie szło mi tak dobrze, jak sobie wyobrażałem. Może
dlatego, że moje modelki były bardziej zasmarkane niż te Modiglianiego.
W liceum odkryłem, że kolory, których używam, są brudne. Zrozumiałem, że to wina
zakurzonej Łodzi, że w niej nie da się inaczej, więc postanowiłem zostać
grafikiem. Po maturze zdałem do dwóch szkół w Łodzi - do wyższej plastycznej i
do filmowej. Z powodów snobistycznych wybrałem tę drugą. Pewnie także dlatego,
że Andrzej skończył tam Wydział Operatorski.
Czy brat doradzał ci przed egzaminami?
- Nigdy nie dawał mi żadnych rad. Nie obchodziło go to, co robię. Wpływ na mnie
mieli jego koledzy. U nas spotykali się Romek Polański, Jerzy Skolimowski,
Witold Leszczyński, a razem z nimi młodzi pisarze, kompozytorzy, wśród nich
Krzysztof Komeda. Stanowili dziwną grupę, w szarej Łodzi wyglądali jak kolorowe
papugi. Kręciłem się wśród nich, taki podsrajdek - przynieś, podaj. Pozwalali mi
słuchać swoich rozmów. Byli utalentowani, pracowici i bardzo pewni siebie. Wciąż
dyskutowali o tym, co robią, jeszcze podgrzewając w ten sposób atmosferę. Byli
też absolutnymi egoistami. Mieli duże poczucie humoru, ale nie humoru na własny
temat. Uważali, że świat został stworzony po to, aby mogli w nim zabłysnąć.
Podobało mi się to.
Czy brat uczestniczył w twoich inicjacjach: pierwsze papierosy, winko,
dziewczyny?
- Nie, za to ja mu w tym przeszkadzałem. Szedł z dziewoją, a ja biegłem za nimi,
wołając: "Andrzej, do domu, matka kazała ziemniaki kupić". Bladł wtedy, chciał
mnie zabić.
Przez całe życie miał burzliwe romanse. Byłem w nie wciągany, nie przez niego,
tylko przez jego kobiety. Łagodziłem sytuację między nimi, choć Andrzej się
wściekał. Jedną z nich zastałem w suchej wannie, związaną kablem. Była silna,
świetnie się biła. Więc tak ją poskromił, aby nie przeszkadzała mu w pisaniu.
Choć Andrzej był starszy, to raczej ja pomagałem jemu, nie on mnie. Robiłem
kostiumy do jego etiud szkolnych, do filmów kręconych w Gzowie budowałem
dekoracje. I byłem tym zaszczycony. Bo to przecież do Andrzeja przychodził z
wizytą niesłychanie śmieszny Bogumił Kobiela. Do mnie by nie przyszedł.
Nakręciłem "Dziewczyny do wzięcia", a potem Andrzej "Wniebowziętych", do których
podsunąłem mu dziewczyny z mojego filmu. Wtedy poprosił, żebym we
"Wniebowziętych" reżyserował sceny z ich udziałem. Poza tym zajmowałem się
Himilsbachem i Maklakiewiczem. W przerwach między zdjęciami przykuwałem ich
kajdankami do kaloryferów, żeby nie uciekli na wódkę. Kajdanki wziąłem od
milicjantów, którzy zabezpieczali plan. Himilsbach i Maklak krzyczeli na mnie:
"Ty gestapowcu, ty świnio". Patent szybko okazał się nieskuteczny, bo milicjanci
zaczęli im donosić gorzałę. Pili przy kaloryferach, przykuci.
Pomagając Andrzejowi, wiele się nauczyłem, bo Szkoła Filmowa nie nauczyła mnie
prawie niczego.
Byłeś plastykiem, a Szkoła Filmowa to fotografia.
- Fotografią zaraził mnie Andrzej. Był w tym świetny. W liceum zarabiałem po
lekcjach jako sztukator. Odnawialiśmy łódzkie pałace. Spokojna robota na świeżym
powietrzu. Poprawianie rzeźb, balustrad, ozdób. Za bardzo przyzwoite pieniądze.
Część oddawałem rodzicom, za resztę kupiłem dobry aparat fotograficzny -
enerdowski Praktisix. Fotografowałem, co tylko się dało. Mnóstwo czasu spędzałem
w ciemni. Studiując reżyserię, chodziłem też na zajęcia dla operatorów. Musiałem
zmienić malarskie widzenie świata na filmowe. Jako malarz widziałem obiekt na
tle, a w kinie należy te dwa elementy zmontować razem, umieścić je w czasie.
Moje pokolenie filmowe - Marek Piwowski, Krzysztof Kieślowski, Grzegorz
Królikiewicz - różniło się od pokolenia Andrzeja i Polańskiego estetyką. Oni
byli wychowani na klasycznym kinie. Nam takie klasyczne widzenie nie przystawało
do rzeczywistości za oknem. Robiliśmy brudne filmy, bo taka była rzeczywistość.
Krytycy mówili o tych filmach: "Zlewozmywakowe".
Andrzej spróbował takiego stylu we "Wniebowziętych", ale zaraz od niego
odskoczył. Może szkoda. Miał poważny stosunek do kina. Ja się dystansuję, robię
dla samej przyjemności robienia.
Prowadziliście artystyczne spory?
- Przy "Dziewczynach do wzięcia" mnie opieprzał. Nie podobało mu się to. Jego
ambicją była piękna kompozycja. Pochwalił mnie dopiero tuż przed śmiercią.
Śmiałem się z niego, że przypomina mi dwudziestokilkuletniego syna mojego
znajomego, który powiedział: "Gdy miałem 14 lat, myślałem, że mój ojciec jest
całkowitym idiotą. A teraz widzę, że się bardzo podciągnął".
Andrzej był niepowtarzalny, miał swój osobny styl, z nikogo nie ściągał. U niego
dialogi oddzielają duże pauzy, żeby widz je usłyszał, przetrawił i zrozumiał. Ja
montowałem szybciej, bez takich ambicji.
Spędzaliście razem dużo czasu? Wyjeżdżaliście gdzieś?
- Razem budowaliśmy Gzowo. Wtedy w życiu Andrzeja nastąpił nieprzyjemny zwrot.
Po "Hydrozagadce", dziś uważanej za kultową, krytyka go zmiażdżyła. Daniel
Passent napisał, żeby Andrzej więcej nie dotykał kamery. Nazwał film "Hydrowpadką".
Warszawka nie chciała wpuszczać nowych. Andrzej bardzo to przeżył, wyprowadził
się do Gzowa. Wtedy się zbliżyliśmy, uznając, że został niesprawiedliwie
potraktowany. Już po "Gwiezdnym pyle" można by powiedzieć, że Gzowo świetnie mu
się odpłaciło, a przecież nakręcił tam jeszcze kilka udanych filmów.
Gdy skończyłeś Szkołę, pracowaliście wspólnie już na równych prawach.
- W drugiej połowie lat 70. napisaliśmy sztukę teatralną "Remont", która wzięła
się ze spisywania dialogów podsłuchanych w knajpach, w tramwajach, na ulicach. W
Teatrze Dramatycznym była grana ponad sto razy. Występuje w niej dwóch malarzy
remontujących mieszkanie, w którym mają zamieszkać narzeczeni: starsza kobieta,
grana przez Danutę Szaflarską, i młodszy mężczyzna, czyli Piotr Fronczewski.
Wykorzystaliśmy tu także opowieści Maklakiewicza o jego romansie z niejaką panią
Izą.
Poza tym wspólnie zrobiliśmy dwa filmy - "Czy jest tu panna na wydaniu?",
historię nieudolnego kawalera, jakby drugą część "Dziewczyn do wzięcia", i
"Złote runo". Ja, nie wierząc, że komunizm upadnie, zaraz po stanie wojennym
wyjechałem do Berlina uczyć w prywatnej szkole filmowej. Często pokonywałem
pociągiem trasę Warszawa - Berlin. Kiedyś zabrałem do tego pociągu Andrzeja.
Stąd wzięła się ta opowieść o przemytnikach, o tym, jak Wschód, gotów na
wszelkie upokorzenia, wyjeżdża na Zachód. Opowiedziałem Andrzejowi o moich
kolejowych doświadczeniach, a on to spisał. Ja zająłem się reżyserią "Złotego
runa".
Przy wspólnej pracy pojawiały się kłopoty, bo Andrzej przyzwyczaił się do
filmowej niezależności. A ja miałem zawodową ekipę i dzień zdjęciowy, po którym
wszyscy się rozjeżdżali. Kiedyś Andrzej wpadł na plan "Czy jest tu panna na
wydaniu?", krzycząc, żebym nakręcił piękny zachód słońca. Mówię mu: "Nie mogę,
zdjęcia na dziś się skończyły, ekipa wyjechała, nie mam już kamery". Ależ się
wkurwił.
Do sceny z ojcem w "Czterech porach roku" potrzebował określonego światła.
Wiedział dokładnie, o której ono będzie godzinie. Tylko że ta godzina minęła.
Andrzej szaleje. Uspokajam go: "Poczekaj, zaraz to oświetlimy". Wziąłem dwa
lustra, złapałem w nich resztki tego cudownego światła i skierowałem je na ojca.
Scena została zarejestrowana.
Andrzej mi nawet nie podziękował. On nigdy za nic nie dziękował.
Zmiana ustroju w Polsce zastała cię za granicą.
- Przyjechałem wtedy na festiwal do Łagowa, to tylko 60 kilometrów od Berlina. I
zobaczyłem tam rzeczy, które nie podobały mi się jeszcze bardziej niż poprzedni
system. W zamku w Łagowie był akurat bankiet. Siedział na nim nowy minister
kinematografii Juliusz Burski, skądinąd wspaniały człowiek. A obok niego nowy
dwór, w którym ujrzałem starych dworzan, tylko przefarbowanych. Był tam również
długowłosy, blady i spocony dziennikarz o spanikowanych oczach. Chciał się
podłączyć do nowego cycusia, ale nie wiedział jak. Nagle wpadł na pomysł. Usiadł
brzuchem do oparcia krzesła. Podniósł rękę, jakby trzymał szablę, i krzyknął
przeraźliwie: "Szable do boju, lance w dłoń, bolszewika goń, goń, goń". I zaczął
galopować na tym krześle po sali. Rychło wszyscy do niego dołączyli: dworzanie,
minister, kelnerki, prostytutki. Pomyślałem: "Pas de moi". Znów wyjechałem. Źle
zrobiłem, bo jak później wróciłem, cycuś był już zajęty.
Po Berlinie uczyłeś w szkole filmowej w austriackim Linzu. Czy brat cię tam
odwiedzał?
- Był w Austrii. Potem mówił, że mu się tam podobało, ale jak był, to narzekał.
Przecież, z definicji, nigdzie nie mogło być lepiej niż w jego świecie. O coś
się pokłóciliśmy. Długo nie rozmawialiśmy ze sobą. Zdarzały się nam takie
okresy.
To była dla mnie chwila oddechu - że nie muszę towarzyszyć mu w jego problemach.
Bo pojawiły się problemy zdrowotne Andrzeja. Bałem się ich, wolałem zachować
dystans.
Brat pił. Nie mogłeś mu tego wyperswadować?
- Nie było takiej możliwości. To picie miało swoje stałe stacje. Po trzecim
kieliszku Andrzej mówił: "Widzę was z góry, mali ludzie. Bo ja szybuję nad
wami!". A potem było głośne "nienawidzę". Głównie rodziców za to, że mu takie
marne geny zostawili.
Po pierwszym udarze Andrzej dokonał fatalnego wyboru: wmówił sobie, że powinien
się zamknąć, nie pokazując w tym stanie nikomu. Żeby go zapamiętali jako
młodego, aktywnego i pięknego mężczyznę. Odciął się od świata, od znajomych i od
tego, co mu mogło pomóc - od rehabilitacji. Łudził się, że choroba przejdzie.
Ale ona nie przechodzi.
Postawa heroiczna i nielogiczna. Moje prośby były odrzucane. Do końca odmawiał
wszelkich ćwiczeń. Sprowadzałem dla niego najlepszych rehabilitantów. Szybko
mówili: "To nie ma sensu, brat nie współpracuje, przeciwnie, ubliża, wypędza".
Po drugim udarze ruszał już tylko jedną ręką.
Nie męczyło go to bycie "spętanym"?
- Nie, powiedział mi, że najlepiej się czuje, gdy leży sam. Wtedy jest jak w
raju. A gdy ktoś się pojawia i czegoś chce, robi się nieznośnie. Trzeba jednak
pamiętać, że w takich sytuacjach mózg inaczej działa. Celowo dezinformuje resztę
organizmu.
Częściej niż w świecie realnym Andrzej przebywał wtedy w światach równoległych.
Leżąc w łóżku, sądził, że stoi na jakimś gzymsie. Widział swoje stopy, a za nimi
przeciwległą ścianę z regałem z książkami. Prosił, żeby zabrać te książki, bo
zaraz na nie spadnie. Tłumaczyłem mu: "To ja stoję, ty leżysz". Z trudem dawał
się przekonać.
Czytaliście mu książki?
- Nie chciał, żeby mu czytać. To go nudziło. Wspominał dzieciństwo i młodość.
Pytałem go o rzeczy, które on mógł pamiętać, a ja nie. I je pamiętał, np. jak
step zmieniał się w każdej porze roku. Pamiętał, że miał ukochaną suczkę Czilitę,
którą Kirgizi złapali i zabili. A potem, ponieważ byli ludźmi serdecznymi i
gościnnymi, zaprosili nas na psią degustację.
Poza tym miał różne współczesne wizje. Że niedźwiedź go napada i szarpie mu
pieluszkę. Że dwa chamy z kijami zbliżają się do domu i trzeba coś zrobić. Że
właśnie wrócił ze sklepu, do którego poszedł boso. Kiedyś wołał przez sen:
"Mamusiu, mamusiu, chleba". A ja, udając mamusię, odpowiadałem: "Żadnego chleba
nie dostaniesz. Może być bułeczka z szyneczką?". "Może".
Nagrywałem nasze rozmowy. Wiedział o tym. Na ich podstawie napisałem scenariusz
"Jak pies z kotem" - każdy dialog, jaki w nim pada, jest prawdziwy. Chciałbym
nakręcić ten film w moim domu w podwarszawskim Łosiu, gdzie Andrzej spędził
ostatni rok życia. Scenariusz zaczyna się od telefonu pana Gustawa, który na
Ochocie, gdzie Andrzej mieszkał, kupował dla niego jedzenie: "Z bratem coś
niewyraźnie, chyba umiera, niech pan przyjedzie". Zastałem Andrzeja w
przemoczonym łóżku, w drgawkach. Zawiozłem do szpitala, tam go podratowano.
A co jest w twoim scenariuszu?
- Sceny z Łosia, wspomnienia z dzieciństwa i wizje Andrzeja. Film kończy jego
wyobrażenie o tym, że czeka na nas żółta awionetka - stynka. Musimy nią polecieć
do Zagrzebia kupić garnitur. Andrzej poprawiał mnie, że nie mówi się Zagrzeb,
tylko Zagreb. On pilotuje, ale nie może dać sobie rady jedną ręką, więc prosi
mnie o pomoc. Mówię: "Teraz ja przejmuję stery". On: "Świetnie, idź w górę, ku
słońcu". Ja: "A teraz pikujemy w dół. Trzymaj się, będziemy lądować, będzie
trzęsło". On: "Super, wylądowaliśmy".
Postanowiłem wchodzić w te jego wizje. To poprawiało mu nastrój. W przeciwnym
razie mówił: "Wyjdź stąd. Masz taki charakter, że zawsze wiesz wszystko lepiej.
Ty menda jesteś".
Masz już w głowie obsadę?
- Jest problem z obsadzeniem roli Andrzeja. Chodzi o specyficzny wyraz jego
oczu. Było w nich mocne skupienie i jednocześnie rodzaj gałgaństwa, szaleństwa.
Na razie nie znalazłem odpowiedniego aktora.
To szaleństwo wybuchało w nim co pewien czas. Prawdopodobnie miał niedotleniony
mózg z powodu zbyt cienkich żył. I stąd ten udar.
Co jeszcze, poza szaleństwem, nim powodowało?
- Może strach wyniesiony z dzieciństwa w Związku Radzieckim? Moi rodzice też mu
ulegali. Ciągle gromadzili na strychu suchary.
Przy podejmowaniu najważniejszych decyzji życiowych Andrzej był jak dziecko
miotane przez wiatr. Wiele decyzji podejmował wbrew logice, na pokaz,
demonstracyjnie.
Andrzej szukał piękna w człowieku, jednocześnie przeżywając zawód z powodu jego
niedoskonałości. Zawód, że człowiek musi umrzeć. Pewnie wyobrażał sobie, że sam
jest przedstawicielem innego gatunku, że nie zasłużył sobie na taki los. Mówił:
"Spójrz, pantofelek rozmnaża się przez podział. Dzieli się i znowu, i znowu, i
nie ma trupa".
Miał pretensje do Pana Boga. "Co to znaczy, że mają mnie przesłuchiwać na Sądzie
Ostatecznym? Sam bym chętnie Bogu wytoczył proces. Jak można było dwoje golasów
mieczem ognistym wypędzić z Raju za to, że zjedli jabłko? To nieludzkie. Bóg
powinien się kajać, a nie nam wyrzucać grzechy".
Andrzej nie chciał mieć dzieci, żeby nie fundować im okropieństw życia. Gdy
Polańskiemu urodziły się dzieci, zerwał z nim stosunki. Jakby Polański go
zawiódł. A byli z nich wielcy przyjaciele. I ja też zdrajca, bo mam dzieci.
Co sprawiało choremu bratu przyjemność?
- Przez nasz wspólny ostatni rok Andrzejem opiekował się młody człowiek -
Mateusz, do którego Andrzej mówił per Walduś, jak ten z "Kiepskich". Mateusz
puszczał mu jego filmy. Brat sądził, że nadają je w telewizji. Nie
wyprowadzaliśmy go z błędu. Dziwił się: "Patrz, jaki mi robią festiwal". To go
dowartościowywało. Gdy oni je oglądali, ja siedziałem w pokoju obok przy
komputerze. Zdarzało się, że kiedy tam zajrzałem, film jeszcze leciał, a oni,
oparci o siebie, spali.
Pod koniec prowadziliśmy rozmowy na tematy techniczne - o ustawianiu ostrości, o
tym, jak ustawić ostrość na człowieku, żeby jednocześnie tło było dobrze
wyeksponowane.
Nasza relacja była szorstka. Niemcy mają na to określenie - Hassliebe, coś
między miłością i nienawiścią. Przekonałem się, jak trudno jest powiedzieć do
takiego brata, gdy już wiesz, że on zaraz umrze: "Jędrusiu, kocham cię". Ja mu
to powiedziałem, a on się uśmiechnął.
CV Janusz Kondratiuk
(ur. w 1943 r. w Ak-Bułak w Kazachstanie). Absolwent łódzkiej Filmówki (1975).
Reżyser m.in. "Jak zdobyć pieniądze, kobietę i sławę" (1969), "Niedzieli
Barabasza" (1971), "Dziewczyn do wzięcia" (1972), "Psa" (1973), "Głów pełnych
gwiazd" (1974), "Małej sprawy" (1975), "Czy jest tu panna na wydaniu?" (1976),
"Klakiera" (1982), "Jedenastego przykazania" (1987), "Głosu" (1991), "Złotego
runa" (1996), "Nocy Świętego Mikołaja" (2000) i "1 000 000 $" (2010). Młodszy
brat reżysera Andrzeja Kondratiuka