Artur Domosławski
Kustosz Polski niewinnej
Sylwetkę profesora Tomasza
Strzembosza przedstawia Artur Domosławski
- Kiedy będzie uchwytny? - dopytuję się
nieśmiało. - Wolałabym, żeby nigdy
nie był uchwytny. Dźwięk odkładanej
słuchawki. Od kilku miesięcy
telefony w domu państwa Strzemboszów muszą się urywać.
Profesora pełno w środkach masowego przekazu. Występuje w nich
jako główny krytyk Jana Tomasza Grossa, autora książki
"Sąsiedzi". Opowiada ona o tym, jak pewnego lipcowego dnia
1941 roku polscy mieszkańcy małego miasteczka Jedwabne
w Łomżyńskiem wymordowali swych żydowskich sąsiadów. Ta
książka wywołała trzęsienie ziemi. Zachwiała legendą Polski
bohaterskiej i niewinnej, którą żyło i na której wychowało się
kilka powojennych pokoleń. Rewelacje
Grossa prof. Strzembosz kwituje tak: nie Polacy, lecz Niemcy;
a jeśli jacyś Polacy, to pod niemiecką komendą, i do tego
męty, zwyrodnialcy, służalcy w liczbie 23; i zabili nie 1600
Żydów, raczej 800; zeznania świadków są niewiarygodne, a w
ogóle to Żydzi współpracowali z Sowietami i Jedwabne mogło być
zemstą za żydowską kolaborację. Czasami profesor potrafi rzec,
że nie wie, co tak naprawdę wydarzyło się w Jedwabnem, bo
każda relacja mówi mu co
innego. Historycy, których zapytałem o
Strzembosza, nie chcą otwarcie występować w roli krytyków
profesora (z jednym wyjątkiem), mimo że mają wyrobione zdanie
na temat jego wypowiedzi o Jedwabnem. Bo nie wypada, bo kolega
po fachu i w ogóle kolega, bo był w "Solidarności"...
Ujmujący, sympatyczny, koleżeński, za komuny zachowywał się
porządnie, przez lata był spychany na margines...
Ale kłopot ze Strzemboszem
mają. Bo profesor wywodzi, na przykład,
tak: - Zjawisko zemsty za lata 1939-41 musimy brać pod uwagę
[przy wyjaśnianiu mordu w Jedwabnem]; jaki był udział Żydów w
represjach w jedwabińskim więzieniu, trudno powiedzieć,
wiadomo natomiast, że masowo wywiesili czerwone flagi we
wrześniu 1939 roku. Wiadomo, że byli w [sowieckiej] milicji.
Czyli element zemsty ze strony Polaków mógł tam wystąpić.
Według relacji, którą posiadam, ci, którzy 10 lipca 1941 roku
brali udział w spędzaniu Żydów na rynek w Jedwabnem, byli w
dużym stopniu takimi ochotnikami-mścicielami.
W innym zaś wywiadzie profesor powiada: - To
oni [Niemcy] przymuszali [Polaków] do udziału w tej zbrodni.
To nie Polacy przychodzili do Niemców, tylko Niemcy do
Polaków. Niemcy bądź uzależnieni od nich służalcy, tacy jak
Karolak, komisaryczny burmistrz, czy Bardoń, niemiecki
żandarm. Jak więc było - byli
Polacy przymuszani przez Niemców czy byli
"ochotnikami-mścicielami"? A jeśli to tylko męty i "służalcy"
III Rzeszy, to skąd nagle formuła
"ochotnicy-mściciele"? Podczas rozmów i lektur trafiam na
tropy sposobu myślenia, który - jak sądzę - mówi coś nie tylko
o Strzemboszu, ale o jakimś istotnym składniku polskości, z
którym zetknął się chyba każdy z nas; który w wielu z nas
tkwi. Potoczna obserwacja podpowiada, że tacy Polacy wciąż
stanowią dużą część (może większość?) mojego narodu. Próbuję
zrozumieć, na czym polega ich polskość, jaka jest ich pamięć o
historii, gdzie tkwią jej źródła. Może profesor Strzembosz
przybliży mnie do celu... - Proszę pana... To
bardzo poważna sprawa, nie odpowiem od razu, potrzebuję chwili
na zastanowienie - ton profesora jest stanowczy, ale i jakoś
ciepły. - Ukazał się niedawno artykuł o mnie w kolorowym
dodatku "Życia", jednoznacznie pozytywny. No, ale został
napisany z inspiracji zaprzyjaźnionych harcerzy... Proszę
zadzwonić wieczorem. Na zdjęciach
ilustrujących "jednoznacznie pozytywny" artykuł "Życia" -
profesor jako miły, uśmiechnięty starszy pan. W domu, w parku,
na spacerze z psem nieopodal murów Cytadeli. W artykule: że
jest jednym z trojaczków urodzonych w 1930 r.; że mieli być z
bratem Adamem słabowici, garbaci, a tylko ich siostrze Teresie
przepowiadano dobre zdrowie, tymczasem to ona - późniejsza
współpracowniczka kard. Stefana Wyszyńskiego - zmarła
przedwcześnie w wieku 39 lat; że ojciec działał w Delegaturze
Rządu na Kraj; że mimo wojny miał szczęśliwe dzieciństwo, że
całe życie rywalizuje z bratem Adamem (byłym I prezesem Sądu
Najwyższego), ale jest to wyścig szlachetny jak po sprawność
harcerską: kto pierwszy się ożeni albo zdobędzie profesurę; w
ogóle są sobie bliscy i oddani - wspólne święta, wspólne
wakacje, wspólne zdobywanie Giewontu; dalej - że studiował
historię na UJ, że pisał przez lata do szuflady, bo cenzura,
że wyrzucony w 1953 r. z Archiwum Głównego Akt Dawnych, że
pracował jako robotnik, że inwigilowany i zatrzymywany przez
UB, a mimo to niepoprawny optymista; że potem zaczepił się w
Instytucie Historii PAN, a jeszcze później na KUL-u; że ciągle
pracuje, nawet w wakacje, i wypowiada się czasem za ostro (to
opinia żony); a ożeniony z Marią Dawidowską, dyplomowaną
pielęgniarką, pedagogiem, siostrą legendarnego "Alka" z
Szarych Szeregów, który zmarł z ran odniesionych w akcji pod
Arsenałem (celem było odbicie druha "Rudego", torturowanego od
kilku dni przez
gestapo).
"Pierwszy moment - to służba. Tym, co przede
wszystkim charakteryzowało tę grupę ludzi - i to zarówno jej
przywódców, jak i szeregowców - było nastawienie na służbę
narodowi. Wyrażało się to w podejmowaniu zadań, nieraz bardzo
trudnych i niewdzięcznych, wyrażało się w samej nazwie Szare
Szeregi, którą odcinano się od nastawień kombatanckich,
obserwowanych w wielu środowiskach II Rzeczypospolitej, w
stylu życia, w stosunku do odznaczeń i awansów, w ofiarności
wykazanej w bojach Powstania Warszawskiego. Życie udowodniło,
że był to styl nie tylko postulowany, ale także realizowany.
(...) Ze służbą i odpowiedzialnością łączyła się wpajana na
wszystkich szczeblach zasada rzetelnej pracy, bez uników i
polskiego 'jakoś to będzie'..." Dalej jest o braterstwie
ludzi wyznających wysokie wartości moralne, otwartych,
mocnych; o przyjaźni między druhami, którzy wspólnie służą
krajowi dziś i chcą służyć mu jutro; o obowiązku wzięcia
udziału w walce, ale bez okazywania wyższości tym, którym nie
starczyło sił i odwagi. A stosunek do wroga? Wrogiem był
gestapowiec, żandarm, który wykonywał egzekucje, esesman z
obozu, ale nie każdy Niemiec mieszkający w okupowanej
Warszawie. Odrzucano zasadę odpowiedzialności zbiorowej,
której hołdowali okupanci. "Wreszcie
ostatni, a wcale nie najmniej ważny element etosu Szarych
Szeregów - daleko posunięta tolerancja i demokratyzm. W
Związku zrzeszeni byli ludzie różnych przekonań, różnych
wyznań, nurtów polityczno-społecznych, jeżeli tylko harcerski
ideał wychowawczy uważali za sobie bliski. A demokratyzm
przejawiał się w trosce o to, aby koleżeństwo, wytworzone w
walce dziś, nie zostało rozbite po wojnie, gdy powstaną
przedziały różnicujące ludzi w zależności od środowiska,
zamożności, wykształcenia, rodzaju wykonywanej pracy". W
podobnym duchu Strzembosz opisuje w innych książkach
patriotyzm
AK-owski. Starsi od Strzembosza o parę lat -
ofiarni, odważni, tolerancyjni i demokratyczni - chłopcy i
dziewczęta z Szarych Szeregów, których opisuje w książkach,
poszli do powstania. Wielu zostało pod gruzami i w kanałach.
On, wtedy 14-latek, ocalał: "Nie było mi danym przeżyć
Powstania Warszawskiego - wspomina w książce "Rzeczpospolita
podziemna" - Ojciec wywiózł nas w lipcu do Milanówka i sam
wrócił, by walczyć. Ale pamiętam moje dwie cioteczne siostry.
Magdę, która pod koniec września dotarła do nas, 18-letni
dowódca patrolu sanitarnego którejś z jednostek AK. Pamiętam,
jak opowiadała o tamtych dniach, w jaki sposób śpiewała nam
powstańcze piosenki, jak buchała wręcz entuzjazmem, mimo
klęski... I pamiętam, jak w 1955 r., tym strasznym roku 1955,
właśnie Magda zaprowadziła mnie na Cmentarz Wojskowy na
Powązkach i jak z tamtego - dobrego - wstrząsu urodziłem się
jako historyk Polski Podziemnej. I pamiętam moją dziką
zazdrość, że one 'były', one ich 'widziały', a ja
przez całe sześć lat byłem okupowany, poddany działaniu
strachu bez możliwości oporu; przez sześć lat tylko
'zając', nigdy
'myśliwy'". Ten nastoletni "zając"
zostanie po latach strażnikiem powstańczych grobów, kustoszem
AK-owskiego mitu. Napisze książki o akcjach zbrojnych
podziemia i oddziałach szturmowych konspiracyjnej Warszawy,
gdzie obok historycznej buchalterii, kto, gdzie i kiedy,
będzie zachwalał morale bohaterów. W jednej z książek
przyznaje na marginesie, że nawet w heroicznym podziemiu
"musiała dawać o sobie znać 'erozja' moralna -
zmniejszenie się wrażliwości etycznej. Zabijanie wrogów krok
tylko dzielił od krwawego wyrównywania osobistych czy
grupowych porachunków. Od zdobywania pieniędzy dla organizacji
- blisko było do poszukania własnych korzyści materialnych,
tym bardziej że wykonawca akcji niejednokrotnie bywał
nieodżywiony i źle odziany". Jednak - jak od razu sam kontruje
- występki takie, stanowiące margines, dowództwo podziemia
karało śmiercią. Czy można zatem patriotyczne podziemie
obciążać odpowiedzialnością? Gdy
więc publicysta "Gazety" Michał Cichy opublikował w 1994 r.
poruszający szkic "Polacy - Żydzi: czarne karty powstania", w
którym opisywał przypadki zbrodni powstańców, m.in. z oddziału
kpt. "Hala", na Żydach, Strzembosz zareagował agresywną
polemiką. Podważał fakty bądź nadawał im pokrętne sensy. Nie
był w stanie przyznać, że niektórzy żołnierze, nawet z tej
szlachetnej AK, dopuszczali się zbrodni. W polemice z Cichym
czytamy np., że "mordy kryminalistów [tak Strzembosz określa
żołnierzy, którzy popełnili zbrodnię] przedstawione zostały
przede wszystkim jako przejaw antysemityzmu, tak jakby owi
bandyci byli przede wszystkim żołnierzami
AK". - Ówczesna opozycja była jednak
zróżnicowana ideowo. Nie odnosił pan wrażenia, że Strzembosz
jest sercem po stronie tej części "S", którą dziś zwiemy
prawicą? - dopytuję się profesora Kuli.
- Nic takiego nie pamiętam. Sądzę, że jeśli
jakieś różnice były, to niewidoczne. Pierwszy raz poczułem się
ze Strzemboszem nieswojo już w nowych czasach, gdy pod koniec
1994 r. ogłosił w "Tygodniku Solidarność" ostrą - w moim
przekonaniu niesprawiedliwą - recenzję książki Andrzeja
Friszkego "Opozycja polityczna w PRL 1945-1980". Był tam taki
paskudny wstępik. Tuż po tym spotkałem Strzembosza przypadkowo
w PKO i pytam: - Czy to pan napisał ten wstęp wytłuszczonym
drukiem? - Nie - odrzekł - to Gelberg [naczelny redaktor
"Tygodnika Solidarność" - red.]. - Co za szczęście! -
ucieszyłem się i mruknąłem: - Szkoda, że pan do tego
dopuścił.
Recenzją książki Friszkego Strzembosz
zabiera głos w sporze o zasługi różnych środowisk dla
odzyskania niepodległości. I jego głos niesie coś więcej niż
tylko oklaski dla jednych i prztyczki dla drugich. Strzembosz
zabiera głos de facto w obronie narodu, w obronie wrogich
komunizmowi postaw milczącej większości tzw. zwykłych Polaków.
Ostrze krytyki Strzembosza jest zatem
skierowane przeciwko wyolbrzymianiu roli Komitetu Obrony
Robotników (KOR): Friszke napisał za dużo o KOR-ze i
rewizjonistach, którzy nie zasługują - zdaniem profesora - na
miano opozycji, a za mało o Kościele, Ruchu "Światło-Życie",
oazach, Polskim Porozumieniu Niepodległościowym i harcerstwie.
"Można powiedzieć - pisał Strzembosz - że przyszedłszy do zoo
("Polskie zoo"), widzi z łatwością różne kolorowe papużki,
koliberki, motyle i małpeczki, nie umie jednak (czyżby był to
swoisty 'daltonizm'?) dostrzec szarego i wielkiego cielska słonia...". Słoń to Kościół, koliberki, motyle i małpeczki to KOR (ale chyba też ROPCiO, KPN i PPN, o których zasługi Strzembosz bije się w innym miejscu). Właściwie tytuł wystarcza za recenzję: "Historia oglądana z okna salonu".
W polemice na łamach "Gazety" Jerzy Jedlicki
zauważył, że "pomysł, aby Kościół potraktować równorzędnie z
takimi organizacjami jak KOR albo KPN, ujawnia od razu swoją
niestosowność. Kościół bywał zmuszany do zajmowania twardej
obronnej postawy wobec komunistycznego reżimu, ale nigdy
przecież nie określał swojej misji w terminach polityki".
Gdyby jednak misję Kościoła określić w politycznych terminach,
łatwo przecież wskazać decyzje i postawy, które żadną miarą
nie pasują do kategorii "opozycja": porozumienie państwo -
Kościół z 1950 r., które z władzami PRL zawarł kard.
Wyszyński, kapitulancka postawa biskupa Klepacza w 1953 r. (po
internowaniu Prymasa) czy ugodowość kard. Glempa wobec władz
stanu wojennego i jego krytyka
"Solidarności". - Z punktu widzenia
umysłowości Strzembosza jeszcze ciekawszy jest inny tekst:
"Opozycja w PRL", też z "Tygodnika Solidarność" - zwraca moją
uwagę ceniony i bardzo znany badacz dziejów Polski. Przez
chwilę szpera na półkach z książkami i wycinkami prasowymi, po
czym wyciąga kserokopię artykułu i czyta na głos:
"Bardzo duży stopień autonomii i
oddziaływania (wcale niekoniecznie statutowego) miały ogniwa
PTTK, niektóre kluby sportowe, autentyczne spółdzielnie,
ogniwa Ochotniczej Straży Pożarnej" (śmiech). To ma być ta
prawdziwa opozycja...
Głośna lektura
artykułu Strzembosza zadziałała jak "Proustowska magdalenka":
jest zima 1981/1982, salka katechetyczna przy kościele na ul.
Gdańskiej na warszawskim Żoliborzu i my, ósmoklasiści,
zastanawiający się wspólnie z księdzem, jaką wybrać szkołę.
Dla mojego katechety wzorcem byli nastoletni chłopcy, którzy
wybierali zawodówkę, żeby "z tym świństwem nie mieć nic
wspólnego". Bo przecież naturalnym wyborem człowieka, który
idzie np. do liceum - ciągnął mój katecheta - są studia na
uniwersytecie. A te grożą młodemu człowiekowi marksistowską
indoktrynacją i kompromisami niegodnymi Polaka
katolika. W artykule profesora
Strzembosza można też przeczytać, że do powstania
"Solidarności" w 1980 r. na miano prawdziwej opozycji
zasługują jedynie PSL i Stronnictwo Pracy z lat 40., a Ruch,
KOR, ROPCiO i KPN (co ciekawe, ani słowa o Ruchu Młodej
Polski) to nie opozycja, lecz "antysystemowe organizacje
polityczne". Generalnie - Strzembosz rozmnaża wrogów
PZPR-owskiej dyktatury. I tak awansują na nich Kościół
katolicki i PTTK, ludzie walczący w szkołach o krzyże i ci,
którzy odmawiali wstąpienia do partii, wspomniany Ruch
"Światło-Życie", harcerze. Skąd
nagle tylu bohaterskich
bojowników? Znów
przypomniały mi się scenki z dzieciństwa: dysputy dorosłych,
tym razem z kręgu okołorodzinnego, w których po wielekroć
słyszałem, że "wszyscy jesteśmy w opozycji, bo chodzimy do
kościoła na msze księdza Popiełuszki". Cóż, "byliśmy w
opozycji" tak zakonspirowanej, że nikt się o tym nigdy nie
dowiedział... To prawda, że bez wewnętrznej wrogości milionów
Polaków wobec komunizmu, która manifestowała się o 19.30 przy
"Dzienniku TV" i kolacji, garstka dzielnych opozycjonistów z
KOR-u, ROPCiO, KPN, RMP nie wywołałaby buntu Sierpnia 1980 r.
Z kolei bez zorganizowanej opozycji protest mógłby być ślepy,
zabrnąć na manowce, byłby na pewno łatwiejszy do
obezwładnienia przez władzę. Sądzę, że w pomniejszaniu roli
inicjatyw opozycyjnych, i to nie tylko tych ideowo niemiłych
Strzemboszowi, tkwi jakiś rys osobowości, a nie odmienne
spojrzenie na metodologię badań
historycznych. Jeśli jednak przyjmie
się, że w opozycji był cały NARÓD, łatwiej pojąć, dlaczego
Strzembosz - jak opowiada mi uczestnik dyskusji między
historykami - krytykował umieszczenie w I tomie "Słownika
opozycji" niektórych dysydentów z komunistyczną przeszłością,
np. prof. Tadeusza Łepkowskiego. - Dla Strzembosza przestało
się liczyć - mówi mój rozmówca - że przez lata wspólnie
tworzyli jedno środowisko historyków krytycznych wobec
dyktatury, zwłaszcza po 13 grudnia 1981 r. Trochę
przykro. - Ja również miałem ze
Strzemboszem spięcie a propos wyboru nazwisk do tego słownika
- opowiada prof. Kula. - W czasie jakiejś przypadkowej
dyskusji zwróciłem uwagę, że istnieje trudność z
rewizjonistami. Zadałem retoryczne pytanie: "Czy i kogo
umieszczać, wedle jakich kryteriów?". I nagle słyszę zza
pleców śmiech Strzembosza, który wpada mi w słowo: "Jak to,
jak? Wcale!". No cóż, sprawa była dyskusyjna w gronie samej
redakcji słownika. Na szczęście trochę rewizjonistów się
znalazło. Baczkę jednak
przegrałem. Strzembosz nawet nie próbuje
kryć, że rewizjonistów lekceważy ("opozycja Jasia wobec Józia,
kółka Kasi wobec grupy Mieczysława"), ale - jak się okazuje -
nie tylko ich. W artykule o opozycji w PRL nie ma nawet
wzmianki o "Tygodniku Powszechnym", Znaku (piśmie i kole
poselskim), "Więzi" czy Klubach Inteligencji Katolickiej. Nie
byli przeciwnikami dyktatury, a był nim inżynier z
Augustowa? "Klub Inteligencji
Katolickiej kumulował swe inicjatywy w określonym zamkniętym
lokalu - pisze Strzembosz w ostatnim numerze "Arcanów" - gdzie
był zarówno inwigilowany, jak mógł być podsłuchiwany, co go
niezwykle krępowało. Na pewne tematy nie można było
zorganizować wykładu czy dyskusji. Tymczasem obóz harcerski
ukryty w lesie i mający oparcie w swoim hufcu czy nawet
komendzie chorągwi (sytuacja z lat 1957-59, a w wielu
miejscach nawet także dłużej) mógł ze względu na wzajemne
zaufanie podjąć tematy 'tabu'. Jeżeli powiem, że na
takich obozach, w latach siedemdziesiątych, mówiłem starszej
młodzieży o Rządzie RP na Obczyźnie, stwierdzając, że jest to
jedyny dziś rząd legalny i godny szacunku, to chciałbym
zapytać, czy w warszawskim KIK-u [do którego sam Strzembosz
należał - red.] doc. Friszke mógłby wygłosić taką prelekcję
(niezależnie od tego, czy wówczas chciałby ją wygłosić)?".
Co drugi artykuł prawicowej publicystyki
początku lat 90. można by opatrzyć podpisem "Tomasz
Strzembosz", a publicystykę i wywiady Strzembosza o polityce
bieżącej podpisać: Jan Olszewski, Jarosław Kaczyński, Antoni
Macierewicz... Sami autorzy by się nie
połapali. Jednak w wypowiedziach
Strzembosza, prócz stałego repertuaru o "spiskach w
Magdalence", "oddaniu władzy politycznej za ekonomiczną" i
"agenturze" występuje jeszcze NARÓD - podmiot i ofiara
zarazem. Najpierw wywłaszczony z własnej historii i zasług
przez "salon", następnie oszukany przez "salonowe" elity III
RP i zepchnięty do kąta, w stan apatii, do tego stopnia, że
przestał być narodem, a stał się zbiorowiskiem - jak mówiono w
XIX wieku - "ludzi tutejszych". Łatwo
rozprawić się z tymi mało racjonalnymi diagnozami. Wolałbym tu
jednak zrozumieć, skąd się wzięły. Zawsze sądziłem, że są
refleksem politycznej gry, do której wciągano historię, tzn.
pisano ją na nowo, na polityczne zamówienie. Strzembosz nigdy
jednak nie walczył o władzę - po co by mu były takie
fantazmaty? Muszą one - jak sądzę - wynikać z jakiejś wizji
Polski, polityki, historii. Mam przeczucie, że rozczarowanie
profesora mogło płynąć stąd, iż nowa Polska nie stała się
spadkobierczynią Polski AK-owskiej. Prawie pół wieku, jakie
upłynęło od wojny, odstawiło tamtą Polskę do muzeum. Pokolenie
AK-owskie zaczęło odchodzić, wyrastało nowe, wywodzące się z
innych tradycji, także takich, które PRL traktowały początkowo
jako własne państwo. Pamięć o micie AK była składnikiem
opozycji lat 70. i 80., ale już tylko jednym z wielu. Była to
pamięć o heroizmie, lecz już nie o metodzie; epoka
insurekcyjna bezpowrotnie minęła. Jak tu zresztą pożenić
AK-owską pamięć, doświadczenie robotnika Wałęsy, biografię
komunistycznego heretyka, a potem lewicowego demokratę
Kuronia, soborowych katolików z "Więzi" i "Tygodnika
Powszechnego"? To już inna epoka i inne wyzwania. Inni ludzie
zaczęli grać pierwsze skrzypce. Czy kustosz Polski, która
odeszła, nie mógł czuć się zawiedziony?
A teraz jeszcze dochodzi do skandalu nad
skandale: oto o tamtej Polsce doby AK-owskiej, Polsce
bohaterów i ofiar, temu dobremu, sprawiedliwemu, zasłużonemu i
sponiewieranemu NARODOWI, po tylu upokorzeniach i dekadach
czerwonej niewoli mówi się, że oprócz heroicznych kart ma w
swojej przeszłości niewyznane grzechy, jak mordowanie Żydów w
czasie II wojny światowej. W tej
sytuacji profesor Strzembosz nie może przecież milczeć. Raz
jeszcze obroni Polskę AK-owską i polski
NARÓD.
- Chciałbym właśnie porozmawiać o
problemach... - Ja rozumiem, ale
naprawdę nie jestem zainteresowany. Dość już Strzembosza, za
dużo tej wrzawy! Nie chcę, żeby ktoś czuł się urażony moją
odmową, naprawdę bardzo dziękuję.
Szkoda. Jest kilka pytań, na które warto,
żeby profesor odpowiedział. Np. na te, które postawił Jan T.
Gross na łamach "Gazety Wyborczej" i "Rzeczpospolitej":
Dlaczego zajmując się przez kilkadziesiąt lat historią
wschodnich ziem Polski w czasie II wojny światowej nigdy nie
napisał o losie Żydów? Czy to możliwe, że rozmawiając przez
lata z mieszkańcami tamtych terenów, nie dowiedział się o
zbrodniach w Jedwabnem, Radziłowie, Wąsoszy? Wytłumaczenie, że
nie jest specjalistą od stosunków polsko-żydowskich, traktuję
jako unik, wykręt. Postanowiłem
sprawdzić, co Strzembosz pisał wcześniej o Żydach. W
eseistycznej książeczce "Refleksje o Polsce i podziemiu
1939-45" znajduję szkic o getcie warszawskim. Traktuje o
żydowskiej samotności i egoizmie Polaków, o walce wbrew
nadziei i o tych, którzy Żydom pomagali. Nie znajduję śladu
antysemickich klisz, najwyżej drobne niezręczności. Znajduję
za to przykrą i odważnie wypowiedzianą prawdę: "Egoizm nie był
także obcy Polakom. Rozróżniano dzieci polskie i żydowskie.
Dla tych drugich było często mniej serca i mniej chleba. To,
co działo się poza murem getta, nie raniło nas tak boleśnie
jak to, co działo się po 'naszej stronie' muru. Egoizm
znajdował tysiące uzasadnień, by nie wyjść do potrzebujących,
by nie wyjść, nie wychylić się ze swojego ślimaczego domku.
Żeby przedłożyć własny spokój ponad ich życie. Tego egoizmu
wielu z nas musi się bardzo wstydzić. Obciąża nas i obciążenie
to pozostanie, bo już niczego się nie naprawi, jest po prostu
za późno. Można się tylko bić w piersi i prosić Boga o
wybaczenie". W innych książkach
Strzembosza Holocaust właściwie nie istnieje bądź istnieje
śladowo. Nie wyciągam z tego pochopnych
wniosków - może tak zawęził pole badań, że tragedia Żydów
znalazła się poza nim. To zresztą szerszy problem z naszą
historiografią: historię Polski traktuje się u nas jak
historię Polaków - wystarczy przejrzeć podręczniki i
książki-syntezy; o mniejszościach, o innych kulturach tam
niewiele. Strzembosz wpisuje się w tę ogólną tendencję: on
badał losy Polaków na ziemiach wschodnich, dlatego tragedia
Żydów jakoś mu umknęła. Skoro jednak tak, to dlaczego umknęły
mu zbrodnie polskiej ludności z tamtych terenów?
Chętnie przyjmuję hipotezę, że nawet jeśli
Strzembosz coś słyszał o zbrodniach Polaków na Żydach i tego
nie ujawnił ani nie badał, to - po pierwsze - dlatego, że miał
prawo nie uwierzyć, dokładnie tak jak nie wierzy się w różne
wstrząsające rzeczy nie-do-pomyślenia; po drugie - mógł
podlegać temu samemu prawu wypierania przykrej wiedzy, jak
wielu z nas, co nie czyni z niego świadomego fałszerza
historii, jak sugeruje Gross. Prawdopodobnie też mniej lub
bardziej świadomie bronił pewnej wizji Polski, Polaków, ich
historii i swojej pamięci. Najbardziej
interesujące jest to ostatnie - jakiego rodzaju myślenie i
pamięć stworzyły psychologiczną sytuację, w której badacz nie
dopuszcza do świadomości lub omija kłopotliwą wiedzę? To musi
być jakiś skomplikowany proces intelektualno-emocjonalny,
podbudowany chyba biografią, światopoglądem, tradycją. Rzecz
tym poważniejsza, że nie dotyczy jednego historyka. Kłopot z
uporaniem się z przerażającą wiedzą o dziadkach i ojcach mamy
po trosze wszyscy. Dopiero w ostatnim
tekście w "Rzeczpospolitej" profesor napomyka o polskiej
winie, jednak w sposób osobliwy: "Nie piszę tego wszystkiego,
aby pomniejszyć za wszelką cenę udział i odpowiedzialność
Polaków, którzy także - jest to niewątpliwe - jakąś grupą
wzięli udział w tym mordzie". Chciałbym uwierzyć w to
zapewnienie, lecz utrudnia mi to fakt, że półtorej kolumny
tegoż artykułu profesor poświęca na "pomniejszanie" właśnie,
konkludując, że to "nie szatan zstąpił do Jedwabnego", lecz
gestapo. Więc niby Polacy winni, ale jak gdyby mniej winni, a
może wcale - no bo jednak
gestapo. Między wierszami Strzemboszowej
publicystyki snuje się inna ponura myśl: a może właściwie
Polacy mieli powody, żeby Żydów spalić? W artykule
"Przemilczana kolaboracja" profesor ogłasza: "Żydzi
podejmowali akty rewolty przeciwko państwu polskiemu (...)
Jeśli Polski nie uważali za swoją ojczyznę, nie musieli wszak
jej traktować jak okupanta i wspólnie z jej śmiertelnym
wrogiem zabijać polskich żołnierzy, mordować uciekających na
wschód polskich cywili. Nie musieli także brać udziału w
typowaniu swoich sąsiadów do wywózek...". A więc sami sobie
winni? Objaśnianie zbrodni w
Jedwabnem współpracą niektórych polskich Żydów z Sowietami w
latach 1939-41 to - w najlepszym razie - badawcze manowce,
choć mam ochotę użyć sformułowania o wiele bardziej dosadnego
i zupełnie innej kategorii. W Jedwabnem polscy sąsiedzi - z
nielicznymi wyjątkami - mordowali wszystkich Żydów, których
udało im się dopaść: starców, dzieci, kobiety, ortodoksów,
obojętnych, może jakiegoś syjonistę, może jakiegoś komunistę.
Nie ma cienia poszlaki, że był to sąd czy samosąd nad winnymi
współpracy z NKWD. Jedwabne było masową zbrodnią, wedle
kryterium etnicznego.
Jeden z moich rozmówców, który broni
Strzembosza, zwraca uwagę, bym nie doszukiwał się w jego
języku antysemityzmu. - To człowiek tradycji AK-owskiej,
raczej piłsudczykowskiej niż endeckiej, a co ważniejsze - z
innej epoki. Przed wojną i po wojnie mówienie dużym
kwantyfikatorem "Żydzi", "Ukraińcy" - bez niuansów - było
czymś normalnym. Dopiero dziś taki język nas razi. Strzembosz
jest w nim zanurzony, co rodzi nieuzasadnione podejrzenia, że
zdradza niechęć do Żydów. - Myślę,
że sprawa Jedwabnego obudziła w Strzemboszu, tradycyjnym
polskim patriocie, nie antysemicie, jakieś demony - mówi znany
historyk. - Jego reakcja i ludzi jemu podobnych jest reakcją
obronną na coś, co oni odbierają jako atak, i chcą za wszelką
cenę obronić Polskę, polską historię, polską
niewinność. Również Marcin Kula uważa,
że o Strzemboszu nie można powiedzieć: "antysemita". - To nie
jest człowiek, który ma coś przeciw Żydom. Widzi siebie jako
jednostkę, która jest częścią narodu polskiego. Ma głęboko
zakorzeniony podział na "my" i "oni", czyli obcy, np. Żydzi. I
w ogóle on wie, że naród polski jest dobry, że opierał się
komunizmowi, że Kościół jest dobry. Jakżeż tu powiedzieć, że
ta dobra nasza ludność rolnicza i katolicka wymordowała
Żydów? Można też rzec - na co
zwraca mi uwagę inny rozmówca - że Strzembosz należy do
pokolenia, które wierzy w integrującą misję historii; w tym
sensie historia integrująca naród musi być pozytywna. Dla win
i zbrodni trzeba wtedy znaleźć jakieś wytłumaczenie, które nie
obciąża nas jako zbiorowości. I
Strzembosz znalazł patent na takie wytłumaczenie: okrucieństwo
ludzkiej natury. "Antysemityzm na pewno istnieje, ale ja bym
zwrócił uwagę na jedną rzecz; we wszystkich społecznościach,
również Polski, istnieje element, którego się nie bada, a
który nazywa się okrucieństwem. To samo okrucieństwo, które
obserwuje się u dzieci torturujących kota; okrucieństwo w
sposobie traktowania psów na wsi. (...) Czytałem kiedyś, jaka
jest kolejność śmierci w społeczności Eskimosów. Gdy nie ma co
jeść, najpierw wyrzuca się albo nie daje się pożywienia
dziadkom, babciom, a potem dzieciom. Na końcu zostaje ojciec i
matka, bo oni jeszcze spłodzą potomstwo. Istnieje więc
zjawisko okrucieństwa, jakiegoś mankamentu ludzkiej natury,
często umotywowanego ekonomicznie. I to okrucieństwo zawsze
ujawnia się wtedy, kiedy 'wolno'...".
W tych objaśnieniach Strzembosz stosuje
metodologię niepokojąco podobną do tej, jaką stosowali
historycy niemieccy, "zmiękczający" wyjątkowość nazistowskiej
ideologii i niemieckich zbrodni w II wojnie światowej.
Powiadali: przed Holocaustem Żydów były podobne masowe
zbrodnie - Turków na Ormianach, Stalina na Rosjanach,
Ukraińcach, Gruzinach; zaś po zagładzie Żydów zagłady jednej
trzeciej swojego narodu dokonał Pol Pot w Kambodży. Skoro
okropności zdarzały się "przed" Holocaustem i "po"
Holocauście, to Niemcy nie są tacy najgorsi, a ich nazizm
niczym wyjątkowym na tle innych masowych mordów. Taka po
prostu jest natura ludzka - skłonna do okrucieństwa w pewnych
okolicznościach... To rozumowanie
ma "zaletę": pozwala nie zaprzątać sobie głowy specyfiką
polskiej żydofobii, jej źródłami, ekscesami i zbrodniami,
których była glebą. Zło możemy wówczas scedować na ciemną
stronę ludzkiej natury, dobro zaś - przypisać naszej
polskości. O polskim narodzie świadczyć będą wówczas Szare
Szeregi, Armia Krajowa, bohaterski Kościół, szlachetni
harcerze i opór przeciw komunizmowi inżyniera z Augustowa. Zaś
zbrodnie na Żydach, chciwość sąsiadów, draństwo szmalcowników
i zdegenerowanych żołnierzy podziemia, małość, tchórzostwo i
konformizm czasów PRL będą świadczyć co najwyżej o słabościach
ludzkiej natury. I naród polski
zostanie obroniony. I Polska niewinna jak zawsze
zwycięży.
Męża nie ma w Warszawie.
Głos pani Marii Strzemboszowej, żony profesora Tomasza
Strzembosza, zdradza poirytowanie.
***
Z
profesorem Strzemboszem sam mam kłopot. Gdyby był piewcą
jakiejś endekopodobnej wizji dziejów, wszystko byłoby jasne,
proste, mało zajmujące. A przecież tak nie jest. Jako
historyk, publicysta i społecznik Strzembosz jest kimś w
rodzaju kustosza tradycji Szarych Szeregów i heroicznej
legendy Armii Krajowej; legendy wolnej od nacjonalistycznych
uprzedzeń i żydożerczych fobii. Próbowałem dowiedzieć się o
nim czegoś więcej: przeczytać jego książki, artykuły,
porozmawiać z ludźmi, którzy widzieli go w różnych sytuacjach,
coś zrozumieć. Dlaczego wyznaczył sobie misję obrońcy
nieskazitelnie czystego wizerunku Polski, Polaków, naszej
historii, choćby nawet fakty świadczyły o czymś innym?
Dwie
pasje profesora
- Piszę artykuł
o Panu Profesorze. Chciałbym prosić o spotkanie i rozmowę -
ucieszyłem się, że profesor Strzembosz okazał się jednak
uchwytny.
***
Harcerstwo
to obok historii druga pasja profesora. Nawet niedawno można
było zobaczyć go w telewizji w harcerskim mundurku z okazji
jakiegoś święta albo zlotu. Żona też z domu o harcerskich
tradycjach, sam profesor w harcerstwie od 15. roku życia... W
1989 r. został przewodniczącym Związku Harcerstwa
Rzeczypospolitej, a z kręgami harcerstwa niezależnego od władz
PRL był związany dużo wcześniej, od początku lat 80. Jarosław
Kurski, publicysta "Gazety", który w czasach komuny zetknął
się ze Strzemboszem w harcerstwie, wspomina go jako ojca
duchowego środowiska i guru. Zawsze nienagannie umundurowany.
W krótkich spodenkach. Jego opowieści były odtrutką na
zakłamaną historię, jakiej uczono w szkole. Z żarliwością
opowiadał dzieje AK i powojennej partyzantki
antykomunistycznej. - Pamiętam, że był pryncypialny, nie
chciał mieć nic wspólnego z oficjalnym ZHP, jak np. legendarny
Stanisław Broniewski "Orsza", który opowiadał się za jednością
harcerstwa.
Służba, braterstwo,
tolerancja
Obie pasje -
harcerstwo i historię - Strzembosz połączył w dwóch książkach
o Szarych Szeregach. W tomie "Szare Szeregi jako organizacja
wychowawcza" (1984) odnajduję fragmenty, które brzmią jak
osobiste wyznanie, jak wskazanie palcem: tak, to moja
tradycja, to mój patriotyzm.
***
Łatwo
zauważyć, iż nie jest to beznamiętny opis ryby sporządzony
przez ichtiologa, lecz rodzaj ideowego credo społecznika,
harcerza, patrioty; deklaracja wyboru tradycji duchowej -
jednej z piękniejszych kart polskiego patriotyzmu XX wieku.
Strzembosz to człowiek, który wprawdzie słabo pamięta epokę
dwudziestolecia - był dzieckiem - ale pamięta już tajne
komplety, na których kończył dwie klasy gimnazjalne. To
człowiek wyrastający z Polski AK-owskiej. Polski bohaterów, a
zarazem Polski ofiar i Polski-ofiary, człowiek innego
pokolenia niż np. jego główny intelektualny adwersarz Jan T.
Gross - urodzony po wojnie, z doświadczeniem Marca
'68.
***
Chciałbym
zrozumieć ten mechanizm obronny oraz "metodologię", która
polega na zabiegu: AK-owcy, którzy mordowali Żydów, to w
istocie nie AK-owcy, lecz "kryminaliści"; zaś mieszkańcy
Jedwabnego, którzy wymordowali żydowskich sąsiadów, to
zwyrodnialcy i służalcy, a Polacy jakby mniej. Dla mnie, który
mógłbym być Strzembosza wnukiem, a na pewno bardzo późnym
synem, zbrodnia jednych AK-owców w niczym nie umniejsza
heroizmu innych AK-owców, którzy nigdy nie pohańbili
występkiem ani siebie, ani organizacji; jest raczej powodem,
aby spojrzeć bliskiej sobie tradycji w twarz - taką, jaka jest
naprawdę, bez makijażu. Ale wiem też, że patrzę z perspektywy
o dwa pokolenia późniejszej i nie mam w oczach tego, co ma
prof. Strzembosz. Nie widziałem łun płonącej Warszawy, nie
widziałem młodych, ofiarnych powstańców. Ktoś mi powtórzył
opinię znanej postaci publicznej z pokolenia profesora, która
w kontekście dyskusji o Jedwabnem powiedziała - tamtego mordu,
podobnie jak zbrodni zdegenerowanych żołnierzy podziemia na
Żydach, nie należy traktować jako immanentnego składnika
polskości. Dlaczego? Ponieważ Polskie Państwo Podziemne z całą
surowością karało wyrokami śmierci szmalcowników, którzy
wydawali Żydów, a także inne przestępstwa ludzi podziemia i
zwykłych cywili.
Razem przeciw
komunie
Prof. Marcin Kula,
historyk z Uniwersytetu Warszawskiego, jest jedynym, który
zgodził się rozmawiać o Strzemboszu, używając nazwiska. - W
latach 70. i 80. byliśmy w tym samym kręgu historyków
krytycznych wobec władzy. "My", tzn. Tadeusz Łepkowski, Jerzy
Jedlicki, Strzembosz, no, dołączę i siebie samego... Różnic
ideowych nie wyczuwało się, bo też co innego było ważne:
wspólny przeciwnik. W czasach pierwszej "Solidarności" 1980-81
Strzembosz stał się aktywny, lecz nie na tyle, żeby pójść w
politykę, jak np. Bronisław Geremek. Był kimś na miarę
"lokalną" - instytutu, środowiska. Pamiętam, że w poniedziałek
14 grudnia 1981 r. zebraliśmy się, żeby porozmawiać, co dalej.
Strzembosz przejął spontanicznie prowadzenie zebrania i
zaproponował, żebyśmy nadal nosili znaczki "S". W pewnej
chwili gruchnęła wieść, że ZOMO wygarnęło Pałac Staszica i
rozprysnęliśmy się. Strzemboszowi pozostało zawołać: "Kończymy
zebranie!". Znaczków nikt później nie
nosił...
W obronie inżyniera z
Augustowa
Ów wstępik do recenzji
zapowiadał: prof. Strzembosz "pisze o opozycji
wewnątrzpartyjnej w PZPR jako o opozycji Józia wobec Jasia, by
na koniec podsumować nierzetelne, jego zdaniem dzieło
[Friszkego] - ryż, mysz, szydło i powidło. Jedno jest pewne -
po przeczytaniu tego eseju łatwiej zrozumiemy tych, którzy
twierdzą, że zniesienie cenzury nie załatwia wszystkiego. Że
nadal podlegamy indoktrynacji uprawianej przez potężne, bo
bogate i powiązane z władzą lobby, które dopiero co odzyskaną
historię Polski chce zawłaszczyć dla siebie".
***
Albo
w innym miejscu: "Poznałem w Augustowie inżyniera, który
'by nie mieć z tym świństwem nic wspólnego', został
rzemieślnikiem-chałupnikiem. Inny, tym razem wybitny inżynier
elektronik, któremu związano ręce w pracy naukowej i
produkcyjnej, odszedł do... hodowli trzody chlewnej
(śmiech)...".
Wszyscy byliśmy w
opozycji
Marcin Kula snuje taką
hipotezę: - Jeśli nawet Friszke czy ktoś inny napisałby, że to
ROPCiO i KPN, czyli środowiska prawicowe, były ostojami
opozycji - to i tak z punktu widzenia Strzembosza nie miałby
racji, bo to nie "salony", ale NARÓD, który chodził do
kościoła, był w opozycji, uczucia NARODU były komunizmowi
niechętne. Myślę, że w tej wizji tkwi głęboka zadra osobista.
W epoce PRL-u wiele rodzin żyło z dala od systemu i jego
instytucji. Nienawidzili komunizmu. Taka była z pewnością
rodzina Strzembosza ze swoją AK-owską tradycją itd. On i
ludzie jemu podobni byli spychani na margines... I oto w
wolnej Polsce Strzembosz czyta nagle, że to nie oni walczyli z
komunizmem, lecz jakaś grupka studentów, intelektualistów i do
tego komunistycznych synalków. No wściekłby się pan? -
uśmiecha się prof. Kula.
Naród stał się
ofiarą
Jak dalej - wedle prof.
Strzembosza - potoczyła się historia Polski i Polaków? Otóż
odejście od komunizmu było czymś w rodzaju "zamachu
pałacowego", który dokonał się w elitach, gdzieś tam na górze.
Okrągły Stół NARÓD oglądał w telewizji, nie brał w nim
udziału. Dlatego efektem tamtych knowań jest stan
"pół-wolności", w którym NARÓD opozycjonistów nie odnajduje
dla siebie - jak powiada Strzembosz - "terenu do działania"
(Jasio zastąpił Stasia). NARÓD pogubił się w tych intrygach i
poszedł głosować na Tymińskiego. Grzeszne pakty
solidarnościowych elit z "najbrzydszymi z brzydkich służbami",
które zrodziły III Rzeczpospolitą, doprowadziły do zaniechania
rozliczeń i naprawienia krzywd, do utrwalenia podziałów na
"my" i "oni", do ochrony agentów ubecji ("a przecież ten ruch
- chodzi o 'S' - nie składał się z samych agentów.
Trzeba oddzielić plewy od ziarna!"). "Ktoś bardzo trafnie
zauważył, że nie wyobraża sobie, żeby po wojnie w
denazyfikowanych Niemczech szefem koncernu prasowego (w
rodzaju 'Nie') został Goebbels". Itd., itp.
Patrzeć i nie
widzieć
- Zastanowiłem się i
podjąłem decyzję, że jednak nie spotkam się panem - informuje
mnie wieczorem prof. Strzembosz. - Ja jestem człowiekiem od
problemów, a nie od zajmowania się sobą...
Defensor
Poloniae
Na pewno czasy
dyktatury i cenzury nie służyły spoglądaniu w lustro i
bolesnym rozrachunkom z własnym dziedzictwem. Jesteśmy jednak
w czasach wolności (Strzembosz rzekłby pewnie:
"pół-wolności"): gdy wybucha wrzawa wokół książki Grossa -
uwaga Strzembosza kieruje się ku roli Niemców w jedwabińskim
mordzie. Profesor rozszerza ich udział - bez przekonywających
dowodów - na całość wydarzeń w Jedwabnem (inspiracja i
wykonanie). Niektóre "dowody" niemieckiej winy podnoszone
przez Strzembosza, jak np. łuski po nabojach w okolicach
stodoły, wywołują śmiech - mówimy wszakże o latach wojny,
łuski mogły być czyjekolwiek, skądkolwiek, niekoniecznie z
niemieckiej broni. Dalej: Strzembosz pomniejsza, a właściwie
unieważnia najbardziej dokładną relację Szmula Wasersztajna i
powołuje się na wyroki powojennych sądów. Liczy, rachuje,
szuka detali, które mogą podać w wątpliwość ustalenia Grossa.
To jeszcze nic zdrożnego, ale intencje widać nadto wyraźnie,
poszukiwania mają jeden kierunek: oczyścić polską społeczność
z odpowiedzialności za mord. Profesor dolicza się 23
uczestników zbrodni, ale jedni to bandyci, drudzy -
degeneraci, inni - młodzieniaszkowie i folksdojcze. Do tego
podburzani przez Niemców i pod ich komendą. Jakżeż mówić o
winie Polaków?
***
Jeszcze
bardziej szokujące w wywodach Strzembosza jest to, że
natrafiamy na myślenie niczym z endeckich bajek. Komuniści,
zdrajcy i łobuzy pochodzenia żydowskiego są "Żydami". Polscy
komuniści, polskie łobuzy i polscy zdrajcy nie są Polakami,
lecz komunistami, łobuzami, zdrajcami.