Lem - istota nieznana

 

(rozmowa z Franzem Rottensteinerem,

wydawcą i krytykiem,

byłym agentem literackim Lema)

 

Marek Oramus: - Kiedy i w jakich okolicznościach zetknął się pan po raz pierwszy ze Stanisławem Lemem?

Franz Rottensteiner: - Na przełomie lat 1968/69 w "Quarber Merkur", amatorskim piśmie, które wydawałem, zamieściłem recenzję "Niezwyciężonego", który właśnie ukazał się w NRD. Wysłałem Lemowi egzemplarz, który bardzo mu się spodobał; w odpowiedzi przysłał mi długi lisi. Tak wywiązała się ożywiona korespondencja (czasem Lem pisywał 2-3 listy tygodniowo); okazało się, że nadajemy na tych samych falach, przynajmniej jeśli chodzi o fantastykę. Lem planował wtedy "Fantastykę i futurologię", ale dysponował tylko kilkoma przykładami angloamerykańskiej SF. Przesłałem mu masę książek takich autorów jak Cordwainer Smith, Philip K. Dick czy Cyril M. Kornbluth. Uznałem wtedy, że Lem jest bardzo ważnym autorem właśnie takiej SF, jaką sam chciałbym czytywać. Wkrótce potem, gdy zostałem redaktorem prowadzącym serie wydawnicze SF w Insel Verlag we Frankfurcie, chciałem oczywiście wydawać tyle Lema, ile się da.

Wydaje mi się, że osobiście poznałem Lema właśnie we Frankfurcie, kiedy przyjechał tam ze swoim niemieckim agentem Wolfgangiem Thadewaldem, by negocjować zakup kolejnych książek przez Insel Verlag. Musiał to być rok 1971 lub 1972. Bez zaglądania do naszej korespondencji myślę, że moje nieliczne wizyty w Krakowie miały miejsce później.

- Co spowodowało, że został pan agentem literackim Lema?

Rottensteiner: - Kiedy w roku 1972 zostałem redaktorem serii Insel SF, chciałem pomóc Lemowi, i rzeczywiście szybko stał się niesłychanie popularny w Niemczech (najbardziej na świecie, z wyłączeniem być może Rosji). Pomyślałem wtedy, że więcej bym zdziałał jako jego agent, znałem SF bardzo dobrze, zwłaszcza w Ameryce, a oficjalna polska Agencja Autorska była zbyt niedoinformowana i zbiurokratyzowana, by cokolwiek zrobić. Nasza współpraca rozwijała się przez lata, ale na zasadach umowy dżentelmeńskiej, bez podpisywania kontraktu. Dopiero pod koniec lat 80., gdy Lem wrócił do Polski z emigracji, wbił sobie do głowy, że musi sformalizować nasz układ. Nie wiem, czemu tak postanowił, ale szybko okazało się, że nie miał zamiaru dotrzymywać żadnych umów i zawsze chciał zmian. Ułożyłem umowę, posługując się amerykańskim poradnikiem dla pisarzy i przesłałem egzemplarz Lemowi. Zrobił kilka korekt i podpisaliśmy obaj finalną wersję. Rok później zawitał do Wiednia (gdzie jeździł co roku odbierać honoraria) i narzekał, że podpisał to, co podpisał, twierdząc, że nie przeczytał wcale warunków tej umowy.

- Czy to prawda, że jako agent sprzedał pan 7 milionów książek Lema w Europie i Ameryce?

Rottensteiner: - Jako agent Lema nie sprzedałem żadnych egzemplarzy. Zawarłem dla niego jakieś 300-350 kontraktów, które opiewały na jakieś 2 miliony egzemplarzy, gdyż nakłady były niskie, a dodruki rzadkie. Niemieckie wydania, które zaaranżowałem jako agent/doradca dla Suhrkamp/Insel wyniosły drugie tyle albo trochę więcej. Nie ma więc mowy o 7 milionach. Kto tak powiedział?

- Co stało się powodem konfliktu między wami, który zakończył się przed sądem w Wiedniu?

Rottensteiner: - Musi pan coś zrozumieć: Lem nigdy nie odniósł komercyjnego sukcesu w krajach anglojęzycznych. Tylko "Solaris" sprzedawało i sprzedaje się w miarę dobrze, inne książki to finansowe klapy: 3 do 4 tysięcy sprzedanych egzemplarzy edycji w twardej oprawie. Trudno więc było znajdować wydawców dla Lema, kiedy rozeszła się pogłoska, że Lem nie przynosi zysków. Miałem szczęście natrafić na Harcourt Brace Jovanovich (oddział Helen & Kurt Wolff Books), wydawców z dużą renomą, gotowych na ryzyko. Publikowali także m.in. autorów takich jak Gyorgy Konrad, Gunter Grass, Max Frisch, Italo Calvino i Jose Saramago. Przez lata wydali jakieś dwadzieścia książek Lema. Trochę opublikowało wcześniej The Seabury Press i kiedy udało mi się odzyskać prawa do "Kongresu futurologicznego", "Cyberiady", "Pamiętnika znalezionego w wannie", "Dzienników gwiazdowych" i "Śledztwa", zaproponowałem je do "Harvest series of quality paperbacks" w Harcourt, żądając określonej sumy. Po długich rokowaniach wreszcie się zgodzili, choć za mniejszą kwotę. Lem udzielił zgody na ich propozycję, a ja, na szczęście, poprosiłem go o pisemne potwierdzenie (co zadecydowało o wyniku naszego procesu). Zrobiłem tak, gdyż poprzednim razem, przy wznawianiu "Mortal Engines" ("Śmiertelne maszyny" - amerykański wybór opowiadań Lema dokonany przez jego najważniejszego tłumacza Michaela Kandela) także zgodził się na propozycję, a gdy nadeszła umowa, odmówił jej podpisania, twierdząc, że honorarium jest za niskie. Byłem w kropce, co powiedzieć wydawcom.

Tym razem po przyjeździe do Wiednia odmówił podpisania umowy, twierdząc, że obejmuje ona prawa do filmów (nie było to prawdą ani wtedy, ani w poprzednich kilkunastu umowach) i że chce innego, dynamiczniejszego wydawcy. Poza tym oznajmił, że ma teraz nowego amerykańskiego agenta, po którym wiele się spodziewa. Chciał, bym zrzekł się reprezentowania go w Ameryce i wprost powiedział, że zatrzyma mnie na resztę świata, zgodził się również zapłacić mi moją należność za pięć książek. Zaakceptowałem zmianę w umowie, choć, moim zdaniem, Lem nie zachował się w ogólnie przyjęty sposób. Jednakże gdy potem dowiedziałem się, że Lem podpisał wynegocjowany przeze mnie kontrakt za niewiele większą sumę (dokładnie taką, jaką ja proponowałem na początku negocjacji) z wydawcą, którego uznał za niewystarczająco "dynamicznego", miałem dosyć i zdecydowałem się zakończyć naszą współpracę. To była ostatnia kropla goryczy w układzie, który stawał się coraz bardziej napięty. Chciałem także zmiany wysokości mojego honorarium. Na marginesie, ten nowy agent powinien był załatwić Lemowi dużo więcej za remake "Solaris", a może i inne książki, ale żadna nowość Lema nie ukazała się od tamtej pory po angielsku.

Miałem po uszy metod Lema. Tuż po powrocie do Polski pisał mi, że chce kontynuacji negocjacji z Harcourt, które rozpocząłem i w rzeczy samej sprezentował amerykańskiemu agentowi jego procent. W sumie zapłacił i jemu, i mnie; w rezultacie z wynegocjowanej wyższej sumy zostało mu mniej. Nie odpowiedziałem Lemowi sam, tylko poprosiłem o to naszego handlowego przedstawiciela w Warszawie. Ten austriacki przedstawiciel odpisał Lemowi, zdaje się, dość ostro, w każdym razie Lem poczuł się urażony i zwrócił się o redukcję mojego honorarium przy kolejnych książkach, grożąc, że inaczej znajdzie sobie innego agenta. Odmówiłem. Wtedy wysłał do mnie jakiegoś Austriaka, byśmy omówili warunki rozstania; odmówiłem takiej dyskusji, gdyż nie chciałem tracić czasu na negocjowanie tego, co było jasno uregulowane w naszej umowie.

Wtedy to prawnik Lema przysłał mi list z żądaniem, bym zapłacił 500 tysięcy austriackich szylingów (jakieś 35 tysięcy euro czy 140 tysięcy zł), gdyż "obraziłem go w jakikolwiek sposób" i podobne głupie żądania. W przeciwnym razie groził procesem. Oczywiście nie brałem pod uwagę podpisywania takiego dokumentu i Lem mnie pozwał. Twierdził, że nie jest mi nic winien za umowę z Harcourt Brace, że nasza umowa wzajemna wygasła rok wcześniej niż w rzeczywistości, plus jeszcze kilka drobiazgów nie popartych dowodami. Zażądał też kolejnych 500 tysięcy szylingów za to, że w jednym z listów wspomniałem, iż zamierzam sprezentować jego listy Bibliotece Zakładu Narodowego im. Ossolińskich we Wrocławiu, bo już ich nie potrzebuję. W sumie gra toczyła się o 700 tysięcy szylingów, czyli około 100 tysięcy DM.

Po pięciu latach przegrał we wszystkich punktach, musiał zapłacić koszty mojego prawnika, swojego prawnika, tłumacza i koszty sądowe. Niektóre z jego argumentów były śmieszniejsze niż "Dzienniki gwiazdowe".

- Na przykład?

Rottensteiner: - Cóż, Lem twierdził, że działałem jako jego "nieprawny" agent przez ostatni rok obowiązywania naszej umowy, bo umowa wygasła rok wcześniej niż w rzeczywistości. To śmieszne: czemu w takim razie podpisywał w tym czasie negocjowane przeze mnie umowy? Dlaczego brał za nie pieniądze, jeśli podszywałem się pod jego agenta przez cały ten czas? Czemu nie protestował? Zdobył się na to dopiero w trakcie procesu!

- Podaje pan, że Lem żądał 500 tysięcy szylingów "za obrazę" i dodatkowych 500 tysięcy za zdeponowanie jego listów w Bibliotece Ossolińskich. To razem daje okrągły milion, a nie 700 tysięcy szylingów.

Rottensteiner: - Lem chciał, bym podpisał list, że zapłacę 500 tysięcy ATS, w razie gdybym obraził go w jakikolwiek sposób albo użył jego listów. To była zbiorcza suma do zapłacenia w przypadku, gdybym zrobił jedną z kilku rzeczy obraźliwych dla pana Lema.

Sądowa kwota 700 tysięcy ATS to całkiem osobna sprawa, nie pieniądze, o które Lem dosłownie się zwrócił, ale Streitwert, czyli "wartość spornej kwestii" - mniej czy bardziej arbitralna wycena, od wysokości której zależą koszty sądowe i honoraria prawników. Co oznacza, że im wyższy Streitwert, tym wyższe koszty sprawy, które musi pokryć strona wnosząca pozew. To oznacza też, że można zawyżyć wartość sprawy, jeśli się wierzy, że przeciwnik nie będzie w stanie zapłacić kosztów. W tej konkretnej sprawie Streitwert został potem zredukowany przez sędziego chyba o połowę. Nigdy nie zadałem sobie trudu sprawdzenia, w jaki sposób wylicza się koszty sądowe, ale domyślam się, że muszą być bardzo wysokie i opłacone przez stronę wszczynającą sprawę. Gdybym przegrał, musiałbym opłacić wszystko, koszty sądowe, moich prawników i prawników Lema, ale skoro wygrałem, nie wiem, ile Lem musiał zapłacić sądowi i swoim prawnikom. Ale i tak nie musiałbym płacić 700 tysięcy szylingów, prawdopodobnie mniej więcej 300 tysięcy, czyli pieniądze wpłacone przez Lema na koszty sądowe i jego prawników - plus koszty mojego prawnika.

- Co się stało w końcu z owymi listami Lema? Czy trafiły do Biblioteki Ossolińskich?

Rottensteiner: - Cóż, nic się nie stało z listami Lema. Obiecałem nic z nimi nie robić bez jego zgody. Nie ustalił, jak ma to być rozwiązane po jego śmierci. Nic zatem z nimi nie zrobiłem i teraz po wszystkich kłopotach, jakie miałem, ani myślę oddawać ich komuś za darmo. Prawdopodobnie kiedyś je sprzedam, ale raczej mój syn sprzeda je w przyszłości, gdy nabiorą wartości. Poza wszystkim są najwierniejszym zapisem międzynarodowej (i polskiej) kariery Lema w latach 1970-90, gdyż nie sądzę, by przed nastaniem Jerzego Jarzębskiego Lem miał w Polsce czy gdzie indziej kogoś, z kim mógł dyskutować o swojej pracy. Jego najbliżsi przyjaciele, Jan Józef Szczepański i Jan Błoński (zwłaszcza ten pierwszy zdawał się mu najbliższy), nie byli w najmniejszym stopniu zainteresowani jego pracą, a jego kontakty z Danielem Mrozem czy kimkolwiek innym wydają się raczej nieautentyczne.

- Czy może pan opowiedzieć, o czym jest mowa w tych listach? Są one zapewne pisane z dużą szczerością. Jaki Lem się z nich wyłania?

Rottensteiner: - Listy Lema traktują o sprawach biznesowych, nowych projektach, jakie rozważa bądź pisze, jego poglądach na SF i fantastykę w ogóle (zwłaszcza we wczesnych latach), sprawach osobistych, takich jak planowane wyjazdy do Austrii czy Niemiec, zaszczytach i zaproszeniach, jakie otrzymywał, kontaktach z innymi, polityce, prośbach o książki. W późniejszych latach pisze coraz więcej o każdej nowej książce i innych sprawach biznesowych. Rzeczywiście o wszystkim. Zawierają też jego szczere opinie, z których wielu by nie wypowiedział publicznie, zwłaszcza w czasach komunistycznych. Niektóre z jego opinii to inwektywy pod adresem innych. Sporo jest zdecydowanie antypolskich, wiele razy wyrażał się o rodakach jak najbardziej zażarci wrogowie Polaków.

- Jakie wrażenie wywarł na panu Lem jako osoba? Czy odkrył w nim pan jakieś cechy jego bohaterów?

Rottensteiner: - Jako człowiek Lem potrafił być niezwykle ujmujący, jeśli tylko chciał. Tych parę razy, gdy odwiedzałem go w Polsce albo on przyjeżdżał do Wiednia na wakacje, okazał się czarujący. Był świetnym gawędziarzem i gościnnym gospodarzem. W każdym razie dla mnie. Ale nawet wtedy łatwo wpadał w irytację, gdy na przykład zadzwonił jakiś funkcjonariusz partyjny. Wtedy to zwykle jego żona próbowała ułagodzić dzwoniącego. Nigdy nie starałem się przyrównywać go do żadnego z jego bohaterów. Jednakże gdy zamieszkał w Wiedniu, gdzie widywałem go co tydzień, sprawiał już inne wrażenie. W pewnym sensie był jak dziecko. Ciągle powtarzał: am Hungertuch nagan [przymieram głodem - przyp. M.O.], choć w tym czasie był na finansowym szczycie, przynajmniej w Niemczech, i zarabiał setki tysięcy niemieckich marek. Często nie rozumiał najprostszych rzeczy, jeśli chodzi o umowy, trzeba mu było wszystko powtarzać po kilka razy. Nie mógł też znieść, gdy ktoś się z nim nie zgadzał, wysuwał absurdalne argumenty. Chciał mieć zawsze rację, nawet w sprawach, na których wcale się nie znał. Negocjacje często zaczynał od robienia scen i opowiadania, jak to go kiedyś oszukano.

- Pytam o to, ponieważ Trurl i Klapaucjusz, a także Ijon Tichy zawsze kojarzyli mi się w pewnym sensie z Lemem. Pamięta pan fragment z "Cyberiady", kiedy Trurl oznajmia swój stosunek do mamony? Ten o tarzaniu się w złocie? Oczywiście nie wyobrażam sobie, że Lem tarzał się w pieniądzach w sensie dosłownym, ale daje tu chyba sygnał bardzo pozytywnego do nich stosunku.

Rottensteiner: - Dziwna sprawa, że wspomina pan ten fragment o złocie. W rzeczy samej, właśnie o nim myślałem, ale bez czytania całej książki nie potrafiłem sobie przypomnieć, z którego opowiadania pochodzi. Bezsprzecznie obaj konstruktorzy mają pewne cechy samego Lema, ale, moim zdaniem, to sceptyczny Klapaucjusz, który we wszystko powątpiewa, ma więcej z Lema niż Trurl, sprawczy duch tej dwójki, którego domeną jest działanie. Jednakże przesadą byłoby utożsamianie któregokolwiek z nich z samym Lemem.

- Z pańskich doświadczeń wyłania się zupełnie inny Lem niż ten, którego znaliśmy w Polsce. Rozgorączkowany facet, handryczący się o pieniądze, podejrzewający, że wszyscy wokół chcą go oszukać, nic dotrzymujący słowa... Czy mogło to wynikać z faktu, że Lem wysoko cenił się jako artysta i z czasem doszedł do wniosku, że świat za mało go honoruje i za mało mu płaci? Nie chodzi tylko o pieniądze, ale też o uznanie, prestiż, nagrody literackie, uznanie czytelników.

Rottensteiner: - Nie wydaje mi się, by czuł się niedoceniony jako artysta, choć prawdą jest, że bardzo źle znosił, gdy go krytykowano, nawet gdy byli to fani (których, jak twierdził, ignorował) na przykład w "Fantastyce". Kiedy niemiecki pisarz Gunter Kunert ośmieszył "Solaris" w ważnym piśmie "Frankfurter Allgemeine Zeitung", Lem zniósł to bardzo źle, choć sam krytykował innych niezwykle surowo. Cóż, chciał dostawać tyle pieniędzy, co popularni pisarze SF w Stanach i żałował, że "sława i pieniądze" nie stanęły na jego drodze w USA, gdzie był ignorowany przez czytelników. Nie miał szans na żadną amerykańską nagrodę SF, choć "Fiasko" uplasowało się na drugim miejscu w rywalizacji o nagrodę Arthura C. Clarke'a. Ale znacznie bardziej pragnął, by doceniono go nie jako fantastę, ale jako myśliciela i filozofa. W Polsce czuł się ignorowany. Na pewno pamięta pan fragment wywiadu z Beresiem, gdy Lem opowiada, jak kiedyś chciano zaprosić go na filozoficzne sympozjum do Hiszpanii, a zaproszenie wysłano na adres PAN-u. Co, Lem? Nigdy nie słyszeliśmy o kimś takim, odpowiedziano. Był bardzo dumny z zaproszenia do Biurakanu na sowieckie sympozjum o CETI, choć oznaczało ono raczej, że Sowieci cenili go jako pisarza, a nie że doceniali jego kompetencję naukową. W ostatniej dekadzie życia zadeklarował, że nie będzie już pisać fikcji i poświęci się filozofii. Jednak wydane przez niego w tym okresie tomy esejów pokazują go nie jako filozofa, ale dziennikarza, i to kiepskiego. Są powtarzalne, pełne zachwytu nad samym sobą, przeczą sobie nawzajem, a jeśli wspominają o informatyce, świadczą o niedoinformowaniu i po prostu o błędach. Można też z nich wywnioskować, że dorastał myślowo i społecznie w komunizmie i nie mógł pozbyć się tamtych wzorców.

Oczywiście Lem był oryginałem, paradoksalną osobowością. Często nie zgadzał się sam ze sobą, przeczył sobie, a obraz siebie, który chciał demonstrować innym, diametralnie różnił się od prawdziwego człowieka. Występował zawsze w maskach. Przede wszystkim nie był racjonalistą, jak to starał się pokazywać, ale osobą na łasce własnych humorów i uprzedzeń. Jak na polskie standardy Lem był niesamowicie bogaty, przez trzy dekady zarobił miliony marek zachodnioniemieckich, a i przychody z innych państw zachodnich były znaczne, bo miał wiele bardzo różnych wydań, choć zaliczki rzadko przekraczały średnie sumy amerykańskiej SF, a znani pisarze żądali o wiele więcej. Nie potrzebował naprawdę pieniędzy, bo nie miał żadnych ekstrawaganckich gustów, a mimo to za wywiady w Niemczech zazwyczaj mu płacono. Od niemieckiej studentki, która przeprowadzała z nim wywiad, bo zbierała na czesne, zażądał połowy jej wynagrodzenia (co inni pisarze uznaliby za haniebne). Czasami uważał się za wielkiego artystę, który nie interesuje się wcale pieniędzmi, kiedy indziej myślał tylko o pieniądzach. Pieniądze zwykle wygrywały.

- W artykułach o Lemie, które pan pisywał w latach 70. do literackiej prasy niemieckiej wspomina pan o powieści "Rozbitek", którą Lem zniszczył i nigdy nie opublikował, a także o innych 70 procentach jego tekstów, które nie ujrzały światła dziennego na skutek wysokich wymagań Lema. Proszę powiedzieć coś więcej o tych ineditach.

Rottensteiner: - Nie pamiętam, czy pisałem o powieści "Rozbitek" i o tym, że Lem zniszczył 70 procent tego, co napisał. Natomiast pamiętam artykuł w magazynie "Polska" (wydawanym także po angielsku i niemiecku), w którym Lem mówił o nieukończonej powieści i najprawdopodobniej był to "Rozbitek". W wywiadach Lem wspominał wiele razy, że ma marnotrawną metodę pisania; twierdził, że jeśli nie jest zadowolony z efektu, to nie poprawia tekstu, ale zaczyna od początku, a starą wersję wyrzuca. Tak że jeśli powieść liczy 200 stron, to naprawdę napisał kilka razy tyle (jak w przypadku "Solaris") i że wiele jego rzeczy skończyło w koszu na śmieci. W przypadku "Wizji lokalnej" zmienił metodę - ta książka została złożona z kilku fragmentów. Wyabstrahowałem z jego listów kawałek o powstawaniu tej powieści i wydrukowałem po angielsku w "SF Studies".

Lem wspominał kilka projektów, których nigdy nie ukończył, ale nie wiem, czy rozpoczął samo ich pisanie. Np. wspomniał o zbiorze recenzji z książek, które nie istnieją, ale zasłużyły na to, by być napisane. Większość nieukończonych tekstów wykorzystał później. Np. przez lata wspominał, że pisze nowe opowiadanie o Pirxie. Nigdy do tego nie doszło, ale już istniejący fragment został opublikowany lata później pod tytułem "Las Birnam" jako początek powieści "Fiasko". Tak że wątpię, czy istnieje wiele jego niedokończonych tekstów. Wspomniał też kiedyś o powieści kosmicznej, która miała być czymś w rodzaju "Tristana i Izoldy", opowieścią o kochankach, którzy nie mogą być razem, ale nie wiem, czy tylko ją rozważał, czy też rozpoczął samo pisanie. Jeśli istnieją takie teksty, muszą pochodzić sprzed wielu lat, bo podczas pobytu w Wiedniu nie pisał żadnej fikcji, a przynajmniej nic mi o tym nie wiadomo.

- Lem wspominał Beresiowi, że on i pan stanowiliście swoisty duet krytyczny, publikując w USA teksty walczące o poziom artystyczny SF. Ponoć niektórzy was nie rozróżniali bądź myśleli, że jesteście jedną osobą. Czy to prawda?

Rottensteiner: - Nie było żadnej współpracy między Lemem a mną ani w Stanach, ani nigdzie indziej. Uważałem Lemową socjologię SF w "Fantastyce i futurologii" za słabą; Lem proponował mi współpracę przy jej przeredagowaniu, ale nie brałem tej oferty pod uwagę. Nigdy nic chciałem z nikim ściśle współpracować, ja pisałem swoje artykuły, a Lem swoje. Ale przetłumaczyłem na angielski kilka kawałków, które Lem napisał dla mnie po niemiecku. Cóż, pamiętam, jak ktoś sądził, że "Lem" to mój pseudonim, ale to był wyjątkowy idiota i niemożliwe, by inni nas mylili. Mieliśmy podobne poglądy na SF, dlatego niektórzy mogli myśleć o nas jako o braciach syjamskich. W odręcznej dedykacji na jednej ze swoich książek Lem nazwał mnie "towarzyszem broni" w walce o lepszą science fiction.

- Do pewnego momentu pana zdanie o twórczości Lema było entuzjastyczne, skoro chciał pan wydawać wszystko, co napisał. Jak teraz, po jego śmierci, ocenia pan jego dzieło, gdy zostało zamknięte?

Rottensteiner: - Cóż, uważam jego dorobek za imponujący, nawet nie jakąś jedną konkretną książkę, ale w całości. Początki Lema były marne, końcowe lata też, ale w latach 60. i 70. pisywał rzeczy świetne. "Solaris" pozostanie powieścią, dzięki której Lem będzie pamiętany, "Cyberiada" jest zapewne dziełem najoryginalniejszym, część "Doskonałej próżni" także przetrwa próbę czasu, podobnie jak fragmenty "Dzienników gwiazdowych". Nie mam tej pewności co do dorobku nie-fikcyjnego, którego duża część jest dyletancka (jak jego opinia na temat strukturalizmu, który znał słabo, a rozumiał jeszcze gorzej). Najlepszy kawałek nie-fikcji to, moim zdaniem, cybernetyczna analiza socjalizmu. Śledzenie jego kariery i pracy było całkiem interesujące.

- A jak pan widzi krytykę na świecie zajmującą się Lemem? W Polsce ukazał się wybór "Lem w oczach krytyki światowej" i są tam nieliche kurioza. Lem może i jest szeroko tłumaczony, ale chyba mało rozumiany.

Rottensteiner: - Nie znam całej polskiej krytyki o Lemie, ale z grubsza myślę, że poświęcono mu o wiele więcej uwagi za granicą niż w Polsce, gdzie większość krytyków mało wie o SF. Dlatego to, co napisano za granicą, było też o wiele lepsze - a krytycy tacy jak Michael Kandel, Peter Swierski czy Rafael Nudelman czytali go w oryginale. Jego filozofia jest dla mnie równie ciężka jak większość niemieckiej. Mało jest w Lemie polskości, główne kwestie zajmujące Lema mają charakter kosmopolityczny. Naprawdę Lem jest zrozumiały dla każdego intelektualisty w USA, Niemczech, Japonii czy Polsce. Nauka i filozofia są międzynarodowe i w taki sposób traktuje je Lem.

- Co, pana zdaniem, spowodowało, że Lem nigdy nie osiągnął masowej popularności na świecie, jak np. J.K. Rowling? Czy jego proza była za trudna, czy sprawił to fakt, że nie pisał po angielsku?

Rottensteiner: - Lem nigdy nie miał szans stać się tak popularny jak np. Rowling. Generalnie fantasy jest w tej chwili na całym świecie znacznie popularniejsza niż SF. A Lem pisał wysoce intelektualną SF z dużym ładunkiem filozoficznym, która nie ma wielkiego wzięcia. Masy czytelników pragną rozrywki i niczego więcej, a Lem stanowi atrakcję tylko dla wąskiego grona wysublimowanych czytelników, którzy dzielą z nim zainteresowanie dyskutowanymi przezeń tematami. Nie sądzę, by większość twórców SF dobrze sobie radziła z charakterystyką postaci, ale próbują pokazywać żywych ludzi w kontekście popularnej fikcji. Lem tego nie czyni, jego bohaterowie to reprezentacje rozmaitych sposobów patrzenia na świat albo alegorie ludzkości, pozbawione zaplecza społecznego, rodziny, przyjaciół, kochanków. Toteż większość czytelników uważa go za nudnego i zimnego reprezentanta sztuki wysokiej; to, co ich interesuje, nie interesuje Lema, i vice versa.

Pisanie po angielsku z pewnością pomaga każdemu pisarzowi, USA i Wielka Brytania przodują w literaturze popularnej, a wydajni agenci sprawiają, że twórczość angielskojęzyczna trafia do wszystkich zakątków świata. Ale pisanie po polsku nie jest tak wielkim obciążeniem. Lem kiedyś nazwał Polskę "pułapką lingwistyczną"; w rzeczywistości literatura polska jest dobrze obecna w przekładzie, zwłaszcza w Niemczech. Klasycy i wielu współczesnych twórców są dostępni po niemiecku, a Niemcy okazują się dla nich bramą na świat. To, że Lem pisał po polsku, w pewnym sensie nawet mu pomogło: otworzyło mu drogę do ZSRR, i w Niemczech odróżniał się od masy amerykańskich autorów SF, co przyciągało niektórych czytelników. Generalnie nie jest popularny wśród czytelników SF. Wielu amerykańskich czytelników i wydawców nie cierpiało go, a i w Niemczech była taka tendencja wśród fanów. Większość jego zwolenników to młodzi studenci zainteresowani nie tyle samą SF, co kwestiami poruszanymi przez Lema. Od początku lubiła go niemiecka prasa, ale pisała o nim płytko. Pomogło mu, że był z kraju komunistycznego: wolny duch, który nie poddaje się rygorom komunizmu.

Lem był dość popularny na arenie międzynarodowej, ale jego problemem był brak akceptacji w krajach anglojęzycznych tak przez miłośników SF, jak i czytelników w ogóle. Zauważali go niektórzy pracownicy akademiccy i filmowcy. W amerykańskich i angielskich zestawieniach najlepszych opowiadań, powieści i pisarzy SF Lem nie istnieje, dla czytelników SF w USA jest on egzotyczną ciekawostką. Na początku interesowała się nim prasa, zwłaszcza "The New York Times Book Review" i "The New Yorker", ale ich recenzje wiele nie pomogły. Potem nawet "New Yorker" przestał zwracać na Lema uwagę.

Zastanawiam się, czy w USA pisano w gazetach o śmierci Lema. Brytyjski księgarz, który bywał gościem na polskich konwentach, mówił mi, że sprzedał więcej angielskich wydań Lema Polakom niż Brytyjczykom. Nawet "Solaris" razem z płytką filmu Soderbergha rozeszło się tylko w 10 tysiącach w Wielkiej Brytanii i ekskoloniach, a to bardzo słaby wynik (bywały lata, że sprzedawano 15 tysięcy egzemplarzy "Dzienników gwiazdowych" w samych Niemczech, a i "Solaris" musiało mieć tam takie same wyniki).

- Wiele razy pisał pan o twórczości Lema i zna ją pan na wylot. Co pan uznaje za największy walor i największą słabość jego pisarstwa?

Rottensteiner: - Lem jest najlepszy, gdy pisze o zderzeniu różnych teorii, gdy zahacza o groteskę, a także w opisie barokowych sytuacji ("Maska", "Wyprawa ósma" Trurla i Klapaucjusza). Nie rozumiał istot ludzkich, jego opisy kobiet, stosunków damsko-męskich cechuje gorączkowa naładowana atmosfera ("Powrót z gwiazd"). "Solaris" może się tu wydawać wyjątkiem, ale jak udowodniłem w jednym artykule, nie występuje tam kobieta. "Harey" na Solaris nie ma nic wspólnego z prawdziwą Harey, to idea Harey z umysłu Kelvina, jego kreacja, a więc cała historia miłosna jest narcystyczną fantazją: Kelvin kocha sam siebie za pośrednictwem manifestacji Obcego, która jest właściwie częścią jego samego. Drugiej osoby, kobiety, nie ma. Zderzenie teorii solaryjskich jest świetne, ale to nie są teorie naukowe, żaden z wysuniętych pomysłów nie ma naukowego charakteru, prezentowane zagadnienia są kulturowe i filozoficzne, wykraczają poza naukę i popadają w mistycyzm, pseudonaukę i pseudoreligię.

- Dlaczego, pańskim zdaniem, Lem tak strasznie nie lubił Ameryki? Nie tylko źle o niej pisał, ale nigdy tam nie pojechał, pomimo zaproszeń, opłaconych kosztów itp. Bał się konfrontacji?

Rottensteiner: - Nie sądzę, aby Lem nie lubił Ameryki ani trochę, znacznie gorzej pisał o Polsce. Kandel komentował, że czasem Lem wykazywał duże zrozumienie Ameryki i sympatyzował z amerykańskimi instytucjami.

Lem po prostu nie lubił podróżować, odmawiał także zaproszeniom do Hiszpanii i Finlandii. Mieszkając w Austrii, odrzucił rozliczne zaproszenia do Niemiec, gdzie mógł wygłosić wiele bardzo dobrze płatnych odczytów. Lubił siebie nazywać "dobrze osiadłym", czyli po niemiecku eine Immobilie, nie do poruszenia. W młodszym wieku był w Jugosławii i może w Paryżu, ale przez cały czas naszej znajomości tylko kilka razy w Austrii. Wygłosił serie odczytów w Niemczech i często bywał w Berlinie, do tego w komunizmie wiza była zbędna. To jest wszystko. W Polsce najdalej dotarł do Zakopanego i nie sądzę, by nawet kiedykolwiek był w Warszawie.

- Podobno po nakręceniu ostatniej wersji "Solaris" zakupiono cały pakiet praw do ekranizacji powieści Lema. Wie pan coś o tym? Czy filmy według tych powieści mają szansę ujrzeć światło dzienne?

Rottensteiner: - Nie wiem, ale nie byłbym zdziwiony, gdyby tak było. Jako agent Lema otrzymywałem dużo zapytań w sprawie praw filmowych. Tuż po wyjściu w Stanach "Niezwyciężonego" ktoś wykupił do niego prawo wyłączności na pewien okres i przedłużał je chyba pięć lat, ale nie zdołał znaleźć sponsorów. Już po tym, jak przestałem być agentem Lema, ludzie przez pomyłkę zwracali się jeszcze do mnie w tej sprawie i prawdopodobne jest, że w końcu podpisano jakieś sprzedaże. Te zapytania, które rozpatrywałem w moich czasach, pochodziły od ludzi z pomysłami, ale nie z pieniędzmi.

- Dlaczego, pana zdaniem, nikomu nie udało się nakręcić dobrego filmu na podstawie utworów Lema? Czy jest to proza niefilmowa?

Rottensteiner: - Cóż, film Tarkowskiego z "Solaris" jest wielki, choć odszedł od książki, a starania Soderbergha też jakoś ujdą. No i był film Wajdy. Przynajmniej "Fiasko" i "Niezwyciężonego" można zamienić w wielkie filmy, i to takie, które również będą zarabiać. Ktoś myślał nawet o "Głosie Pana", czego nie mogę sobie wyobrazić na ekranie. W rzeczy samej, ludzie myśleli pod tym kątem o wielu tekstach Lema; głównie Amerykanie, ale także Portugalczycy i Brytyjczycy. I oczywiście Niemcy, ale to nie była moja działka.

- W "Wysokim Zamku" Lem napisał o sobie, że jako dziecko był potworem. Biorąc pod uwagę wszystko, co pan o nim powiedział, czy nie należałoby stwierdzić, że nie przestał nim być i później, jako człowiek dojrzały?

Rottensteiner: - Myślę, że pod wieloma względami Lem pozostał dzieckiem przez całe życie. Często dziecinnie reagował na krytykę i na tych, których uznawał za swoich wrogów. Weźmy np. Wernera Berthe la, jego niemieckiego redaktora, któremu wiele zawdzięcza. Zwrócił się on do Lema o napisanie wstępu do książki Bartoszewskiego, a Lem stworzył coś, w czym dowodził (jak niektórzy brytyjscy historycy, zdaje mi się), że lewica niemiecka, Baader etc., kontynuowała politykę nazistowską, że byli "dziećmi Hitlera". Berthel pomyślał, że lepiej tego nie publikować, ale wydawca postawił na swoim. Od tamtej chwili Lem uznał Berthela za swojego wroga i kiedy wspominano to nazwisko, po prostu się krzywił. Tacy "wrogowie" nie istnieli dla Lema i nigdy więcej z nimi się nie kontaktował.

Po naszym zerwaniu i do mnie Lem się już nie odezwał, a na moje próby kontaktu reagował tylko poprzez prawników. Radził też wydawcom wykonującym nasze umowy, by płacili wszelkie tantiemy i rozliczali się tylko z nim. Brał do kieszeni należne mi sumy, uznając, że były zbył skromne, aby opłacał mi się proces w Polsce. Zdarzało się też, że zmuszał wydawcę, by podpisał z nim nową umowę po to tylko, by nie płacić mi należności z umów, które podpisałem ja.

Lem z całą pewnością kochał pieniądze, ale nie można powiedzieć, że postępował wedle jednej strategii, której był wierny; raczej kierował się kaprysami, tym, co mu w danej chwili przyszło do głowy. Można powiedzieć, że nie tyle chciał agenta, który zarabia dla niego, ale agenta, który go słucha. Kilka miesięcy po tym, jak znalazł sobie amerykańskiego reprezentanta, donosił mi beztrosko, że nie ma na razie wielkiego postępu w jego sprawach w Ameryce, "ale nie szkodzi". Nie zdawał sobie sprawy, jak taka uwaga jest obraźliwa, bo po co zmienia agenta, skoro nie spodziewa się od nowego lepszych rezultatów?

- Lem wypełniał znaczną część pańskiego życia: wydawał pan jego książki, negocjował i zawierał kontrakty, pisywał szkice krytyczne na temat jego twórczości... Czy teraz, kiedy zmarł, a może kiedy popadł z panem w konflikt i musiał pan zerwać z nim kontakty, w pana życiu nie pojawiła się pustka? Nie brakuje go panu?

Rottensteiner: - Podczas naszej współpracy bywało, że zastanawiałem się, jaka pustka zapanowałaby w moim życiu, gdyby umarł. Tymczasem nie odczułem żadnej straty. Nigdy nie brakowało mi rzeczy do roboty, a moje zainteresowania zmieniały się z wiekiem. Do Lema zniechęciłem się stopniowo przez lata, które spędził w Wiedniu. W osobistych i kontaktach odkryłem, że był małostkowy i nie chciałbym go mieć w gronie swoich znajomych, gdyby nie fakt, że to ważny pisarz. A pięcioletni proces daje czas, by przywyknąć do obcości. Potem nie myślałem wiele o Lemie, napisałem o nim kilka tekstów, kiedy się dało, wyśmiałem jego pretensje, ale nie czułem nienawiści i uznałem go za godnego współczucia człowieka, który nigdy nie zrealizował swoich największych ambicji, był ciężko chory i może nawet nie w pełni odpowiedzialny za swoje postępowanie. Dziwne, ale kiedy umarł, brakuje mi go, być może, więcej, żałuję, że ostatnie lata życia strawił na projektach, które stawiają w złym świetle jego zdolności intelektualne.

 

współpraca: Dominika Oramus 

sierpień 2006

 

Marek Oramus "Bogowie Lema", Warszawa 2006

 

 





Fantastyka-naukowa - subiektywny wybór