Jacek Kuroń

Wiara i wina

1989

(...)

 

Wojsko

...W tym miejscu trzeba przypomnieć taki oto fakt. Ludzie związani w czasie okupacji z Polską Partią Robotniczą, a jeszcze bardziej z Armią Ludową i z bojowymi organizacjami Związku Walki Młodych na początku Polski Ludowej zajęli rozliczne stanowiska, ważne stanowiska, natomiast wraz z upadkiem Gomułki i aresztowaniem całego jego ugrupowania padł na nich wszystkich cień podejrzenia. Wielu z nich poszło do więzień, ci, którzy w więzieniach nie byli, wegetowali gdzieś, często wyrzuceni z partii, a nawet jeśli nie, to i tak o żadnych stanowiskach nie mogli marzyć. W 1961 roku, w Szkole Oficerskiej Piechoty im. Tadeusza Kościuszki, gdzie byłem na trzymiesięcznych ćwiczeniach, był z nami taki jeden kapral. Nazwijmy go Feluś, bo taki był jego pseudonim okupacyjny w jakimś oddziale Armii Ludowej. Po wojnie brał udział w walkach z tak zwanym reakcyjnym podziemiem, potem pracował jako magazynier w składzie złomu. I teraz oto jego koledzy, zaczynając dygnitarskie kariery, wysłali go na trzymiesięczny kurs oficerski, żeby mógł zająć jakieś stanowisko. Rzeczywiście został dowódcą dzielnicowej Ligi Obrony Kraju, potem stołecznej, w końcu był wyższym oficerem w MON-ie. Otóż z Felusiem zakumplowałem się, bo miał on duszę absolutnie anarchistyczną i był mi bliski. Chodziliśmy zawsze razem na końcu, nigdy nie przyspieszaliśmy kroku, a krzyczącym na nas oficerom i podoficerom tłumaczyliśmy, że obaj jesteśmy chorzy na serce. Feluś karabin nosił lufą do dołu, nie golił się, zadzierał ze wszystkimi. Kiedyś pamiętam, sierżant - taki brzuchaty podoficer zawodowy - zwrócił mu uwagę, że tak się karabinu nie nosi. Feluś odpowiedział:

- Sierżancie, ja nosiłem tak karabin, kiedy dla was walczyłem o Polskę Ludową, na której wam kałdun rośnie.

Feluś żywiołowo nienawidził Żydów, bo według niego byli winni całej jego krzywdzie. To Żydzi posadzili Spychalskiego, Gomułkę i innych jego towarzyszy, widział Żydów w aparacie bezpieczeństwa, widział Żydów wszędzie. W podziemiu, w Armii Ludowej ich nie było, przyjechali w sowieckich taborach i zajęli wszystkie stanowiska - po raz pierwszy usłyszałem to od niego, a później mówił to Moczar. Do Rosjan nie miał sentymentu, ale nie narzekał. Trzeba sobie uświadomić, że opowiedział się w czasie okupacji po sowieckiej stronie i za to wtedy cierpiał, będąc samotny, wyizolowany. Na tę orientację liczył, ta orientacja przyniosła mu zwycięstwo i miała teraz przynieść mu przywileje. Rozumiał, że jego znaczenie wiąże się z tym, że społeczeństwo polskie jest w obozie sowieckim.

Dzieciństwo i młodość Feluś spędził w organizacjach zmilitaryzowanych i one ukształtowały jego poglądy na ład społeczny. Ma być dyscyplina - jedni mają rozkazywać, inni słuchać. I jeśli rozkazy będą sensowne, a ci, co wykonują, będą słuchać i nie zadawać zbędnych pytań, to wszystko będzie jak trzeba. Sprawiedliwość zaś jest wtedy, gdy człowiek za swoją robotę otrzyma to, co mu się należy. Mówił zwykle.

- Ja jestem za socjalizmem, ale za socjalizmem schabowego z setką wódki.

(...)

Myślę, że w tym miejscu czas powiedzieć trochę o wojsku, bo po "Liście otwartym" trzeba będzie opowiadać już o więzieniu.

Było to moje pierwsze miejsce izolacji w ramach walk z władzą. Wojsko odegrało pewną rolę w moim życiu, w moim rozumieniu totalitaryzmu. Jest także niewątpliwie ciekawe samo w sobie i na całym świecie, jak sądzę, bardzo podobne. Ostatnio sporo się reformuje na Zachodzie, a nawet tu, jednak pewne elementy pozostają w nim niezmienne. Mówiłem kiedyś o szkole, że chociaż wszędzie jest podobna, to przecież w totalitaryzmie jest szczególnie okrutna, bo nie ma żadnych sił, które przeciwdziałałyby jej podstawowym tendencjom - autorytarnym, najbardziej przylegającym do systemu totalitarnego. To samo dotyczy wojska, tylko w o wiele większym stopniu. Wojsko w państwie totalitarnym to totalitaryzm do kwadratu.

Opowiadałem już o Felku, z którym służyłem we wrocławskiej Szkole Oficerów Piechoty im. Tadeusza Kościuszki. Z nim właśnie wiąże się historia, którą uważam za taki obraz wojska w stężonej postaci. Otóż kiedyś Felek wyszedł na przepustkę i nie wrócił o godzinie 22-ej, kiedy miał się zameldować z powrotem. To się nam często zdarzało, ponieważ oficerowie dyżurni w kompaniach byli naszymi kolegami i odnotowywali powrót, przynajmniej tym, do których mieli zaufanie, że nie dadzą się złapać przy przełażeniu przez dziurę w płocie. A do Felusia można było mieć absolutne zaufanie. No i Feluś opowiada:

- Przychodzę do kompanii i słyszę biegnie po schodach ktoś z góry, to znaczy oficer dyżurny, a że akurat drzwi do piwnicy były uchylone, więc się tam schowałem.

Oficer zobaczył, że piwnica jest niedomknięta, trzasnął drzwiami i Feluś został na całą noc, bo dopiero rano zjawił się tam ktoś po kapustę. Ale stawił się na pobudkę, wszystko było w porządku, nieobecności nikt nie zauważył. Normalnie toczyły się zajęcia i już chyba po obiedzie, nagle, zbiórka całego korpusu oficerów rezerwy. Stajemy, kompania przy kompanii, tłum taki, 300 luda, zmierzcha już wcześnie, bo to było zimą i pułkownik Rowiński zaczyna przemówienie:

- Wojsko polskie zwycięsko przeszło od Lenino do Berlina, w kraju działały formacje Armii Ludowej, wysadzano pociągi nie dopuszczając wroga, krew za krew. Jakoś tam im pomagali żołnierze Armii Krajowej, choć dowództwo kazało im stać z bronią u nogi ale też się jakoś przyczyniali, nie można powiedzieć. I na Zachodzie były jakieś formacje polskiego wojska, które chciały przyłożyć się do zwycięstwa, nie udało im się to tak, jak naszym braciom spod Lenino. Starał się ten polski żołnierz jak mógł, drogo zapłacił za to zwycięstwo, które przyniosło nam trwały pokój i sprawiedliwe granice na Odrze i Nysie, i uprzemysłowienie, i sprawiedliwość. Ale na całym świecie nie umilkły strzały, bo toczy się nieustępliwa walka o pokój. Ludy kolonialne strzelają w walce o pokój. Ta armia stoi na straży pokoju, prawda, u boku armii radzieckiej, a w tym czasie nasi bracia, nasze siostry, nasi rodzice budują kraj, rozbudowują przemysł, rolnictwo, górnictwo. Ruszają wielkie budowy socjalizmu, analfabetyzm zlikwidowaliśmy, budownictwo mieszkaniowe się rozwija, stopa życiowa rośnie...

I mówi, i mówi. My stoimy, zimno jak cholera, przestępujemy z nogi na nogę. O co chodzi? Do czego on zmierza? Normalne przemówienie, ale słuchać tego wszystkiego na tym mrozie - groza.

A on powiada:

- W tym czasie, kiedy, prawda, ci tam, na tych wszystkich frontach wojny o pokój, w lasach, w dżunglach dopieprzają imperialistom, w tym czasie, kiedy ci bracia i siostry przy warsztatach budują, dźwigają, wznoszą, żołnierz na straży tego, tamtego, owego. Armia Czerwona taka zwycięska - w tym czasie wy zapaskudzacie piwnicę!

Konsternacja.

- Kto zapaskudził piwnicę, przyznać się. 

Cisza.

- Powtarzam jeszcze raz: kto zapaskudził w piwnicy? 

Feluś szepce mi na ucho:

- Ty, może chodzi o to, że ja się tam wysrałem? Ale co miałem robić, całą noc musiałem tam siedzieć.

- No, jak to, odwagi cywilnej nie ma?

A tu tymczasem ściemniło się, więc już wszyscy są odważni i z tyłu wołają:

- Tu jest wojsko, tu jest wojsko - co miało znaczyć, że na cywilną odwagę nie ma miejsca.

Wkurzył się Rowiński i powiada:

- Idziemy to oglądać.

Dwuszeregiem wchodzimy do piwnicy, ciemno, ktoś "na prawo patrz" zrobił, i wszyscy, jeden za drugim, koło gówna przechodzimy. Felek mówi do mnie:

- Moje, zeschło się trochę po wierzchu, ale nie ma wątpliwości, moje.

Tymczasem początek dołączył do końca i cały sznureczek zasuwa w koło, ja sam ze trzy razy chyba koło niego przedefilowałem. Wreszcie Rowiński połapał się, że to już nie batalion, ale cała armia napoleońska koło tego gówna przemaszerowała, więc jak nie wrzaśnie:

- Dość tego, stój w miejscu.

W piwnicy znowu każdy odważny, z tyłu zaczynają krzyczeć:

- My chcemy obejrzeć gówno, myśmy nie widzieli, pokazać gówno, dlaczego ukrywają przed nami gówno. 

Zbiórka przed blokiem i on wrzeszczy:

- Teraz bierzemy swoje łopatki saperskie i pierwszy ma nabrać tyle, żeby dla ostatniego starczyło.

A na łopatkę saperską żołnierz chucha, żołnierz ją czyści, przeglądać się w niej powinien, no ale rozkaz padł, przechodzimy, bierzemy. Feluś nabrał troszkę, spojrzał na dowódcę i pyta:

- Obywatelu pułkowniku, wolno dobrać?

- Dobrać wolno - odpowiada tamten, bo się wkurzył. - Weźcie to wszystko.

Wyszliśmy i mówi Felek:

- Sprawiedliwości dziejowej stało się zadość. Ja nasrałem, ja wyniosłem.

To jest właściwie koniec historii gówna w piwnicy. Tylko, że później, kiedy była jakaś zbiórka, orkiestra grała, robiła się jakaś wielka afera, było święto pułkowe, to chłopaki mówili:

- Panowie, przyznać się, kto się zesrał w piwnicy. Pójdziemy do domu, nie będziemy sobie dupy zawracać.

Jest to historia o wojsku i jest to historia o Polsce Ludowej, absolutnie, że tak powiem - używając języka surrealizmu socjalistycznego - typowa, bo tak naprawdę nieraz się człowiek zastanawia, o co im chodzi, czemu oni to robią, gdzie tu sens, gdzie logika. Tak naprawdę, to zawsze chodzi o gówno w piwnicy.

Na zakończenie tego trzymiesięcznego obozu we Wrocławiu zostałem po prostu bohaterem szkoły im. Tadeusza Kościuszki. A było to tak. Zaczęła się właśnie wiosna, wczesna wiosna na tym Dolnym Śląsku we Wrocławiu. Coraz bardziej człowieka ciągnęło do domu, a tu akurat przyjechała inspekcja wiosenna. Cóż to jest inspekcja wiosenna w wojsku? Na pokojowe czasy to jest właściwie wojna. Przyjeżdżają z MON-u różni faceci, wszystko wizytują, oglądają, a później stawiają stopnie wszystkim wizytowanym plutonom, kompaniom i oficerom. Następnie wyprowadzają z tego średnią i to jest stopień jednostki wojskowej, praktycznie to znaczy, że od niego zależą nagrody oficerów, awanse w stopniach, awanse na stanowiskach, co któremu się tam marzy, mieszkanie nie mieszkanie, wszystko od tego zależy. Więc jasne, że się robi afera nieludzka.

Byliśmy właśnie na strzelaniu, czekałem na swoją kolejkę leżąc w krzakach, nagle przez te krzaki pełznie siwowłosy pułkownik, dowódca katedry ogniowej. W szkole oficerskiej są same katedry, katedra zacięć cekaemu, katedra terenoznawstwa, katedra ogniowa itd. Pełznie bidulek siwowłosy po tym śniegobłocie, tytła się, żeby go nie zobaczyli, bo gdzieś z boku inspekcja wiosenna ogląda, jak strzelają. Dopełza do nas i pyta:

- Który to Kuroń?

Uch, powiało na mnie grozą, jak dowództwo mnie wzywa w ten sposób, to pewnie coś złego. Mówi:

- Pełznijcie za mną plutonowy - bo ja wtedy byłem plutonowym. Plutonowy-podchorąży. Dopiero po tej szkole zostałem sierżantem-podchorążym.

Pełznę za nim, siódme poty na mnie biją, wreszcie doczołgaliśmy się do miejsca, gdzie czekał major K., który prowadził z nami terenoznawstwo i szef katedry ogniowej, pułkownik, blady jak ściana, bidny pułkowniczek. Mówią do mnie, że ćwiczył teraz pluton zawodowy i miał nierówną tyralierę i dostał trójkę. Teraz wylosowali do ćwiczeń w taktyce nasz pluton, czyli oficerów rezerwy, same pokraki, krzywe nogi. Niedostateczny murowany. Groza padła na wszystkich. I właśnie major K., który prowadził taktykę, mnie wytypował na dowódcę ćwiczącego plutonu.

Major nie należał do służbistów, którzy dają ludziom w kość zgodnie z regulaminem. Takich jest dość dużo. Są jeszcze sadyści, którzy dają w kość dla przyjemności i tych, jak sądzę, jest niewielki procent. Najwięcej jest cwaniaków, którym chodzi o to, żeby to jakoś przeleciało. I taki był major K. Prowadził nas na zajęcia w pole, a słońce już coraz mocniej grzało i mówił:

- Przerwa. Chłopaki, kto ma karty do brydża?

Zawsze ktoś miał karty, grali w brydża, zbierała się wokół nich czwóreczka, jeszcze parę czwóreczek, a pod koniec tej godziny, jak słońce już przygrzało i trzeba było wracać na obiad, major K. mówił:

- Zajęcia się zakończyły, były o tym i o tym, przerobiliśmy to i to, zapamiętać. Do koszar marsz.

Nie trzeba nikomu tłumaczyć, że majora K. bardzo lubiliśmy i taktykę w szczególności. Dlaczego on mnie wytypował na dowódcę, chociaż nawet w brydża nie gram? Podejrzewam, że chodziło o to, że się urodziłem we Lwowie, a to był Wrocław i oni prawie wszyscy ze Lwowa pochodzili. Mieli takie święte przekonanie, że człowiek ze Lwowa musi być obrotny, cwaniak i nie da się zjeść w kaszy.

Wsiedliśmy do gazika, pojechaliśmy na miejsce, gdzie miał ćwiczyć nasz pluton i major K. mówi tak:

- Wszyscy barany, ćwiczą natarcie w polu, inspekcja chce oglądać tylko natarcie, bo kto by oglądał obronę.

W obronie żołnierz leży w okopie, od czasu do czasu oddaje ogień i właściwie nie ma na co patrzeć, a w natarciu robi się tyralierę i ogląda się, czy równo idzie. Podstawowa zasada tyraliery polega na tym, że się równa do pierwszego i to trzeba wyćwiczyć, no a my w tym plutonie nie ćwiczyliśmy, a jeżeli już, to bardzo dawno, wiele lat temu. Tyraliera nikomu nie wychodzi.

- Ja - mówi major K. - zrobię natarcie w warunkach miejskich, co jest przewidywane w taktyce. Między domami będziemy biegli, tam nigdzie tyraliery się nie wyciągnie. To teraz wszystko zależy od twojej głowy, Kuroń - powiada do mnie - ty musisz dowodzić i synchronizować.

Przyjechaliśmy pod Wrocław, gdzie stało parę zrujnowanych chałup, jakieś inspekty, transformator i major pokazuje, jak on to sobie wyobraża:

- Tu drużyna cekaemistów wyskakuje, jedna drużyna podchodzi, druga podciąga, tutaj między domami, tu zajmujemy, tu z okien strzelamy.

Zrobiliśmy tego z pięć prób. Wożono nas samochodem, a wokół było szaleństwo, bo po trójce z taktyki tamtego plutonu zawodowego, od nas zależał ratunek dla premii, orderów, awansów. Każdy miał do mnie jakieś przemówienie, obiecywali mi złote góry, jak wygram i absolutną klęskę, jak przegram. Generał Martin, czyli dowódca szkoły, powiedział do mnie:

- Dowódca, dostaniesz pięć - w wódce pływać będziesz, dostaniesz trzy albo dwa - zajebiu.

- Ku chwale Ojczyzny - odpowiedziałem.

Wyznaczonego dnia zajechaliśmy - oni ciężarówką, ja gazikiem - na miejsce. Stoi koło mnie trzech opasłych pułkowników, bo pułkownik w MON-ie musi być opasły. Zresztą każdy pułkownik jest raczej opasły, bo z wojskiem w polu nie ćwiczy, a tam trzeba się nabiegać. Jak słusznie mówił major K. tłumacząc swoją tolerancję: - Żeby dać w dupę innym, to sobie też trzeba dać w dupę, a mnie się nie chce, za stary jestem.

Nasz pluton lubił K. nad życie, przyrzekł sobie, że dobrze to wyćwiczy i ja pod naciskiem swoich kolegów musiałem dobrze wypaść. Więc wydaję rozkaz bojowy, co, kto, gdzie, skomplikowany jak cholera, nauczyłem się go przedtem na pamięć. Inspekcja słucha czujnie, czy ja tu czegoś nie przekręcam. Ruszamy, wszystko toczy się normalnie. Ci biegną, ci strzelają. Ale drużyna cekaemów, która miała w tym momencie wyskoczyć z inspektów i zająć transformator, nie wyskakuje. Trzeba wysłać łącznika i ich pogonić. Tylko, że myśmy przecież tego łącznika nie ćwiczyli. W wojsku żołnierz musi się wszystkiego uczyć na pamięć, bo to ma być taka nauka dla każdego debila. Rozkaz dla łącznika jest dokładnie przewidziany: łącznik, to jest wasza droga, to macie po lewej, to macie po prawej, a jeżeli pomyli się kolejność i na przykład najpierw się powie, co jest po lewej, a potem co po prawej, to można oblać. Ja ćwiczyłem dowodzenie kompanią w polu, a rozkaz do łącznika wydaje się przy szkoleniu strzelca pojedynczego, na pierwszym roku studiów, a studia zaczynałem w 1953 roku, bądź co bądź osiem lat minęło. Co tu w tej sytuacji robić? Nic nie pamiętam, w żywe kamienie, a oni stoją tu koło mnie, jeszcze moment i będzie za późno na wydanie rozkazu.

I nagle jak nie wrzasnę:

- Franek, zapierdalaj do tych cekaemistów i powiedz im, że jak natychmiast nie ruszą na transformator, to im w kurwę jebanym nogi z dupy powyrywam i dam psom do zabawy.

Ogłupiały chłopak skoczył. Zobaczyłem grozę w oczach K., natarcie ruszyło, przeszliśmy wszystko co trzeba, zakończyliśmy ćwiczenia. Na znak czerwonej rakiety drużyny się zbiegły ze stanowisk, stanęliśmy plutonem jak trzeba, ocenia nas pułkownik. I powiada:

- Pięć, pięć, pięć. Przede wszystkim dlatego, że dowódca mówił prawdziwie frontowym językiem.

Kiedy już wracaliśmy do koszar, jadący ze mną K. powiedział:

- No i widzisz, Kuroniek, jak powiedziałeś to "kurwa, zapierdalaj Franek", to poczułem lód w brzuchu, koniec mojej kariery wojskowej.

Jak to człowiek nigdy nie wie, co mu wyjdzie na dobre.

I rzeczywiście zwolniono mnie z wszystkich egzaminów wojskowych z oceną bardzo dobrą. I to, że nie zostałem po ukończeniu szkoły oficerem, zawdzięczam już tylko opinii politycznej. Rzeczywiście pływałem w wódce, bez przerwy odbywało się picie dla plutonu, a dla mnie w szczególności, wysłuchiwałem tych wszystkich mądrości o świecie kadry wyższej, niższej i średniej i to było zbliżone do tego, co opowiadał Feluś, bo oni byli zwolennikami socjalizmu, ale socjalizmu kotleta schabowego z setką wódki. No i oczywiście świat byłby prosty i zrozumiały, gdyby to wszystko urządzić po wojskowemu, tak że rozumiem, dlaczego zabrali się do tego 13 grudnia.

A jak wpadłem na pomysł tego rozkazu? To był odruch. Stałem tam i próbowałem sobie przypomnieć ten rozkaz z pierwszego roku studium wojskowego, jeszcze na PWSP, i nic, ale za to mi się przypomniało spotkanie z jakimś weteranem frontowym, który mówił:

- My na froncie nigdy nie mówiliśmy tak, jak wy tu mówicie "Łącznik, wasza droga jest taka", my mówiliśmy: "Franek, zapierdalaj". 

l dlatego zawołałem "Franek zapierdalaj", choć mój łącznik miał na imię Janek.

Kiedyś, jeszcze na sześciotygodniowym obozie wojskowym tak przemawiał do nas bardzo porządny chłop, major O.:

- Co by zrobił stary żołnierz, gdyby dostał rozkaz, żeby się posmarować czerwonym atramentem? Szybko znalazłby czerwony atrament, posmarowałby się i miałby jeszcze potem czas, żeby poleżeć. A wy zaczęlibyście się zastanawiać: a po co, do czego, komu, kto taki głupi wydał rozkaz, a potem w ostatniej chwili rzucilibyście się do czerwonego atramentu, już byście go nie znaleźli, nie posmarowalibyście się, już byście dostali w dupę i taki byłby skutek. Każde wojsko - mówił dalej major O. - i japońskie, i amerykańskie, i niemieckie - opiera się na rozkazie i nie trzeba nad nim myśleć, tylko wykonać.

Święte słowa. Pijaczek był ten major O., miły, sympatyczny, serio nas chciał wojska nauczyć, tak jak je rozumiał, a rozumiał je świetnie, choć naprawdę nie zdawał sobie sprawy z tego, co mówi.

Jeszcze na marginesie uwag wojskowych moja bardzo osobista sprawa - sprawa cwaniactwa. Niesłychanie prędko to sobie w wojsku wymyśliłem i zafunkcjonowałem jako cwaniak zupełnie przyzwoicie. Ale czy wolno mi było? Nawet nie o to tu chodzi - bo jak mogłem, to dlaczego nie - tylko czy wolno mi było w związku z tym przechodzić obojętnie obok ludzkiej krzywdy? Wtedy, w koszarach w Białymstoku, leżałem w sali, słuchałem tylko i nic, nie zbuntowałem się. Dlaczego? Mogę na to pytanie łatwo odpowiedzieć.

Wysłano mnie do wojska na trzy miesiące jako szeregowca po wydarzeniach radomskich i ursuskich. Ale nie bardzo rozumiałem, o co im chodzi - może o to, żeby mnie złapać na jakimkolwiek wojskowym przekroczeniu, może chcą mi dać wyrok. Potrzebowałem solidarności podoficerów, bo żadne dowództwo nie mogłoby mnie dosięgnąć przeskakując przez tę masę podoficerów i niższych oficerów. I nie chciałem robić żadnej wojny. Ale w ten sposób można uzasadnić milczenie wobec każdej krzywdy. Moje najgłębsze przekonanie, że nie można obojętnie przechodzić koło ludzkiej krzywdy tu się załamuje - siedzę cicho, bo mogą mnie dosięgnąć. Te wyższe racje, do których się odwołuję - w każdej sytuacji każdy ma jakieś wyższe racje, które zakazują mu wtrącać się, stanąć w obronie, wystąpić przeciw. Zawsze głosiłem, że nie wojuję przeciw wszystkim i o wszystko, że wybieram sobie to, co najważniejsze. I dlatego mogę działać tak, jak działam przez tyle lat, że nie szarpię się na wojnę z wszystkimi i wszędzie, że na przykład w więzieniu przystosowuję się, nie walczę z funkcjonariuszem służby więziennej, w wojsku nie walczę z kapralem. Pożytki takiej postawy są bezsporne, ale płaci się za to koszta moralne - stępienie wrażliwości. Przecież taką postawę można przyjąć i przejść z nią przez całe życie. I tu mam głębokie, daleko idące wątpliwości, które sprawiają, że czasem działam wbrew tej zasadzie i występuję w czyjejś obronie. Przeważnie w sytuacji, gdy krzyczą, chcą bić, biją. Wtedy buntuję się. Ale o ile rzadziej buntowałem się w wojsku czy w więzieniu niż przechodziłem obojętnie. Nie tyle obojętnie, co po prostu cicho przystosowując się do sytuacji. I to jest poważny problem moralny.

 

 

Więzienie

Więzienie ma to do siebie, że kiedy wchodzę do celi, nagle ten czas między jedną a drugą odsiadką znika i zaczyna się ciąg, ten sam ciąg tego samego wyroku. Więc choć będę wracał do wspomnień więziennych jeszcze parę razy, to teraz nie będę opowiadał o tych dwu latach za "List otwarty", ale jakby o wszystkich. Więzienie dla mnie to przede wszystkim tęsknota za Gajką. Tęsknotę, która poraża, burzy porządek świata, przeżyłem po raz pierwszy w wojsku. Początkowo nawet tego nie mogłem zrozumieć, bo przecież zdarzało nam się już na siebie czekać. Gaja miała praktykę, wyjeżdżała z dziećmi na wakacje, a ja nie miałem czasu, wyjeżdżała do Jugosławii, na badania do Tarnobrzegu... Zawsze bolało - ale było znacznie łatwiejsze do wytrzymania niż to w wojsku, a później w więzieniu. Dlaczego? Bo tamte wszystkie można było w każdej chwili przerwać? Bo sami je sobie fundowaliśmy? Na pewno tak, ale to nie wszystko. W tęsknocie wojskowej i więziennej najbardziej bolało okaleczenie świata.

Przez najważniejsze dla naszego życia lata Gaja i ja wszystko robiliśmy razem, razem myśleliśmy, razem czuliśmy, baliśmy się, cieszyli... Kiedy więc ona wyjeżdżała na praktykę, to obydwoje pozostawaliśmy w naszym wspólnym świecie. Każde z nas było samo, ale jakby w tym drugim, bo robiliśmy to, co wspólne - we wspólnie rozpoznanych i osądzonych sytuacjach. Tymczasem wojsko, a później więzienie to nie tylko była rozłąka, to był obcy świat, wobec którego nagle musiałem stanąć sam - bez Gajki. Mówię, że wszystko robiliśmy razem, ale jak zawsze w takim ścisłym współdziałaniu zrodził się między nami pewien podział ról. Ja byłem jej szaleństwem, ona moim rozsądkiem; ja byłem jej analizą i synteza, ona moim osadem moralnym. Zresztą sumieniem była Gaja nie tylko dla mnie.

Opowiem pewną historie., wyprzedzając znacznie tok narracji, która świadczy wyraźnie, kim dla nas wszystkich była Gajka. Przed samymi wydarzeniami marcowymi na Uniwersytecie doszło do prawdziwej wojny ulotkowej. Pisali ulotki wszyscy: my, uniwersytecki ZMS, nawet SB. Z naszej strony brało w tym udział całe środowisko komandoskie, autorów ulotek było wielu. Już w więzieniu, tuż przed sprawą Karol [Modzelewski] kierując się bardzo szlachetnymi pobudkami, wymyślił sobie, że dokładnie wszystkie teksty bierzemy na siebie, on i ja. Próbowałem go w grypsach przekonać, że wyjdzie na to, że ten cały ruch składał się tylko z nas dwóch i był przez nas animowany. I w pewnym momencie, kiedy było już jasne, że ta dyskusja do niczego nie doprowadzi, Karol napisał do mnie, że odwołamy się do arbitrażu Gajki. Zgodziłem się, dalszy spór był bezprzedmiotowy, choć wiedziałem, że tym razem zadecyduje ona przeciw moim racjom. I oczywiście Gajka odpowiedziała: macie wszystko brać na siebie.

Nagle poczułem, jak wiele czasu jej i sobie zabierałem. Ogarnął mnie straszny żal za każdą chwilą, za każdym wieczorem, za każdą przepyskowaną nocą, których nie spędziliśmy wspólnie tylko we dwoje. Ile jest kształtów tęsknoty, jej kolorów, odcieni - myślę, że nieskończenie wiele - tyle, ile może być stanów psychicznych. Kiedy nie chciałem jej do siebie dopuścić, kiedy zakazywałem sobie myśleć o Gajce - bo z tego rodziła się okrutna niecierpliwość serca, wytrzymać nie można - budziłem się w nocy ze snu z poczuciem dojmującego braku, pustki, dziury w sercu, kiedyś pomyślałem sobie, że czuję się jakby mi ktoś wyrwał serce i rzucił na śmietnik.

Właściwie wtedy, w więzieniu uświadomiłem sobie dokładnie, jak bardzo cały jestem w niej. Na przykład myję zęby w poprzek i przypominam sobie, że to ona mnie tego nauczyła. Kiedy piszę coś, rozważam jakiś problem i nie mam się kogo spytać, to nie znaczy, że kogokolwiek, tylko że właśnie jej nie mogę spytać. Wymyśliłem coś, zrobiłem, napisałem i pierwsza myśl: pokażę jej, jak wrócę, a tu tyle czasu trzeba czekać. Mam sobie coś za złe i słyszę jej głos: Jacuś tak nie wolno - a znowu zdarza się, że jestem z siebie dumny i także jej głosem we mnie, widzę jej oczy pełne aprobaty, podziwu. Piorę skarpetki i przypominam sobie, jak Gajka mówiła, że trzeba płukać w trzech wodach. Gimnastykuję się i myślę sobie: - No, będę dla niej wyglądał wspaniale. I przychodzi wtedy nagle taka tęsknota, kiedy czuje się, że Gajka jest i że jej nie ma.

I wreszcie tęsknota, kiedy mówią o kobietach. Przeważnie opowiadają o złych żonach. Słucham i tak wyraźnie czuję, jak wspaniała jest Gajka, w niczym do nich niepodobna. Nawet jak opowiadają dobrze, wiem, że to, co mówią, jest śmieszne. Bo jest Gajka - niezwykła, wspaniała, lepsza od wszystkich na świecie.

I wreszcie wspominanie, bo przecież czasem pozwalam sobie na ten luksus, że myślę o niej. wspominam różne zdarzenia z naszego życia. Właśnie wtedy najmocniej rodzi się niecierpliwość serca, taki skurcz serca, żeby tu była już w tej chwili, w tym momencie. Nie można czekać nawet dziesięciu minut, a tu trzeba czekać trzy łata, może nawet więcej. I listy. Niedziela - czas pisania listu. Piszę go cały dzień, wtedy pozwalam sobie myśleć o Gajce. Ale list przepuszczam przez wszystkie, niezliczone wewnętrzne cenzury - ważę słowa, żeby były pogodne, żeby się nie zmartwiła, żeby nie myślała, że jest mi źle. A zarazem, żeby nie było jej smutno, że może mi być dobrze bez niej. Gdy czytam te listy teraz, wstyd mi, że są takie wyważone. Na początku zawsze zaklęcia, prawdziwe, ale jakby nie z serca płynące. Potem o jakichś problemach filozoficznych, o czym myślę, o czym napisałem i żeby ona pracowała, żeby coś robiła, żeby nie tęskniła. Żeby nie czuła się bezbronna i żeby mi pomogła. I wtedy mój pomysł, żeby pracować razem, żeby się nad tym samym zastanawiała, więc zadaję jej różne pytania. A potem na końcu znów parę słów zaklęć, jakże prawdziwych i jakże nieprawdziwych - przecenzurowanych. I jej listy - są skowytem, skowytem bólu, tęsknoty. Myśmy jeszcze wtedy nie czytali "Pieśni nad pieśniami", nie był to czas "Pisma Świętego" dla nas obydwojga. A ona w swoich listach pisała "Pieśń nad pieśniami". Odkryliśmy to już później, kiedy razem czytaliśmy "Pismo Święte". Gajka pisała: W półśnie zdawało mi się, że leżysz koło mnie, szukałam Cię ręką, było puste miejsce, zerwałam się, zaczęłam chodzić... Ten motyw szukania, a tu puste miejsce. Ciekawe są te moje mechanizmy obronne, bo ja tych listów wtedy tak nie czytałem, dopiero teraz zobaczyłem, jak one są strasznie smutne.

I widzenia, widzenia dwudziestominutowe, bo tyle wtedy przysługiwało więźniom mojej kategorii. Te widzenia, na które ona jechała z drugiego końca Polski. Staliśmy naprzeciw siebie w "tramwaju", między nami taka długa przestrzeń. Patrzyliśmy na siebie. Coś mówiliśmy, ale nie pamiętam co. Kiedy ogłaszali koniec, zawsze przypominałem sobie to, czego nie powiedziałem, co powinienem jej powiedzieć. Potem dochodziłem do wniosku, że bardzo źle wyszło to, co powiedziałem, bo nie powiedziałem tak jak trzeba. A to jeszcze ze względu na to, że oni słuchają, a coś trzeba jeszcze przekazać, jakimś kodem. I zaraz potem pisałem do Gajki list. I taki byłem szczęśliwy, a wychodziłem z bólem. Ten cały dzień już był do niczego, ale pozostawała wielka radość, że Gajka jest i - jak pisała w listach - że czekamy, że się doczekamy.

Więzienie to ludzie, z którymi się siedzi. Ci, z którymi dzieli się małą przestrzeń przez tygodnie i miesiące, ci, z którymi dzieli się kawałek chleba, ja znacznie częściej ostatniego skręta. Dopiero wtedy można się przekonać, jak ważna jest ludzka serdeczność, możliwość podzielenia się myślą. Złość, małostkowość może w celi zniszczyć, zatruć każdą chwilę. Ciepło, dobroć, wesołość może wyciągnąć z każdej otchłani. Bez względu na to, jacy są współwięźniowie, oni są dla ciebie jedynymi ludźmi.

Najwięcej czasu spędziłem w XII pawilonie na Mokotowie, ale wiele lat przesiedziałem w ciężkich karnych więzieniach dla szczególnie zdeprawowanych recydywistów. Na pierwszy rzut oka wydaje się niemożliwe, aby z tymi ludźmi był jakiś kontakt, jakieś porozumienie. W pewnym momencie powiedziałem sobie: Jestem na nich skazany, jeśli nie będę ich traktował jak siebie samego, jeśli nie będę z nimi żył, to się odczłowieczę.

I była to wielka lekcja, wielka nauka dla mnie.

W mojej pierwszej celi siedziało dwóch facetów. Jeden to był waluciarz warszawski, chyba kapuś. Takich jak on spotkałem potem wielu. Opowiadają, jacy byli bogaci, jak wspaniale żyli, jak rzucali pieniędzmi - dziwki, samochody, wille, nocne lokale, wystawne kolacje. Ale zdarza się, że mają kłopoty z wymienieniem dań, bo nie bardzo wyobrażają sobie, co tacy bogaci ludzie jedzą. Pamiętam takiego jednego, który mówił:

- Ja, Jacuś, jadłem codziennie co chciałem, kurczaki, pomidory, jak były po 400 złotych kilo - i tu mu się urwał jadłospis bogacza.

Drugi, bardzo cichy, śniady, z czarną czupryną, w której migotały pojedyncze nitki siwizny, miał już pod sześćdziesiątkę. Nazywał się Laster Majer, był waluciarzem z wielomilionowymi obrotami, prawdziwym milionerem. Dostał 12 lat, był to największy proces walutowy w Polsce. Chodził cichutko po celi, ale nie było w nim nic z uniżoności. Nie śpieszył się, nigdzie nie chciał być pierwszy, ani do mycia, ani do kibla, ani do stołu, ani do miski. Przyszedłem do celi z trzema czy czterema paczkami papierosów całego majątku. Paliłem bardzo oszczędnie. Minął jakiś czas i papierosów mi nie ubywało - zorientowałem się, że on mi je dyskretnie podrzuca. Później siedziałem w wielu celach, gdzie dzielono wszystko - jedzenie, papierosy, te zresztą niezbyt chętnie - ale akurat w tej celi takiego obyczaju nie było. I to, że on mi je dawał tak, żebym tego nie widział, bardzo mnie wzruszyło.

Na spacerze przyznał mi się, że fryzjer, który przychodzi do celi, zaproponował mu wyniesienie listu i napisał po żydowsku do żony, żeby poszła do prokuratora Koguta i dała mu milion czy dwa. Już go kiedyś w ten sposób wykupiła. Aż mnie zmroziło i mówię:

- Kogut siedzi już tu gdzieś w sąsiedniej celi.

I rzeczywiście spotkałem potem kogoś, kto był w celi z prokuratorem Kogutem. Była to wtedy jedna z większych afer w sądownictwie.

Przez całą Polskę Ludową Laster zajmował się handlem walutą i złotem. Miał różne kontakty z Laskowerem, wielkim hurtownikiem z Wiednia, który utrzymywał sklepy tylko dla turystów z Polski. Kto przejeżdżał przez Wiedeń, wstępował do Laskowera, można tam było dostać wszystko, co w Polsce szło. Majer - kiedy ziemia zaczęła mu się palić pod nogami, kiedy zorientował się, że SB wie wszystko o nim - poszedł na pocztę do automatu i zadzwonił do Laskowera. Zwykle przedstawiał się jako Zieliński, a teraz podał nazwisko Słonecki. A tamten:

- Zaraz zaraz, jaki Słonecki, ja nie znam żadnego Słoneckiego.

- No, proszę pana, zaraz panu opowiem i pan przypomni sobie. Pańska ciotka Sara była krewną mojego brata ciotecznego Abrahama.

- A, Laster Majer, to pan się już nie nazywa Zieliński?

Ja wybuchnąłem śmiechem, a on smutno pokiwał głową:

- Pan się dziwi? Laskower ze mną rozmawiał jak mądry Żyd z głupim Żydem. Pan wie, jak rozmawia mądry Żyd z głupim? Przez telefon z Paryża.

Majer siedział nie pierwszy raz. W 1951 roku wprowadzono dekret, który karał śmiercią przechowywanie obcych walut i złota innego niż własna biżuteria, obrączki. Trzeba było złoto i walutę pożyczać - albo oddawać - państwu. Majer opowiadał, jak bili go i torturowali, żeby ujawnił, gdzie schował złoto. Pewnego dnia przyprowadzili do niego żonę, a ta waliła głową o ścianę, że go zabiją, że ona go kocha, że chce go ratować.

- Ona głupia, nic nie rozumiała - mówił - że ona mnie niszczy, pieniądze niszczy, rodzinę niszczy, wszystko niszczy.

Któregoś dnia zaproszono go do pokoju przesłuchań, gdzie siedział jakiś funkcjonariusz wyglądający na Żyda.

- Majer, Majer - powiedział - patrzyłem w te wszystkie papiery, ty przecież musisz być spokrewniony z Abrahamem Rosenkrancem. No, przecież ty jesteś mój kuzyn, napijesz się herbaty, tam przecież ci nie dają.

Przynieśli herbatę, jakieś kanapki, nim zaczął jeść, "kuzyn" ciągnie.

- Tyle czasu się nie widzieliśmy, powiedz, masz gdzieś złoto? Oni tu ciebie zatłuką, ty musisz myśleć, jak się ratować. Ja ci pomogę, ale powiedz, gdzie masz, gdzieś choć troszkę złota?

- Nie mam - mówi Laster Majer.

I ryk, i krzyk, i w mordę, i ze schodów. Potem stale mówił:

- Tam stała herbata, kanapki, a ja ich nawet nie tknąłem.

Majer miał sklep tekstylny w Legnicy, z którego utrzymywała się cała rodzina. I oprócz tego robił te wszystkie obroty złotem, dolarami. Pytam go:

- Majer, po co ci te pieniądze? Zebrałeś ich tyle, co ty z nimi robisz?

Spojrzał na mnie zupełnie nie rozumiejącymi oczami.

- Jak to, przecież pieniądz musi być w obrocie.

Tak jak koń jest wyścigowy, a pies myśliwski, ten Majer był handlowcem.

Kiedy siedziałem pierwszy raz w więzieniu, w 1964 roku, był tam taki chłopiec, Maryś, jasny, rudziejący, już pod trzydziestkę, z przedwojennej złodziejskiej rodziny z Woli. Chyba jedyny ze złodziei, z jakimi się zetknąłem w więzieniu, który miał pamięć sięgającą daleko poza teraźniejszość. Mawiał do mnie:

- Teraz to nie jest życie. Człowiek siada na parę lat. Przed tamtą wojną mój ojciec, trzech braci, dziadek, wszyscy chodzili na skok. Kiedy się powalili, to babcia szła do Żyda - wtedy jeszcze nie wiedziałem, że to nie narodowość, tylko zawód, paser nazywa się Żyd - pożyczała te parę złotych czy rubli na kaucję i oni za kaucją wychodzili.

Kiedyś budzi się rano, przeciąga i mówi:

- Gołąbki mnie się w nocy śnili. Dostanę list miłosny, pewnie od prokuratora, sankcja mnie się dzisiaj kończy. 

Był taki pogodny, życzliwy ludziom.

Jako jeden z nielicznych więźniów mówił o kobietach z życzliwością. Uważał, że kobieta to też człowiek, choć opowiadał mi tylko o kurwach. Miał więzienne warcaby, domino, podczas gry śpiewał:

 

Jeszcze jeden nowy gmach

Zrobim wyłom my przez dach

W Warszawie

Psów się kręci cały rój

A my kładziem na nich chuj

W Warszawie.

 

Mieszkał za dworcem Zachodnim. Jakbyś był w naszej dzielnicy, to co mieszkanko - mówił - złodziej, kurwa i ment. Z jego opowiadań wyłaniała się idealna symbioza policji ze złodziejami - wszyscy z tego samego środowiska. Ostatnio był już tylko złodziejem kolejowym i trochę wozakował u jakiegoś prywaciarza. Opowiadał taką historię:

- Patrzę, jedzie przede mną ciężarówka, spada z niej wielkie koło, bach, bach, walnęło w jakiś osobowy samochód. Doskakuję szybciutko i mówię: panie, moje koło uszkodziło panu samochód, masz pan tu stówę.

W tym miejscu któryś z naszych kolegów z celi, chyba też złodziej, pyta:

- Maryś, co ty, czemu dałeś forsę?

Myśmy na siebie popatrzyli i wybuchnęliśmy śmiechem.

- On wziął stówę - powiada Maryś - ja koło warte parę tysięcy.

Letni wieczór, wspaniały księżyc wschodzi nad kaprawą ulicą. Podciągamy się z Marysiem do okna, wysoko i patrzymy. Czuję, że Maryś cały chłonie ten widok i nagle powiada do mnie:

- Jacuś, kurwa, żeby mi ktoś taki widoczek wydziargał. 

Bo Maryś jest cały wytatuowany na najprzeróżniejsze sposoby. A za chwilę pyta:

- Czy to prawda, że za taki widoczek można majątek zrobić? Jakby taki landsztaft pierdolnąć.

I rozumiem, że Marysiowi w momencie, kiedy zachwycił go księżyc, nagle przyszła myśl, że należałoby go ukraść. Był właśnie takim złodziejem - kradł tak, jak biega koń wyścigowy, a pies myśliwski poluje. Kradzież była sensem jego życia. Przy tym wszystkim był wrażliwy na piękno i literaturę. Ja miałem u niego wielkie wzięcie, bo często opowiadałem wieczorami różne historie. Siedział za to, że razem z kumplami rąbnęli cały wagon penicyliny. Penicylinę sprzedali, kumple poszli oblewać skok, a on został, żeby czytać "W pustyni i w puszczy". Jak mówił:

- To była git książeczka. Chociaż jak ją czytałem za Niemca, to tych dzieciaków goniły nie Araby, tylko ruskie. No, sfałszowali, ale książeczka jest git.

Kumple po pijanemu pojechali kraść rowery i przy tym zostali wszyscy aresztowani. Przy okazji ktoś tam musiał przykapować Marysia. Prowadzą ich do pacygi, to znaczy do brania odcisków palców - to tak się wtedy nazywało, jeszcze przedwojenna nazwa, teraz już zaginęła. I po kolei wołają:

- Kolarz, kolarz, kolarz.

Wreszcie dochodzi do Marysia, a on mówi:

- O, nie, farmaceuta.

O jednym jeszcze złodzieju mógłbym powiedzieć to samo, co o Marysiu. Nazywał się Czesiek. Kradł w Warszawie, mieszkał w małym miasteczku w Kieleckiem. Też był z przedwojennej, złodziejskiej rodziny, a uprawiać zawód zaczął jeszcze przed wojną. Miał żonę i córkę, która ukończyła technikum, pracowała jako księgowa, była członkiem partii. Był bardzo dumny z tego, że - jak mówił - wyprowadził dziewczynę na ludzi.

Złapano mnie na jakimś przekroczeniu i Czesiek tak wykręcił, że padło na niego, nie byłem w stanie mu w tym przeszkodzić. Potem pytam:

- Po co ty to wziąłeś na siebie?

- Zabraliby ci widzenia - mówi on - przecież widzę, jak bardzo ci na nich zależy, a mnie dadzą kabarynę.

Narazić się na kabarynę, na niebezpieczeństwo, to już jest spore poświęcenie. On miał taki pogodny, życzliwy stosunek także do innych ludzi.

Fakt, że obaj pochodzili z przedwojennych, złodziejskich rodzin, to - myślę - nie był przypadek. Wówczas bowiem kradzież była zawodem. Sprzyjała temu polityka karna pozwalająca uprawiać zawód z drobnymi przerwami, kalkulować sobie, na ile się pójdzie siedzieć. Ciągłość środowiska była wielka. Teraz wyroki wyłączają człowieka na wiele, wiele lat, więc środowisko nie jest trwałe. Co prawda, starzy kasiarze, klawisznicy, doliniarze tłumaczyli mi, że świat przestępczy tak naprawdę skończył się z I wojną światową, że olbrzymi teren cesarstwa rosyjskiego dopiero dawał możliwość właściwego działania, ukrywania, "upłynniania blitu". Wprowadzenie bezgotówkowego obrotu, papierów wartościowych właściwie zniszczyło kasiarstwo. Skończyły się czasy, kiedy kupcy w kantorach, w grubych kasach trzymali złoto, biżuterię, brylanty. Mimo to środowiska przestępcze trwały wciąż jeszcze przez całe 20-lecie międzywojenne, rozbiła je dopiero II wojna światowa i późniejsze migracje ludności. Jeszcze przed wojną stałość środowiska, przestrzeganie norm, zawód, który dawał względnie regularne zarobki, a zarazem wymagał pewnego kunsztu - wszystko to sprawiało, że mogły istnieć normalne rodziny, gdzie dzieci wychowywały się w miłości. W związku z tym możliwa była ciągłość pokoleniowa, a więc i transmisja kulturowa. Młody człowiek pochodzący z takiej rodziny i zostając złodziejem mógł jednocześnie żyć w świecie wartości, być przyzwoity, uczciwy, rzetelny, lojalny, mieć życzliwy stosunek do świata i ludzi.

Tego wszystkiego olbrzymia większość moich kolegów z dna społecznego nie miała. Tych, którzy wychowywali się we własnych rodzinach, którzy by mieli ojca czy choćby tylko matkę, w więzieniach dla recydywistów - we Wronkach, w Sztumie - było bardzo niewielu. I ci często nienawidzili swoich matek. Pochodzili z rodzin alkoholików, prostytutek, absolutnie wyzbytych więzów społecznych. Oni sami również takie rodziny zakładali - jeśli zakładali, które prędko się rozlatywały i wszystko, co o nich opowiadali, wskazywało, że ich dzieci będą reprodukować tę straszną krzywdę ludzką.

Wielu, w samych Wronkach poznałem osiem albo dziewięć takich przypadków, to były dzieci wywiezionych w czasie wojny na roboty Polaków i niemieckich kobiet lub odwrotnie. Gdy takie "zhańbienie rasy" się wydało, rodzice szli do obozu koncentracyjnego, a dzieci - do domu dziecka. Były to dzieci nienawidzone, przyczyna klęski, upadku, sponiewierania.

Mnóstwo było kiedyś dziećmi niczyimi, porzuconymi, które w ogóle nie znały swoich rodziców. Takich nazywam absolwentami państwowej akademii zbrodni. Dzieci z rodzin, które pozbawiono praw rodzicielskich oraz takie, które uporczywie popełniały różne przestępstwa i trafiały do potwornej instytucji - domu wychowawczego. Są tam razem - nieletni przestępca i dziecko z rodziny nie gwarantującej właściwej opieki. Dom wychowawczy przeważnie jest miejscem, gdzie wychowawcy biją, znęcają się. Cała kultura oficjalna jest im wykładana przez ludzi, którzy są źli, którzy tylko odbierają, nie pozwalają. Jest cały gigantyczny system zakazów. Oczywiście, chodzi się na telewizję, do kin, na przepustkę, ale pamięta się przede wszystkim, że za karę zabrano telewizor, kino, przepustkę. To dotyczy wszystkiego. Szkoła, do której się goni pod przymusem. Źle się uczą, więc szkoła jest dla nich pasmem klęsk. Właściwie po co mają się uczyć? W świecie, do którego wyrastają, do niczego nie jest to potrzebne.

Dzieci te bez przerwy się zrywają. Zrywka - to znaczy ucieczka. W czasie zrywki popełniają przestępstwa, więc gdzieś tam po 12 czy 13 roku życia płynnie przechodzą do domu poprawczego, znowu zrywki, zrywki, zrywki i płynnie przechodzą do więzienia. Żyją z tego, co im się trafi, to są właśnie popaprańce - jak mówiono o nich w gwarze przedwojennej - niefachowi złodzieje. Popapraniec nie umie kraść, nie ma żadnych umiejętności, bierze co mu popadnie - staruszce torbę wyrwie, pijanemu, koledze, matce, siostrze, sąsiadowi z tej samej celi. Wszystko mu jedno, po prostu tyle ma tego życia, ile weźmie, a weźmie wszystko, co mu pod ręką leży. Ani norm, ani zasad nie mają - zniszczono w nich wszystko. Czuje się w nich takie gigantyczne, olbrzymie pragnienie miłości, sensu życia. Są samotni i bezbronni, z poczuciem obcości wobec świata. I agresji, której właściwie nie można na nikim wyładować, z którą się musi żyć.

W gruncie rzeczy ważna jest jedynie więź koleżeńska. Jest ona okrutna, wymagania są straszne, ale można awansować, przestać być najgorszym, stać się swoim. To jest jedyna więź, którą się zna. Jedyna miłość, którą się zna. Jeśli to można nazwać miłością, ale coś w tym takiego jest, w takim absolutnym kumpelstwie. Znałem chłopców opętanych lojalnością, takich co to mogą rękę przebić nożem dlatego, że kolega to zrobił. Zastawka, czyli zakład, kto nie przebije - frajer, i wszyscy przebijają sobie nożem rękę. Byłem przy tym, jak jeden z nich przyłożył sobie do piersi rozpalone krawieckie żelazko. Pracowałem wtedy w pralni, gdzie naprawiano i prasowano bieliznę.

Wypalił sobie na piersi znak żelazka na rzuconą zastawkę - kto nie ten frajer.

Z tej ślepej agresji rodzą się samouszkodzenia. Te najstraszniejsze rzeczy, które oni sobie robią - połyki, czyli łykanie jakichś drutów czy nawet kabłąków od wiader, zasypki, czyli wcieranie w oczy tartego szkła, atramentu, ołówka kopiowego, tuszu z długopisów, rozpruwanie sobie brzucha, żył. Niedawno wprowadzono zasadę, że samouszkodzenie operuje się bez znieczulenia - lekarz występuje tu jako kat - że czas pobytu w szpitalu więziennym nie jest wliczany do kary. A liczba samouszkodzeń nie zmniejszyła się i władze penitencjarne nie mogą tego zrozumieć. Człowiek samotny, zaszczuty, nie może na nikogo skierować swojej dzikiej agresji, a więc kieruje ją wreszcie na siebie. Samouszkodzeniowcy to są właśnie ci bardziej wrażliwi, niekoniecznie ci najbardziej prześladowani.

Znałem takiego Henia Świątkowskiego, nie wiem, za co siedział, dziecko ze "zhańbienia rasy". Już nie żyje. Na brzuchu miał błonkę - rozrywał ją palcami, by się nie zrastała. Stary samouszkodzeniowiec, taki, który już wiele razy to robił, samouszkadza się przy każdej właściwie napotkanej przeszkodzie. Jakiś interes robi, przerzuca nie swoją herbatę i nie swoje papierosy, przepada mu, więc żeby pokazać, że mu zabrali, że on to spłaci - po prostu szarpie brzuch. I tak w każdej sytuacji.

Henio był ciekaw świata. Przychodził do mnie z najróżniejszymi pytaniami. Bardzo się interesował hippisami, próbował ich zrozumieć, co dla tego środowiska jest bardzo trudne, bo hippisi to przecież podkultura kobieca, a oni nienawidzą wszystkiego, co kobiece. Tymczasem Henio Świątkowski potrafił to przezwyciężyć, starał się naprawdę zrozumieć obcych. W pralni, gdzie pracowałem, odbywały się wielkie dyskusje. Pamiętam, jak Henio kiedyś krzyczał, że chciałby być esesmanem, a wszyscy mu basowali. Mówię do niego:

- Heniu, co ty, czy ty wiesz, kto to jest esesman? To jest menta i gad [policjant i strażnik więzienny]. 

A on mówi:

- O nie! nie! Czy on może tu przyjść ten gad i każdego zastrzelić? Nie może, musi się stosować do jakiegoś prawa. A esesman mógł każdego zastrzelić.

Miał taką wizję świata, że hitlerowcy to byli gangsterzy przy władzy. W studiach psychologicznych i socjologicznych nad faszyzmem często rozważa się taką tezę, a oni w więzieniu sami do tego doszli. Propaganda jakoś do nich dociera, oczywiście odwrócona do góry nogami, ponieważ nienawidzą panujących, każdego porządku. A skoro panujący porządek jest przeciw hitlerowcom i esesmanom, to oni są za nimi. Był tam prawdziwy kult SS. Kryło się w tym pragnienie, żeby mieć władzę nad państwem i wtedy dać całemu społeczeństwu w kość.

Wstrząsający jest ich stosunek do Pana Boga. Są niewierzący, na takiej prymitywnej zasadzie, którą streścił kiedyś kierownik pralni - klawisz, działacz TKKŚ [Towarzystwo Krzewienia Kultury Świeckiej]:

- Ja wierzę, ale w kawał miecha i pół litra.

Ale w ich ateizmie jest coś więcej - nienawiść do Boga, wściekłość, agresja. Ich bluźnierstwa mną szarpały, wtedy odkryłem w sobie, że to jest moje sacrum. Są jak dzikie zwierzęta w klatce, taki dziki rozszalały kot, który może się na każdego rzucić, każdego pogryźć. Dopiero w więzieniu zrozumiałem, skąd się biorą te wszystkie okrutne morderstwa w kilku, w kilkunastu, o nic, o parę złotych. Dopiero ci starsi, którzy już przesiedzieli kilka wyroków, zaczynają się bać, chociaż czasami mam wrażenie, że uciekają do więzienia, jakby gdzie indziej nie umieli żyć. Ale ten bezmiar okrucieństwa cały czas występuje - tłuc, znęcać się. Obcy jest szczególnie groźny, ze strachu szukają czegoś, co by go mogło do końca splugawić, uczynić bezbronnym.

Romek Wojciechowski - człowiek, który jedenaście lat siedział, a potem był współpracownikiem KOR-u, alkoholik, który się załamał w śledztwie w stanie wojennym - napisał wspaniały tekst o więzieniu "Trzeci stopień odczłowieczenia". Młodzi chłopcy dorastają w więzieniu, w tym stadzie mężczyzn, całe lata odizolowani od kobiet - nie tylko od stosunków płciowych, ale w ogóle od kontaktów z kobietami. Jak bardzo jest to ważne, odczułem sam. Byłem w Sztumie, gdzie pielęgniarkami są kobiety. Chodzą po oddziałach, roznoszą lekarstwa, można z nimi zamienić parę słów, poprosić o proszek itd. Potem przeniesiono mnie do Potulic, gdzie sanitariuszami są więźniowie i przez rok nie miałem żadnego kontaktu z kobietami, tylko widzenia z Gajką. Odczułem wyraźnie różnicę. Kontakt z kobietą jest człowiekowi potrzebny do pełnego życia, a oni są go pozbawieni, totalnie izolowani przez całe lata. Wpadają w obsesje. Nie mam zamiaru powtarzać tego, co niesłychanie trafnie i głęboko pisał Romek o odczłowieczeniu przez głód seksualny i wszystkie formy zastępcze. Powiem tylko tyle, że cała podkultura więzienna, która jest ich jedynym ratunkiem, zbudowana jest w gruncie rzeczy wokół seksu.

Na przykład nie można używać słowa "ciągnąć", bo ciągnie się "druta" i "czerwony", bo czerwony to chuj. Nie można powiedzieć "łeb", bo to jest nazwa członka męskiego. Nie można powiedzieć "potem", bo kojarzy się z potem, a pot z seksem. Nie można powiedzieć do "człowieka", to znaczy pełnoprawnego więźnia, swojego kolegi "kochany", "miły", "ładny". W gruncie rzeczy nie wolno używać żadnych słów, które by brzmiały kobieco, były miękkie, ciepłe. Zakazany słownik się rozszerza. Na przykład dawniej mówiło się na pociąg - "pociąg". Teraz już nie można, bo to kojarzy się z "ciągnij". Zamiast ciągnij mówi się "targaj", a zamiast "pociąg" - "targacz".

Homoseksualizm kwitnie w więzieniu, ale "człowiekowi" dozwolony jest tylko homoseksualizm czynny, ten, który pełni rolę kobiecą, jest "cwelem". "Człowiek", który zostaje "cwelem" - przestaje istnieć. Wybiera się świeżego, obcego, frajera, który nie ma układów, nie ma powiązań. Zbiorowo się go gwałci. Potem już zostaje cwelem i to za nim idzie, niszczy go wszędzie.

Nie można siedzieć z nim przy jednym stole, nic można go dotknąć, nic można mu podać ręki. Nigdy nic ma racji, można mu zabrać wszystko. Nie ma dla niego żadnego ratunku.

Kiedy zacząłem pracować w pralni, zrobili mnie brygadzistą. Nie wiem, czy stało się to przez niedopatrzenie ochrony - jako polityczny nie miałem prawa pełnić żadnych funkcji - czy było zamierzone. Wkrótce mnie zdjęli, ale gdybym dał się podejść i rządził tak, jak powinien brygadzista, to potem poszedłbym między chłopców na zatłuczenie. Jednak nie dałem się nabrać i zaakceptowano mnie.

Mój szef, kierownik pralni, siedział w swoim kantorku i w ogóle nie wychodził, a ja musiałem wszystko zorganizować, wszystkimi rządzić, rozdzielić cięższą i lżejszą pracę. Można mnie było nie posłuchać i wtedy ja nic nie mogłem zrobić, co najwyżej pójść do mojego gada z raportem i normalnie brygadziści takie rzeczy robili. Przy wirówkach praca była niesłychanie ciężka, a przy składaniu bielizny raczej lekka, więc był taki obyczaj, że przy wirówkach stawali nowi. Była tam spora rotacja i często się zmieniali. Pewnego dnia przyszła ekipa nowych i żaden z nich nie chciał objąć wirówki. Tymczasem poprzedni wirówkowy już zszedł - nie mogłem mu powiedzieć, żeby został, a bez wirówki pralnia w ogóle nie może pracować. Poszedłem do kierownika a on mówi:

- Zrób na niego raport.

To ja wróciłem do suszarni, gdzie byli wszyscy, usiadłem na ławeczce i mówię:

- Pierdolę tę całą pralnię, niech mnie zdejmą.

- Co się stało? - pytają chłopaki.

Opowiadam, zrobiła się cisza, popatrzyli na siebie i Andrzej krawiec - to jest wysoka fucha, bo przy maszynie można szyć różne rzeczy i sprzedawać - podniósł się i poszedł na wirówkę. Wtedy zrobił się krzyk, wszyscy naskoczyli na nowego i w rezultacie poszedł na wirówkę, pralnia ruszyła. Muszę powiedzieć, że ten numer uważam za wielkie poświęcenie ze strony Andrzeja.

Z poświęceniem dla kumpla, czasem nawet wielkim poświęceniem, spotykałem się w więzieniu wiele razy. Przekonałem się, że oni wszyscy poszukują miłości i właśnie przez brak miłości są okaleczeni. Niestety, nie umieją kochać i stąd chyba to poświęcenie, bo zrobić sobie krzywdę potrafią, a na co dzień współżyć z drugim człowiekiem - nie.

I może właśnie dlatego, że ci moi tak strasznie okaleczeni bracia więzienni nie nauczyli się kochać matki i ojca, rodzeństwa, a w związku z tym także kobiety, to nie mogli też pokochać żadnego działania, nie mieli żadnej pasji twórczej. Bo myślę, że pasja twórcza wyrasta z miłości do człowieka. Choć może być przeciwnie.

Poznałem we Wronkach chłopca, który malował - jak się później dowiedziałem - jego obrazy były cenione przez znawców, zrobiono mu nawet wystawę. Miał klasyczny, wronkowski życiorys: zakład wychowawczy, dom poprawczy, więzienie. Nawet nie znał swojej matki, a o ojcu nie umiał powiedzieć nic ciepłego. Ten chłopiec pięknie opowiadał o swojej dziewczynie, pokazywał mi jej listy. Oni się naprawdę kochali. Jak na Wronki to prawdziwy cud. Siedziałem też przez pewien czas w jednej celi z niemłodym już człowiekiem, wielokrotnym recydywistą. Pisał zupełnie niezłe wiersze, drukowali go we Współczesności i w Poezji, które dedykował swojej żonie.

Obaj tworzyli, nim zaczęli kochać, jak widać, twórczość pomogła im pokochać człowieka. Zrozumiałem wtedy, tam na samym dnie człowieczeństwa, że miłość i tworzenie - nierozerwalnie ze sobą związane - są sensem ludzkiego życia, że żyć po ludzku można tylko, gdy się kocha i tworzy. Tyle że twórczość to pewnie wcale nie tylko to, co się powszechnie tym słowem określa. Może tworzył w tym swoim złodziejstwie Maryś, gdy chciał ukraść księżyc, czy w handlu walutą Laster Majer?

Tworzyć można we wszystkim, co się robi w życiu. Aby zrozumieć człowieka - pomyślałem wtedy - należałoby poszukać takiego sposobu widzenia aktywności ludzkiej, który by ją objaśniał nie jako reakcję na bodźce otoczenia, ale jako tworzenie swojego życia i świata. Właśnie, a czy przypadkiem nie jest tak, że człowiek musi choćby w najbardziej okaleczony sposób coś tworzyć? Może wobec tego moi więzienni koledzy też coś tworzą i jakoś kochają. Całkowicie pozbawieni kultury ludzkiej tworzyli sobie, tak jak umieli, kulturę zamkniętej, męskiej społeczności odrzuconych i represjonowanych przez wielkie społeczeństwo - podkulturę więzienną. Ta podkultura, ich język, znaki, obyczaje, zakazy, nakazy, obowiązki - to wszystko dawało im trochę więzi międzyludzkiej, trochę solidarności. I stąd biorą się tacy jej nieprzejednani fanatycy.

W tym miejscu chciałbym opowiedzieć o człowieku, który naprawdę tworzył i kochał, a umiał robić tylko miliony. Wczesną wiosną 1969 roku do mojej celi w pawilonie XII więzienia mokotowskiego wprowadzono starszego już, szczupłego, niskiego, śniadego, czarnowłosego mężczyznę. Wyglądał na cudzoziemca i mówił wyraźnie źle po polsku. Przedstawił się: - Kowarski. Siedzący ze mną rzemieślnik z Wrocławia, skłonny do emfazy powiedział:

- Pan sobie nie zdaje sprawy, kogo pan tu spotkał. To jest Jacek Kuroń. 

Nowo przybyły rzucił się na mnie, zaczął ściskać i mówi:

- Ach, panie Jacek, jak ja się cieszę, że ja pana spotkałem. Jaka to dla mnie radość spotkać takiego człowieka, takiego wielkiego człowieka. Skurwysyny zamknęli mnie do więzienia, ale nawet dobrze, że oni mnie zamknęli, bo mogę pana tu spotkać.

Był uszczęśliwiony i w kółko to powtarzał, a w chwilę potem wziął na bok tego, który mnie przedstawił i zapytał:

- Kto to jest ten Kuroń?

Dopiero potem zorientowałem się, że to był jego sposób życia.

- Nie ma człowieka, którego nie dałoby się kupić - mawiał.

Sprzedał państwu za kilkanaście milionów złotych wodę dolaną do moszczu, z którego produkowano wino. Śmiałem się, że uwierzył w cud w Kanie Galilejskiej, ale nie za to siedział, bo kiedy go zamknęli, kupił natychmiast milicję, sąd i prokuraturę powiatową, za jakiś czas posadzono go znowu i wtedy przekupił milicję, sąd i prokuraturę wojewódzką. Poznałem nawet kapitana milicji, nomen omen Wodę, który siedział właśnie za to, że dał się nabyć panu Hirszowi-Kowarskiemu. Przed chrztem Kowarski tak się nazywał i tak do niego zawsze mówiłem. Kupiłby na pewno, gdyby mu pozwolono, Prokuraturę Generalną, Sąd Najwyższy i Komendę Główną Milicji Obywatelskiej, ale tymczasem przyszedł marzec 1968 roku i w ramach akcji antyżydowskiej aresztowano Hirsza-Kowarskiego, już teraz przede wszystkim za przekupstwo.

Hirsz wojnę przeżył w ZSRR w łagrze. Wrócił nagi i bosy. W krótki czas potem był już milionerem, właścicielem licznych wytwórni win. Aresztowano go, wypuszczono gołego i bosego, i znowu zrobił miliony. I to się powtarzało, aż wreszcie litujący się nad nim funkcjonariusze Urzędu Bezpieczeństwa mówili:

- Panie Kowarski, czy pan musi robić te miliony, czy pan nie wie, w jakim pan żyje ustroju? 

Na co Hirsz odpowiadał stale:

- Kiedy ja nie umiem nic innego robić. Każdy człowiek w życiu musi umieć coś robić - ja umiem robić miliony. Ja muszę robić miliony, bo inaczej co by ze mnie było? Na co ja miałbym żyć?

Lubił sobie pofilozofować na różne tematy. Kiedyś w ramach takiej refleksji nad światem i ludźmi powiada:

- Oświęcim, pomyśl pan, panie Jacku, ile oni tam ludzi namordowali. No pomyśl pan dobrze - pięć milionów dolarów. 

Dla niego liczba pięciu milionów ludzi była abstrakcyjna, ale pieniądze nie. Kiedy postanowił się ochrzcić, chodził do kościoła i modlił się:

- Panie Jezus, ja we wszystko mogę uwierzyć, ale nie w to, że ty jesteś Bogiem. Zrozum, ty może jesteś mądry człowiek, wielki, ale ja nie mogę uwierzyć, że jesteś Bóg. Ty mnie na pewno rozumiesz, bo ty jesteś nasz. Proszę cię, jeśli ja mam się nawrócić, to ty daj mi jakiś znak.

Nawrócił się i codziennie wiele godzin się modlił. Rozkładał ręcznik, na ręczniku kładł figureńkę Matki Boskiej, otwierał książeczkę do nabożeństwa - a był analfabetą - i kołysał się nad tym całując za każdym razem to figurkę, to książeczkę do nabożeństwa. Kiedy mówiłem:

- Hirsz, muszę się odlać.

- Chwileczkę, tylko zakryję oczy Najjaśniejszej Panience - odpowiadał.

Dlaczego się ochrzcił? W 1939 roku Rosjanie weszli na wschodnie ziemie Polski, do małego miasteczka, w którym Hirsz mieszkał z żoną, ojcem i dziadkiem, w patriarchalnej żydowskiej rodzinie. Nawet nie znał polskiego, żył w klasycznym getcie. Z jakiegoś powodu podpadł Rosjanom i został aresztowany. Pod więzienie przychodziła żona z dziećmi, bracia, bracia żony, matka, ojciec, dziadek. Walili głowami o próg, prosili, płakali, ale to nic nic pomogło - Hirsza wywieziono do łagru.

- Tymczasem - opowiadał Hirsz - to musiał być palec Boży, bo oni tak płakali, płakali, a przecież tylko ja jeden ocalałem, a oni wszyscy zginęli. W wywiezieniu do łagru był palec Boży, a skoro tak, to znaczy, że Bóg chce, żebym ja żył. Wobec tego muszę zrobić wszystko, żeby żyć. Ale tu nie ma życia dla Żyda. Muszę przestać być Żydem.

I biedny wymyślił sobie, że wystarczy się ochrzcić, żeby przestać być Żydem. Chodził więc do kościoła i prosił Chrystusa, żeby mu dał znak, bo nie chciał żyć fałszywie. Aż wreszcie ukazał mu się kiedyś we śnie Chrystus.

- Kazał mi dotknąć ran - mówił - czułem krew na nich, czułem ciepło ciała. I powiedział: musisz zostać, musisz żyć. Wtedy już wiedziałem, że mogę się z czystym sumieniem ochrzcić.

Doskonale rozumiał, że tym razem wsadzono go za to, że jest Żydem. Prosił żonę - Polkę, żeby dostarczyła mu papiery zaświadczające, że córkę wychowuje u sióstr, że sam chodzi do kościoła, przystępuje do spowiedzi i komunii. Chciał się w ten sposób bronić. Głupi? Ale czy naprawdę głupi?

W marcu 1968 r. specjalny pawilon MSW był pełen szmoncesów - wszystko, co mogę powiedzieć o siedzących tam ludziach, brzmi jak żydowski dowcip. Na przykład wspólnicy Hamburger, Berlinger i Frankfurter siedzieli rzekomo za oszustwo przy produkcji kamieni półszlachetnych. Kogo i gdzie oszukali - naprawdę nie byłem w stanie się połapać. Jednak nawet jeśli kogoś oszukali, nie była to sprawa dla Służby Bezpieczeństwa, dla MSW. Frankfurter opowiadał mi:

- Panie, ten ustrój musi upaść. Ja miałem w Białymstoku przed wojną niedużą kamieniczkę. I jak Ruskie przyszli, to tę kamieniczkę zabrali. Ona była cała gotowa, tylko na balkonie nie zrobiłem metalowej barierki. Wiesz pan, oni do tej pory tej barierki w mojej kamienicy nie dorobili.

Goldberg, handlarz walutą i zegarkami, wsławił się swoim dialogiem z sądem. Sąd powiada:

- Jeżeli oskarżony wszystko tak szczerze mówi, to dlaczego oskarżony nic nie mówi o tych zegarkach za trzy tysiące dolarów?

- Co ja będę Wysokiemu Sądowi takimi głupstwami głowę zawracał.

Goldberg miał w Izraelu plantację pomarańczy. Kupił ją sobie za pieniądze, które tutaj zarobił na handlu. Kiedyś wychodziliśmy na spacer, oddziałowy drzemał sobie przy drzwiach, bo to była niedziela, nic się nie działo. Goldberg podbiegł do niego, poklepał go po plecach i powiedział:

- Panie oddziałowy, pan jesteś porządny człowiek, jak pana wezmę ze sobą do Izraela, pan mi będziesz mój gaj pomarańczy pilnował, co pan będziesz pilnować tych łobuzów?

Papiernik, który wszystkie Sylwestry spędził w PRL-u w więzieniu, opowiadał, że kiedy raz na Sylwestra znalazł się na wolności, to nie wiedział, co w tym czasie robić. Miał geografię Polski doskonale opanowaną, wymieniło się jakąkolwiek nazwę, a on mówił:

- Tam jest ośrodek pracy, tam byłem. Tam jest więzienie, ja tam siedziałem.

Nawet Zakopane znał tylko z tej strony.

Prócz nich byli ludzie, którzy siedzieli już w ogóle bez żadnego powodu.

Wacek Matula, redaktor z Expressu Wieczornego, siedział za to, że przetłumaczył na polski wydaną w RFN-ie książkę swojego brata o tym, jak ten ocalał w czasie wojny. Chciał ją wydać w Czytelniku. Czytelnik przyjął, a potem odrzucił - bo zrobił się 1968 rok. Zaniósł ją więc do Państwowego Instytutu Wydawniczego, no i w rezultacie za to, że chodził z tą książką po wydawnictwach, dostał trzy lata.

Marek Szapiro, lekarz neurolog z Łodzi, który w liście do ukochanej kobiety napisał, że w Polsce jest antysemityzm, dostał za to trzy lata, a po uwzględnieniu psychiatrycznego orzeczenia o ograniczonej poczytalności zmniejszono mu wyrok o połowę.

Zarówno Marka Szapiro, jak i Wacka Matulę aresztowano w miejscu pracy - pierwszego w klinice, drugiego w redakcji Expressu Wieczornego - i wyprowadzono w kajdankach na oczach tłumu pracowników, interesantów, klientów.

Jak widać niełatwo być Żydem w Polsce. To, o czym piszę, robiła władza posługując się problemem żydowskim instrumentalnie. Czy jednak łatwo być Żydem w Polsce ze względu na postawy Polaków?

Sprawa jest niesłychanie trudna i złożona. Jeszcze w 1965 roku, podczas pierwszego wyroku, próbowałem znaleźć odpowiedź na to pytanie. Na moim procesie jako świadek oskarżenia występował mój bliski wówczas kolega, taki bardzo żydowski Żyd, którego w czasie okupacji ukrywano gdzieś pod podłogą. Z tego okresu już na stałe pozostał w nim strach. Już się nie widujemy, nie dlatego, że ja się na niego obraziłem, tylko dlatego, że on się mnie boi. Sam zgłosił się do władz bezpieczeństwa i powiedział, że mu dałem "List otwarty" do przeczytania. Występował przed sądem i bronił siebie, obciążając mnie. Oburzyłem się, a potem pomyślałem sobie: - No tak, ale bądź Żydem w więzieniu.

I ten pomysł - być Żydem w więzieniu - zaczął mnie drążyć, nurtować. Kiedy przywieziono mnie do Sztumu, zacząłem mówić, że jestem Żydem, potem udawałem Żyda w Potulicach i można powiedzieć, że wykonałem w ten sposób w zakładach karnych badania metodą obserwacji uczestniczącej na temat "Stosunek społeczeństwa polskiego do Żydów". Sztum był więzieniem dla szczególnie zdeprawowanych. Było tam dużo małolatków - recydywistów, co to przeszli kolejno przez dom wychowawczy, dom poprawczy, więzienie. Potulice to dla odmiany więzienie, które uchodzi za bardzo łagodne, przeważali tam przestępcy z przypadku. Na przykład pracownik rzeźni, u którego znaleziono dwa czy trzy kilo kiełbasy przy wychodzeniu z zakładu, przemnożono je przez czas jego pracy, wyszła horrendalna suma i za to dostał wyrok. Trochę kierowców, którzy spowodowali wypadek, chłopców z bójek. Sporo robotników przyłapanych na drobnych fuchach i kradzieżach w zakładzie. Tak więc w Potulicach miałem do czynienia ze środowiskiem robotniczym, tym bardziej że pracowałem tam w przedsiębiorstwie obróbki drewna jako robotnik. Było to normalne przedsiębiorstwo państwowe z planem gospodarczym, a nie własność więziennictwa. Takich przedsiębiorstw jest mało, zatrudniają niewielki procent więźniów i dba się o to, aby do nich kierować element nie zdemoralizowany. Pełnią funkcje resocjalizacyjne na niewielką skalę, zapewniają jakie takie warunki życia ludziom, którzy przypadkiem trafili do więzienia.

Mówiłem, że jestem Żydem w każdej celi, do której mnie przeniesiono, ale zawsze przy okazji, mimochodem, kiedy to było uzasadnione. W Sztumie nie zauważyłem żadnej różnicy między okresem, kiedy współwięźniowie nie wiedzieli, że jestem Żydem, a tym, kiedy wiedzieli. Na ogół dość dobrze się zżywałem z przestępczym środowiskiem - na tyle, na ile w ogóle można się z nimi zżyć. W Sztumie z problemem żydowskim zetknąłem się tylko raz i nie mnie on dotyczył. Kiedy przeniesiono mnie do pracy w łaźni, okazało się, że w pralni, z którą mieliśmy bliskie kontakty, pracuje stary Żyd, nazwijmy go Jakubem. Ci chłopcy z pralni bardzo na niego wyrzekali - Żyd to, Żyd tamto. Była to świetna okazja, żeby zameldować, że ja też jestem Żydem. Już się trochę zdążyliśmy poznać w różnych okolicznościach. Łazienny to bardzo ważna osobistość w więzieniu. Wszyscy przechodzą przez łaźnię, więc on chcąc nie chcąc pełni funkcje pośrednika zarówno w grypsach, jak i w różnego rodzaju handlu. Posiada się z tego tytułu szczególne znaczenie dla chłopców z pralni, bo oni tylko przez łaźnię mogą upłynnić nadwyżki koszulek itp. Myślę, że to trochę zmieniało ich stosunek do mnie, ale niewiele. Otóż ci chłopcy strasznie się zdziwili, kiedy im powiedziałem, że jestem Żydem. Popatrzyli po sobie i jeden powiedział:

- Znaczy się Żydzi są różni. 

Wtedy ja powiedziałem do niego:

- To świetne odkrycie, Polacy też.

Rzeczywiście było to dla nich szokujące odkrycie i na tym się cała sprawa skończyła. I chociaż nadal mówili o Żydzie z pralni, używając tego słowa jako obelgi, jak im zwracałem uwagę, a czasami tylko popatrzyłem - przepraszali mnie.

Pan Jakub miał poczucie nieustannego zagrożenia. Kiedy dowiedział się, że ja też jestem Żydem, natychmiast do mnie przybiegł. Trochę się bałem, że mnie zdemaskuje, więc powiedziałem mu na boku, że to moja mama jest Żydówką - Erlich z domu, jej brat Natan był adwokatem w Warszawie. Znałem rzeczywiście dzieci Nalana Erlicha z Warszawy. Okazało się natychmiast, że ów Natan Erlich - o czym w ogóle nie wiedziałem - jest pełnomocnikiem Izraela do spraw odszkodowań wojennych dla Żydów i mieszka teraz w Berlinie. Pan Jakub od razu zaproponował, żebym napisał do mamy i załatwił mu to odszkodowanie. Mało tego, namówił mnie na interes. Ponieważ dla oszczędności nie brał całej wypiski, to Irek Iredyński, który siedział ze mną i miał sporo pieniędzy, poprosił rodzinę, żeby wysyłała pieniądze na konto pana Jakuba i on kupował żywność na wypiskę, pół dla nas, pół dla siebie. Tak się też stało, pobrał pieniądze, a w dwa dni potem przyszedł do mnie i mówi:

- Panie Jacku, ja muszę panu na coś zwrócić uwagę, bo i pańska mama by to zrobiła. Rozumiem, że dzieli się pan z Iredyńskim tym, co panu daję, bo przecież pan musi, on jest pańskim herbatnikiem *[Herbatnik - osoba, z którą prowadzi się wspólne gospodarstwo w więzieniu.], ale Iredyński przynosi tu jedzenie i dzieli się z tymi chłopcami z pralni. Ja nie mogę pozwolić, żeby moje jedzenie dawać jakimś tam.

Jasne było, że jako Żyd pod żadnym pozorem nie powinienem się dzielić z kimś, kto Żydem nie jest. No i przy tej okazji przypomniał, że za tę żywność mógłbym mu przez mamę załatwić odszkodowanie. Okazało się, że za jednym strzałem chce załatwić trzy interesy. Po pierwsze - bierze pół pieniędzy z tych, które mu się przesyła. Po drugie - chce, żeby mu za to załatwić reparację wojenną. I po trzecie - chciałby dalej tą żywnością rządzić, dyrygować, komu ją daję, a komu nie. Powiedzieliśmy mu więc, że bardzo dziękujemy i rozwiązujemy spółkę. To wszystko charakteryzuje go i objaśnia konflikt zupełnie poza jego pochodzeniem narodowościowym, po prostu taki to już był facet. Występował tu układ wzajemnego sprzężenia. Jego poczucie zagrożenia brało się z tego, że stykał się niewątpliwie z dyskryminacją Żydów. Z zagrożenia z kolei wynikał jego stosunek do tych, którzy Żydami nie są, a to znowu określało stosunek innych ludzi do niego. Załóżmy jednak, że jego historia nie świadczy o podatności Polaków na antysemityzm.

W Potulicach w jednej celi siedziało ponad 20 osób, choć przewidziana była na 12. Tak było w 1966 roku, a zatłoczenie więzień od tego czasu się nie zmniejszyło. Jest 12 łóżek, a reszta śpi na tak zwanym sianku. Kolejka przesuwała się w miarę, jak ktoś odchodził z celi i w końcu można się było dostać na łóżko. Siedziałem w celi, gdzie były i małolatki, i ludzie w średnim wieku, i starsi. Na informację, że jestem Żydem dość długo nie było żadnego odzewu, przynajmniej takiego, który mógłbym zauważyć.

Pierwszy incydent miał miejsce przez okazji Wielkiej Nocy. W tak dużej celi nie sposób mieć wspólnej żywności, więc są układy "herbatników" - po dwóch, trzech. Przed świętami te układy łączą się w większe, żeby razem przygotować sobie śniadanie, obiad czy kolację. Bo więźniowie starają się bardzo uroczyście obchodzić święta. Nawet jeśli jest najnędzniej, to zawsze coś próbują zrobić, wykombinować, skołować. Słynąłem jako znakomity kucharz, robiłem różne pasty, sałatki i byłem bardzo aktywny w przygotowaniu tej Wielkiej Nocy. W ogóle od czasu więzienia przywiązuję do świąt wielką wagę. Taki byłem zaaferowany, że nie zwracałem specjalnie uwagi na otoczenie, zresztą bez przerwy nie można myśleć, że się jest Żydem i jak inni na to reagują. Później uświadomiłem sobie, że dwaj starsi faceci - mieli po czterdzieści parę lat - jakoś to komentowali, gadali na ten temat. W Potulicach jadło się bardzo szybko, bo żeby rano dyżurni mogli sprzątnąć zatłoczoną celę, wszyscy musieli wyjść na korytarz. Zaproponowałem więc:

- Panowie, jeśli w Wielkanoc zrobimy śniadanie rano, to w ogóle nie będzie żadnej radości, nie siądziemy sobie, nie pogadamy.

Wszyscy się ze mną zgodzili i zrobiliśmy całą imprezę w sobotę wieczorem. Zwykle kilka osób jadło z miskami na kolanach, bo stołu nie starczało dla wszystkich, ale ponieważ pracowaliśmy w przedsiębiorstwie obróbki drewna, zrobiliśmy różne blaty i zamontowaliśmy je na kaloryferach. Podzieliliśmy się jajkiem i wtedy jeden z tych starszych facetów mówi:

- Cha, cha, to żeście tu ochrzcili jednego Żydka. Pan Jacek łamie się z wami jajkiem.

Moi koledzy wybuchnęli śmiechem. Strasznie mnie to zabolało, poczułem się wyrzucony z narodowej wspólnoty Polaków-katolików przy wielkanocnym stole i mówię:

- Panowie, kiedy macie tę swoją Wielkanoc?

- Teraz - odpowiadają.

- Jutro - mówię - w niedzielę. A dzisiaj w sobotę Żydzi mają żydowską Wielkanoc. W piątek ukrzyżowaliśmy waszego Pana Jezusa, a dzisiaj się z tego cieszymy i mamy święto. Jedliście ze mną tę kolację szabasową, to już jesteście Żydami i każdy będzie musiał iść do specjalnej spowiedzi do swojego biskupa.

Mamo moja, jak się przerazili ci młodzi ludzie. Zrobiło mi się ich żal i powiedziałem, że to wszystko nieprawda, sam wymyśliłem, ale oni mi nie dowierzali, bo a nuż zostali Żydami.

Cała ta historia przyschła i zaraz potem przyszedł trzydziestolatek, mój rówieśnik, cały patriotycznie wytatuowany: "śmierć komunie" na jednym ręku, "Katyń, Wilno, Lwów" na plecach. Był kompletnie opętany antysemicko. Pochodził z Wilna i, jak wynikało z jego opowiadań, jego mama była służącą u Żydów. Wygadywał straszne rzeczy i to głośno, żeby mnie sprowokować. Zwróciłem mu uwagę raz i drugi. Nikt go nie popierał, ale też nikt mnie nie bronił. Zrobił się mur naokoło nas. Patrzyli, co z tego będzie. Awansowałem właśnie do łóżka, spałem na górnym koju, na pięterku. Stałem na górze i słałem sobie łóżko, a on na dole mówi głośno, tak żebym słyszał:

- Jedno dobrze Hitler zrobił, to że wyrżnął tych wszystkich Żydów nożem ochrzczonych.

Z taką furią, z taką agresją to wykrzykiwał. Zeskoczyłem z koja, wprost przed nim i zacząłem mu strasznie bluzgać. To znaczy mówić wszystkie najbrzydsze słowa, które bezczeszczą człowieka po trzecie pokolenie i po których właściwie musi zaatakować, żeby bronić honoru. W każdym innym więzieniu ktoś, kto by nie pobił oszczercy, byłby wyklęty ze społeczności. Ale on się przestraszył mojej furii i zaczął się wycofywać:

- Ja nie do pana, panie Jacku, Żydzi są różni, mój ojciec też miał takiego, z którym chodził na wódę.

No i wtedy nastąpił ogólny wybuch śmiechu, który go ewidentnie skompromitował.

Wiem, że potem rozważali, jak ja mogę być Żydem, skoro tak dobrze mówię po polsku i taki jestem uczony. Czytałem wtedy dużo książek, bo miałem zgodę na pisanie pracy doktorskiej, więc całymi godzinami przesiadywałem pod oknem robiąc notatki.

Jak z powyższego wynika, ludzie, z którymi się stykałem, w zdecydowanej większości nie mieli żadnych uprzedzeń wobec Żydów, cała ta sprawa była im absolutnie obojętna. Po mojej deklaracji, że jestem Żydem, na ogół nikt mnie o nic w związku z tym nie pytał, a przecież różnorodnych spraw, z którymi się do mnie zwracali, było zawsze sporo. Może zresztą wynikało to ze swoistej delikatności, że niby niezręczna sytuacja. Na pewno jednak o Żydach nie wiedzieli nic i sami z siebie tym się nie interesowali.

Nie jest to jednak w żadnym razie okoliczność nastrajająca optymistycznie. Przez swoją całkowitą niewiedzę i obojętność ludzie ci są nieuodpornieni na antysemityzm i łatwo można im różne bzdury wmówić. A przecież antysemitów psychopatycznych i takich, którzy swoje deformacje ujmują w kategoriach ideologicznych i wreszcie takich, którzy czynią z tego instrument polityczny, wciąż jeszcze w Polsce nie brakuje.

Warto zaznaczyć, że fakt, iż nie jestem Żydem, zmieniał w istotny sposób moją psychiczną sytuację. Gdybym był Żydem, czy skoczyłbym wtedy z koja i wystartował do tego faceta? Obawiam się, że nie, bo bałbym się nie tylko jego, ale wszystkich wokoło. Czułbym się obcy, cudzy, w milczącym przysłuchiwaniu się tych innych w celi wyczytałbym aprobatę dla okrzyku o mordowaniu Żydów.

W 1968 roku pod żadnym pozorem nie mogłem udawać Żyda, bo policji zależało właśnie na tym, aby udowodnić, że wszyscy jesteśmy Żydami. Było to trudne dla mnie przeżycie, aż się prosiło, żeby powiedzieć, że jestem Żydem. Siedziałem wtedy w celi z Otto - zastępcą szefa gestapo w alei Szucha. Byli tam jeszcze: cukiernik, solidny ojciec rodziny, który na boczku handlował dolarami, żeby sobie zarobić na wyścigi; oszust chyba po prostu zatrudniony jako kapuś na trzecim pawilonie i taki chłoptyś osiemnasto- czy dziewiętnastoletni, siedzący za rozpowszechnianie nieprawdziwych wiadomości i próbę nielegalnego przekroczenia granicy. W Legionowie rozrzucali z kolegami ulotki przepisane ze starej książki o walce PPR z reakcyjnym podziemiem - "Ruch Oporu Armii Krajowej walczy", "Precz z komuną". Robili to tylko dlatego, żeby wyjechać do Szwecji i dostać tam azyl. Złapano ich na promie, siedzieli ukryci w szalupie. Kiedyś przyszedłem z góry, z przesłuchania i stwierdziłem, że cała trójeczka moich kolegów wraz z zastępcą szefa gestapo pokpiwa sobie z Żydów. I zupełnie nie czuli, że rozmawiają z człowiekiem, który był współwinny wymordowania sześciu milionów Żydów.

Od czasu tamtych moich doświadczeń wiele się w świadomości Polaków w sprawie żydowskiej zmieniło, a proces tych przemian wciąż jeszcze trwa. Złożyło się na to wiele czynników - marzec 1968, kiedy to znienawidzeni komuniści uprawiali antysemicką propagandę; ruch opozycji demokratycznej i "Solidarność", gdzie wśród wybitnych działaczy, więzionych i prześladowanych nie brakowało Żydów; szczególną rolę odegrał przywódca ŻOB-u i powstania w getcie warszawskim, Marek Edelman; działalność niezależnej prasy i wydawnictw, w której wiele miejsca poświęca się zwalczaniu ksenofobii, a zwłaszcza antysemityzmu; wreszcie na koniec, choć to być może czynnik najważniejszy, przemiany posoborowe w Kościele katolickim, a zwłaszcza nauczanie Jana Pawła II. Trwa w Polsce wielkie przewartościowanie stosunku do Żydów i zresztą także do ludzi innych narodowości, kiedyś i obecnie zamieszkujących te ziemie. Antysemitów nikt oczywiście nie uleczy, ale wzrasta ilość ludzi aktywnie przeciwstawiających się wszelkiej ksenofobii i zmniejsza się niewiedza i obojętność wobec tej sprawy.

Wiedziałem, że w każdej celi ktoś musi być kapusiem. Przeżyłem przezabawną scenę z Frankfurterem, który kiedy go dali do mojej celi, rozejrzał się i powiedział:

- Jeden tu jest kapuś, a może nawet dwóch.

A było nas tylko dwóch, kiedy on wchodził. Więc ja na to:

- Uzgodnijmy, że trzech.

Była to sytuacja paranoidalna: nieustannie kogoś trzeba podejrzewać. Jak tu żyć z facetem, o którym wiem, że jest moim wrogiem?

Cele, zwłaszcza cela na XII pawilonie, to cały świat. Miesiącami ta jedna czy dwie osoby, z którymi razem mieszkasz, jesz, żyjesz... są jedynymi ludźmi, z którymi masz kontakt. Jakież piekło zrobiłbym sobie z życia, gdybym okazał kapusiowi, co o nim myślę, no a przecież zawsze istnieje możliwość pomyłki. Więc udawałem, że niczego się nie domyślam i żyłem z różnymi kapusiami jak z braćmi.

W pierwszej celi, w której siedziałem, ewidentnym kapusiem był bogaty waluciarz, w drugiej znów waluciarz, a w następnej celi major KBW, który zrobił nadużycia pracując w księgowości. Wyprowadziłem go w maliny, opowiadając mu niestworzone historie, z kim, gdzie i kiedy działałem.

Zapadł wyrok, przeniesiono mnie do innej celi. Byłem tam sam z panem Jurkiem T. Przeurokliwy, inteligentny, oczytany, znał kilka języków, w ogóle wspaniały. Byłem na luzie, bo przecież śledztwo się skończyło i już nie było powodu obawiać się kapusia. T. powiedział, że wyrok dostał już dawno, a teraz ma sprawę o jakieś tam dolary. Zabawne, dokładnie to samo mówił ten major KBW. Dopiero potem zobaczyłem, że to jest prawidłowość - ludzie, którzy pracują jako donosiciele, już są po wyrokach i mają jakieś dodatkowe śledztwo, żeby od czasu do czasu pójść na górę, niby na przesłuchanie. Ale wtedy naprawdę nie podejrzewałem T., miłego, dystyngowanego starszego pana, który miał w dodatku mnóstwo ciekawych rzeczy do opowiedzenia. W czasie okupacji, jeśli można mu wierzyć, pracował w zbrojeniówce Armii Krajowej, produkował pistolety maszynowe "błyskawica". To, co robił w Polsce Ludowej, określał sam projektując tytuł swoich przyszłych wspomnień "Byłem dostawcą czerwonego dworu". Do 1956 roku pracował w głównym kwatermistrzostwie Ludowego Wojska Polskiego. Zajmował się "żółtymi firankami", czyli sklepami, w których przed Październikiem ludzie o odpowiedniej randze w aparacie mogli kupować wszystkie niedostępne na rynku artykuły po groszowej cenie. Były cztery klasy tych sklepów, jak mówił T., dla różnych szczebli w aparacie, z tym że członkom Biura Politycznego wszystko trzeba było dostarczać do domów. Codziennie przywożono im jedzenie, specjalnie sprawdzone przez lekarzy, żeby nie było żadnego sabotażu. W tym miejscu nie umiem się powstrzymać przed opowiedzeniem historyjki, usłyszanej od Jerzego T., która pozwoli nam z innej niż dotąd strony zobaczyć polski antysemityzm. Spółdzielnia pracy w Radomiu uszyła skórzany płaszcz na futrze dla towarzysza Bieruta i oczywiście wszyscy członkowie Biura i co ważniejsi ministrowie natychmiast chcieli mieć takie same, tym bardziej że zbliżało się jakieś polowanie. Wszystkim załatwił z wyjątkiem Radkiewicza, ministra bezpieczeństwa publicznego, który zadzwonił w przeddzień polowania. T., cały przerażony, powiedział, że na jutro tej spółdzielni nie zmobilizuje, więc w ogóle groza. Za chwilę zameldował się u niego totumfacki Radkiewicza, towarzysz Mietek, nazwijmy go, Rozenkranc.

Przyjechał szewroletą - wtedy rząd jeździł szewroletami, nazywano je przekornie: demokratki - i ruszyli do Radomia. Przybyli na miejsce, zgromadził się aktyw i Rozenkranc wygłosił swój tekst:

- Towarzysze, mam dla was zadanie bojowe od towarzysza ministra bezpieczeństwa publicznego. Trzeba natychmiast uszyć towarzyszowi ministrowi taki sam płaszcz, jaki ma towarzysz Bierut. I jeszcze jedno bojowe zadanie. Musicie dostarczyć dla towarzyszki ministrowej pięć kilo karpi oraz choinkę. Jurek, ty chcesz choinkę?

- Nie, nie.

- Nie szkodzi, przyda się. Dwie choinki na wszelki wypadek - dla towarzysza ministra i dla towarzysza T.

Po takim zagajeniu niemożliwe stało się możliwe i spółdzielnia natychmiast przystąpiła do szycia futra, a w tym czasie dla towarzyszy pełnomocników ministra bezpieczeństwa publicznego odbywał się bankiet. Załatwiono im choinki, karpie włożono do bagażnika, a kiedy już mieli wyjeżdżać, okazało się, że miejscowi złodzieje buchnęli choinki z dachu szewrolety. W drodze Mietek narzekał:

- Dzieci towarzysza ministra tak mnie kochają, prosiły mnie: Mietek, przywieź choinkę. 

W pewnym momencie żałość mu się przelała przez serce i powiada:

- Zajeżdżamy tu, na tę komendę.

Budzą wszystkich, starszy sierżant melduje się, stuka obcasami. Mietek mówi:

- Ja jestem pełnomocnikiem ministra bezpieczeństwa publicznego. Mamy dla was bojowe zadanie, musimy zdobyć choinkę. Dwie dla dzieci ministra i jeszcze - Jurek, ty chcesz choinkę?

- Nie.

- Dobra, trzy choinki. Towarzysz minister się ucieszy, że mołodcy są na tej placówce, że nawet jak jest noc, nie patrząc na pogodę, poszli po choinkę. Może macie jakąś prośbę? Wy jesteście starszy sierżant? - Od teraz wy jesteście podporucznik. Chcecie coś jeszcze?

- No, może bym się przeniósł do Warszawy.

- Załatwione macie, jesteście przeniesiony do Warszawy. 

Zajeżdżają pod leśniczówkę. Budzą leśniczego i Mietek mówi swoje:

- Ja jestem pełnomocnikiem ministra bezpieczeństwa publicznego, weźcie łopatę, siekierę, idziemy do lasu. Czy macie jakieś życzenia?

- Tak, chciałbym się pożegnać z rodziną.

- W ogóle nie ma sprawy. Może chcielibyście pojechać do Warszawy, albo zostać nadleśniczym? A może by do Ministerstwa Leśnictwa?

Wykopali choinki, załadowali na dach. Następnego dnia Mietek dzwoni do T. i mówi:

- Jurek, gdzieśmy te choinki ścinali? Ja im naobiecywałem, ja to chcę załatwić, ale nie mogę, bo nie pamiętam, gdzieśmy byli.

Wyziera z tej anegdotki twarz poczciwego człowieka i tylko ta jego, pewnie nawet do końca nieuświadomiona, potęga. Strasznie się go musieli bać i nienawidzieć zwykli ludzie, z którymi się stykał. Ci, którzy szyli płaszcz, robili bankiet, dostarczali karpia i wycinali choinki. A ilu z nich zapamiętało na całe życie: Żyd?

Kiedy już zlikwidowano "żółte firanki", Jurek został dyrektorem Mody Polskiej, która oprócz tego, że szyła na rynek wewnętrzny i na eksport, była firmą krawiecką dla prominentów. Wszyscy ministrowie mieli tam manekiny ze swoimi wymiarami. Dzwonili, że na popołudnie potrzebny im garnitur wizytowy i dostarczano im garnitur wizytowy. Nie płacili za to nic. Wiceministrowie i niżej - płacili. Na tej samej zasadzie zaopatrywał się tam bardzo szeroki aktyw. T. doskonale wiedział, kto z kim śpi, ponieważ taki facet przychodził do niego i mówił:

- Mam kuzynkę z prowincji, ale żona bardzo nie lubi, jak pomagam rodzinie, więc jak byście mogli dla niej szyć, ale tak, żeby żona nie wiedziała.

T. miał niesłychane wpływy wszędzie, ponieważ wszyscy, którzy go o coś prosili - a byli i tacy, którzy mieli kuzynów z prowincji - byli od niego zależni. Jak mi potem opowiadano, uchodził w Warszawie za człowieka nie do ruszenia. Zwłaszcza, że już z zupełnie innych przyczyn, miał bardzo dobre stosunki z Gomułkową. Kiedy dzwoniła do niego, że idzie po zakupy, Jurek zawiadamiał Centralny Dom Dziecka. W momencie, gdy Jurek T. wraz z towarzyszką Gomułkową przekraczali próg, na lady rzucano towar. Ci, którzy akurat tam byli, też mogli kupić, ponieważ nie dało się tak zrobić, żeby wzięła towar odłożony specjalnie dla niej. To jest tajemnica słynnych przemówień Gomułki, w których mówił, że wprawdzie są trudności, ale narzekania są zbyt wielkie, bo jego żona kupiła coś tam dla wnuków bardzo ładnego. Jak się to zestawi z obyczajami epoki gierkowskiej, kiedy członkowie aparatu teIefonicznie kazali sobie przynosić do domu wszystko, co najlepsze za darmo, to oczywiście jest to historia ku chwale Gomułki i jego żony. Do więzienia doprowadziła T. afera z futrami. Wszedł w układ z pracownikami ambasady radzieckiej. Plotka głosi, że to w związku z tym został odwołany ambasador Aristow, być może za brak dozoru. Sprowadzali kanałami dyplomatycznymi futra ze Związku Radzieckiego. Krawcy Jurka szyli je według najlepszych zachodnich wzorów, po czym ekipa jego modelek wyjeżdżała na Zachód w wytwornych futrach, a wracała w płaszczach z misia. Były z tego gigantyczne dochody. W rezultacie Jurek dostał wielki wyrok. Niewykluczone, że przy okazji miał coś wspólnego z wywiadem, jak się bowiem później dowiedziałem, był to niesłychanie zaufany człowiek Służby Bezpieczeństwa. Trzeba sobie powiedzieć uczciwie - rozpracował mnie. Zrobił to znakomicie, w bardzo prosty sposób - byłem na pełnym luzie, już po śledztwie, po rozprawie i rozmawiałem z nim na różne tematy, zupełnie bez samokontroli, choć oczywiście nie podawałem żadnych nazwisk ani konkretów. Otóż on w trakcie naszych debat ciągle wygłaszał tekst, że w Polsce nie da się nic zrobić, że bezpieka jest sprawna i każda próba działania musi się źle skończyć. A ja mu tłumaczyłem, że rzecz polega na tym, żeby nie zakładać żadnych organizacji, nie wprowadzać formalnych więzi - członkostwa, władz, hierarchii, składek - niczego, co jest jednoznacznie określone jako tajny związek, za co można pójść siedzieć. Należy działać na zasadzie grupy nieformalnej. Było to wielkie odkrycie, którego dokonali komandosi. Od 1968 roku aż do KOR-u był to podstawowy sposób działania środowiska. Tak naprawdę o tym, jaką informację podałem, przekonałem się dopiero wtedy, gdy następnym razem zostałem skazany dokładnie za to, co sam podyktowałem Jurkowi T. - za przynależność do tajnego związku, który ze względów konspiracyjnych nie przybrał form organizacyjnych. Nawiasem mówiąc zjadłem również paczkę, którą dostał jako premię.

Wtedy wiedziałem już, z kim mam do czynienia. Od bardzo dawna gromadziły mi się w tyle głowy różne fakty, ale nie dopuszczałem ich do świadomości, bo Jurka szczerze polubiłem i co ciekawe - jestem pewny, że on też mnie polubił. Myślę sobie, że Jurek podobnie jak ja oddzielił swój stosunek do mnie od obowiązków, które wykonywał i pewnie robił tak zawsze. Potem dowiedziałem się, że był on legendą XII pawilonu. Podobno nie było takiego, którego by nie rozpruł. Później na trzeciego wsadzili do nas szefa służby zdrowia WAT, który miał zawiłą sprawę walutową i Jurek, kiedy tamten poszedł na przesłuchanie, powiedział, żebyśmy się zabawili w "detektywów" i wytropili, co on naprawdę zrobił. Po prostu proponował mi, żebym dla żartu współpracował z nim jako kapuś. Może mi tego nie wybaczą ci wszyscy, którym przyczynił się do wyroku, ale nie umiem się oprzeć pewnej sympatii dla niego. Lubię go niezależnie od tego, co mnie w jego życiu, a więc i w nim odpycha. Choć przecież nie mam nic na jego obronę. Był samotny, a więc nie mógł się usprawiedliwiać tak, jak ten kapuś, który pytał mnie na spacerniku dramatycznym szeptem: wobec kogo ja mam być solidarny - wobec żony i dzieci czy wobec tych różnych szpiegów i waluciarzy. Chciał uzgodnić, co ma mówić o mnie na górze, to jest śledczym. Podobne, choć raczej mniej wyraźne pytania zdarzały mi się parę razy. Odpowiadałem zawsze: mów, co chcesz, wszystko, co mówię w celi, mógłbym powtórzyć na górze. Na ogół kapusie nie zrobili na mnie dobrego wrażenia, ale paru lubię i to nie ze względu na jakieś okoliczności łagodzące.

O warunkach pracy kapusia dowiedziałem się od byłego dyrektora Tarchomina, Klima, członka egzekutywy Komitetu Dzielnicowego partii, który za jakieś nadużycia wylądował w Potulicach i był stolarzem w przedsiębiorstwie obróbki drewna. Pracował fizycznie, mimo że miał egzemę i uczulenie związane właśnie z drewnem. Zupełnie tego nie rozumiałem - wszyscy aferzyści gospodarczy, szczególnie ważni partyjni, w więzieniu zawsze dostają wygodne synekury, choć formalnie nie mogą wykonywać pracy umysłowej. Klim stanowił tu wyjątek, więc któregoś dnia zapytałem, dlaczego go tak gonią do roboty. Powiedział mi, że już po wyroku w więzieniu na Mokotowie wezwał go wychowawca, kapitan Kulig, i zaproponował etat kapusia w XII pawilonie. Formalnie miało to być dodatkowe śledztwo w sprawie dolarów albo szpiegostwa - miał mieć na to papierki, żeby nikt go o nic nie podejrzewał. Przysługiwałaby mu mocniejsza żarówka, książki jakie chce, pieniądze na wypiskę oraz talon jak podczas śledztwa - co miesiąc, a nie jak po wyroku - co cztery. No i gwarantowane zwolnienie warunkowe, po odsiedzeniu 2/3 kary, a aferzyści gospodarczy raczej nie mogą na to liczyć. Klim odmówił i dlatego go gnojono.

I tak zrozumiałem, na czym polega ten mechanizm i później już odkrywałem klienta gołym okiem. Jak się zdołałem zorientować, pracują w następujący sposób: w każdym pawilonie jest nasłuch, muszą tylko o określonej godzinie prowadzić rozmowę na określony temat. Nie mają nic pamiętać, ani notować, mają tylko wciągnąć do rozmowy. Kiedyś wieczorem kapuś, kierownik sklepu, z którym siedziałem, zaczął ze mną rozmawiać o narkotykach. Bardzo się zdziwiłem, bo już wtedy znałem wszystkie chwyty i wiedziałem, że po zgaszeniu światła będzie usiłował coś ze mnie wyciągnąć. A tu nagle - narkotyki. Uznałem, że tym razem rozmawiamy prywatnie, a w dwa dni później okazało się, że prowadzący śledztwo komandoskie rozważają, czy nie da się wrobić nas w narkotyki.

Najbardziej przebiegły numer z kapusiami, z jakim się zetknąłem, to była historia tuż przed sprawą marcową. Siedzieliśmy z docentem Markiem Szapiro we dwójkę. Było jasne, że żaden z nas nie donosi. Nagle dostawiono do nas jeszcze dwóch facetów. Jeden miał na czole wypisane, że jest kapusiem. Miał "wolnościową" koszulę, herbatę, kawę, silną 100-świecową żarówkę, a na dodatek zaproponował mi, że może wysłać na wolność grypsy. Drugi - cichy, spokojny - napisał kartkę: "to jest kapuś". I natychmiast pierwszego wzięto, został tylko ten drugi, prawnik po dwuletniej partyjnej szkole kształcącej kadry sądowe i prokuratorskie, rasowy kapuś.

Właściwie wszystko, co tu opowiadam, jest zarazem historią PRL-u. Ale najwyraźniej to widać w dziejach życia niesłychanie ciekawego faceta, z którym siedziałem we Wronkach. Bronek był recydywistą, siedział już drugi raz za napady z bronią w ręku, co się niesłychanie rzadko zdarza, bo wyroki za napady są tak wielkie, że rzadko kiedy ktoś zdąży obrócić drugi raz. Matki prawie nie pamiętał, zmarła wcześnie. Ojciec był kowalem, socjalistą i wychowywał go w duchowości lewicy, w gotowości do ofiary, w - powiedziałbym - swoistej religijności. Kowal, socjalista był w tej wsi czymś w rodzaju inteligenta. Bronka w domu nauczono czytać wielką literaturę i broszurki socjalistyczne. Całe jego wychowanie było zarazem patriotyczne i socjalistyczne. Wybuchła wojna, ojciec jego uciekł przed aresztowaniem do partyzantki, a jego wychowywała sąsiadka. Bronek kontaktował się z ojcem, próbował być łącznikiem, przez całą wojnę marzył, żeby walczyć. Potem ojciec zginął, oddział partyzancki się gdzieś przeniósł i Bronek został sam. Kiedy wybuchło Powstanie Warszawskie razem z przyjacielem postanowili wziąć w nim udział. Pojechali pociągiem. W czasie obławy na złodziei węgla bahnschutz postrzelił Bronka w nogę. Jego kolega wyniósł go, zostawił w jakiejś chałupie, a sam ruszył dalej do Warszawy. Bronka wzięła stamtąd jakaś pani, która szmuglowała mięso. Przewiozła go do Krakowa, wyleczyła i to była jego inicjacja erotyczna. Opowiadał o tym bardzo barwnie. W tej samej kamienicy mieszkała studentka, w której się zakochał - starsza od niego, z komunistycznej rodziny, miała na imię Sławka. Nie zwracała na niego uwagi, niemniej w poczuciu komunistycznej misji nawróciła go i Bronek poszedł za nią do Związku Walki Młodych. Było to bliskie jego etosowi, tej duchowości, w której wyrósł. Nosił ulotki i wciąż biegał koło Sławki, bez większych szans, jak się zdaje. Pojechali razem do Rabki na agitację i trafili akurat na słynne wesele Ognia.

Ogień - Józef Kuraś - legendarny przywódca Podhala, najpierw należał do AK, potem założył własną bandę. Ponieważ był antyakowski, po wojnie został szefem bezpieczeństwa w Nowym Targu. Potem z całym Urzędem Bezpieczeństwa poszedł do lasu i niesłychanie długo terroryzował Podhale. Otóż Ogniowi co pewien czas podobała się jakaś dziewczyna, więc brał z nią ślub. Czy zawierał małżeństwa w kościele, pod bronią, zmuszając księży do udzielania mu kolejnych ślubów, czy obywał się bez kościoła, nieważne, fakt, że wesela robił najhuczniejsze na świecie. Przy tej okazji rozwalał czerwonych i Żydów. Właśnie w Rabce odbywał się taki ślub. Ogień naprzód wydał wódę, potem kazał wypuścić ją w rynsztoki, podpalił gorzelnię i w świetle pożaru pędził w olbrzymim kuligu z tą swoją nowo poślubioną żoną.

Tę noc, kiedy chłopcy Ognia szaleli na ulicach, Bronek i Sławka spędzili ukryci w piwnicy i tam się kochali. Bronek to niesłychanie przeżył, a Sławka - jakby nic się nie stało. I w takiej pasji, żeby ją zdobyć, żeby jej dowieść, że on jest kimś, wstąpił do UB. Opowiadał o tym, szczerze, różne straszne rzeczy.

Kiedyś dowiedzieli się od kapusia, że leśni mają zamiar zabić PPR-owca w jakiejś wsi. Zrobili obławę, złapali jednego chłopaka z bandy. Bronkowi kazano z tego chłopca wydobyć informację, gdzie leśni zamierzają kropnąć PPR-owca. Torturował go, żeby jak najszybciej się tego dowiedzieć. Bił go w światłach gazika i nabierał do niego coraz więcej szacunku. Mówił coś, co gdzieś też czytałem, w co mi się nie chciało wierzyć, że między torturowanym a torturującym tworzy się pewien rodzaj więzi, jakiejś dziwnej bliskości. Torturowany chłopak powtarzał tekst, który znam z opowiadania Żeromskiego "Wszystko i nic", a który jest niemal dosłownym cytatem z protokołów przesłuchań Kazimierza Machnickiego z przedlistopadowego Towarzystwa Patriotycznego. Bronek nie znał Żeromskiego, przynajmniej tego opowiadania nie czytał, więc nie mógł bujać. Ten przekaz jest niewątpliwie prawdziwy. Otóż chłopak ten - na początku wyraźnie, jasno, a potem jąkając się, bełkocząc, bo miał powybijane zęby, krew płynęła mu z nosa, uszu - do samego końca powtarzał:

- Jeśli nie wiem, to niepotrzebnie mnie torturujesz, a jeśli wiem i nie chcę powiedzieć, to też się niepotrzebnie wysilasz.

Kiedyś w nocy ktoś zapukał do niego w szybę. Bronek się wystraszył, wyjął spluwę, ale otworzył. Przez okno wlazł jego kumpel, z którym razem jechali do Powstania. Tamten chłopak dotarł do Warszawy, walczył, a teraz ukrywał się i działał w podziemiu. I Bronek go przetrzymał do rana. Powiedział:

- Nic mi nie mów, bo wszystko muszę donieść.

Oczywiście nie doniósł. Któregoś dnia opowiedział o tym Sławce, która w tym czasie zamieszkała z nim. Powiedziała mu, że jest zdrajcą i natychmiast dała znać, gdzie należy. Bronka posadzili i po trzech miesiącach zwolnili. Do UB już go nie przyjęli, ale ZWM dał mu szansę rehabilitacji. Z Krakowa skierowano Bronka na ziemie odzyskane, gdzieś w okolice Legnicy. Opowiadał, jak tam przeprowadzał kolejne wysiedlenia Niemców. Trzecie odbywało się już pod nadzorem komisji alianckich, które badały, czy wszystko odbywa się zgodnie z przepisami.

- Zrobiłem to trzecie, tak jak pierwsze - opowiadał Bronek - wpadliśmy, 10 minut na spakowanie się i wychodzić.

Niemcy złożyli skargę, odbył się proces pokazowy, bo przecież trzeba to było zrobić dla Zachodu, mój Bronek wylądował znowu w więzieniu. Siedział trzy lata, wyszedł z głęboką nienawiścią do ludowej władzy. Uznał, że zmarnował życie. W gruncie rzeczy miał jednak pretensje do Sławki, z więzienia pisał do niej parokrotnie, ona mu odsyłała wszystkie listy nieotwarte.

Po wyjściu założył bandę rabunkową i robił napady z bronią w ręku. To umiał, tego go w UB nauczyli. Miał kochankę w Warszawie, gdzieś na Pradze, u której chował całe swoje złoto i która go pewnego dnia - tu zaczyna się ballada złodziejska - sprzedała. On jej nie zakapował. Bardzo dobrze się sprawował w więzieniu, zwolniono go po dziesięciu latach. Wyszedł i od razu założył nową bandę, ale w gruncie rzeczy marzył tylko o tym, żeby zatłuc tę babę. Szukał jej, wreszcie trafił na nią w Krynicy. Okazało się, że wyszła za mąż za jakiegoś cudzoziemca, przyjechała do Krynicy na krótko i za dwa, trzy dni miała wyjeżdżać na Zachód. Bronek postanowił ją kropnąć, ale wpadł po drodze i dostał dożywocie. Jedyny jego żal i smutek brał się stąd, że jak wyjdzie, to będzie już za stary i tamtej nie znajdzie, nie zabije. Może chodzi o to, że miłość do wielkiej sprawy musi być zarazem miłością do ludzi, a inaczej okalecza człowieczeństwo w nas? A Bronka służba wielkiej sprawie była przeciw ludziom, więc i tak musiała go odczłowieczyć.

Z Ogniem wiąże się wspomnienie z czasów harcerstwa: wkrótce po 1956 roku Towarzystwo Społeczno-Kulturalne Żydów w Polsce zaproponowało mi zorganizowanie harcerstwa przy szkołach żydowskich. W Polsce było pięć czy sześć takich szkół, w tym dwie licealne - we Wrocławiu i w Łodzi. Władze nie dawały ich zamknąć nawet tam, gdzie nikt nie umiał uczyć po żydowsku, bo były finansowane przez JOINT, który płacił, więc chętnie utrzymywaliby 50, a nie tylko 5 żydowskich szkół. Działacze oświatowi TSKŻ, przeważnie byli bundowcy, chcieli tam założyć drużyny socjalistyczne w treści, a narodowe w formie. Mnie się to spodobało, choć miałem sceptyczny stosunek do użydowiania żydowskich dzieci, które Żydami być nie chciały. W każdym razie nie takimi - bo w Izraelu mówi się po hebrajsku, więc żydowski i związana z nim kultura są dziś prawie martwe. Przy okazji nauczyłem się mnóstwa żydowskich piosenek. Śpiewali je potem walterowcy, bo chociaż uważałem, że użydowić tu się już nikogo nie da, to kultura żydowska powinna być częścią kultury polskiej. Prowadziłem w Poroninie obóz instruktorów żydowskich drużyn i wymyśliłem taką zabawę - sąd nad Ogniem. Dzieci podzieliły się rolami - był prokurator, obrońcy, sędziowie. Obrońcą był Józek Dajczgewand, późniejszy komandos. Wszyscy poszli na wywiady o Ogniu, zdobyli bardzo szczegółowe dane. Między innymi dowiedzieli się, że jak w 1945 roku chore na gruźlicę dzieci żydowskie przez całą wojnę ukrywane pod podłogami jechały do Zakopanego, na Obidowej zatrzymali je chłopcy Ognia i ten kazał wszystkie rozstrzelać. No i Józek Dajczgewand tak bronił tego Ognia, że w rezultacie sąd nie potrafił wydać wyroku. Bo uniewinnić się nie dało, ale skazać też go nie mogli.

 

Wśród funkcjonariuszy więziennych pracuje naprawdę tylko oddziałowy. Chodzi z kluczem, musi otwierać i zamykać drzwi, wypuszczać na spacer. Pozostali, łącznie z naczelnikiem, nic nie robią. Ich obowiązki pełnią przydzielani do tego więźniowie: w kuchni - starszy kucharz, w pralni - brygadzista pralni, u naczelnika - sprzątający. W Sztumie taki więzień -"naczelnik" - przyszedł kiedyś do mnie do łaźni, żeby sobie porozmawiać, przyniósł kawę, wypiliśmy. Obiecałem mu jakąś książkę, po którą musiałem pójść do celi. Cela była na końcu korytarza, normalnie mogłem na uszach stanąć, a oddziałowy nie poszedłby ze mną. A ten facet mówi do niego:

- Otwórzcie mi celę tego tutaj Kuronia.

Oddziałowy się szybciutko podniósł i otworzył. We Wronkach w żaden sposób nie mogłem dostać katalogu książek. Poprosiłem więc "naczelnika" więźnia, żeby mi się o niego postarał. W pół godziny potem kierownik biblioteki przyniósł mi własny.

Jeden z tych "naczelników" więźniów pokazywał mi kiedyś podania do władz więziennych. Pamiętam, jedno było od jakiegoś ewidentnie chorego psychicznie chłopca, który pracował w kartoflami. Zwracał się z prośbą, żeby naczelnik wydał mu dużo papieru, ubranie koloru białej kawy i świeczkę, bo w nocy chce pisać tren na śmierć poległych w trzeciej wojnie światowej. Na dole było napisane: zdjąć z roboty w kartoflami. Pytam więc:

- Dlaczego on jeszcze tam pracuje?

- Naczelnik podjął decyzję, a ja sobie ją odłożę na bok i może leżeć jeszcze długo.

Jest to żywy dowód, że ten więzień "naczelnik" rzeczywiście wszystko może. Klawisze boją się go tak samo, jak prawdziwego naczelnika.

Żeby zrozumieć cały mechanizm funkcjonowania więzienia, trzeba wiedzieć, do jakiego stopnia wszystko tam opiera się na kradzieży, przede wszystkim dokonywanej przez personel, ale zawsze we współpracy z więźniami. Więzień ksiądz - faktyczny główny księgowy z ZK Sztum, który siedział za wypadek samochodowy - opowiadał mi, jak przy inwentaryzacji zapisywał centralę telefoniczną wartości dwa i pół miliona i spytał, gdzie ona jest. Pokazali mu kasę pancerną.

- Przecież to nie jest centrala, tylko kasa pancerna.

- Ale na kasie jest ten sam numer inwentaryzacyjny, który jest zapisany w książce przy centrali.

- Tak nie może być, musi być centrala.

Oni go molestują, tłumaczą, wreszcie dali mu centralkę polową, wartą może 200, może 250 tysięcy.

- Trudno - mówi - to już jest centrala, a ja się nie muszę znać. - I wpisał.

Sam byłem świadkiem następującego wydarzenia. W Sztumie jest poniemieckie, olbrzymie więzienie sprzed pierwszej wojny. Są tam niesłychanie wysokie cele, ogrzewane przy pomocy tak zwanej brzózki - rur, które przechodzą od dołu do góry przez wszystkie cele. Kiedy przyszedłem do Sztumu w celach było bardzo zimno, wciąż mówiono, że kaloryfery są zapowietrzone. Zrozumiałem, o co chodzi, gdy zobaczyłem następującą scenę. Więzienie jest zbudowane w krzyż, to znaczy pawilony się krzyżują i powstają cztery dziedzińce. Na jednym kupa koksu stała ułożona w pryzmy. Specjalna komisja z centralnego więzienia w Gdańsku przyjechała, żeby przemierzyć ten węgiel. Sprawdziła, zmierzyła, posypano węgiel białym wapnem. Komisja udała się do naczelnika na śniadanie. W tym czasie więźniowie załadowali koks na taczki, przewieźli na następny dziedziniec i wysypali białym na dół. Znowu przyszła komisja, pomierzyła i poszła coś przekąsić. I znowu przewieziono węgiel na sąsiednie podwórko.

Kiedy byłem brygadzistą w pralni, na własne oczy widziałem, jak się kradnie pod pozorem brakowania. To był czas, kiedy straszliwie walczono z piciem herbaty, a tego dnia kierownik przyniósł nam jej do pralni tyle, że parzyliśmy sobie gęsty czaj. Mieliśmy kraść wszystko, co komisja przeznaczy do brakowania. Kierownik ochrony i zastępca naczelnika od razu zaprosili komisarzy na śniadanko. Jeden z nich skorzystał z zaproszenia, drugi został. Trzeba było pod jego okiem - zamiast to wszystko zniszczyć - wynieść do piwnicy, oczywiście nie dla nas, tylko dla kierownictwa zakładu karnego. Chłopcy kradli także dla siebie. Z białych kocy szpitalnych, które rzekomo wybrakowano, pół szło do magazynu, a pół dla nich. Krawcy szyli z tego później ocieplacze, kurtki dla kolegów więźniów i sprzedawali je za papierosy. Można sobie teraz bez trudu uprzytomnić, co to znaczy: tysiące już naprawdę doszczętnie zniszczonych podkoszulek, ręczników, kocy wraca do magazynów. Bierze się pieniądze na nowe, ale nie trzeba ich kupować, gdyż stan w magazynie się zgadza. Tak wygląda mechanizm kradzieży.

Przy każdej takiej kradzieży zorganizowanej przez kierownictwo rękami więźniów znajdzie się ktoś, kto nie może wytrzymać i pisze pismo do prokuratora. Przecież siedzi za kradzież, a tu takie jawne złodziejstwo. U mnie w pralni trzech chłopców mi zakomunikowało, że to zrobi. Jeden z nich, starszy, skazany za wynoszenie z zakładu pracy, był robotnikiem (teraz jest aktywistą "Solidarności" - w podziemiu działał). Zaproponowali mi, żebym się dołączył. Odpowiedziałem, że mnie nie interesuje walka z Polską Ludową na odcinku poprawiania uczciwości klawiszy. Przekonywali:

- Przecież nie o to chodzi, ale o dobro więźnia - jaką on koszulę dostanie, jaki ręcznik.

Odradzałem im, ale nie posłuchali i wylądowali za to w kabarynie, a prokurator im powiedział, że może przeciw nim wszcząć śledztwo, bo oczerniają władze więzienne. Ja się na to bicie głową o ścianę nie odważyłem i potem miałem wielkie wyrzuty sumienia.

O wiele perfidniejszy rodzaj kradzieży uprawia się nagminnie we wszystkich więziennych magazynach odzieżowych. Przychodzi chłopak do więzienia na parę lat w skórzanej kurtce, dżinsach czy garniturze. W dużych więzieniach zawsze się znajdzie sporo takich porządnie ubranych. Od razu na pniu chce sprzedać to, co ma, żeby dostać trochę papierosów czy herbaty. No i magazyn odzieżowy kupuje nowe dżinsy albo garnitur za dwie, trzy paczki sportów. Oczywiście, muszą mieć spółkę z kierownikiem i nie tylko. Dobrego krawca wstawia się przeważnie do pralni, gdzie teoretycznie pracuje przy naprawianiu bielizny, a naprawdę szyje klawiszom garnitury, przerabiając te, które magazyn kupił za grosze. Więźniowie pracujący w magazynie dostają za to herbatę, żywność i znakomicie im się powodzi.

Herbata ceniona była w więzieniu. Właśnie wtedy, kiedy najbardziej walczono z piciem herbaty, klawisze wnosili ją do więzienia i odpowiednio drogo sprzedawali. Robili to wszyscy, łącznie z naczelnikiem. Znałem tapicera, który formalnie był pracownikiem pralni, a naprawdę różni funkcjonariusze przynosili mu stare rupiecie, a on z tego robił nowe tapczany. Brał za robotę dwie albo trzy paczki herbaty.

Mówiłem już o tym przy okazji wojska, że to ten sam problem, tylko zwielokrotniony - brak społecznej kontroli. Człowiek w więzieniu jest wywłaszczony z jakiejkolwiek podmiotowości, więc władza nad nim jest nieograniczona. Może trochę przesadzam, jest ograniczona przez więźniów. Na ogół funkcjonariusz służby więziennej chce żyć jak najspokojniej, czyli jak najmniej zadzierać z więźniami. Zdarzają się młodzi, co chcą sobie porządzić, ale są w mniejszości. Tworzy się więc między nami a służbą więzienną pewien układ. Ja nie chcę od klawisza nożyczek, nitek ani niczego takiego, o co teoretycznie mogę prosić przy różnych okazjach. A on za to nie zagląda do celi i nie sprawdza, czy gotuję herbatę albo smażę na knocie. Jak wyrwę się z celi, ale wrócę przed apelem, to przymruży na to oko. Byle jego przełożony nie wykrył, że mu ludzie latają po oddziale. A jak już się wyjdzie z celi, to można zajść do łaźni, fryzjerni, biblioteki, gdzie są kluby towarzyskie, pohandlować, pokombinować. W klimacie złodziejstwa funkcjonariuszy rozkwitają kradzieże dokonywane przez więźniów. Z tego żyją prominenci więzienni, ci różni aptekarze, pomocnicy dentystów, łazienni, kucharze.

W zaopatrzeniu funkcjonariusze kradną pieniądze, robią różne machlojki, kupują zepsuty towar, dostarczają mniej mięsa. Następnie kradną kucharze - więźniowie. To już jest absolutna arystokracja. Jedzą, co chcą i rozdają oczywiście wszystkim funkcjonariuszom. Potem dostają prominenci z łaźni i brygadzista pralni - mój następca karmił schabem kota. Zupy, ziemniaki, sosy wszyscy w pralni jedzą do oporu. Później kuchnia karmi jeszcze inne ważne osoby, a to, co zostaje, idzie na oddziały. Co najlepsze biorą oddziałowi i korytarzowi, którzy też mają swoich protegowanych: ważnych więźniów, którzy też opłacają swoich kumpli i kumpli swoich kumpli. Szczególnie dużo można rozdać tam, gdzie są diety odżywcze, na przykład gruźlicze. Dopiero nas końcu je ogół więźniów. Dziwić się tylko należy, że przy takiej całej drabinie w ogóle coś dla nich zostaje.

W moich czasach więziennych chleb był przerażający, nie do jedzenia. Kiedy z Mokotowa - gdzie wszystko jest lepsze, bo pod okiem Centralnego Zarządu Więziennictwa mniej się kradnie - przyjechałem do Wronek, przez trzy dni nie mogłem go jeść, choć żyję głównie chlebem. Doszedłem do wniosku, że jest specjalnie tak pieczony, żeby kara była dłuższa i bardziej uciążliwa. Oczywiście piekarze pieką biały chleb i ciasta dla siebie, swoich bliskich i różnego rodzaju prominentów.

Na oddziale pracujących stały skrzynki tego niejadalnego chleba, właściwie już do wyrzucenia. Funkcjonariusze karmili nim swoje świnie. Natomiast na oddziale obostrzonego rygoru chleba nie było. Brałem więc te skrzynki, kiedy byłem łaziennym i rozdawałem im po bochenku. Zostałem za to ukarany. Oczywiście chciałem w ten sposób uspokoić sumienie, bo jednak w pralni jadłem znacznie lepiej niż reszta więźniów.

Więzienie jest miejscem, w którym jedni głodują, a drudzy mają wszystko. Dokładnie wszystko, bo za odpowiednią opłatą nawet dziewczynę można sprowadzić. Co prawda nie do zakładu karnego, ale na przykład do miejsca pracy.

Z Mokotowa wzięli mnie do transportu akurat przed wypiską. Całkiem ogłupiały i głodny wylądowałem we Wronkach - ciężkie więzienie, pozamykane cele, groza. Na spacerniku zapoznałem się z dwoma facetami. Wszystko wiedzieli o wydarzeniach marcowych i o mnie. Kiedy spytałem skąd, powiedzieli, że z Wolnej Europy. Zgłupiałem. Później się dowiedziałem, że więźniowie pracujący w radiowięźle stale słuchają Wolnej Europy. Kiedyś jeden przysłał mi serwis wiadomości do celi. Ci dwaj na spacerniku to byli chłopcy z wypiski, czyli ze sklepu więziennego:

- Wpadłbyś do nas w niedzielę na obiad - mówią - co lubisz najbardziej?

Przekonany, że to żarty, zamówiłem sobie befsztyki, sałatę w sosie vinaigre, czerwone wino i kawę. W niedzielę słyszę, jak idzie po korytarzu klawisz i drze się:

- Kurant, Kurant, Kurant! To nazwisko czy zegar?

- To ja - wołam - tu!

Domyśliłem się, że chodzi o mnie.

Przyszedł, skluczył moje drzwi i przeprowadził mnie na inny oddział, gdzie siedzieli ci moi. W ich celi stało radio, mieli lampki, maszynki elektryczne - luksus. Właśnie usmażyli befsztyki, zrobili sałatę w sosie vinaigre, frytki, do tego czerwone wino. Potem popijaliśmy ruski koniaczek i kawę, słuchaliśmy radia. Wreszcie przyszedł klawisz i mówi:

- Kończę służbę, musisz wracać.

I nagle z miejsca, gdzie nie brakowało ptasiego mleka, wróciłem tam, gdzie brakowało chleba.

Ale czy wolno z tego wszystkiego korzystać? Tak naprawdę - nie należy. Przecież wiem, że w ten sposób tak czy inaczej biorę udział w okradaniu więźniów. Kiedy w pralni jem gęstą zupę, która ma smak zupy, innym na dietę dają coś, co ma już tylko smak wody. Jak mi wrzucą do sosu kawałeczki mięsa, to znaczy, że ludzie w celach w ogóle nie zobaczą mięsa. Po prostu ich okradam. Jak wspominałem przy okazji wojska, jest to taki niebezpieczny pomysł: skoro już człowiek decyduje się żyć w walce, to nie może pod żadnym pozorem być krzyżowcem obrotowym - nie można walczyć z wszystkim we wszystkich dziedzinach. Skończyłoby się to natychmiast paranoją w zakładzie dla psychicznie chorych. No dobrze, ale gdzie przeprowadzić granicę?

Każdy człowiek styka się z czymś w rodzaju afer gospodarczych, mniejszych lub większych, toleruje je i w pewnym stopniu dzięki nim żyje. Jak się nie zapłaci człowiekowi z administracji, to kran nie będzie naprawiony, jak nie da łapówki, to nie kupi tego, co niezbędne. Znam facetów, którzy w tych sprawach nigdy nie ustępują, ale robi to na mnie wrażenie bezsensownego puryzmu, bowiem cały socjalizm realny funkcjonuje na zasadzie szpar, w które wchodzą ludzie. Można to więc tolerować.

Ale jak się zachowywać w sytuacji więziennej, gdzie uczestniczy się w okradaniu kolegów? Chyba należy powiedzieć - nie. Ale ja w więzieniu siedziałem już dziewięć lat i jeszcze może będę siedział. I naprawdę nie o to chodzi, że będę gorzej jadł. Tylko jak zawojuję z wszystkimi moimi kolegami, to mnie zatłuką. Przecież Służba Bezpieczeństwa pracuje na to, żeby mnie z nimi skonfliktować. We Wronkach całą wielką aferę zrobiono, przysyłano kolejnych kapusiów, którzy opowiadali o mnie różne plotki. Trzeba wiedzieć, że więzienie jest wielkim grajdołem, wciąż docieka się, co ktoś o kimś powiedział i czy powiedział. Ploty w małym miasteczku to jest nic przy tym, co się dzieje w więzieniu. Pamiętam, kiedyś jeden z nasłanych kapusi powiedział komuś w zaufaniu, że słyszał, jak mówiłem: złodziei pierdolę w dupę. To był zwrot, po którym powinienem być zatłuczony zbiorowo. Nie uwierzono mu, bo on był nowy, a ja już tam funkcjonowałem przez jakiś czas.

Nie zdecydowałem się wojować przeciw temu, co jest normalnym życiem całego więzienia. Wprawdzie mam wyrzuty sumienia, to jednak w ogóle nie wiem, czy - jeśli przyjdzie mi znowu siedzieć - będę umiał zdobyć się na inne postępowanie.

Spotkałem we Wronkach funkcjonariuszy służby więziennej, którzy byli tu oddziałowymi w czasach stalinowskich i zaraz po Październiku, kiedy zaczęły się procesy funkcjonariuszy Urzędu Bezpieczeństwa i służby więziennej, którzy mieli być sądzeni za znęcanie się nad ludźmi. Na początek zwolniono ich z pracy, postawiono zarzuty, jednak nie aresztowano. Potem całą sprawę wyciszono i wrócili, ale przez pewien czas żyli w cieniu tego, że mieli być sądzeni. Byli to najprzyzwoitsi funkcjonariusze w całych Wronkach. Pamiętam świetnie Trzęsiłba - kierownika pralni, Papieroska - szefa wypiski, Stodołę - szefa pralni i łaźni, był nad moim Trzęsiłbem, i Kominka - nie pamiętam już, co robił. Stodoła kiedyś był od bicia, nazywano go tak, bo był olbrzymi, potężny. Pamiętam taką aferę, kiedy sam naczelnik kazał mu kogoś zbić, a on powiedział:

- Na papiórku, naczelniku, tyro już na papiórku. 

Papierosik, jak mnie wypuszczano, załatwił mi od ręki dodatkową wypiskę, bo przecież musiałem zorganizować bankiet pożegnalny.

- Te skurwysyny wreszcie cię puścili - powiedział do mnie.

"Ty" u nich, u tych starszych, było oznaką sympatii. Najwięcej mogę opowiedzieć o Trzęsiłbie, który lubił sobie ze mną pofilozofować. On mówił, ja słuchałem:

- Przestępcy wojenni, przestępcy wojenni... A każdy ustrój potrzebuje, żeby na początku wziąć ludzi za mordę, a potem tacy się nazywają przestępcy wojenni. Czego oni chcą od tych hitlerowców?

Miał niezwykłe poczucie tożsamości z nimi. Kiedyś przyjechał do mnie mecenas Władysław Siła-Nowicki, który w latach stalinowskich siedział we Wronkach z potrójnym wyrokiem śmierci. Zobaczył go Trzęsiłeb. Patrzy nas niego, patrzy i nagle woła z entuzjazmem w głosie:

- Nowicki, ach Nowicki, to były czasy! Nie to, co teraz. Na spacerniaku jeden stuk okulaków.

To znaczyło, że jak więźniowie maszerowali na spacerze, to wszyscy stukali drewniakami w jeden rytm. Siła-Nowicki był bardzo speszony i z trudem podał rękę mojemu oddziałowemu. Trzęsiłeb opowiadał mi potem, jak się wtedy wyróżnił, jak był kapralem, jak krzyczał na Tatara, Kirchmayera, a oni go musieli słuchać. Był naprawdę pełen absolutnego zachwytu dla tamtych czasów i swojej roli.

Warto tu jeszcze opowiedzieć o aferach gospodarczych. Widać je najlepiej z więzienia. Zetknąłem się tam zresztą prawie z wszystkimi większymi aferami gospodarczymi w PRL-u. Bez nich gospodarki socjalizmu realnego, w ogóle socjalizmu realnego zrozumieć nie sposób.

Pierwszy i zarazem najpoważniejszy aferzysta, z którym siedziałem to Dedo, dyrektor dużego kompleksu garbarni w Radomiu, skazany za nadużycia gospodarcze na karę śmierci, dopiero Rada Państwa zmieniła mu wyrok na dożywocie. Starszy, dystyngowany pan, chorobliwie uczciwy. Mówił niewiele, powściągliwie, o sprawie bardzo niechętnie. Tym niemniej w końcu opowiedział mi wszystko.

Afera skórzana, za którą zapadł pierwszy w PRL wyrok śmierci w sprawach gospodarczych, rozegrała się w garbarniach, które - co podkreślała również prasa - były uważane za najlepsze w całym przemyśle. Rok po roku uzyskiwały przechodni sztandar pracy. Plan wykonywały w około 120 procentach, zaś zupełnie niezależnie od tego - produkowały prywatnie. Kupowano więcej surowych skór nie uwzględniając ich w dokumentach, ta nadwyżka przechodziła przez całą produkcję i jako nadwyżka wyrobów gotowych była sprzedawana. Całość pieniędzy szła w ręce kierownictwa afery, które je rozdzielało wśród uczestników. Za surowe skóry i robociznę oczywiście płacili. Nadużycie więc polegało na tym, że nie płacili amortyzacji i podatków. Ale nie za to oczywiście ich ukarano. Przestępstwem było to, że dokonali prywatyzacji środków produkcji.

Drugi wyrok śmierci w procesach gospodarczych zapadł w warszawskiej aferze mięsnej. Główny proces odbył się w 1966 roku, a potem jeszcze bardzo długo ciągnęły się dalsze - mnóstwo ludzi było w to zaplątanych. Na karę śmierci skazano - wyrok wykonano - głównego oskarżonego, dyrektora Warszawskich Zakładów Mięsnych, Wawrzeckiego. Jego samego nie poznałem, ale siedziałem z kilkoma dyrektorami, z różnymi kierownikami sklepów, konwojentami, z wieloma ludźmi z tej afery.

Nadwyżki mięsne, które sprzedawano do prywatnych zakładów, otrzymywano w różny sposób, najczęściej przez dolewanie wody. Dolewano jej do kiełbasy zwyczajnej - najgorszego gatunku. Ile litrów wody się wlało, tyle kilogramów mięsa można było odzyskać, czyli przenieść do kiełbasy lepszego gatunku. I tak kolejno, z gatunku na gatunek, aż do szynkowej, zastępując w ten sposób szynkę, którą sprzedawano na boku. I pobierano pieniądze za tyle kilogramów szynki, ile litrów wody wlano do zwyczajnej kiełbasy. W prywatnych zakładach - których wiele otworzono po 1956 roku dając koncesje, ale nie dając przydziałów mięsa, tak że skazane była na nadużycia - szynka była, tyle że kosztem tych, którzy muszą jeść kiełbasę zwyczajną.

W tym czasie zaczęły się na rynku niesłychane trudności z mięsem, rosło oburzenie, przede wszystkim najbiedniejszych, którzy dostać mięsa w ogóle nie mogli. I Gomułka rzucił zamiast mięsa ten krwawy ochłap, głowę Wawrzeckiego. Przy czym ewidentnie, afera miała powiązania w górę, a sam Wawrzecki, o czym opowiedzieli w więzieniu jego koledzy dyrektorzy, którzy nie mieli żadnych powodów, aby go lubić i oszczędzać - został w nią wmanipulowany.

Przychodzi do nich instruktor z KW partii i zostaje naczelnym, żeby zrobić porządek. Przychodzi z miejsca, gdzie nie ma co kraść i co więcej, gdzie nie było jeszcze wtedy obyczaju nadużyć - po purytanizmie stalinizmu przyszedł Gomułka. Ludzie aparatu chcieliby się nachapać, ale Gomułka ich trzymał krótko. Nie mieli możliwości. I ten instruktor, raczej biedny, znajduje się nagle wśród wielkich aferzystów - w przemyśle mięsnym korupcja i kradzieże były zawsze. Ze wszystkich stron robi się podchody, aby stał się taki jak oni. Przegrywają do niego pieniądze w karty, podrzucają mu prezenty, piją z nim, przyprowadzają atrakcyjne dziewczyny. Przy jego dotychczas niskim standarcie życia, to wszystko jest Eldorado. Początkowo jakoś się broni, ale ten nacisk jest przepotężny i wreszcie ulega.

Miał robić porządek, a porządku nie ma, co widać gołym okiem, więc przekupuje górę. Ewidentne było, że późniejszy sekretarz ekonomiczny KC, Karkoszka, brał od niego pieniądze. Na procesie to nie wyszło, ale Karkoszkę wyrzucili. Ci, z którymi siedziałem, byli przeświadczeni, że w ogóle wszyscy z góry brali w tym udział i tym tłumaczono karę śmierci Wawrzeckiego: zabito go, żeby nie mówił. Jak wysoko w górę sięgała afera, do jakich ważnych figur szły łapówki, trudno powiedzieć. Wtedy uważałem, że wyższy aparat nie był skorumpowany. Dopiero później, w czasach gierkowskich, przekonałem się, jaki byłem głupi, tyle że wtedy, w czasach Gierka, to już nie była korupcja. Oni byli po prostu właścicielami Polski Ludowej, brali jak swoje.

Dalej - tak zwana afera bąbelkowa, nadużycia przy produkcji wody mineralnej Mazowszanka. Interes polegał na tym, że woda nie jest limitowana, natomiast wszystko, co się do niej dodaje: gaz, sole mineralne ma swoje limity w pewnych granicach tolerancji od-do. Oni stosowali dodatki zawsze na najniższej granicy, zaś produkowali tej Mazowszanki znacznie więcej, niż wykazywali w dokumentacji. Ta afera jest o tyle ciekawa, że ilustruje możliwe rozmiary nie wykorzystanych mocy produkcyjnych w naszej gospodarce. Mazowszanka jest przecież bardzo tania. Ile hektolitrów trzeba było więc wyprodukować na lewo, aby kilkanaście osób zrobiło na tym majątki, a kilkaset co najmniej podwoiło swoje normalne zarobki? Afera skórzana, na przykład, ze względu na wyśrubowane różnice między ceną kupna surowca i zbytu nie wymagała takiego przerobu.

Mógłbym tu opowiadać o najprzeróżniejszych aferach. Bo w Polsce nie ma chyba takiej dziedziny gospodarki, w której by nie było przestępstw gospodarczych. Można sobie jednak darować szczegóły, wszystkie one bowiem stanowią jakaś modyfikację tych trzech, o których tu opowiadałem. Kto uczestniczy w aferach? Oczywiście dyrekcja, która musi nią centralnie kierować, rzadziej opłacana jest tylko za to, że ją toleruje. Siedziałem z takimi dyrektorami, którzy dostawali swoją dolę i nie wtrącali się do produkcji. Muszą w tym uczestniczyć wszystkie kolejne magazyny - zaopatrzenia, produkcji, zbytu. Łącznie z konwojentami, bo towar trzeba wywieźć. Żaden z uczestników nie zdaje sobie sprawy z rozmiarów afery, całość zna dyrektor lub ten, który szefuje sprawie. Robotnik nie musi orientować się w tym, co się dzieje, ale już majstrowie i kierownicy działów muszą coś wiedzieć i oni też zwykle są wciągnięci do interesu. Sprawa jakoś tam dociera do organizacji partyjnej, do etatowego sekretarza, do Rady Zakładowej i ich też trzeba mieć po swojej stronie. W miarę upływu czasu, afera się rozrasta. Rośnie poczucie bezkarności i zachłanność. Dołącza się coraz więcej ludzi i coraz więcej ludzi trzeba opłacać za milczenie. Nie wymieniam wśród uczestników przestępstwa księgowości, jako że z reguły nie przechodzi ona przez księgowość, nie zostawia żadnych śladów na papierze, ale oczywiście księgowych też dobrze mieć po swojej stronie.

Jak zatem wpada afera? Przypadkiem. Kontrola drogowa stwierdza, że kierowca wiezie towar nie ujęty w liście przewozowym. W sklepie stwierdza się obecność artykułów nie wymienionych w dokumentacji. Często wystarczy, że jakiś dyrektor, magazynier czy zaopatrzeniowiec prowadzi tak demonstracyjnie luksusowe życie, że to rzuca się w oczy. W każdym takim przypadku funkcjonariusze specjalnych wydziałów do walki z przestępczością gospodarczą przeprowadzają szerokie śledztwo, aresztując wszystkich, którzy na podstawie schematów znanych afer mogliby uczestniczyć w tej ewentualnej aferze.

Aresztowanym mówi się:

- Jak pan nam wszystko powie i poda wspólników, to pana wypuścimy. 

Na początku taki facet może nawet i nie wierzy, więc milczy. Ale siedzi i siedzi, widzi, że naprawdę będzie siedział tak długo, aż się przyzna. Więc z reguły się przyznaje i wymienia na przykład pięciu wspólników. A wtedy oni mówią:

- Za późno się pan zdecydował i nie mówi pan prawdy, bo inni siedzący w tej sprawie już podali więcej nazwisk. No, niech pan sobie przypomni, może jeszcze pana puścimy.

I tak dalej, i tak dalej. Każdy wymienia coraz to nowe nazwiska, pamięta, nie pamięta. Lista rośnie. Cele się zapełniają. Ilu niewinnych przy tej okazji dostało wyroki, bo jedno pomówienie, jeden współoskarżony wymieniający nazwisko wystarczy, aby w takiej aferze dostać wyrok.

Tak samo ustala się rozmiary nadużycia. Każdy zatrzymany podaje sumy, które wziął sam i które wzięli inni. Dokumentacji żadnej nie ma, afery trwają lata, większość sum więc wyssana jest z palca. Pamiętam, jak w czasie procesu jakiejś firmy zaopatrzeniowej, adwokaci zwrócili uwagę, że suma, za którą oskarżeni odpowiadają, jest trzykrotnie wyższa niż cały obrót przedsiębiorstwa. Proces przerwano i sprawę odesłano do ponownego rozpatrzenia.

Jak z powyższego wynika, rozmiary przestępczości gospodarczej są nie do ustalenia. Wiadomo tylko o tych aferach, które wpadły. Oczywiście nie z każdego aresztowanego w poszukiwaniu nadużyć gospodarczych taka afera wykiełkuje. Siedziałem z wieloma takimi, którzy mimo wysiłków aparatu ścigania, i na ogół także własnych, nie doprowadzili do aresztowania i skazania żadnej zorganizowanej grupy. Nie znaczy to jednak, że sami nie zostali skazani za jakieś przestępstwo gospodarcze. Nigdy nawet nie słyszałem o kimś, kto aresztowany pod zarzutem udziału w aferze gospodarczej, nie zostałby następnie za jakieś przestępstwo gospodarcze skazany. W świetle tego, co tu opowiadam o sposobach tropienia afer gospodarczych, fakt ten początkowo bardzo mnie zdziwił. Jak to możliwe, że kiedy jeden zarzut okazuje się bezpodstawny, można na zawołanie wykazać zasadność innego? Czyżby każdy odpowiedzialny pracownik gospodarki popełniał jakieś przestępstwo, związane z wykonywaniem roli zawodowej? l co więcej, że właśnie pełnienie odpowiedzialnej roli zawodowej w gospodarce jest stałym naruszaniem prawa? Nie wierzyłem. Czytałem uważnie akta sprawy, wypytywałem o szczegóły, konfrontowałem relacje. Powoli zaczynałem rozumieć, że cała gospodarka socjalizmu realnego, a więc każde ministerstwo, zjednoczenie, przedsiębiorstwo, wydział, brygada, funkcjonują tak, jak afera gospodarcza.