Rzeczpospolita - 13.03.2004

 

POLSKA, NIEMCY, EUROPA

 

 

ZDZISŁAW KRASNODĘBSKI

Zmiana klimatu

 

 

Przez całe lata po 1989 roku wydawało się, że polska polityka zagraniczna jest oazą stałości. Teraz zdradza ona podobne objawy zagubienia i chaosu, jakie od dawna widać w polityce wewnętrznej. Niektórzy uważają to za rezultat błędów Polski. Trzeba było - powiadają - ustąpić w sprawie Nicei, nie za bardzo wychylać się w kwestii Iraku, z większym zrozumieniem reagować na potrzebę pamięci i spóźnionej żałoby w Niemczech, które były naszym "adwokatem w UE".

 

Jeśli zważyć rezultaty, krytyka ta wydaje się niepozbawiona racji. Niewiele udało się nam osiągnąć ostatnimi czasy. Opcja amerykańska, moim zdaniem słuszna, nie przyniosła większych korzyści, natomiast gwałtownie pogorszyła nasze stosunki z Francją i Niemcami. Obrona Nicei sprawiła, że uchodzimy za nieodpowiedzialnych rozrabiaczy. Powszechne jest przekonanie, że to my pozbawiliśmy, przynajmniej na pewien czas, Europejczyków ich wspaniałej konstytucji i tym samym postnarodowej świetlanej przyszłości.

Niemcy, zarówno społeczeństwo, jak i politycy, są rozczarowani niewdzięcznością Polaków. Jak donosiło "Suddeutsche Zeitung" po szczycie w Brukseli: "Schreder jest teraz rozczarowany Polakami. Brak jakichkolwiek oznak wdzięczności za te wszystkie przysługi, jakie Niemcy wyświadczyły swoim wschodnim sąsiadom. On osobiście zatroszczył się o to, żeby Polska na szczycie niecejskim otrzymała tyle samo głosów co Hiszpania". Sprzeciw wobec budowy Centrum przeciw Wypędzeniom traktuje się jako wyraz nienowoczesnego nacjonalizmu i irracjonalnych lęków. Polska wydaje się nieobliczalna i egoistyczna.

Nieporadny zwrot

Rzeczywiście zwrot w polityce zagranicznej był gwałtowny i nie jest jasne, dlaczego Polska pod rządami Leszka Millera go wykonała. Wiadomo tylko, że wykonała go dość nieporadnie. Jakie motywy sprawiły, że nasz socjaldemokratyczny rząd poparł Amerykanów? Dlaczego Leszek Miller zapomniał o swojej przyjaźni z Gerhardem Schrederem? Dlaczego odpowiednio wcześniej nie przekonywaliśmy partnerów europejskich do naszych racji? Czy w ogóle zdawano sobie sprawę, że poparcie Amerykanów oznaczać będzie głęboki rozłam między nami a krajami Europy Zachodniej? Czy był to świadomy wybór? A gdy teraz toczy się zacięta dyskusja w USA i Wielkiej Brytanii na temat sensu wojny w Iraku, w Polsce przeważa milczenie, jakby zupełnie nas nie obchodziło, czy była tam broń masowej zagłady i jakie cele przyświecały interwencji. Nikt nie stara się wytłumaczyć europejskiej opinii publicznej, dlaczego posłaliśmy żołnierzy do Iraku. Stąd podejrzenie, że chodziło tylko o instynktowny odruch wasalny lub korzyści gospodarcze, i to nie dla kraju, lecz dla grup interesów.

Równie gwałtownie zmieniła się nasza polityka wobec UE. Jeszcze niedawno krytyka Unii była w Polsce niemal aktem świętokradczym. Ale wkrótce po rzekomym sukcesie odniesionym na szczycie w Kopenhadze, który był w istocie pustym gestem propagandowym w stylu gierkowskim, oraz po kampanii referendalnej, która mogła nawet najbardziej zagorzałego, lecz myślącego i niepozbawionego smaku euroentuzjastę doprowadzić do ciężkiego eurosceptycyzmu, przyszedł zasadniczy konflikt z Unią i jej liderami. A także hasło "Nicea albo śmierć", kontrproduktywny popis retoryczny pod polską publiczkę, który tyle nam zaszkodził. Co przedtem robili nasi przedstawiciele do Konwentu i cała nasza dyplomacja? Zmiana systemu głosowania zaskoczyła ich prawie tak samo, jak zima co roku zaskakuje drogowców. Pewnie w nagrodę za to Józef Oleksy doczekał się awansu, a minister Hubner zostanie komisarzem.

W stosunkach z Niemcami przez wiele lat robiliśmy wrażenie, że gotowi jesteśmy do okazania bez zastrzeżeń skruchy, że wstydzimy się zajęcia "ziem uzyskanych", jak lubiła je kiedyś nazywać "demokratyczna opozycja", i wypędzenia z nich niewinnej ludności. Nikt nie chciał także być podobny do Mrożkowego bohatera i ośmieszać się niesalonowym przypominaniem, ilu nas wybito, co nam spalono, zniszczono, zrabowano. To, że na przykład kwestia własności nie jest do końca załatwiona, uchodziło za wymysł Radia Maryja. Dopiero sprawa Centrum przeciw Wypędzeniom sprawiła, że uświadomiliśmy sobie, iż polsko-niemiecka wspólnota wartości i interesów jest nader wątła i oparta na niedopowiedzeniach. Obraz Niemiec przedstawiany w polskich mediach zmienił się gwałtownie - tak jakby chodziło o rozbieżności, które pojawiły się wczoraj. Zdumieni i oburzeni są także Niemcy, zdezorientowani tą nagłą zmianą tonu tak dotąd otwartych, pojednawczych i zdolnych do empatii Polaków.

Źródła klęski

Zapewne wszystko to można było przeprowadzić zręczniej, bardziej elegancko, mądrzej. Zapewne mogliśmy pozyskać więcej sprzymierzeńców, znaleźć lepsze argumenty i odnieść więcej korzyści. Krytycy mylą jednak skutki z przyczyną, sądząc, że owej zasadniczej zamiany kierunku naszej polityki zagranicznej dałoby się uniknąć. Nie zauważają, że ciepłe lata 90. mamy już bezpowrotnie za sobą. Znaleźliśmy się w innej, o wiele zimniejszej epoce. Nieprzypadkowo George W. Bush podkreśla, że jest prezydentem czasu wojny i że żyjemy w bardzo niebezpiecznym świecie.

Także Europa się zmienia i powinniśmy przyjąć do wiadomości, że będziemy członkami UE zupełnie innej niż dawna EWG czy Unia w latach 90. Brak sukcesów oraz niezręczności to skutek tego, że polska polityka i polska opinia publiczna nie były przygotowane do świata, w którym istnieją zasadnicze konflikty, w którym trzeba dokonywać trudnych wyborów oraz twardo, lecz zręcznie walczyć o swoje interesy, posługując się dobrze brzmiącymi, "uniwersalistycznymi" argumentami. Pokolenie Okrągłego Stołu żyło mitem końca polityczności i państwa narodowego. Nic więc dziwnego, że trudno jest mu odnaleźć się w nowej epoce.

Trwa dyskusja, czy szczyt w Brukseli był naszą klęską, czy zwycięstwem. Otóż na pewno nie mamy powodów do radości. To była porażka. Nie dlatego, że nie przyjęto konstytucji europejskiej i nie dlatego, że w oczach opinii publicznej to my jesteśmy winni niepowodzenia szczytu. Była to porażka, bo stało się jasne, że takiej Europy, o jakiej myśleliśmy (lub raczej, jaką nas łudzono), już nie będzie - przynajmniej w dającej się przewidzieć przyszłości.

Nie będzie Europy, która poważnie traktuje historyczne zadanie pokonania wielowiekowego podziału kontynentu i uważa je za jeden ze swych głównych celów, Europy solidarności i Europy wspólnego dobra, którego rozumienie wynika ze wspólnej pamięci i dziedzictwa kulturowego oraz religijnego, Europy, w której Polska mogłaby czuć się zupełnie bezpieczna, całkowicie równouprawniona, w której mogłaby być pewna, że osiągnie dobrobyt, korzystając z życzliwej pomocy sąsiadów, w którą mogłaby się włączyć ze swoją tradycją i kulturą, natrafiając na przyjazne zainteresowanie. Mają więc rację ci, którzy piszą o porażce, choć zapewne nie należało mieć nadmiernych oczekiwań. Wychowane w latach 60. i 70. na neomarksizmie elity polityczne i intelektualne Europy Zachodniej nie dorosły do tego zadania. Jeśli jest jakiś powód do optymizmu, to tylko taki, że w Brukseli okazało się, iż nawet postkomuniści w sprawach najważniejszych bronią twardo, choć mało zręcznie, polskich interesów. Tym razem Leszek Miller rzeczywiście zasłużył na toast.

Przyczyną niepowodzenia w Brukseli nie był upór Polski w sprawie Nicei. Przyczyną była zmiana filozofii leżącej u podłoża procesu rozszerzenia (oraz w ogóle integracji europejskiej). Ukształtowała się ona po pozytywnym szoku, jakim był rok 1989, a przedtem rok 1980. W krajach Europy Zachodniej "odkryto" Europę Środkowowschodnią jako moralne, polityczne i gospodarcze zadanie - po tym, jak "wspólny europejski dom" Michaiła Gorbaczowa okazał się niemożliwą do zrealizowania mrzonką. Istniało poczucie zobowiązania wobec nas i lekkiego zawstydzenia, że w czasach komunizmu niewiele nam pomagano, ciągle oczekując "światła ze Wschodu". Ten okres zamknął się mniej więcej przed rokiem, w momencie rozpadu dawnych relacji transatlantyckich oraz w chwili, gdy Niemcy odkryły swoją suwerenność i nową misję oraz kiedy zawiązał się sojusz francusko-niemiecki przeciwko Ameryce George'a Busha.

Wielka doza bezwzględności

W Brukseli nie chodziło o konstytucję. Chodziło przede wszystkim o pomniejszenie politycznej roli nowych członków - przede wszystkim Polski. Szumnie zapowiadana konstytucja z kartą praw oraz nowymi procedurami i instytucjami zeszła na plan dalszy. Gdyby rzeczywiście była tak ważna, jak deklarowano, próbowano by osiągnąć jakiś kompromis i zapewne by się to udało. Nie chodziło także o demokrację, lecz o to, by - jak wielokrotnie podkreślał kanclerz Schreder - także po rozszerzeniu Unia pozostała "zdolna do rządzenia", o podział władzy. Dlatego rzekomo drugorzędna sprawa, mimochodem zaproponowana przez prezydium Konwentu - system głosowania w Radzie Europejskiej - okazała się kluczowa. Z punktu widzenia francusko-niemieckiego lepiej jest działać w ogóle bez konstytucji, niż z konstytucją z system nicejskimi albo jego modyfikacją.

Jest to skutek naszego zaangażowania w Iraku. Poparcie dla USA sprawiło, iż stało się jasne, że po rozszerzeniu nie będzie można kształtować zagranicznej polityki Unii zgodnie z wyobrażeniami francuskimi i niemieckimi, aprobowanymi zresztą przez większość obywateli "starej Europy". Dopiero wtedy to, co nam nieopatrznie przyznano w Nicei, gdy Francja i Niemcy nie potrafiły jeszcze uzgodnić stanowisk, ujawniło się jako niebezpieczny błąd, który natychmiast, za wszelką cenę należało poprawić. Gdybyśmy popierali politykę zagraniczną naszego zachodniego sąsiada, szanse na utrzymanie systemu nicejskiego byłyby znacznie większe. Także bardziej pojednawcze stanowisko w sprawie "wypędzenia" i chęć powetowania strat na pewno by nam nie zaszkodziły. Dlaczego więc na to nie przystaliśmy?

Odpowiedź wydaje się oczywista - zmiana kierunku polityki Niemiec budzi w Polsce uzasadnione obawy. Czerwono-zielony rząd Republiki Federalnej dokonuje "renacjonalizacji" polityki Niemiec w stopniu, na jaki nigdy nie pozwoliłby sobie rząd konserwatywny, bo napotkałoby to opór lewicowych i liberalnych odłamów niemieckiego społeczeństwa. Rząd ten zerwał z podstawową dla dawnej Republiki Federalnej zasadą lojalności transatlantyckiej. A jeszcze niedawno traktowano opcję transatlantycką jako niezbędne uzupełnienie pogłębionej integracji europejskiej - dobre stosunki z USA miały wzmacniać pozycję Niemiec wobec Francji.

Dziś coraz mocniejsze są w Niemczech roszczenia do przywództwa w Europie i nie tylko w niej. Wolfgang Schouble wprost zarzucił Chiracowi i Schrederowi, że dążą do podziału Europy. W wywiadzie dla "Frankfurter Allgemeine Zeitung" wskazał na zmianę stylu uprawiania polityki przez rząd niemiecki: "Helmut Kohl wiedział, że w Europie duzi muszą obchodzić się z małymi ze szczególną wrażliwością i względami. Obecny kanclerz podejmuje decyzje z wielką dozą bezwzględności". Inne już są priorytety. W swoim przemówieniu noworocznym kanclerz Schreder, mówiąc o bolesnych reformach wewnętrznych, podkreślał jednocześnie znaczenie silnych Niemiec dla świata.

Oczywiście siła ta jest potrzebna po to, żeby nieść pokój i stabilność, by zmusić innych do przestrzegania prawa międzynarodowego. Nowa polityka ubrana jest w szaty wyższej moralności: złej, imperialnej Ameryce przeciwstawiają się Niemcy i Europa walczące o uniwersalne zasady, prawa człowieka i prawo międzynarodowe. Rozszerzenie Unii Europejskiej przyniesie dalsze wzmocnienie pozycji Niemiec w UE i na świecie. Europa Środkowowschodnia uchodzi za obszar ich supremacji. Skłonność, aby nią w tej lub innej formie współzarządzać politycznie, gospodarczo i kulturowo, będzie zapewne coraz silniejsza. Wiek XXI może okazać się dla Niemiec o wiele szczęśliwszy niż XX.

Tymczasem w Unii toczy się gra polityczna w starym stylu. Trwają niemiecko-francuskie zabiegi, by pozyskać Brytyjczyków i utworzyć coś w rodzaju triumwiratu. Jak pisał "The Economist", wkrótce nowi członkowie, którzy tak usilnie dążyli do przyłączenia się do Unii, "mogą stwierdzić, że prawdziwe decyzje w coraz większym stopniu są podejmowane gdzie indziej".

Walka o przywództwo w Europie jest także walką o wpływy w świecie. Powszechna jest obecnie opinia, że Europa powinna stać się globalnym mocarstwem - rzecz nie do pomyślenia jeszcze parę lat temu. Także Gunther Verheugen podkreśla, że w przyszłości "Unia Europejska powinna pojmować się jako cywilne mocarstwo światowe, które nie tylko troszczy się o stabilność na jednym kontynencie, lecz występuje na rzecz pokojowego i stabilnego rozwoju w skali globalnej." ("Suddeutsche Zeitung"). Oczywiście trudno wtedy wykluczyć ostrą konkurencję z innym mocarstwem światowym - USA - które, jak się sugeruje, jest nader niecywilne.

Nie należy zatem oczekiwać, że napięcia między Stanami Zjednoczonymi a Unią zanikną, nawet gdyby George W. Bush miał przegrać wybory. Obsesja antyamerykańska staje się paneuropejską chorobą. W programach Deutsche Welle, których słucham w Waszyngtonie, obok wiadomości z Niemiec dominują informacje o Stanach Zjednoczonych, prawie bez wyjątku negatywne. Gdyby wierzyć tym doniesieniom, prawa obywatelskie i prawa człowieka są w USA łamane w stopniu nieporównanie większym niż w Chinach czy Rosji, dla których zawsze się znajdą życzliwe słowa i przyjazne wyjaśnienia.

Unia nie stanie się mocarstwem bez uporządkowania spraw na kontynencie, a więc także politycznego zdyscyplinowania i subordynowania nowych członków. Nie ma się co łudzić w kwestii znaczenia utrzymania systemu głosowania z Nicei - znajdą się sposoby, aby pomniejszyć jego znaczenie, na przykład przez stworzenie "grupy krajów pionierskich".

Ktoś za nas, bez nas

Unia to miejsce współpracy, ale i ostrej walki o dominację i wpływy toczonej na szczęście niemilitarnymi środkami - gospodarczymi i politycznymi oraz kulturowo-moralnymi. Nasze środki są w tej rywalizacji bardzo ograniczone. Nie jesteśmy Stanami Zjednoczonymi ani Niemcami, ani Francją. Nawet nasza wartość sojusznicza jest niewielka. Obecnie, gdy sytuacja w Iraku nie rozwija się pomyślnie, Amerykanie coraz bardziej oglądają się za sojusznikami, którzy rzeczywiście mogliby ich odciążyć. Tym więcej zależy więc od dyplomacji, od oddziaływania na społeczeństwa Europy, od polityki kulturalnej, od umiejętności przekonującego przedstawiania swoich racji.

Ale także pod tym względem Europa nie jest obecnie zbyt przyjaznym miejscem dla Polski. Nie jest ona już kształtowana przez chrześcijańskich demokratów. Dominują idee lewicowe - lewicowa laickość, niechęć do wszelkiej odrębności, szczególnie narodowej. Jej elity tworzą ci, którzy w 1989 przeżyli popłoch moralny, a dzisiaj na nowo - w imię Europy - podjęli pełną ukrytego resentymentu walkę z "imperium zła", Ameryką, przekonani, że reprezentują dobro w czystej postaci.

Wielu Polaków opowiedziało się za członkostwem Polski w UE, bo w istocie chcieliby być obywatelami jakiegoś innego, bardziej prestiżowego i zamożnego państwa, członkami innej politycznej wspólnoty, a na emigrację nie mają ochoty lub odwagi. Są tacy, którzy marzą, że zajmie się nami jakiś komisaryczny zarząd unijny, który naprawi polską demokrację, ukróci korupcję, wybuduje autostrady, zlikwiduje zacofanie, i w ogóle sprawi, że zrealizuje się norwidowskie marzenie i człowiek urośnie w Polaku, a Polak w człowieku zmniejszy się do niedrażniących subtelne umysły rozmiarów. Wszak najczęściej wysuwanym argumentem zarówno za członkostwem w Unii, jak za pokorną postawą w sprawie Nicei jest to, że tylko UE może zreformować, zmodernizować, ucywilizować i uczłowieczyć. Pomysł, że urzędnicy z Brukseli mieliby tego dokonać, jest oczywiście surrealistyczny. Nikt za nas nie zatroszczy się o nadwiślańskie prowincje.

Straszny Polak do lamusa

Ale na co może się w ogóle przydać polskość w zjednoczonej Europie? Krzysztof Kłopotowski wyraził w sposób skrajny wątpliwości, które zapewne żywi wielu obywateli III RP, mniej lub bardziej światłych: "Czy mamy budować Tysiącletnią Rzeczpospolitą Polską? Nie warto. Trzeba głosić, że naród stanowi twór przejściowy". Domaga się on radykalnej reformy - jeśli tożsamość narodowa "od stuleci zawodzi, wpycha w ślepe zaułki i klęski, to trzeba sięgnąć po lepsze narzędzie samorealizacji, stworzyć sobie nową formę, gdy nadarza się wreszcie szansa historyczna". Wymienia cechy, które musimy w sobie wyrobić: poszanowanie rodziny, samodzielność, etos pracy, oszczędność, wykształcenie i religijność (ale, broń Boże, nie ludowy katolicyzm polski).

Doprawdy, jak straszny musi być Polak uniemożliwiający człowiekowi szanować rodzinę, oszczędzać, być samodzielnym, dobrze pracować i zdobywać wykształcenie. Czyż można więc się dziwić naszym sąsiadom, że w przeszłości tak usilnie starali się nam poprawić charakter?

Program Kłopotowskiego jest jednak skazany na porażkę, bo nie wiadomo dlaczego chce on zachować polszczyznę, jako "środek codziennej komunikacji". Język jest jednak czymś więcej, wiemy to z filozofii hermeneutycznej, jest pewnym sposobem rozumienia świata, wynikającym z osadzonych w nim historycznych doświadczeń. Bez likwidacji polszczyzny Polak nadal będzie uciskał i obezwładniał człowieka i Europejczyka - i może pozostać niebezpiecznie przywiązany emocjonalnie do "państwa średniej wielkości". Wiedzieli o tym pruscy i carscy urzędnicy. Jak się wydaje, brukselscy zbyt jednak ulegają ideom wielokulturowości, by radykalni modernizatorzy III RP mogli w tym względzie na nich liczyć.

Takie nadwiślańskie marzenia i nadzieje są w istocie tylko jeszcze jednym symptomem choroby, którą chcą leczyć. Co najmniej równie wstydliwym jak bieda, brud, zacofanie.

Wiele osób w Polsce, polityków i publicystów, nie jest w stanie przyjąć do wiadomości, że świat i Europa są mniej przyjaznym miejscem, niż się im do niedawna wydawało, są gotowi zaakceptować każde proponowane nam warunki, byle tylko wyrwać się z polskiej rzeczywistości, która tak bardzo ich mierzi. Obawiam się, że czekają ich dalsze przykre niespodzianki.






11 Września 2001