FILM - lata 80-e

 

ZBIGNIEW LENGREN

Ostatni taper niemego kina

 

Zanim w wąskiej salce kina "Corso" przygasły nagie żarówki udające kinkiety, nim na brudnawym ekranie, nie przeleciał "deszcz" blanku (pustej taśmy na rozbieg) i nie pojawił się tytuł filmu, odbyć się jeszcze musiał niezmienny rytuał wstępu muzycznego...

Ale o tym za chwilę. Wtrącić chcę jeszcze trochę historycznej dokumentacji. Narosła bowiem obszerna wiedza o historii filmu, lecz niewiele wiemy o dawnych kinach, zwanych kinoteatrami; o tym jak działały, o publiczności, atmosferze sal tych instytucji. Przenieśmy się w odległe czasy końca lat dwudziestych w Drugiej Rzeczypospolitej, do starego miasta nadwiślańskiego Torunia

Toruń w latach międzywojennych posiadał sześć kin, i co ciekawsze, istniejące znajdują się dziś w tych samych, przerobionych nieco lokalach; pozmieniały tylko nazwy: "As" na "Orzeł", "Mars" na Grunwald", "Palące" na "Bałtyk" i "Światowid" na "Wolność". Dwa najuboższe kina "Pan" i "Corso" zniknęły z mapy miasta. "Pan" (chyba od leśnego bożka Pana, bo panowie tam nie chodzili) splajtował po wprowadzeniu dźwięku, a "Corso" dotrwało do wojny. Specjalnością "Corsa" były filmy kowbojskie (tak się wtedy nazywało westerny), choć czasem serwowano tam i inne gatunki w rodzaju przygód detektywa Harry Piela (niemiecka "Ufa"), lecz największym powodzeniem męskich podlotków cieszyły się te kowbojskie. My, drugie chyba, pokolenie kinomanów chłonęliśmy jak najszczerzej filmowe wyczyny nieustraszonych jeźdźców Toma Mixa i Kena Maynarda.

Bywaliśmy na filmach polskich, w latach trzydziestych już dźwiękowych, lecz poczciwa stara buda "Corso" przyciągała nas i bez dźwięku. Nie bez znaczenia była niska cena biletów; toteż większość bywalców stanowili chłopcy, bynajmniej nie uczący się - chyba w szkole życia - i licho wie czym się zajmujący. Mówili własnym slangiem, nawet dla nas rówieśników, nie zawsze zrozumiałym. Oto mały przykład dialogu Alocha i Beny (oficjalnie być może Alojzego i Benedykta):

- Ty, Aloch, co dajom w corzie?

- Mówia ci Bena idź! Klawy film usa dwadzieścia-thy-century-foks...

...Dwa atlejty pokloperowali się w glazyji o jednom majele...

...Ty, jak un mu, tymu Bilowi przypatolił w cynk, to ten poszed leżeć i nie przyszed wstać...

W wolnym przekładzie znaczyłoby to, że w świetnym filmie USA produkcji "20-thy Century Fox" dwóch osiłków pobiło się o dziewczynę w lasku. W wyniku czego jeden z nich, niejaki Billi został znokautowany i nie mógł się podnieść.

Widownia "Corsa" podzielona była na trzy sektory: miejsca "drugie", najbliżej ekranu, "pierwsze" w środku i loże na końcu sali. Balkonu nie było. Rzecz jasna że najbardziej obsadzany był sektor bliżej ekranu, bo najtańszy. "Pierwsze" w środku, zajmowali nieliczni doroślejsi bywalcy, a loże, z rzadka jacyś "burżuje", którzy w ciemności obrywali czasem rzucanymi do tyłu ogryzkami jabłek.

Zanim w wąskiej, dusznej salce kina "Corso" przygasły nagie żarówki, nim na brudnawym ekranie przeleciał "deszcz" blanku, do stojącego pod ekranem podniszczonego pianina podchodził muzyk. Dobrze już starszy, chudy, ubrany w wyświecony staromodny anglez i sztuczkowe spodnie. Opierając się jedną dłonią o pianino kłaniał się publiczności. Zawsze mu trochę współczułem, bo temu uprzejmemu gestowi towarzyszyły gwizdy i śmiechy publiki, która widać nie gustowała w muzycznych uwerturach i jak najprędzej zobaczyć chciała swych ekranowych bohaterów. Muzyk, zwany przez bywalców "Corsa" wujem-szpilerem, zdawał się nie zrażać tym przywitaniem, bo zawsze z tą samą godnością składał swój ukłon; śledził jednak przy tym bacznie spod oka czy nie leci w jego kierunku ogonek od śledzia, lub końcówka pasztetówki. Trzeba jednak przyznać nieco sprawiedliwości publice, bo gdy wujo-szpiler usiadł do pianina tyłem do widowni, żaden już pocisk nie śmiał poszybować w jego stronę. Tom Mix też nigdy by nie strzelił w plecy.

Gdy operator w kabinie przygaszał na opornicy żarówki, mistrz zaczynał swą uwerturę. Byt to zwykle utwór o żywym tempie odpowiadający końskiemu charakterowi filmu. Na przykład "Lekka kawaleria" grana na ciężko rozstrojonym instrumencie. Potem, gdy ukazał się napis: "tam gdzie prawo nie sięga swą karzącą ręką" i pagórkowy pejzaż Newady czy Texasu, nikt już nie zwracał uwagi na muzykę. Chociaż gdy nasz kowbojski idol, ścigany przez bandę krwawego Bila galopował na swym mustangu, wujo-szpiler wrzucał jakieś hopki-galopki, a nawet, gdy w ruch poszły colty, trzaskał klapą przykrywającą klawiaturę.

O słodka naiwności cielęcego wieku, jakże żarliwie przeżywaliśmy liczne niebezpieczeństwa naszych bohaterów. Nieraz padał z widowni ostrzegawczy okrzyk: "Tomiks, pilnuj, on z tyłu!". A on zawsze wychodził cało z opresji, nie tyle dzięki ostrzeżeniom widowni, co z łaski scenarzysty. Inne to były filmy, niż późniejsze, dźwiękowe westerny - nie było w nich brutalnej przemocy i choć trup padał gęsto, to jednak jakoś bardziej umownie, jak figurki w kręglach. Nie było też seksu. Zjawiała się wprawdzie słodka Mary, która przyjechała dyliżansem objąć w miasteczku posadę nauczycielki, ale gdzie jej tam do seksu.

W połowie seansu film się urywał, zapalało się światło i następowała przerwa na zmianę szpuli. Wujo-szpiler wychodził na papierosa, a widownia pożywiała się i komentowała to co było do połowy. Była też okazja do wesołości, gdy pojawiała się atrakcja przerwy - słusznej postury dama z wiaderkiem leśnej wody (jedno jajeczko kąpielowe na wannę) i pompką z napisem "Flit". Nabierała w tę pompkę wody z wiaderka i rozpylała po sali leśny zapach, co miało zastąpić wentylację. Ta popularna postać, zwana kierowniczką, grała też w kinie ważną rolę stróża porządku. W wypadku jakichś rozróbek na sali u-miała przy pomocy swego kapralskiego głosu zaprowadzić spokój. Bywało, że i własnoręcznie eksmitowała z sali rozrabiacza. Po przerwie akcja filmu biegła dalej, wujo-szpiler podegrał jeszcze w stosownych momentach, potrzaskał klapą przykrywy i przed końcem wymykał się dyskretnie. Czasem, gdy wstawał od pianina, zamajaczył na dole ekranu cień jego łysej głowy, co zwykle wywoływało parę słabych gwizdów. Do "obowiązków" widowni należało jeszcze pocmokać w końcowej scenie, gdy dzielnego Toma łączył niewinny pocałunek ze słodką Mary. Tu dodać by należało, że nieustraszony kowboj nie wykazywał zwykle w tym względzie inicjatywy. W jednym z filmów widziałem jak jego koń popchnął nieśmiałka łbem w stronę dziewczyny. Potem zjawiał się na ekranie napis "The End", zapalało się światło i rozlegał się stukot odginanych, dyktowych siedzeń. Wychodziliśmy syci wrażeń na oślepiającą dziennym blaskiem ulicę.

Któregoś dnia, poleciał już "deszcz", tytułowy napis i... cała sala rozłupała się, rozgwizdała, tak, że operator zmuszony został do przerwania seansu. Do akcji wkroczyła "kierowniczka".

- Czego?! - spytała swym kapralskim barytonem.

- Gdzie jest wujo-szpiler?!! - zawyła sala

- Chory. Spokój! Zaczynamy.

Ale oni jeszcze długo tupali. Szkoda, że artysta nie mógł odebrać tego tryumfu.

Nie było już po tym oprawy muzycznej "na żywo", ani trzaskania coltów. Właściciel kina wprowadził na nadprogram muzykę z płyt pod przeźrocza reklam toruńskich firm z hasłami w rodzaju: "Murowane - Kałamajski najtańszy!"

Tak odszedł ostatni taper wielkiego niemowy.





F I L M