Szanowna Redakcjo, istotne
powody skłoniły mnie do przyjęcia Waszego zaproszenia, by podzielić się swoimi
myślami o pewnym złożonym zjawisku historycznym, aktualnym aż do dzisiaj, a
mianowicie o Legionie św. Michała Archanioła, znanym później pod nazwą Żelaznej
Gwardii.
Przez kilka ostatnich lat
mojego pobytu w Rumunii myśli te kształtowane były przez osoby, których samo
poznanie jest dla mnie zaszczytem, a rozmowy z nimi - źródłem głębokiej wiedzy
i cennego doświadczenia. Niejako w rewanżu winien im jestem przynajmniej tyle -
przekazywać jak najszerzej prawdę o nich, albo przynajmniej tyle prawdy, ile
według dzisiejszego stanu wiedzy da się odtworzyć.
Zgodzicie się z pewnością,
iż jest to, na polskim gruncie, zadanie karkołomne. Mało jest bowiem krajów tak
fałszywie u nas postrzeganych oraz tak idiotycznie zaszufladkowanych jak
Rumunia. Czymkolwiek bowiem na podstawie swej wiedzy i doświadczenia chciałbym
się podzielić - od Cyganów poczynając, na nacjonalistach kończąc - pierwszą
przeszkodą jest zawsze niedowierzanie. Tym trudniej jest pisać o ludziach i o
Ruchu, do którego obowiązujący przez ostatnie kilkadziesiąt lat stereotyp
przykleił najcięższe etykiety typu: faszyści, zdrajcy, zbrodniarze... Pod
takimi jednoznacznymi kwalifikacjami należało utożsamiać legionistów, po rumuńsku
Vezjonari.
Ten stan świadomości
właściwy jest także, a może przede wszystkim, współczesnym Rumunom. Kto
przyznaje się do chęci poznania historii Legionu lub co gorsza do
sympatyzowania z nim (o przynależności nawet nie wspominając), może być
niemile postrzegany zarówno przez sąsiada, jak i przez SRI, pod którym to
skrótem ukrywa się przemianowana Securitate. Przez sąsiada? - zapytacie.
A ja Wam odpowiem, że nawet przez własną rodzinę. Sam znam jedną, wspaniałą
skądinąd, rodzinę, gdzie głęboko skłóceni są z jednej strony wyrafinowany,
sprawny intelektualnie zięć antykomunista, z drugiej - prosta, pełna poezji i
mocy ducha teściowa legionistka. Mediatorem między nimi jest żona/córka, urodzona
w strasznym więzieniu Vacaresti, niemowlę-więzień polityczny, dziś z
legitymacją odpowiedniego stowarzyszenia ofiar komunizmu.
Sprzeczność ta polega, jak
myślę, na tym samym co u nas i wszędzie. Inteligencja wyczerpuje znamiona
działania najczęściej gadulstwem i pisaniną, podczas gdy zdeterminowani prości
ludzie wolą zawierzyć przywódcom i organizacji opartej na tradycyjnych
wartościach.
W jednym z najcięższych
byłych więzień Rumunii, w Sighet Marmatiei poetka i polityk Ana Blandiana od
trzech lat zwołuje co roku w czerwcu wszystkich tych, którzy - wedle jej słów -
"głosząc prawdę, wymierzają sprawiedliwość", którzy
odfałszowują i uzupełniają zniekształconą wiedzę historyczną wyniesioną przez
dwa-trzy pokolenia ze szkół i mediów.
Wsłuchiwanie się w dziesiątki, w setki świadectw więźniów
politycznych, w tym członków Żelaznej Gwardii, oraz uczestników zbrojnego ruchu
oporu w Karpatach do 1964 roku - było dla polskiego dyplomaty (zwykle jedynego
w tym dziwnym gronie) każdorazowo najcenniejszym doświadczeniem rumuńskości,
jakże bliskiej temu, co dla nas jest polskością, a jakże boleśnie nieobecnej w
naszej o nich świadomości.
Nie to jednak jest
najbardziej istotne. Z ubiegłorocznego spotkania nakręcono reportaż dla jednej
z telewizji niemieckich. Pokazano go we wrześniu. W komentarzu kilkakrotnie
podkreślono, iż w Sigecie spotkali się neofaszyści, a gdy obraz wypełniały trzy
setki uroczyście stojących postaci, neofaszyści owi - jak mówił spiker -
śpiewali swój hymn. Prawda, stojąc odmawialiśmy Tatalnostru, Ojcze nasz...
Przykład ten dowodzi
aktualnej nośności etykietek w sytuacji, gdy Ruch ów, można powiedzieć, prawie
nie istnieje. A cóż dopiero się działo, gdy rósł w siłę i był siłą, mimo
represji w latach 20. i 30., a następnie 40. i 50. Czym i komu aż tak się naraził?
Był ruchem narodowo-prawosławnym, najpierw studenckim, potem
ludowym. W znacznym uproszczeniu można go określić pozytywnie - jako
kształtowanie charakteru młodego, wierzącego, odpowiedzialnego Rumuna;
natomiast negatywnie - jako nakierowanie działań i struktur przeciwko
niebezpieczeństwom sowieckiego bolszewizmu, europejskiej masonerii, faszyzacji
rodzimej władzy, oportunizmu cerkiewnej hierarchii, itp.
Weźmy przykładowo bolszewizm. W 1919 roku wpływy tej
chwytliwej ideologii oraz rosnąca aktywność coraz liczniejszych bolszewików na
terenie Mołdawii, zwłaszcza uniwersyteckiego miasta Jassy, z tygodnia na
tydzień zagrażały opanowaniem coraz szerszych mas nieuświadomionego
prawosławia, a więc obrona tradycyjnej tożsamości wymagała podjęcia
natychmiastowej skutecznej kontrakcji i kontrideologii.
Wydawałoby się naturalne poszukiwanie owej ideologii
antybolszewickiej w prawosławiu, okazało się to jednak - i wówczas, i później -
znacznie mniej oczywiste. Konieczność zaistnienia zupełnie nowego ruchu -
ludowego laikatu ortodoksyjnego - wynikała stąd, iż od XIX wieku znamienite
prawosławne rody ziemiańskie wysyłały kolejne młode pokolenia na uniwersytety
zachodnie, zwłaszcza francuskie, czego efektem była laicyzacja i rosnące wpływy
masonerii. To zresztą masoneria była jedną z sił sprawczych powstania po wojnie
krymskiej państwa rumuńskiego.
W takich warunkach ten, kto
próbowałby zorganizować rumuńskie społeczeństwo - w przytłaczającej większości
tradycyjnie, jawnie i spokojnie chrześcijańskie - by przeciwstawić się ideałom
dwóch największych rewolucji (paryskiej i petersburskiej), musiał stać się
wrogiem publicznym numer jeden. Tym kimś był urodzony w 1899 roku Corneliu
Zelea Codreanu - założyciel, dusza i Kapitan Legionu Michała Archanioła. W 1938
r. osądzony, skazany na 10 lat więzienia i skrytobójczo zamordowany.
Dla polskiego czytelnika
ciekawostką jest niewątpliwie domniemane polskie pochodzenie Codreanu vel Zielińskiego,
gorąco kwestionowane przez Rumunów sympatyzujących z Legionem. Przykładem
argumentacji, jakże często fałszywej, może być tu mowa pani Lizety
Gheorghiu, obrończyni Codreanu, w ostatnim dniu jego procesu 25 maja 1938 roku.
Usiłuje ona oddalić prokuratorskie supozycje o naturalnej skłonności osoby
obcego pochodzenia do zdrady narodu rumuńskiego i służenia obcym interesom,
zapytując retorycznie, czy publiczna dyskusja nad pochodzeniem Codreanu nie
jest kwestionowaniem etnicznej przynależności do wielkiego narodu rumuńskiego
takich sław politycznych jak ministrowie lamandi, Franasovici czy Cancicov oraz
wojennych, jak generałowie Górski, Samsonovici czy Dombrovski.
Dziadek Corneliu, Neculai
Zelinschi, czyli według aktu urodzenia Mikołaj Zieliński, był leśnikiem, a więc
nazywano go pedurar (padure /rum./ - las), ale on sam wolał mniej
banalne miano codreanu (codru /rum./ - puszcza). Ojciec łon, profesor
liceum w Husci, w 1902 roku dokonał zmiany w nazwisku, skracając Zelinschi na
Zelea, czym powrócił do rodowego miana, które pani mecenas Gheorghiu
wyprowadziła z rumuńskiego słowa żale (kolczuga). W takiej kolczudze
niegdysiejsi woje, wolni chłopi mołdawscy zwani rezeszami (od węgierskiego
rezes), stawali w obronie Bukowiny w okolicach Storożyńca, skąd mieliby się
wywodzić Zeljowie vel Zielińscy po narzuconej polonizacji.
Domniemana polonizacja
opiera się na niezwykle oryginalnych dziejach tego regionu, autorstwa nie tylko
pani mecenas. Jej zdaniem, "pod sławetną polską administracją, w latach
1786-1848, trzy czwarte nazwisk rumuńskich na Bukowinie zostało spolszczonych,
i odtąd Pietrar (kamieniarz) był Pietrarscki, Andrei (Andrzej) - Andreziuc,
ponieważ, widzicie Państwo, ski, uk są końcówkami nazwisk ruskich i panowie
polscy dodawali je do imion rumuńskich bukowińczyków, aby już nie było mowy o
Rumunach na Bukowinie, aby można było mówić: ci, co mówią po rumuńsku, nie są
Rumunami, bo jakież to oni mają nazwiska: Romanowicz, Jasiński,
Zieliński,..."
Powołując się na największy
autorytet, Nicolae lorga (Histoire des Roumains, str.61/62), pani mecenas
Gheorghiu przypisuje Polakom "polonizację imion mołdawskich jako część
systematycznych prześladowań przeciwko wszystkiemu, co mogło przypominać czasy
władców Mołdawian - w administracji, w szkole i w życiu społecznym".
Działo się zaś tak dlatego, że "Polacy dążyli za wszelką cenę do
likwidacji wiary prawosławnej i do przejścia Rumunów na katolicyzm", co
stanowiło m.in. wymóg pracy dla nauczycieli. Drugim celem tych strasznych
Polaków było "tępienie języka rumuńskiego, uważanego przez nich za
niegodny używania, jak i cygański". Tępienie to - zdaniem pani Gheorghiu
oraz historyka Morariu - przybierało zwłaszcza w szkołach formy niespotykanego
barbarzyństwa.
Przypominam polskiemu
czytelnikowi, iż te przydługie cytaty są fragmentami mowy obrończej na procesie
Codreanu-Zielińskiego w maju 1938 roku. Nie wchodząc głębiej w poszukiwanie
przyczyn tak rażąco subiektywnego przedstawiania polskiej roli w dziejach
regionu, zwrócę uwagę jedynie na rok 1938, kiedy to polscy "panowie"
(rumuński pan oznacza wyłącznie polskiego pana) znów zadzierali nosa, uchodząc
w ówczesnej Europie za prawą rękę faszystowskich Niemiec. A matka Corneliu była
na pewno córką bawarskiego kupca - Braunera...
Cofnijmy się jednak o
prawie dwadzieścia lat i oddajmy głos samemu Codreanu:
Choć tacy młodzi,
rozumieliśmy aż nadto dobrze ówczesny chaos spowodowany (...) rosnącą
atrakcyjnością rewolucji bolszewickiej dla robotników i inteligentów, co w
połączeniu ze słabością zdezorganizowanego aparatu Państwa kazało w każdej
chwili oczekiwać katastrofalnego wybuchu społecznego lub nawałnicy zza Dniestru
(...)
Solidne 5-letnie wychowanie
wojskowe wszczepione mi w tak młodym wieku w Monastyrze Dealului (...) wyrobiło
we mnie poczucie porządku, dyscypliny, hierarchii, godności wojownika oraz wiarę
w swoje siły. Na takich fundamentach, do których można dorzucić inne cechy, np.
zamiłowanie do milczenia jako przeciwieństwo pustej retoryki i gadulstwa,
oparłem całą swoją działalność: wybierając okopy, znienawidziłem salony (...)
Jesienią studiowałem już
prawo w Jassach. Poza trzema profesorami, A.C. Cuza, I. Gavanescu i C.
Sumuleanu, absolutna większość profesorów afiszowała się lewicowością,
"światłem ze Wschodu" próbując rozświetlić "mroki
nacjonalizmu". Zdezorientowani studenci bądź popierali bolszewizm
otwarcie, bądź wyczekiwali ferując sądy typu: "ludzkość idzie na lewo,
czas nacjonalistów się skończył". Dwa obozy studentów (...) Lebuszki i
lonescu, z którymi mogłem na początku się utożsamiać, doznały: pierwszy -
wykolejenia
na lewo, drugi - rozpadu po przegranych wyborach (...)
Zagnieżdżanie się
antyrumuńskiej ideologii, wspomagane przez wrogów zjednoczonego państwa, nie
napotykało w świecie studenckim na żaden rumuński odpór. Garstka nas próbowała
manifestować swoje przekonania, mimo fizycznych nawet oznak wrogości, zwłaszcza
ze strony kolegów spod znaku "wolności sumienia", którzy nie dawali
nam swobodnie przejść, ani na ulicy, ani przed salą wykładową. Małym
pocieszeniem było to, iż jeszcze nas nie atakowano. Mityng za mityngiem gromadził
tysiące studentów i tyleż gardłowań przeciwko Armii, Sprawiedliwości, Cerkwi! i
Koronie, ale za bolszewizmem. Jedyny nasz Uniwersytet, z tradycją
nacjonalistyczną od 1860 roku, stawał się ogniskiem antyrumuńskości.
Ale nie tylko tam. Masy
robotnicze Jassów czekały na hasło. W fabrykach prawie nie pracowano. Godzinami
obradowały rady, komitety i zgromadzenia. Zaplanowany sabotaż przebiegał według
prostego planu "niszczcie, psujcie maszyny, doprowadzajcie szybciej do
nędzy, niech wybuchnie rewolucja" (...)
Niewielu z nas zdawało
sobie sprawę, że w tych godzinach decyduje się nasz los, sprawa życia i śmierci
narodu rumuńskiego. Nie rozumiała tego ani inteligencja, ani policja, ani
służba bezpieczeństwa, ani nawet armia. Nikt nie stawał przeciw już nie
tysiącu, a 15, 20 i większej, coraz większej liczbie tysięcy rozpalonych głów,
coraz lepiej zorganizowanych."
Codreanu zgłasza się do
paramilitarnej robotniczej Straży Narodowego Sumienia. W lutym 1920 roku staje
na czele setki Strażników, która ma ściągnąć czerwony sztandar z siedziby Zarządu
Monopolu Państwowego, wciągnięty o 12.00, na znak przystąpienia do strajku
generalnego. Tysiąc zatrudnionych "zrzuciło i podeptało
portrety Króla, wieszając w zamian Marksa, Trockiego i Rakowskiego (...)
Wyrażam swoją opinię, iż trzeba natychmiast - była godzina 13 - tam iść i za
każdą cenę na miejsce tamtego zatknąć nasz, rumuński, trójkolorowy. Moja opcja
wygrywa. (...) Rozbijamy grupy komunistów pod zakładem. Wpadamy do głównego
budynku, lecę z flagą na górę, na dach. Stamtąd pierwszy raz wygłaszam mowę. Na
nasz uprzedni telefon zjawia się wojsko, aby pilnować flagi. Wracamy śpiewając.
Wieść o naszej udanej akcji lotem błyskawicy obiega całe miasto. Niemniej
strajkują dalej. Wojsko pilnuje flagi, a nie zajmuje się zakładem. Co robimy? Szukamy
po całych Jassach wolnej siły roboczej. Po trzech dniach wprowadzamy 400 nowych
pracowników do fabryki. Fabryka rusza. Strajk przegrał. Po dwóch tygodniach
połowa z tysiąca strajkujących składa podanie o ponowne przyjęcie do pracy.
Zwycięstwo!"
Miesiąc później podobną
akcję przeciwko czterem tysiącom strajkującym w ZNTK i pięciu tysiącom
uzbrojonych komunistów przeprowadzi Codreanu na czele tłumu, który wcześniej na
stacji kolejowej załaduje do przechwyconego pociągu. Wekslując go nagle na
zwrotnicy wprost na teren ZNTK, zaskoczy strajkujących. Z
"flagą rumuńską w zębach, wspinam się po żelaznej drabince przytwierdzonej
do muru. Ledwo daję radę, tak wysoko. Wskakuję na dach, łapię drzewce
czerwonego i przy niesamowitym krzyku rzucam go podnosząc w górę trójkolorową
flagę. Zatknąwszy ją, wygłaszam drugą moją mowę.(...) Moralny wydźwięk tej
akcji jest ogromny. Całe miasto o tym mówi. W powietrzu czuje się na nowo odżywanie
ducha rumuńskiego.(...) Zdajemy sobie sprawę, że bolszewizm będzie pokonany, bo
przeciw niemu wzniosła się bariera świadomości.
W tamte wieczory dużo
dyskutowaliśmy o tym, że nie wystarczy pobić komunistów, robotnikom trzeba
chleba i godności. Godność każdego wynika z godności narodu. Więc też
nie pozwolimy, aby za trójkolorowymi sformułowaniami tyrańska oligarchia
dobierała się robotnikom do skóry, szermując wielkimi słowami: Ojczyzna, której
nie kochają, Bóg, w którego nie wierzą, Kościół, do którego nigdy
nie zachodzą, i Wojsko, które wysyłają na wojnę z pustymi rękoma.
Niebawem zająłem się też organizowaniem robotników w krajowych związkach
zawodowych, a następnie partią polityczna o nazwie Socjalizm
narodowo-chrześcijański (wówczas nie wiedziałem nic o Hitlerze i narodowym
socjalizmie germańskim)".
Początek roku akademickiego
1920 wystawia Codreanu na kolejną próbę." Pierwszy raz w
dziejach jasseńskiego Uniwersytetu senat obwieszcza uroczystą inaugurację bez
duchowieństwa i nabożeństwa. Żeby zrozumieć wagę tego ciosu trzeba wiedzieć, że
przez ponad pół wieku była to nieprzerwanie najpiękniejsza uroczystość
uniwersytecka w pełnym gronie senatu, profesorów, studentów, nowo przyjętych i
całej elity Jassów. (...) W tak trudnych czasach najznamienitsza szkoła
rumuńska ogłasza walkę przeciw Bogu, wydalenie Boga ze szkoły, z
instytucji, z państwa. Poza czterema-pięcioma osobami profesura jasseńska
przyjmuje z satysfakcją pogańską decyzję senatu, ów krok do przodu nauki
rumuńskiej na drodze wyzwolenia z barbarzyństwa średniowiecznych przesądów.
(...) W ośmiu studentów chodziliśmy po wszystkich możliwych profesorach. Bez
skutku. W wigilię postanowiliśmy targnąć się na coś strasznego: nie dopuścimy
do inauguracji, siłą. W dwa dni później, w przepełnionej auli uniwersyteckiej,
w obecności całego miasta odbywało się nabożeństwo inaugurujące rok akademicki.
Wszyscy mi gratulowali, a ja już wiedziałem na zawsze, że kto stara się, walczy
o Boga i swój naród, choćby sam, nigdy nie będzie pokonany".
Ideę krajowej partii
politycznej realizuje młody adwokat Codreanu w Jassach, 4 marca 1923 roku,
zakładając pod przewodnictwem profesora Cuzy Ligę Obrony
Narodowo-Chrześcijańskiej. Codreanu - mózg i dusza organizacji - zwołuje na
22-25 sierpnia pierwszy kongres przywódców studenckich z Bukaresztu, Klużu i
Czerniowiec. Dla oddania atmosfery tamtych dni oddajmy głos samemu Codreanu:
"22-go rano, po
odebraniu kolejnych delegacji na dworcu, idziemy in corpore na 10.00 do katedry
metropolitalnej, na modlitwę i parastas (nabożeństwo żałobne) w
intencji studentów, którzy oddali w ostatniej wojnie życie za Ojczyznę. (...)
Przed katedrą... żandarmi, a drzwi związane łańcuchami. Zdumienie, przerażenie:
nawet Turcy nie zamykali cerkwi przed modlącymi się! Klękamy na środku ulicy,
modlimy się głośno. Przypadkowy pop, widząc klęczących podszedł do nas i
odczytał stosowne modlitwy.
W milczeniu, przepełnieni bólem, poszliśmy środkiem
ulicy w stronę Uniwersytetu, gdzie na 12.00. zaplanowano początek obrad. Na
szerokich stopniach uczelni witają nas władze miejskie i uniwersyteckie... w
otoczeniu znacznego oddziału policji. Prokurator obwieszcza nam zakaz ministra
spraw wewnętrznych odbycia kongresu i wzywa do rozejścia. Podszedłem bliżej i
głośno, zdenerwowany, powiedziałem: Panie prokuratorze, wiem ja, wiemy wszyscy,
że żyjemy w państwie prawa. Konstytucja gwarantuje nam prawo gromadzenia się, a
Pan wie lepiej niż ja, że żaden minister nie może zawiesić naszych praw
konstytucyjnych. W imieniu prawa, przeciw któremu nie my, a Pan wykracza,
wzywam do odstąpienia od drzwi.
Godzinę temu łańcuchami odebrano
nam prawo do modlitwy w naszej świątyni. Teraz barykaduje się nam wejście do
naszego domu, do szkoły. Prowokacja, upokorzenie, deptanie prawa doprowadziło
nas do pasji: z determinacją roztrąciliśmy wszystko, co stało nam na drodze,
gdzie było trzeba, to i bójką, zajęliśmy siłą Uniwersytet barykadując drzwi
wejściowe. Toczącym się obradom towarzyszyła determinacja jednych i strach
drugich przed wkroczeniem wojska do budynku, przed którym rozstawiono regiment:
po trzech żołnierzy pod każdym oknem. A przecież wszystko to działo się pierwszy
raz, dla każdego z nas.(...)
O 8-ej wieczorem larum i
hałas przed budynkiem. Nadchodzą? Tak, ale moi przyjaciele ze Straży, na czele
gromady studentów i mieszkańców Jass z workami chleba.
O 9-ej zaczynają się
negocjacje z władzami. Chcą wypuścić wszystkich, jeżeli dostaną Codreanu.
Studenci odmawiają. O 11-ej proponują wyjście wszystkich trójkami - tak chcą
mnie złapać. Akceptujemy.
Drugiego dnia kongres
odbywa się na wzgórzu za miastem, w Monastyrze Cełatuia, z którego każdego
przychodzącego widać z odległości 2 km". Codreanu
dostaje się tam w przebraniu, "tak, że nawet koledzy mnie nie
rozpoznają". Trzeciego dnia przenoszą się na inne wzgórze, w lesie za
Monastyrem Galateia.
Niebawem Codreanu i całe
prezydium Kongresu zostają aresztowani i osadzeni na 6 miesięcy w Vacaresti -
monastyrze zamienionym w więzienie, gdzie oczekują na proces. Zamiast
spodziewanego wyroku 5 lat przymusowych robót, proces kończy się uniewinnieniem
i triumfalnym powrotem na wolność. W Vacaresti, w cerkwi tego
monastyru-więzienia, codziennie się modlili.
"Vacaresti, cerkiew i ikona
stały się osią naszego nowego życia. Według oryginału zamówiłem kilka kopii.
Wielką, na półtora metra długości, dałem do cerkwi św. Spirydona, aby potem, 24
czerwca 1927 roku, w św. Jana Chrzciciela, zawiesić ją w zbudowanym przez nas
samych Domu Studenta.(...) Tego też dnia, z grupy (byłych więźniów) Vacaresti,
o 10-ej wieczorem, powołuję Legion Michała Archanioła pod moim przywództwem.
Niech doń wstąpi ten, kto bezgranicznie wierzy. Niech poza nim pozostanie ten,
kto ma wątpliwości. Szefem Straży Ikony mianuję Radu Mironowicza. Podpisał:
Corneliu Z. Codreanu.(...)
Pierwsze posiedzenie
Legionu trwało jedną minutę, akurat tyle, abym zdążył przeczytać powyższy
rozkaz. Potem wszyscy mieli się rozejść, żeby przemyśleć, czy są na tyle
przygotowani duchowo, aby wstąpić do organizacji, której jedynym programem była
dotychczasowa walka, moja i towarzyszy.
Najgłębiej stan naszej
duszy, podłoże Legionu, określiłbym tak: nie obchodziło nas, czy zwyciężymy,
przegramy czy polegniemy. Nasz cel był inny: iść do przodu silni jednością
między nami, z Bogiem i Narodem; wówczas każdy los będzie błogosławiony i
przyniesie owoce. Są klęski i zgony, które naród pobudzają, i sukcesy, które
usypiają. Stanęliśmy murem pod Ikoną wierząc, że im więcej trudności i ciężarów
na nas spadnie, tym bardziej zasłużymy na to, aby być przedłużeniem Jego
ramienia i miecza. Ikona nie jest fotografią, a obecnością Żywego, stąd dzień i
noc zmieniane straże i zapalone świece.
Kiedyśmy się znów spotkali,
opracowując listową wiadomość o zaistnieniu Legionu, okazało się, że tak jak
nas było piętnastu bidusów, nie mieliśmy dość pieniędzy, aby złożyć się na
koperty i znaczki.(...) Zabierać się do robienia polityki bez grosza?! W wieku
wszechmocnej materii, kiedy to nikt niczego najdrobniejszego nie zaczyna bez
odpowiedzi na pytanie "ile na początek?" Bóg chciał ruchu
legionowego, gdzie Materia nie odegra żadnej roli. Tym samym chcieliśmy odciąć
się od mentalności ogarniającej wiek i świat, który w sobie - można powiedzieć
- zabijaliśmy, wznosząc na jego miejsce inny, wyższy, sięgający nieba.(...) Nie
kwestionujemy istnienia, sensu i potrzeby materii w świecie, sprzeciwiamy się
bezwzględnemu panowaniu złotego cielca nad ludzkim duchem. Zdawaliśmy sobie sprawę,
że zniszczenie odwiecznej harmonii ducha poruszającego materię służy diabłu dla
odebrania nam istoty człowieczeństwa: wiary, woli, nadziei, odwagi.(...)
Poza brakiem pieniędzy,
początki nasze cechował brak racjonalnego programu. Myśląc tak samo, czując tak
samo, świadomie spychaliśmy racjonalizm z pomnika, na który świat zdążył
wsadzić swego bożka, aby tronował przeciw Bogu, podczas gdy Jemu przede
wszystkim i wymogom życia powinien służyć.(...)
Cztery zasady organizowały
zatem początki naszego życia legionowego: wiara w Boga i w naszą misję, miłość
wzajemna i śpiew.(...) Może najbardziej zaskakuje ta ostatnia. Śpiewają ludzie
z harmonią w duszy. Nie śpiewa ten, kto idzie kraść i krzywdzić, kto żyje
nienawiścią i nieufnością, kto traci czas na konferencje i dyskusje o
immanentnych sprzecznościach (...)
Nie autorytet, nie wolność,
a miłość jest naczelną zasadą ruchu legionowego. Miłość mediuje między
autorytetem a wolnością. Miłość nie doprowadzi nigdy do konfliktu i tyranii, za
to doprowadzi na pewno do pokoju w duszy, w narodzie, w świecie. "Następuje
cytat z Pierwszego Listu św. Pawła do Koryntian oraz przykazanie Codreanu: "Takie
są zasady ruchu legionowego. Nie wiem, jak skuteczniej mógłbym jeszcze zachęcać
Was do kultywowania miłości, Was, którzy przewodzicie i Was, którym przewodzą.
Dzięki niej rozwiążecie najtrudniejsze, nieprzewidziane problemy. Gdzie nie ma
miłości, nie ma życia legionowego.(...) Jednakże miłość nie zwalnia od
obowiązku dyscypliny.(...) Setka ludzi miłuje się jak bracia. Kiedy mają do
wykonania jakąś akcję - sto zdań, sto opinii nic nie da. Trzeba dyscypliny.
Przyjęcia jednej opinii, jednej decyzji najbardziej doświadczonego - Szefa.
Są ciężary, które może
unieść tylko zjednoczony naród, pod jednym przywództwem. Jakiż imbecyl odmówi
wówczas dyscypliny w imię "zagrożenia osobowości": kiedy naród jest
zagrożony, przyszłość dzieci niepewna, rodzina w rozkładzie (...) on upiera się
przy swoim zagrożeniu osobowości. A przecież dyscyplina jest najmniejszą z
ofiar, jaką osoba może ponieść wobec wspólnoty. Każda ofiara zaś wywyższa, nie
poniża."
Przez siedem lat - od 1927
do 1934 roku - Coderanu przechodzi wszystkie stopnie dowódcy legionowego - od
gniazda do regionu.
"Gniazdo, filar
Legionu, liczy od 3 do 13 osób, nie-członków. Legion nie ma członków, ma
gniazdo i szefa. Oby nikt nie starał się być szefem z nominacji. Wyniosą go
umiejętności, samo gniazdo uczyni zeń szefa. (...)
Zebrane gniazdo jest
Kościołem. Wstępując do gniazda, zrzuć zbyteczne odzienie spraw tego świata i
godzinę czystego myślenia poświęć Ojczyźnie. Czas posiedzenia gniazda jest
czasem ojczyzny, czasem wywołania duchów wszystkich tych, którzy dla niej i dla
nas zmarli.(...) Jak najmniej słów i pustych dyskusji, niech
głównie pieśń i modlitwa i milczenie sprzyjają harmonii i wspólnocie ideałów.
Niech więc legionista nie wnosi sporów do gniazda; jeżeli ma ochotę się
pokłócić, niech poszuka wrogów i do nich niech pójdzie. (...)
Gniazdo jest legionową
rodziną opartą na miłości. W "Książeczce Szefa Gniazda" wyznaczyłem
tej rodzinie sześć praw - praw, a nie na przykład kaprysów szefa. Są to prawa:
dyscypliny (na dobre i na złe postępuj za szefem), pracy (zapłatą coraz
silniejszy Legion, kwitnąca coraz bardziej Ojczyzna), milczenia (krasomówstwo
faktów, które ty kreujesz; niech inni gadają), wychowania (bądź inny, stań się
bohaterem), samopomocy i honoru."
Od przyjęcia takich właśnie
zasad zaczynała się męczeńska historia zamordowanego w 1938 roku Kapitana i
jego Legionu, którego ostatnie oddziały walczyły przeciw komunistom w Karpatach
do 1964 r.
Na zakończenie chciałbym
przytoczyć trzy znamienne świadectwa. Na wiosnę 1938 roku Miron Costin,
prawosławny patriarcha Rumunii, premier rządu rumuńskiego pod dyktaturą króla
Karola II, tak zapowiedział los Codreanu księżom, którzy przyszli doń z tradycyjnymi
życzeniami wielkanocnymi: Christos ainwa? (Chrystus zmartwychwstał):
"Pewien człowiek, w
którego żytach nie płynie ani kropla krwi rumuńskiej, chce podłożyć pod nasz
dom, pod nasze państwo ogień. Lepiej byłoby, aby zginął człowiek za naród,
niżby naród miał zginąć z powodu jednego".
Nina Dombrovski. skazana na
dożywocie córka generała, osoba niezwykłego ducha i takiejż pobożności, o
poznanych w więzieniu legionistach mówi zawsze z uznaniem: "zachowywali
klasę". Znam Ninę dobrze i kiedy ona tak mówi, to jej jednej wierzę
bezwzględnie.
W pewnym momencie znalazłem
się w biurze dyrektora archiwów byłej Securitate. Na boku leżały dwa
niesamowicie opasłe tomiszcza, "biblie w okuciach", jak rzekłem.
Dyrektor podał mi obite aluminium dwa tomy Dziejów Ruchu Legionowego,
niesamowite, kolorowe, starannie kaligrafowane, wielusetstronicowe dzieło.
Dzieło resocjalizacji legionistów w strasznym więzieniu w Aiud. "Połowa
zbiorów tutaj to leżjonari - powiedział dyrektor, po czym dodał: - Materiał
na niejeden dobry doktorat".
str. 22-30
FRONDA 6, PRZEDWIOŚNIE 1996