Gazeta Wyborcza - 18-05-2001


Artur Domosławski

Kustosz Polski niewinnej

 



Sylwetkę profesora Tomasza Strzembosza przedstawia Artur Domosławski





Męża nie ma w Warszawie. Głos pani Marii Strzemboszowej, żony profesora Tomasza Strzembosza, zdradza poirytowanie.

- Kiedy będzie uchwytny? - dopytuję się nieśmiało.

- Wolałabym, żeby nigdy nie był uchwytny.

Dźwięk odkładanej słuchawki.

Od kilku miesięcy telefony w domu państwa Strzemboszów muszą się urywać. Profesora pełno w środkach masowego przekazu. Występuje w nich jako główny krytyk Jana Tomasza Grossa, autora książki "Sąsiedzi". Opowiada ona o tym, jak pewnego lipcowego dnia 1941 roku polscy mieszkańcy małego miasteczka Jedwabne w Łomżyńskiem wymordowali swych żydowskich sąsiadów. Ta książka wywołała trzęsienie ziemi. Zachwiała legendą Polski bohaterskiej i niewinnej, którą żyło i na której wychowało się kilka powojennych pokoleń.

Rewelacje Grossa prof. Strzembosz kwituje tak: nie Polacy, lecz Niemcy; a jeśli jacyś Polacy, to pod niemiecką komendą, i do tego męty, zwyrodnialcy, służalcy w liczbie 23; i zabili nie 1600 Żydów, raczej 800; zeznania świadków są niewiarygodne, a w ogóle to Żydzi współpracowali z Sowietami i Jedwabne mogło być zemstą za żydowską kolaborację. Czasami profesor potrafi rzec, że nie wie, co tak naprawdę wydarzyło się w Jedwabnem, bo każda relacja mówi mu co innego.

Historycy, których zapytałem o Strzembosza, nie chcą otwarcie występować w roli krytyków profesora (z jednym wyjątkiem), mimo że mają wyrobione zdanie na temat jego wypowiedzi o Jedwabnem. Bo nie wypada, bo kolega po fachu i w ogóle kolega, bo był w "Solidarności"... Ujmujący, sympatyczny, koleżeński, za komuny zachowywał się porządnie, przez lata był spychany na margines...

Ale kłopot ze Strzemboszem mają.

Bo profesor wywodzi, na przykład, tak: - Zjawisko zemsty za lata 1939-41 musimy brać pod uwagę [przy wyjaśnianiu mordu w Jedwabnem]; jaki był udział Żydów w represjach w jedwabińskim więzieniu, trudno powiedzieć, wiadomo natomiast, że masowo wywiesili czerwone flagi we wrześniu 1939 roku. Wiadomo, że byli w [sowieckiej] milicji. Czyli element zemsty ze strony Polaków mógł tam wystąpić. Według relacji, którą posiadam, ci, którzy 10 lipca 1941 roku brali udział w spędzaniu Żydów na rynek w Jedwabnem, byli w dużym stopniu takimi ochotnikami-mścicielami.

W innym zaś wywiadzie profesor powiada: - To oni [Niemcy] przymuszali [Polaków] do udziału w tej zbrodni. To nie Polacy przychodzili do Niemców, tylko Niemcy do Polaków. Niemcy bądź uzależnieni od nich służalcy, tacy jak Karolak, komisaryczny burmistrz, czy Bardoń, niemiecki żandarm.

Jak więc było - byli Polacy przymuszani przez Niemców czy byli "ochotnikami-mścicielami"? A jeśli to tylko męty i "służalcy" III Rzeszy, to skąd nagle formuła "ochotnicy-mściciele"?

***

Z profesorem Strzemboszem sam mam kłopot. Gdyby był piewcą jakiejś endekopodobnej wizji dziejów, wszystko byłoby jasne, proste, mało zajmujące. A przecież tak nie jest. Jako historyk, publicysta i społecznik Strzembosz jest kimś w rodzaju kustosza tradycji Szarych Szeregów i heroicznej legendy Armii Krajowej; legendy wolnej od nacjonalistycznych uprzedzeń i żydożerczych fobii. Próbowałem dowiedzieć się o nim czegoś więcej: przeczytać jego książki, artykuły, porozmawiać z ludźmi, którzy widzieli go w różnych sytuacjach, coś zrozumieć. Dlaczego wyznaczył sobie misję obrońcy nieskazitelnie czystego wizerunku Polski, Polaków, naszej historii, choćby nawet fakty świadczyły o czymś innym?

Podczas rozmów i lektur trafiam na tropy sposobu myślenia, który - jak sądzę - mówi coś nie tylko o Strzemboszu, ale o jakimś istotnym składniku polskości, z którym zetknął się chyba każdy z nas; który w wielu z nas tkwi. Potoczna obserwacja podpowiada, że tacy Polacy wciąż stanowią dużą część (może większość?) mojego narodu. Próbuję zrozumieć, na czym polega ich polskość, jaka jest ich pamięć o historii, gdzie tkwią jej źródła. Może profesor Strzembosz przybliży mnie do celu...

Dwie pasje profesora

- Piszę artykuł o Panu Profesorze. Chciałbym prosić o spotkanie i rozmowę - ucieszyłem się, że profesor Strzembosz okazał się jednak uchwytny.

- Proszę pana... To bardzo poważna sprawa, nie odpowiem od razu, potrzebuję chwili na zastanowienie - ton profesora jest stanowczy, ale i jakoś ciepły. - Ukazał się niedawno artykuł o mnie w kolorowym dodatku "Życia", jednoznacznie pozytywny. No, ale został napisany z inspiracji zaprzyjaźnionych harcerzy... Proszę zadzwonić wieczorem.

Na zdjęciach ilustrujących "jednoznacznie pozytywny" artykuł "Życia" - profesor jako miły, uśmiechnięty starszy pan. W domu, w parku, na spacerze z psem nieopodal murów Cytadeli. W artykule: że jest jednym z trojaczków urodzonych w 1930 r.; że mieli być z bratem Adamem słabowici, garbaci, a tylko ich siostrze Teresie przepowiadano dobre zdrowie, tymczasem to ona - późniejsza współpracowniczka kard. Stefana Wyszyńskiego - zmarła przedwcześnie w wieku 39 lat; że ojciec działał w Delegaturze Rządu na Kraj; że mimo wojny miał szczęśliwe dzieciństwo, że całe życie rywalizuje z bratem Adamem (byłym I prezesem Sądu Najwyższego), ale jest to wyścig szlachetny jak po sprawność harcerską: kto pierwszy się ożeni albo zdobędzie profesurę; w ogóle są sobie bliscy i oddani - wspólne święta, wspólne wakacje, wspólne zdobywanie Giewontu; dalej - że studiował historię na UJ, że pisał przez lata do szuflady, bo cenzura, że wyrzucony w 1953 r. z Archiwum Głównego Akt Dawnych, że pracował jako robotnik, że inwigilowany i zatrzymywany przez UB, a mimo to niepoprawny optymista; że potem zaczepił się w Instytucie Historii PAN, a jeszcze później na KUL-u; że ciągle pracuje, nawet w wakacje, i wypowiada się czasem za ostro (to opinia żony); a ożeniony z Marią Dawidowską, dyplomowaną pielęgniarką, pedagogiem, siostrą legendarnego "Alka" z Szarych Szeregów, który zmarł z ran odniesionych w akcji pod Arsenałem (celem było odbicie druha "Rudego", torturowanego od kilku dni przez gestapo).

***

Harcerstwo to obok historii druga pasja profesora. Nawet niedawno można było zobaczyć go w telewizji w harcerskim mundurku z okazji jakiegoś święta albo zlotu. Żona też z domu o harcerskich tradycjach, sam profesor w harcerstwie od 15. roku życia... W 1989 r. został przewodniczącym Związku Harcerstwa Rzeczypospolitej, a z kręgami harcerstwa niezależnego od władz PRL był związany dużo wcześniej, od początku lat 80. Jarosław Kurski, publicysta "Gazety", który w czasach komuny zetknął się ze Strzemboszem w harcerstwie, wspomina go jako ojca duchowego środowiska i guru. Zawsze nienagannie umundurowany. W krótkich spodenkach. Jego opowieści były odtrutką na zakłamaną historię, jakiej uczono w szkole. Z żarliwością opowiadał dzieje AK i powojennej partyzantki antykomunistycznej. - Pamiętam, że był pryncypialny, nie chciał mieć nic wspólnego z oficjalnym ZHP, jak np. legendarny Stanisław Broniewski "Orsza", który opowiadał się za jednością harcerstwa.

Służba, braterstwo, tolerancja

Obie pasje - harcerstwo i historię - Strzembosz połączył w dwóch książkach o Szarych Szeregach. W tomie "Szare Szeregi jako organizacja wychowawcza" (1984) odnajduję fragmenty, które brzmią jak osobiste wyznanie, jak wskazanie palcem: tak, to moja tradycja, to mój patriotyzm.

"Pierwszy moment - to służba. Tym, co przede wszystkim charakteryzowało tę grupę ludzi - i to zarówno jej przywódców, jak i szeregowców - było nastawienie na służbę narodowi. Wyrażało się to w podejmowaniu zadań, nieraz bardzo trudnych i niewdzięcznych, wyrażało się w samej nazwie Szare Szeregi, którą odcinano się od nastawień kombatanckich, obserwowanych w wielu środowiskach II Rzeczypospolitej, w stylu życia, w stosunku do odznaczeń i awansów, w ofiarności wykazanej w bojach Powstania Warszawskiego. Życie udowodniło, że był to styl nie tylko postulowany, ale także realizowany. (...) Ze służbą i odpowiedzialnością łączyła się wpajana na wszystkich szczeblach zasada rzetelnej pracy, bez uników i polskiego 'jakoś to będzie'..." Dalej jest o braterstwie ludzi wyznających wysokie wartości moralne, otwartych, mocnych; o przyjaźni między druhami, którzy wspólnie służą krajowi dziś i chcą służyć mu jutro; o obowiązku wzięcia udziału w walce, ale bez okazywania wyższości tym, którym nie starczyło sił i odwagi. A stosunek do wroga? Wrogiem był gestapowiec, żandarm, który wykonywał egzekucje, esesman z obozu, ale nie każdy Niemiec mieszkający w okupowanej Warszawie. Odrzucano zasadę odpowiedzialności zbiorowej, której hołdowali okupanci.

"Wreszcie ostatni, a wcale nie najmniej ważny element etosu Szarych Szeregów - daleko posunięta tolerancja i demokratyzm. W Związku zrzeszeni byli ludzie różnych przekonań, różnych wyznań, nurtów polityczno-społecznych, jeżeli tylko harcerski ideał wychowawczy uważali za sobie bliski. A demokratyzm przejawiał się w trosce o to, aby koleżeństwo, wytworzone w walce dziś, nie zostało rozbite po wojnie, gdy powstaną przedziały różnicujące ludzi w zależności od środowiska, zamożności, wykształcenia, rodzaju wykonywanej pracy". W podobnym duchu Strzembosz opisuje w innych książkach patriotyzm AK-owski.

***

Łatwo zauważyć, iż nie jest to beznamiętny opis ryby sporządzony przez ichtiologa, lecz rodzaj ideowego credo społecznika, harcerza, patrioty; deklaracja wyboru tradycji duchowej - jednej z piękniejszych kart polskiego patriotyzmu XX wieku. Strzembosz to człowiek, który wprawdzie słabo pamięta epokę dwudziestolecia - był dzieckiem - ale pamięta już tajne komplety, na których kończył dwie klasy gimnazjalne. To człowiek wyrastający z Polski AK-owskiej. Polski bohaterów, a zarazem Polski ofiar i Polski-ofiary, człowiek innego pokolenia niż np. jego główny intelektualny adwersarz Jan T. Gross - urodzony po wojnie, z doświadczeniem Marca '68.

Starsi od Strzembosza o parę lat - ofiarni, odważni, tolerancyjni i demokratyczni - chłopcy i dziewczęta z Szarych Szeregów, których opisuje w książkach, poszli do powstania. Wielu zostało pod gruzami i w kanałach. On, wtedy 14-latek, ocalał: "Nie było mi danym przeżyć Powstania Warszawskiego - wspomina w książce "Rzeczpospolita podziemna" - Ojciec wywiózł nas w lipcu do Milanówka i sam wrócił, by walczyć. Ale pamiętam moje dwie cioteczne siostry. Magdę, która pod koniec września dotarła do nas, 18-letni dowódca patrolu sanitarnego którejś z jednostek AK. Pamiętam, jak opowiadała o tamtych dniach, w jaki sposób śpiewała nam powstańcze piosenki, jak buchała wręcz entuzjazmem, mimo klęski... I pamiętam, jak w 1955 r., tym strasznym roku 1955, właśnie Magda zaprowadziła mnie na Cmentarz Wojskowy na Powązkach i jak z tamtego - dobrego - wstrząsu urodziłem się jako historyk Polski Podziemnej. I pamiętam moją dziką zazdrość, że one 'były', one ich 'widziały', a ja przez całe sześć lat byłem okupowany, poddany działaniu strachu bez możliwości oporu; przez sześć lat tylko 'zając', nigdy 'myśliwy'".

Ten nastoletni "zając" zostanie po latach strażnikiem powstańczych grobów, kustoszem AK-owskiego mitu. Napisze książki o akcjach zbrojnych podziemia i oddziałach szturmowych konspiracyjnej Warszawy, gdzie obok historycznej buchalterii, kto, gdzie i kiedy, będzie zachwalał morale bohaterów. W jednej z książek przyznaje na marginesie, że nawet w heroicznym podziemiu "musiała dawać o sobie znać 'erozja' moralna - zmniejszenie się wrażliwości etycznej. Zabijanie wrogów krok tylko dzielił od krwawego wyrównywania osobistych czy grupowych porachunków. Od zdobywania pieniędzy dla organizacji - blisko było do poszukania własnych korzyści materialnych, tym bardziej że wykonawca akcji niejednokrotnie bywał nieodżywiony i źle odziany". Jednak - jak od razu sam kontruje - występki takie, stanowiące margines, dowództwo podziemia karało śmiercią. Czy można zatem patriotyczne podziemie obciążać odpowiedzialnością?

Gdy więc publicysta "Gazety" Michał Cichy opublikował w 1994 r. poruszający szkic "Polacy - Żydzi: czarne karty powstania", w którym opisywał przypadki zbrodni powstańców, m.in. z oddziału kpt. "Hala", na Żydach, Strzembosz zareagował agresywną polemiką. Podważał fakty bądź nadawał im pokrętne sensy. Nie był w stanie przyznać, że niektórzy żołnierze, nawet z tej szlachetnej AK, dopuszczali się zbrodni. W polemice z Cichym czytamy np., że "mordy kryminalistów [tak Strzembosz określa żołnierzy, którzy popełnili zbrodnię] przedstawione zostały przede wszystkim jako przejaw antysemityzmu, tak jakby owi bandyci byli przede wszystkim żołnierzami AK".

***

Chciałbym zrozumieć ten mechanizm obronny oraz "metodologię", która polega na zabiegu: AK-owcy, którzy mordowali Żydów, to w istocie nie AK-owcy, lecz "kryminaliści"; zaś mieszkańcy Jedwabnego, którzy wymordowali żydowskich sąsiadów, to zwyrodnialcy i służalcy, a Polacy jakby mniej. Dla mnie, który mógłbym być Strzembosza wnukiem, a na pewno bardzo późnym synem, zbrodnia jednych AK-owców w niczym nie umniejsza heroizmu innych AK-owców, którzy nigdy nie pohańbili występkiem ani siebie, ani organizacji; jest raczej powodem, aby spojrzeć bliskiej sobie tradycji w twarz - taką, jaka jest naprawdę, bez makijażu. Ale wiem też, że patrzę z perspektywy o dwa pokolenia późniejszej i nie mam w oczach tego, co ma prof. Strzembosz. Nie widziałem łun płonącej Warszawy, nie widziałem młodych, ofiarnych powstańców. Ktoś mi powtórzył opinię znanej postaci publicznej z pokolenia profesora, która w kontekście dyskusji o Jedwabnem powiedziała - tamtego mordu, podobnie jak zbrodni zdegenerowanych żołnierzy podziemia na Żydach, nie należy traktować jako immanentnego składnika polskości. Dlaczego? Ponieważ Polskie Państwo Podziemne z całą surowością karało wyrokami śmierci szmalcowników, którzy wydawali Żydów, a także inne przestępstwa ludzi podziemia i zwykłych cywili.

Razem przeciw komunie

Prof. Marcin Kula, historyk z Uniwersytetu Warszawskiego, jest jedynym, który zgodził się rozmawiać o Strzemboszu, używając nazwiska. - W latach 70. i 80. byliśmy w tym samym kręgu historyków krytycznych wobec władzy. "My", tzn. Tadeusz Łepkowski, Jerzy Jedlicki, Strzembosz, no, dołączę i siebie samego... Różnic ideowych nie wyczuwało się, bo też co innego było ważne: wspólny przeciwnik. W czasach pierwszej "Solidarności" 1980-81 Strzembosz stał się aktywny, lecz nie na tyle, żeby pójść w politykę, jak np. Bronisław Geremek. Był kimś na miarę "lokalną" - instytutu, środowiska. Pamiętam, że w poniedziałek 14 grudnia 1981 r. zebraliśmy się, żeby porozmawiać, co dalej. Strzembosz przejął spontanicznie prowadzenie zebrania i zaproponował, żebyśmy nadal nosili znaczki "S". W pewnej chwili gruchnęła wieść, że ZOMO wygarnęło Pałac Staszica i rozprysnęliśmy się. Strzemboszowi pozostało zawołać: "Kończymy zebranie!". Znaczków nikt później nie nosił...

- Ówczesna opozycja była jednak zróżnicowana ideowo. Nie odnosił pan wrażenia, że Strzembosz jest sercem po stronie tej części "S", którą dziś zwiemy prawicą? - dopytuję się profesora Kuli.

- Nic takiego nie pamiętam. Sądzę, że jeśli jakieś różnice były, to niewidoczne. Pierwszy raz poczułem się ze Strzemboszem nieswojo już w nowych czasach, gdy pod koniec 1994 r. ogłosił w "Tygodniku Solidarność" ostrą - w moim przekonaniu niesprawiedliwą - recenzję książki Andrzeja Friszkego "Opozycja polityczna w PRL 1945-1980". Był tam taki paskudny wstępik. Tuż po tym spotkałem Strzembosza przypadkowo w PKO i pytam: - Czy to pan napisał ten wstęp wytłuszczonym drukiem? - Nie - odrzekł - to Gelberg [naczelny redaktor "Tygodnika Solidarność" - red.]. - Co za szczęście! - ucieszyłem się i mruknąłem: - Szkoda, że pan do tego dopuścił.

W obronie inżyniera z Augustowa

Ów wstępik do recenzji zapowiadał: prof. Strzembosz "pisze o opozycji wewnątrzpartyjnej w PZPR jako o opozycji Józia wobec Jasia, by na koniec podsumować nierzetelne, jego zdaniem dzieło [Friszkego] - ryż, mysz, szydło i powidło. Jedno jest pewne - po przeczytaniu tego eseju łatwiej zrozumiemy tych, którzy twierdzą, że zniesienie cenzury nie załatwia wszystkiego. Że nadal podlegamy indoktrynacji uprawianej przez potężne, bo bogate i powiązane z władzą lobby, które dopiero co odzyskaną historię Polski chce zawłaszczyć dla siebie".

Recenzją książki Friszkego Strzembosz zabiera głos w sporze o zasługi różnych środowisk dla odzyskania niepodległości. I jego głos niesie coś więcej niż tylko oklaski dla jednych i prztyczki dla drugich. Strzembosz zabiera głos de facto w obronie narodu, w obronie wrogich komunizmowi postaw milczącej większości tzw. zwykłych Polaków.

Ostrze krytyki Strzembosza jest zatem skierowane przeciwko wyolbrzymianiu roli Komitetu Obrony Robotników (KOR): Friszke napisał za dużo o KOR-ze i rewizjonistach, którzy nie zasługują - zdaniem profesora - na miano opozycji, a za mało o Kościele, Ruchu "Światło-Życie", oazach, Polskim Porozumieniu Niepodległościowym i harcerstwie. "Można powiedzieć - pisał Strzembosz - że przyszedłszy do zoo ("Polskie zoo"), widzi z łatwością różne kolorowe papużki, koliberki, motyle i małpeczki, nie umie jednak (czyżby był to swoisty 'daltonizm'?) dostrzec szarego i wielkiego cielska słonia...". Słoń to Kościół, koliberki, motyle i małpeczki to KOR (ale chyba też ROPCiO, KPN i PPN, o których zasługi Strzembosz bije się w innym miejscu). Właściwie tytuł wystarcza za recenzję: "Historia oglądana z okna salonu".

W polemice na łamach "Gazety" Jerzy Jedlicki zauważył, że "pomysł, aby Kościół potraktować równorzędnie z takimi organizacjami jak KOR albo KPN, ujawnia od razu swoją niestosowność. Kościół bywał zmuszany do zajmowania twardej obronnej postawy wobec komunistycznego reżimu, ale nigdy przecież nie określał swojej misji w terminach polityki". Gdyby jednak misję Kościoła określić w politycznych terminach, łatwo przecież wskazać decyzje i postawy, które żadną miarą nie pasują do kategorii "opozycja": porozumienie państwo - Kościół z 1950 r., które z władzami PRL zawarł kard. Wyszyński, kapitulancka postawa biskupa Klepacza w 1953 r. (po internowaniu Prymasa) czy ugodowość kard. Glempa wobec władz stanu wojennego i jego krytyka "Solidarności".

- Z punktu widzenia umysłowości Strzembosza jeszcze ciekawszy jest inny tekst: "Opozycja w PRL", też z "Tygodnika Solidarność" - zwraca moją uwagę ceniony i bardzo znany badacz dziejów Polski. Przez chwilę szpera na półkach z książkami i wycinkami prasowymi, po czym wyciąga kserokopię artykułu i czyta na głos:

"Bardzo duży stopień autonomii i oddziaływania (wcale niekoniecznie statutowego) miały ogniwa PTTK, niektóre kluby sportowe, autentyczne spółdzielnie, ogniwa Ochotniczej Straży Pożarnej" (śmiech). To ma być ta prawdziwa opozycja...

***

Albo w innym miejscu: "Poznałem w Augustowie inżyniera, który 'by nie mieć z tym świństwem nic wspólnego', został rzemieślnikiem-chałupnikiem. Inny, tym razem wybitny inżynier elektronik, któremu związano ręce w pracy naukowej i produkcyjnej, odszedł do... hodowli trzody chlewnej (śmiech)...".

Głośna lektura artykułu Strzembosza zadziałała jak "Proustowska magdalenka": jest zima 1981/1982, salka katechetyczna przy kościele na ul. Gdańskiej na warszawskim Żoliborzu i my, ósmoklasiści, zastanawiający się wspólnie z księdzem, jaką wybrać szkołę. Dla mojego katechety wzorcem byli nastoletni chłopcy, którzy wybierali zawodówkę, żeby "z tym świństwem nie mieć nic wspólnego". Bo przecież naturalnym wyborem człowieka, który idzie np. do liceum - ciągnął mój katecheta - są studia na uniwersytecie. A te grożą młodemu człowiekowi marksistowską indoktrynacją i kompromisami niegodnymi Polaka katolika.

W artykule profesora Strzembosza można też przeczytać, że do powstania "Solidarności" w 1980 r. na miano prawdziwej opozycji zasługują jedynie PSL i Stronnictwo Pracy z lat 40., a Ruch, KOR, ROPCiO i KPN (co ciekawe, ani słowa o Ruchu Młodej Polski) to nie opozycja, lecz "antysystemowe organizacje polityczne". Generalnie - Strzembosz rozmnaża wrogów PZPR-owskiej dyktatury. I tak awansują na nich Kościół katolicki i PTTK, ludzie walczący w szkołach o krzyże i ci, którzy odmawiali wstąpienia do partii, wspomniany Ruch "Światło-Życie", harcerze.

Skąd nagle tylu bohaterskich bojowników?

Wszyscy byliśmy w opozycji

Marcin Kula snuje taką hipotezę: - Jeśli nawet Friszke czy ktoś inny napisałby, że to ROPCiO i KPN, czyli środowiska prawicowe, były ostojami opozycji - to i tak z punktu widzenia Strzembosza nie miałby racji, bo to nie "salony", ale NARÓD, który chodził do kościoła, był w opozycji, uczucia NARODU były komunizmowi niechętne. Myślę, że w tej wizji tkwi głęboka zadra osobista. W epoce PRL-u wiele rodzin żyło z dala od systemu i jego instytucji. Nienawidzili komunizmu. Taka była z pewnością rodzina Strzembosza ze swoją AK-owską tradycją itd. On i ludzie jemu podobni byli spychani na margines... I oto w wolnej Polsce Strzembosz czyta nagle, że to nie oni walczyli z komunizmem, lecz jakaś grupka studentów, intelektualistów i do tego komunistycznych synalków. No wściekłby się pan? - uśmiecha się prof. Kula.

Znów przypomniały mi się scenki z dzieciństwa: dysputy dorosłych, tym razem z kręgu okołorodzinnego, w których po wielekroć słyszałem, że "wszyscy jesteśmy w opozycji, bo chodzimy do kościoła na msze księdza Popiełuszki". Cóż, "byliśmy w opozycji" tak zakonspirowanej, że nikt się o tym nigdy nie dowiedział... To prawda, że bez wewnętrznej wrogości milionów Polaków wobec komunizmu, która manifestowała się o 19.30 przy "Dzienniku TV" i kolacji, garstka dzielnych opozycjonistów z KOR-u, ROPCiO, KPN, RMP nie wywołałaby buntu Sierpnia 1980 r. Z kolei bez zorganizowanej opozycji protest mógłby być ślepy, zabrnąć na manowce, byłby na pewno łatwiejszy do obezwładnienia przez władzę. Sądzę, że w pomniejszaniu roli inicjatyw opozycyjnych, i to nie tylko tych ideowo niemiłych Strzemboszowi, tkwi jakiś rys osobowości, a nie odmienne spojrzenie na metodologię badań historycznych.

Jeśli jednak przyjmie się, że w opozycji był cały NARÓD, łatwiej pojąć, dlaczego Strzembosz - jak opowiada mi uczestnik dyskusji między historykami - krytykował umieszczenie w I tomie "Słownika opozycji" niektórych dysydentów z komunistyczną przeszłością, np. prof. Tadeusza Łepkowskiego. - Dla Strzembosza przestało się liczyć - mówi mój rozmówca - że przez lata wspólnie tworzyli jedno środowisko historyków krytycznych wobec dyktatury, zwłaszcza po 13 grudnia 1981 r. Trochę przykro.

- Ja również miałem ze Strzemboszem spięcie a propos wyboru nazwisk do tego słownika - opowiada prof. Kula. - W czasie jakiejś przypadkowej dyskusji zwróciłem uwagę, że istnieje trudność z rewizjonistami. Zadałem retoryczne pytanie: "Czy i kogo umieszczać, wedle jakich kryteriów?". I nagle słyszę zza pleców śmiech Strzembosza, który wpada mi w słowo: "Jak to, jak? Wcale!". No cóż, sprawa była dyskusyjna w gronie samej redakcji słownika. Na szczęście trochę rewizjonistów się znalazło. Baczkę jednak przegrałem.

Strzembosz nawet nie próbuje kryć, że rewizjonistów lekceważy ("opozycja Jasia wobec Józia, kółka Kasi wobec grupy Mieczysława"), ale - jak się okazuje - nie tylko ich. W artykule o opozycji w PRL nie ma nawet wzmianki o "Tygodniku Powszechnym", Znaku (piśmie i kole poselskim), "Więzi" czy Klubach Inteligencji Katolickiej. Nie byli przeciwnikami dyktatury, a był nim inżynier z Augustowa?

"Klub Inteligencji Katolickiej kumulował swe inicjatywy w określonym zamkniętym lokalu - pisze Strzembosz w ostatnim numerze "Arcanów" - gdzie był zarówno inwigilowany, jak mógł być podsłuchiwany, co go niezwykle krępowało. Na pewne tematy nie można było zorganizować wykładu czy dyskusji. Tymczasem obóz harcerski ukryty w lesie i mający oparcie w swoim hufcu czy nawet komendzie chorągwi (sytuacja z lat 1957-59, a w wielu miejscach nawet także dłużej) mógł ze względu na wzajemne zaufanie podjąć tematy 'tabu'. Jeżeli powiem, że na takich obozach, w latach siedemdziesiątych, mówiłem starszej młodzieży o Rządzie RP na Obczyźnie, stwierdzając, że jest to jedyny dziś rząd legalny i godny szacunku, to chciałbym zapytać, czy w warszawskim KIK-u [do którego sam Strzembosz należał - red.] doc. Friszke mógłby wygłosić taką prelekcję (niezależnie od tego, czy wówczas chciałby ją wygłosić)?".

Naród stał się ofiarą

Jak dalej - wedle prof. Strzembosza - potoczyła się historia Polski i Polaków? Otóż odejście od komunizmu było czymś w rodzaju "zamachu pałacowego", który dokonał się w elitach, gdzieś tam na górze. Okrągły Stół NARÓD oglądał w telewizji, nie brał w nim udziału. Dlatego efektem tamtych knowań jest stan "pół-wolności", w którym NARÓD opozycjonistów nie odnajduje dla siebie - jak powiada Strzembosz - "terenu do działania" (Jasio zastąpił Stasia). NARÓD pogubił się w tych intrygach i poszedł głosować na Tymińskiego. Grzeszne pakty solidarnościowych elit z "najbrzydszymi z brzydkich służbami", które zrodziły III Rzeczpospolitą, doprowadziły do zaniechania rozliczeń i naprawienia krzywd, do utrwalenia podziałów na "my" i "oni", do ochrony agentów ubecji ("a przecież ten ruch - chodzi o 'S' - nie składał się z samych agentów. Trzeba oddzielić plewy od ziarna!"). "Ktoś bardzo trafnie zauważył, że nie wyobraża sobie, żeby po wojnie w denazyfikowanych Niemczech szefem koncernu prasowego (w rodzaju 'Nie') został Goebbels". Itd., itp.

Co drugi artykuł prawicowej publicystyki początku lat 90. można by opatrzyć podpisem "Tomasz Strzembosz", a publicystykę i wywiady Strzembosza o polityce bieżącej podpisać: Jan Olszewski, Jarosław Kaczyński, Antoni Macierewicz... Sami autorzy by się nie połapali.

Jednak w wypowiedziach Strzembosza, prócz stałego repertuaru o "spiskach w Magdalence", "oddaniu władzy politycznej za ekonomiczną" i "agenturze" występuje jeszcze NARÓD - podmiot i ofiara zarazem. Najpierw wywłaszczony z własnej historii i zasług przez "salon", następnie oszukany przez "salonowe" elity III RP i zepchnięty do kąta, w stan apatii, do tego stopnia, że przestał być narodem, a stał się zbiorowiskiem - jak mówiono w XIX wieku - "ludzi tutejszych".

Łatwo rozprawić się z tymi mało racjonalnymi diagnozami. Wolałbym tu jednak zrozumieć, skąd się wzięły. Zawsze sądziłem, że są refleksem politycznej gry, do której wciągano historię, tzn. pisano ją na nowo, na polityczne zamówienie. Strzembosz nigdy jednak nie walczył o władzę - po co by mu były takie fantazmaty? Muszą one - jak sądzę - wynikać z jakiejś wizji Polski, polityki, historii. Mam przeczucie, że rozczarowanie profesora mogło płynąć stąd, iż nowa Polska nie stała się spadkobierczynią Polski AK-owskiej. Prawie pół wieku, jakie upłynęło od wojny, odstawiło tamtą Polskę do muzeum. Pokolenie AK-owskie zaczęło odchodzić, wyrastało nowe, wywodzące się z innych tradycji, także takich, które PRL traktowały początkowo jako własne państwo. Pamięć o micie AK była składnikiem opozycji lat 70. i 80., ale już tylko jednym z wielu. Była to pamięć o heroizmie, lecz już nie o metodzie; epoka insurekcyjna bezpowrotnie minęła. Jak tu zresztą pożenić AK-owską pamięć, doświadczenie robotnika Wałęsy, biografię komunistycznego heretyka, a potem lewicowego demokratę Kuronia, soborowych katolików z "Więzi" i "Tygodnika Powszechnego"? To już inna epoka i inne wyzwania. Inni ludzie zaczęli grać pierwsze skrzypce. Czy kustosz Polski, która odeszła, nie mógł czuć się zawiedziony?

A teraz jeszcze dochodzi do skandalu nad skandale: oto o tamtej Polsce doby AK-owskiej, Polsce bohaterów i ofiar, temu dobremu, sprawiedliwemu, zasłużonemu i sponiewieranemu NARODOWI, po tylu upokorzeniach i dekadach czerwonej niewoli mówi się, że oprócz heroicznych kart ma w swojej przeszłości niewyznane grzechy, jak mordowanie Żydów w czasie II wojny światowej.

W tej sytuacji profesor Strzembosz nie może przecież milczeć. Raz jeszcze obroni Polskę AK-owską i polski NARÓD.

Patrzeć i nie widzieć

- Zastanowiłem się i podjąłem decyzję, że jednak nie spotkam się panem - informuje mnie wieczorem prof. Strzembosz. - Ja jestem człowiekiem od problemów, a nie od zajmowania się sobą...

- Chciałbym właśnie porozmawiać o problemach...

- Ja rozumiem, ale naprawdę nie jestem zainteresowany. Dość już Strzembosza, za dużo tej wrzawy! Nie chcę, żeby ktoś czuł się urażony moją odmową, naprawdę bardzo dziękuję.

Szkoda. Jest kilka pytań, na które warto, żeby profesor odpowiedział. Np. na te, które postawił Jan T. Gross na łamach "Gazety Wyborczej" i "Rzeczpospolitej": Dlaczego zajmując się przez kilkadziesiąt lat historią wschodnich ziem Polski w czasie II wojny światowej nigdy nie napisał o losie Żydów? Czy to możliwe, że rozmawiając przez lata z mieszkańcami tamtych terenów, nie dowiedział się o zbrodniach w Jedwabnem, Radziłowie, Wąsoszy? Wytłumaczenie, że nie jest specjalistą od stosunków polsko-żydowskich, traktuję jako unik, wykręt.

Postanowiłem sprawdzić, co Strzembosz pisał wcześniej o Żydach. W eseistycznej książeczce "Refleksje o Polsce i podziemiu 1939-45" znajduję szkic o getcie warszawskim. Traktuje o żydowskiej samotności i egoizmie Polaków, o walce wbrew nadziei i o tych, którzy Żydom pomagali. Nie znajduję śladu antysemickich klisz, najwyżej drobne niezręczności. Znajduję za to przykrą i odważnie wypowiedzianą prawdę: "Egoizm nie był także obcy Polakom. Rozróżniano dzieci polskie i żydowskie. Dla tych drugich było często mniej serca i mniej chleba. To, co działo się poza murem getta, nie raniło nas tak boleśnie jak to, co działo się po 'naszej stronie' muru. Egoizm znajdował tysiące uzasadnień, by nie wyjść do potrzebujących, by nie wyjść, nie wychylić się ze swojego ślimaczego domku. Żeby przedłożyć własny spokój ponad ich życie. Tego egoizmu wielu z nas musi się bardzo wstydzić. Obciąża nas i obciążenie to pozostanie, bo już niczego się nie naprawi, jest po prostu za późno. Można się tylko bić w piersi i prosić Boga o wybaczenie".

W innych książkach Strzembosza Holocaust właściwie nie istnieje bądź istnieje śladowo.

Nie wyciągam z tego pochopnych wniosków - może tak zawęził pole badań, że tragedia Żydów znalazła się poza nim. To zresztą szerszy problem z naszą historiografią: historię Polski traktuje się u nas jak historię Polaków - wystarczy przejrzeć podręczniki i książki-syntezy; o mniejszościach, o innych kulturach tam niewiele. Strzembosz wpisuje się w tę ogólną tendencję: on badał losy Polaków na ziemiach wschodnich, dlatego tragedia Żydów jakoś mu umknęła. Skoro jednak tak, to dlaczego umknęły mu zbrodnie polskiej ludności z tamtych terenów?

Chętnie przyjmuję hipotezę, że nawet jeśli Strzembosz coś słyszał o zbrodniach Polaków na Żydach i tego nie ujawnił ani nie badał, to - po pierwsze - dlatego, że miał prawo nie uwierzyć, dokładnie tak jak nie wierzy się w różne wstrząsające rzeczy nie-do-pomyślenia; po drugie - mógł podlegać temu samemu prawu wypierania przykrej wiedzy, jak wielu z nas, co nie czyni z niego świadomego fałszerza historii, jak sugeruje Gross. Prawdopodobnie też mniej lub bardziej świadomie bronił pewnej wizji Polski, Polaków, ich historii i swojej pamięci.

Najbardziej interesujące jest to ostatnie - jakiego rodzaju myślenie i pamięć stworzyły psychologiczną sytuację, w której badacz nie dopuszcza do świadomości lub omija kłopotliwą wiedzę? To musi być jakiś skomplikowany proces intelektualno-emocjonalny, podbudowany chyba biografią, światopoglądem, tradycją. Rzecz tym poważniejsza, że nie dotyczy jednego historyka. Kłopot z uporaniem się z przerażającą wiedzą o dziadkach i ojcach mamy po trosze wszyscy.

Defensor Poloniae

Na pewno czasy dyktatury i cenzury nie służyły spoglądaniu w lustro i bolesnym rozrachunkom z własnym dziedzictwem. Jesteśmy jednak w czasach wolności (Strzembosz rzekłby pewnie: "pół-wolności"): gdy wybucha wrzawa wokół książki Grossa - uwaga Strzembosza kieruje się ku roli Niemców w jedwabińskim mordzie. Profesor rozszerza ich udział - bez przekonywających dowodów - na całość wydarzeń w Jedwabnem (inspiracja i wykonanie). Niektóre "dowody" niemieckiej winy podnoszone przez Strzembosza, jak np. łuski po nabojach w okolicach stodoły, wywołują śmiech - mówimy wszakże o latach wojny, łuski mogły być czyjekolwiek, skądkolwiek, niekoniecznie z niemieckiej broni. Dalej: Strzembosz pomniejsza, a właściwie unieważnia najbardziej dokładną relację Szmula Wasersztajna i powołuje się na wyroki powojennych sądów. Liczy, rachuje, szuka detali, które mogą podać w wątpliwość ustalenia Grossa. To jeszcze nic zdrożnego, ale intencje widać nadto wyraźnie, poszukiwania mają jeden kierunek: oczyścić polską społeczność z odpowiedzialności za mord. Profesor dolicza się 23 uczestników zbrodni, ale jedni to bandyci, drudzy - degeneraci, inni - młodzieniaszkowie i folksdojcze. Do tego podburzani przez Niemców i pod ich komendą. Jakżeż mówić o winie Polaków?

Dopiero w ostatnim tekście w "Rzeczpospolitej" profesor napomyka o polskiej winie, jednak w sposób osobliwy: "Nie piszę tego wszystkiego, aby pomniejszyć za wszelką cenę udział i odpowiedzialność Polaków, którzy także - jest to niewątpliwe - jakąś grupą wzięli udział w tym mordzie". Chciałbym uwierzyć w to zapewnienie, lecz utrudnia mi to fakt, że półtorej kolumny tegoż artykułu profesor poświęca na "pomniejszanie" właśnie, konkludując, że to "nie szatan zstąpił do Jedwabnego", lecz gestapo. Więc niby Polacy winni, ale jak gdyby mniej winni, a może wcale - no bo jednak gestapo.

Między wierszami Strzemboszowej publicystyki snuje się inna ponura myśl: a może właściwie Polacy mieli powody, żeby Żydów spalić? W artykule "Przemilczana kolaboracja" profesor ogłasza: "Żydzi podejmowali akty rewolty przeciwko państwu polskiemu (...) Jeśli Polski nie uważali za swoją ojczyznę, nie musieli wszak jej traktować jak okupanta i wspólnie z jej śmiertelnym wrogiem zabijać polskich żołnierzy, mordować uciekających na wschód polskich cywili. Nie musieli także brać udziału w typowaniu swoich sąsiadów do wywózek...". A więc sami sobie winni?

Objaśnianie zbrodni w Jedwabnem współpracą niektórych polskich Żydów z Sowietami w latach 1939-41 to - w najlepszym razie - badawcze manowce, choć mam ochotę użyć sformułowania o wiele bardziej dosadnego i zupełnie innej kategorii. W Jedwabnem polscy sąsiedzi - z nielicznymi wyjątkami - mordowali wszystkich Żydów, których udało im się dopaść: starców, dzieci, kobiety, ortodoksów, obojętnych, może jakiegoś syjonistę, może jakiegoś komunistę. Nie ma cienia poszlaki, że był to sąd czy samosąd nad winnymi współpracy z NKWD. Jedwabne było masową zbrodnią, wedle kryterium etnicznego.

***

Jeszcze bardziej szokujące w wywodach Strzembosza jest to, że natrafiamy na myślenie niczym z endeckich bajek. Komuniści, zdrajcy i łobuzy pochodzenia żydowskiego są "Żydami". Polscy komuniści, polskie łobuzy i polscy zdrajcy nie są Polakami, lecz komunistami, łobuzami, zdrajcami.

Jeden z moich rozmówców, który broni Strzembosza, zwraca uwagę, bym nie doszukiwał się w jego języku antysemityzmu. - To człowiek tradycji AK-owskiej, raczej piłsudczykowskiej niż endeckiej, a co ważniejsze - z innej epoki. Przed wojną i po wojnie mówienie dużym kwantyfikatorem "Żydzi", "Ukraińcy" - bez niuansów - było czymś normalnym. Dopiero dziś taki język nas razi. Strzembosz jest w nim zanurzony, co rodzi nieuzasadnione podejrzenia, że zdradza niechęć do Żydów.

- Myślę, że sprawa Jedwabnego obudziła w Strzemboszu, tradycyjnym polskim patriocie, nie antysemicie, jakieś demony - mówi znany historyk. - Jego reakcja i ludzi jemu podobnych jest reakcją obronną na coś, co oni odbierają jako atak, i chcą za wszelką cenę obronić Polskę, polską historię, polską niewinność.

Również Marcin Kula uważa, że o Strzemboszu nie można powiedzieć: "antysemita". - To nie jest człowiek, który ma coś przeciw Żydom. Widzi siebie jako jednostkę, która jest częścią narodu polskiego. Ma głęboko zakorzeniony podział na "my" i "oni", czyli obcy, np. Żydzi. I w ogóle on wie, że naród polski jest dobry, że opierał się komunizmowi, że Kościół jest dobry. Jakżeż tu powiedzieć, że ta dobra nasza ludność rolnicza i katolicka wymordowała Żydów?

Można też rzec - na co zwraca mi uwagę inny rozmówca - że Strzembosz należy do pokolenia, które wierzy w integrującą misję historii; w tym sensie historia integrująca naród musi być pozytywna. Dla win i zbrodni trzeba wtedy znaleźć jakieś wytłumaczenie, które nie obciąża nas jako zbiorowości.

I Strzembosz znalazł patent na takie wytłumaczenie: okrucieństwo ludzkiej natury. "Antysemityzm na pewno istnieje, ale ja bym zwrócił uwagę na jedną rzecz; we wszystkich społecznościach, również Polski, istnieje element, którego się nie bada, a który nazywa się okrucieństwem. To samo okrucieństwo, które obserwuje się u dzieci torturujących kota; okrucieństwo w sposobie traktowania psów na wsi. (...) Czytałem kiedyś, jaka jest kolejność śmierci w społeczności Eskimosów. Gdy nie ma co jeść, najpierw wyrzuca się albo nie daje się pożywienia dziadkom, babciom, a potem dzieciom. Na końcu zostaje ojciec i matka, bo oni jeszcze spłodzą potomstwo. Istnieje więc zjawisko okrucieństwa, jakiegoś mankamentu ludzkiej natury, często umotywowanego ekonomicznie. I to okrucieństwo zawsze ujawnia się wtedy, kiedy 'wolno'...".

W tych objaśnieniach Strzembosz stosuje metodologię niepokojąco podobną do tej, jaką stosowali historycy niemieccy, "zmiękczający" wyjątkowość nazistowskiej ideologii i niemieckich zbrodni w II wojnie światowej. Powiadali: przed Holocaustem Żydów były podobne masowe zbrodnie - Turków na Ormianach, Stalina na Rosjanach, Ukraińcach, Gruzinach; zaś po zagładzie Żydów zagłady jednej trzeciej swojego narodu dokonał Pol Pot w Kambodży. Skoro okropności zdarzały się "przed" Holocaustem i "po" Holocauście, to Niemcy nie są tacy najgorsi, a ich nazizm niczym wyjątkowym na tle innych masowych mordów. Taka po prostu jest natura ludzka - skłonna do okrucieństwa w pewnych okolicznościach...

To rozumowanie ma "zaletę": pozwala nie zaprzątać sobie głowy specyfiką polskiej żydofobii, jej źródłami, ekscesami i zbrodniami, których była glebą. Zło możemy wówczas scedować na ciemną stronę ludzkiej natury, dobro zaś - przypisać naszej polskości. O polskim narodzie świadczyć będą wówczas Szare Szeregi, Armia Krajowa, bohaterski Kościół, szlachetni harcerze i opór przeciw komunizmowi inżyniera z Augustowa. Zaś zbrodnie na Żydach, chciwość sąsiadów, draństwo szmalcowników i zdegenerowanych żołnierzy podziemia, małość, tchórzostwo i konformizm czasów PRL będą świadczyć co najwyżej o słabościach ludzkiej natury.

I naród polski zostanie obroniony. I Polska niewinna jak zawsze zwycięży.






ŻYDZI A SPRAWA POLSKA