"Tygodnik Powszechny" nr 3 z 15 stycznia 1995 r.
Julian Kornhauser
Barbarzyńcy i wypełniacze
Kiedy na początku lat 90. do głosu zaczęli dochodzić młodzi pisarze, do tej pory działający gdzieś w ukryciu, zauważeni tylko przez kilku krytyków, mających stały dostęp do ulotnych publikacji i alternatywnych pisemek, wydawało się, że przewrót w literaturze polskiej jest nieunikniony.
Nowa generacja dwudziesto- i trzydziestolatków, ujawniająca już w chwili startu nie tylko dezaprobatę dla największych świętości życia narodowego, ale i duchowego dziedzictwa, zbuntowana przeciwko upolitycznieniu czy zideologizowaniu sztuki, mimo pewnej naiwności, czy też właśnie dzięki niej, dzięki spontaniczności i nieliczeniu się z tabuicznymi zakazami, pokazała się z jak najlepszej strony. Jej głos brzmiał stanowczo i wyraźnie, a propozycje artystyczne świadczyły o ogromnych możliwościach i niezbywalnym talencie.
Pierwszymi jaskółkami tego nowego ruchu - ba! tej nowej, zaskakującej świadomości, która, dla pokolenia "solidarnościowego" chociażby, mogła stać się kamieniem obrazy, były - przynajmniej dla mnie - dwa fakty literackie: wyjście z podziemia "bruLionu" i antologia poetycka "przyszli barbarzyńcy" (oba tytuły, co bardzo symptomatyczne, pisano po futurystycznemu małą literą, w drugim przypadku zrezygnowano nawet z nazwisk autorów pod wierszami).
To wszystko było ciekawe, ale i zabawne. Ciekawe, bo nagle, w sposób naprawdę niespodziewany, pojawiły się utwory programowo anarchistyczne i nihilistyczne, burzące potoczne wyobrażenia o powinnościach pisarza i jego intelektualnym przesłaniu. Utwory agresywne językowo i nieprawdopodobnie śmiałe od strony obyczajowej. Runęły dotychczasowe granice, dawnym wartościom odmówiono racji bytu. Epokę wolności młodzi, czy też względnie młodzi, barbarzyńcy przywitali zagłuszającym wrzaskiem. Tym wrzaskiem chcieli zamanifestować, tak jak zrozumiałem wówczas, swoją niezgodę na dotychczasowy system wartości, na rzeczywistość dla nich niezrozumiałą, bo przesiąkniętą fałszywymi postawami i pewnego rodzaju sztucznością.
Kabaret i nieprzystosowanie
Ta demonstracja była też zabawna, bo świadczyła głównie o nieprzystosowaniu do życia, o lękowych skłonnościach autorów, uciekających nagminnie w sferę najintymniejszej prywatności, która poza - bardzo często - narcystycznym uwielbieniem, niczego więcej nie zawierała. Przymknięto oczy na całą różnorodność rodzących się wyborów, czyniąc z radykalnego indywidualizmu, który zresztą wkrótce stał się zjawiskiem stadnym i literacko podejrzanym, wartość nadrzędną i niepodważalną. Ale nie miałem tego za złe młodym autorom. Wiedziałem, że tak musi być, że ich żywiołowe reakcje odkrywają jakąś nieznaną prawdę, która nigdy wcześniej tak obcesowo nie ukazała swego oblicza w literaturze współczesnej.
Wkraczającą literaturę odbierałem przede wszystkim w kategoriach socjologicznych. Nie dziwiłem się, że bunt młodych przejawiał się w traktowaniu tematów erotycznych w sposób jaskrawo nieliteracki czy w używaniu słownictwa już nie tyle knajpianego, który obrósł dawno w legendę, ile po prostu wulgarnego, charakterystycznego dla pewnych grup nieformalnych. Był to przecież w dużym stopniu protest przeciwko zakłamaniu, zakorzenionym stereotypom i wszelkiej oficjalności, która mogła pachnieć propagandą.
Nowa epoka domagała się nowego języka i nowej postawy. Okazało się jednak, wbrew oczekiwaniom, że młodzi nie chcieli fetować zburzenia muru berlińskiego śmiałymi projekcjami społecznymi. Wystarczyło im totalne zanegowanie świata polityki, co w ich mniemaniu było równoznaczne z odrzuceniem dominującego w ostatnim dwudziestoleciu modelu literatury. W tym akurat przypominają swoich rówieśników z innych krajów byłego "obozu demokracji ludowej". Postkomunistyczny postmodernizm wraz z upadkiem cenzury i państwowego mecenasa obrodził wszędzie rewolucją obyczajową. Zniknęły dotychczasowe hamulce: wszystko, co do tej pory było zakazane, wystawiono na sprzedaż. Na chaos odpowiedziano chaosem. Przypuszczono gwałtowny szturm na stare, humanistyczne treści, jakimi karmiła się sztuka. W zamian zaproponowano, no właśnie co? Z jednej strony przede wszystkim w prozie i to głównie feministycznej: kpiarską, radosną zabawę z konwencjami i konwenansami, w której świat jawi się jako nieustający kabaret. Z drugiej, przede wszystkim w poezji, egocentryczne wynurzenia na temat własnego nieprzystosowania.
Biznes
Choć były to postawy mało budujące i właściwie dość podejrzanej konduity, zrodziły utwory sprawnie napisane, przyciągające duchem nonkonformizmu i silnej wiary w moc słowa. Najważniejsza jednak wydawała się skala zjawiska. Takiej ilości nowych książek, zwłaszcza poetyckich, nie pamiętali najstarsi górale. Czasopisma, almanachy, arkusze i tomiki, występy estradowe i spotkania autorskie, wywiady udzielane wszystkim i na każdy temat - młodzi, debiutujący pisarze nabrawszy wiatru w żagle pruli naprzód, nie oglądając się na nic. Stworzono poezję szybkiej obsługi (jeden z autorów wydał właśnie 16 tomik wierszy), założono serie i biblioteki. Powstał cały, potężny biznes pod nazwą "młoda literatura".
Po chwilowym oczarowaniu wieloma nowymi książkami, zacząłem się zastanawiać, czy przypadkiem nie poddałem się jakiejś zbiorowej histerii, udzielając tak wielkiego kredytu zaufania "barbarzyńcom"? Coś zaczęło mnie niepokoić. Przede wszystkim to, w jaki sposób nagłaśniano nowe zjawiska i nazwiska. Wszędzie było ich pełno: w telewizji, w obu państwowych programach, w wysokonakładowych dziennikach, w radiu i prasie, mniej czy bardziej specjalistycznej. Jak biznes to biznes: całą sprawę przejęli dziennikarze, nadając jej rangę pierwszorzędnego wydarzenia. Dziennikarze jak dziennikarze - mało zastanawiają się nad tym, co autor zechciał napisać w swoim utworze, bardziej ich interesuje on sam jako osobowość (jeśli, rzecz jasna, jest to osobowość).
Dziennikarze przejęli rolę krytyków literackich, którzy nagle zniknęli z powierzchni ziemi. Dzięki ich zapobiegliwości z dnia na dzień wykreowano gwiazdy literackie. Wszystko przypominało zawody sportowe: na mecie czekało podium z wypisanymi miejscami dla zwycięzców. Kim są zwycięzcy tego dziwnego rankingu? Najbardziej utalentowani, a może najpoczytniejsi? Nie sądzę, żeby w grę wchodziły te same kategorie, wszak trudno przypuścić, że dziennikarze przeczytali całą bieżącą produkcję literacką. Zadziałało prawo reakcji łańcuchowej: ktoś powiedział, że X jest najlepszy, w takim razie i my to powtórzymy. W ten sposób, idąc po linii najmniejszego oporu, nie wnikając w szczegóły i nie troszcząc się o fakty, zbudowano sztuczną hierarchię. A to, że przy okazji stracono z pola widzenia wcale nie gorsze, a może nawet znacznie ciekawsze zjawiska literackie? Czy to takie ważne w tym pędzie dziennikarzy do kreowania wydarzeń z byle czego?
Ta dziennikarska kreacja sztucznych światów bierze się nie tylko z niewiedzy, ale także z przedziwnego, zupełnie niezrozumiałego małpiarstwa. Świetnym przykładem jest tu wizyta w Polsce Seamusa Heaneya. Niemal każde sprawozdanie w prasie, telewizji i radiu zaczynało się od stwierdzenia, że "Heaney to najwybitniejszy od czasów Yeatsa poeta irlandzki", i że jest on "poważnym kandydatem do Nagrody Nobla". Stwierdzenie to wzięte ze wstępu Barańczaka do wyboru wierszy irlandzkiego poety jest cytatem z książki Blake'a Morrisona, opatrzonym odpowiednim komentarzem. Nie jest to więc jakaś "obiektywna" prawda, bo takiej w przypadku różnych pisarzy po prostu nie ma. Heaney? A dlaczego nie Derek Mahon czy Michael Longley, a może młodszy o 10 lat i niemniej ciekawy Tom Paulin? I czy oni nie mogą być kandydatami do Nobla? Mogą, bo przecież co roku tych kandydatów jest około 800, wszak każdy profesor filologii na świecie może zgłosić swego faworyta, nie mówiąc o instytucjach i wszelkiego rodzaju komitetach.
Z ciekawością przeglądałem listy wydarzeń literackich minionego roku. Wcale się nie zdziwiłem, że znalazły się na nich wyłącznie książki modnych i nagłaśnianych autorów. Czego się mogłem spodziewać po układaczach tych list? Obiektywizmu, znajomości rzeczy? Nikomu do głowy nie przyszło wymienienie choćby jednego starszego pisarza i nie z pierwszej strony gazet. Czy choć jedna osoba przypomniała sobie "Ciszę" Bohdana Zadury, tom wierszy wydany w poznańskim a5, książkę niebywałej urody? Czy ktoś wymienił "Jednię" Kazimierza Brakonieckiego, wydaną w olsztyńskiej Borussii, przejmujący pamiętnik poetycki? Czy ktoś zająknął się na temat fascynującego debiutu poetyckiego "Śniardwy" Zbigniewa Chojnowskiego z Olsztyna? Mógłbym tak wyliczać w nieskończoność. Zamiast tego oczywiście wskazywano na książki bardzo przeciętne, ale za to "głośnych" autorów.
Buntownicy?
Powracam zatem do przerwanego wątku. Obraz młodej literatury został wykreowany, a tym samym zafałszowany przez dziennikarzy, zresztą najczęściej z tego samego pokolenia. Więcej w ich enuncjacjach dobrego samopoczucia niż zdrowego rozsądku. Z drugiej strony ta niesamowita ekspansja środowisk młodoliterackich! Nie unikają, ale chcą zdobywać telewizję i prasę. Zabiegają o to, nie rozumiejąc, że ich bunt staje się chodliwym towarem. Nigdy wcześniej nie spotkałem się sytuacją, aby autora jednej książki kreowano, poprzez masowe wywiady i entuzjastyczne omówienia, na jakąś niebotyczną wielkość, choć on sam - mimo bezspornego talentu - niewiele najczęściej ma do powiedzenia, poza irracjonalnymi oskarżeniami nieco starszych pisarzy o indolencję twórczą. Celuje w tym skądinąd bardzo ciekawy i zawsze zaskakujący świeżymi inicjatywami "Czas Kultury". Oczywiście, nie jest to groźne, choć przecież dla wielu denerwujące. Najzabawniejsze, że sami "młodzi" łatwo dali się kupić. Kiedy czytam pointę jednego z wierszy generacji "barbarzyńców": "wydaje im się, że mają swojego poetę", ironicznie się uśmiecham i tryumfalnie nie zaprzeczam.
To sztuczne, dziennikarskie rozdmuchanie jest tylko przejawem szerszego zjawiska socjologicznego, związanego z sytuacją pustki kulturalnej, jaka powstała bezpośrednio po 1989 r. Zarówno oczekiwanie i to dość powszechne, na zapełnienie jej nowymi wartościami, jak również przekonanie, że najlepiej wszystko zacząć od początku i zepchnąć w niebyt całą powojenną literaturę wraz z emigracją, skażoną jakoby stereotypowym myśleniem o mitologii narodowej, zakończyło się wymyśleniem przewrotu literackiego. Sam uległem, jak powiedziałem na początku, temu złudzeniu. Sam chciałem, żeby tak się stało i w dużej mierze tak się stało, choć wbrew oczekiwaniom nie nabrało mocy artystycznej. Ciągle mam wrażenie, że ta literatura (a właściwie jej początki i zapowiedzi) nie jest taka, jaką chcą ją widzieć media. Oczywiście, trudno odmówić debiutantom lat 90. szalonych pomysłów literackich, wszechstronności (wcale nie do rzadkości należą autorki i autorzy uprawiający wszystkie rodzaje literackie i w każdym z nich mający osiągnięcia), czy umiejętności sprzedawania swojego image'u. Nietrudno znaleźć książki frapujące od strony formalnej. Ale to wszystko jest jeszcze w fazie wstępnej, jeszcze nieuporządkowane i nie przesiane. Jeszcze nie wiadomo, czy coś z tego zostanie, a jeśli tak, to jakie zajmie miejsce w literaturze. Dlatego zalecałbym opisywaczom życia kulturalnego więcej pokory i dystansu.
To, że z taką ostentacją promuje się literaturę nihilistyczną i co tu kryć - obsceniczną, że wrzuca się ją do jednego worka zupełnie bezmyślnie (a może właśnie z rozmysłem) z produktami subkultury, różnymi heavy-metalowymi bzdurami czy pornosami, nie wróży niczego dobrego. Kultura za sprawą młodych pisarzy oraz ich sprytnych promotorów, przy biernym najczęściej milczeniu innych twórców, staje się powoli zbiorowiskiem najprzeróżniejszych chorób społecznych i pokrętnych idei (jeśli pewne drażliwe tematy nazwiemy ideami).
Pustka
Doceniam znaczenie całego tego ruchu, wiem, że spełnia on ważną rolę "wypełniacza" owej pustki, o której przed chwilą wspomniałem. Ale jako czytelnik, jako konsument nowych treści kulturalnych, odczuwam niedosyt, a może i niesmak. Trudno przecież bez przerwy czytać o kobietach z dwiema łechtaczkami, zagłębiać się w dwudziestostronicowy opis pierwszej miesiączki, wertować pięćdziesiąty wiersz mówiący o spaniu i paleniu papierosów, i wchodzeniu do łóżka z taką, czy inną kobietą, śledzić raz lesbijską miłość na Manhattanie, a raz homoseksualne praktyki w więzieniu, fascynować się gmeraniem w spodniach i wysłuchiwać wrzasków o tym, że się wszystko kończy. Tak, owszem, wszystkie te tematy mają wspaniałą oprawę literacką, choć może trochę przesadzam. Ale czy to wystarcza? Mnie nie wystarcza, ponieważ ja zupełnie czegoś innego oczekuję od literatury. Nie twierdzę, że postmodernistyczne zabawy, które nota bene zaistniały najpełniej w prozie lat 80., nie dodają literaturze koniecznego luzu, ale czy na tym mamy poprzestać? Czy tak ma wyglądać nasze korzystanie z wolności? A może jest to pierwszy sygnał końca literatury jako wartości ocalającej?
Okazało się, że sztuka "barbarzyńców" (przypominam numery "bruLionu" propagujące, tak właśnie, propagujące faszyzm, antysemityzm, pornografię, satanizm i narkotyki) nie tylko ma za zadanie odnowić kult prymitywu i dać kopa wszystkim "starym", ale i sprowadzić twórczość do poziomu rynsztoka, a w najlepszym razie "życia inaczej", to znaczy na przekór, na opak, bez zobowiązań, byle głośno i na własny rachunek. Narkotyczne wizje, przekształcające realną rzeczywistość ze wszystkimi, tak odrzucanymi etykami i odpowiedzialnościami, wyborami i prawdami, w świat fantastycznej witkacjady, wcale nie są ratunkiem przed obowiązkiem mówienia rzeczy doniosłych. Wciągają autorów do niebezpiecznej gry, która fascynuje, ale która niczego nie uczy. A któż nie pragnąłby literatury, przemieniającej osobiste doświadczenia w uniwersalną prawdę? Młodzi pisarze nie muszą jeszcze tego wiedzieć, takie ich prawo. Ale ci, którzy ich wprowadzają siłą na Parnas? Nie wiedzą, czy udają, że nie wiedzą? Przecież sama władza młodości, wszystko jedno czy prawdziwej, czy urojonej, nie zastąpi prawdziwej wartości literackiej.
Pod koniec lat 80. prorokowałem, że literatura w nowej sytuacji politycznej odejdzie od tradycyjnych powinności i wybierze status bezstronnego kreatora czy wręcz zabawiacza dla stosunkowo niewielkiej liczby czytelników. To całkowicie się sprawdziło. Uważałem taką sytuację za przejaw normalności życia kulturalnego, a właściwie publicznego. Nie wziąłem jednak pod uwagę dawnych przyzwyczajeń. Normalność, ale za jaką cenę? Za cenę przekreślenia całej tradycji i śmiania się w nos uświęconym wartościom, które nieprzerwanie kształtować będę naszą tożsamość? Za cenę udawania i ślepej wiary w zwycięstwo języka nad prawdą o człowieku? Choć to brzmi niesłychanie teatralnie i zbyt serio, nie znajduję innego zakończenia.