Polityka - 2006-06-24
Tomasz Zalewski
Naciski i odciski
Dwaj profesorowie prestiżowych amerykańskich uczelni wywołali niedawno burzę artykułem o wpływie proizraelskiego lobby na politykę USA. Dyskusja jednak szybko przygasła, a szkoda.
John Mearsheimer z Uniwersytetu Chicago i Stephen Walt z Harvardu napisali swój artykuł cztery lata temu, ale amerykańskie periodyki nie zgodziły się na druk bez istotnych zmian. Profesorowie mogli go opublikować dopiero niedawno w brytyjskim "London Review of Books" i na stronie internetowej Harvardu (który jednak potem od artykułu się odciął). Przedstawiają lobby izraelskie jako najskuteczniejszą grupę nacisku w USA, obok Amerykańskiego Stowarzyszenia Emerytów (AARP) i Krajowego Stowarzyszenia Strzeleckiego (NRA), i bezapelacyjnie najsilniejsze lobby etniczne. Około 5,5 mln Amerykanów o żydowskich korzeniach - niespełna 2 proc. ludności kraju - wywiera na politykę amerykańską wpływ bez porównania większy niż liczniejsze grupy etniczne, a także Arabowie, których jest mniej więcej tyle co Żydów (4-6 mln), ale politycznie są o wiele mniej widoczni.
Szczególnie bliski sojusznik
Głównym instrumentem lobbingu jest AIPAC (American Israeli Political Action Committee), organizacja zatrudniająca prawie 200 osób i zasilana przez 100 tys. sponsorów, dzięki czemu dysponuje funduszami, o których inne etniczne grupy nacisku mogłyby tylko pomarzyć. Pieniądze płynące z dziesiątków zamożnych organizacji żydowskiej diaspory w USA przeznacza się na popieranie życzliwych Izraelowi członków Kongresu. AIPAC co dwa lata funduje nowym kongresmanom 10-dniową podróż do Izraela. Oprócz licznych polityków żydowskiego pochodzenia zasiadających w legislaturze, sojusznikami Izraela są tam także religijni konserwatyści z Południa, dla których państwo izraelskie jest spełnieniem woli Boga wyrażonej z Biblii. W rezultacie wszystkie ustawy i rezolucje w interesie Izraela, z doroczną trzymiliardową pomocą dla tego kraju na czele, uchwalane są z reguły przytłaczającą większością głosów. Nieliczni politycy proponujący sankcje przeciw Izraelowi za nieustępliwość w konflikcie z Palestyńczykami szybko kończą karierę.
Politycy związani z Izraelem i organizacjami żydowskimi działają także we władzach wykonawczych. Politykę bliskowschodnią prezydenta Billa Clintona - przypominają Mearsheimer i Walt - formułowali byli działacze AIPAC, jak Martin Indyk, natomiast architektami wojny z terroryzmem są neokonserwatyści, jak Douglas Feith, były podsekretarz stanu w Pentagonie, którego proizraelskie sympatie skłoniły do manipulacji informacjami wywiadu na temat Iraku i który musi się tłumaczyć ze swych kontaktów z agentami Izraela w resorcie. W odróżnieniu od ekipy Clintona, w której dominowali sympatycy izraelskiej Partii Pracy, w rządzie Busha prym wiodą jastrzębie, bliscy ideologicznie Likudowi, i zwolennicy twardego kursu wobec Palestyńczyków.
Bastionami izraelskiego lobby stały się też czołowe waszyngtońskie think-tanki - intelektualne zaplecze politycznego establishmentu. Główne przykłady to liberalny Brookings Institution, gdzie pracują przeważnie byli i przyszli członkowie demokratycznych rządów, oraz prawicowy American Enterprise Institute, kuźnia idei neokonserwatystów, którzy doradzają kierownictwu George'a Busha (Richard Perle, Bill Kristol i inni). Lobby jest dzisiaj silniej obecne na prawicy, gdzie działają jeszcze tak wpływowe instytucje jak Center for Security Policy, Heritage Foundation i Hudson Institute.
Izraelski punkt widzenia zdecydowanie przeważa w mediach szerokiego obiegu - wykazują autorzy artykułu. Jeden z ekspertów doliczył się 61 komentatorów, którzy w sprawach konfliktu bliskowschodniego popierają Izrael bez zastrzeżeń, i tylko pięciu, którzy konsekwentnie biorą stronę Arabów. Proizraelską linię reprezentują zwłaszcza gazety konserwatywne, jak wpływowy dziennik "Wall Street Journal" (ponad 2 mln egzemplarzy) i "Washington Times", oraz prawicowa telewizja Fox News. Z periodyków zarówno progresywny "New Republic", jak i konserwatywny "Weekly Standard" bronią Izraela, jak słusznie piszą autorzy, "na każdym kroku". Podobnie raczej lewicowe publiczne radio NPR.
Faktów tych nie sposób kwestionować. Podobnie i tego, że - jak przypominają Mearsheimer i Walt - Izrael, zwłaszcza od wojny sześciodniowej w 1967 r., cieszy się względami szczególnie bliskiego sojusznika USA. Jest największym beneficjentem amerykańskiej pomocy gospodarczej i wojskowej, udzielanej w dodatku na uprzywilejowanych warunkach - w odróżnieniu od innych krajów nie musi się rozliczać, jak wydaje fundusze. W ONZ Waszyngton wetuje wszystkie rezolucje Rady Bezpieczeństwa krytyczne wobec Izraela i niezgodne z jego interesami. Przymyka wreszcie oczy na izraelską broń nuklearną, do której posiadania rząd tego kraju nigdy oficjalnie się nie przyznał, ale której istnienie jest publiczną tajemnicą.
Autorzy idą jednak dalej, oceniając, że tak ścisły sojusz Ameryce się nie opłaca, gdyż wbrew twierdzeniom Lobby (jak określają go skrótowo) interesy USA nie są identyczne z interesami Izraela, a często nawet z nimi kolidują. Przykłady: embargo naftowe nałożone przez kraje OPEC w odpowiedzi na amerykańską pomoc dla Izraela w czasie wojny Jom Kippur i wymierzony w Amerykę terroryzm islamski, który pojawił się w latach 90. Ceną bezwarunkowego poparcia Izraela, przede wszystkim w konflikcie izraelsko-palestyńskim, jest rosnąca nienawiść świata arabskiego do Stanów Zjednoczonych. Ostatnia ilustracja tezy profesorów to, oczywiście, niepotrzebna ich zdaniem inwazja na Irak.
Chwalą i ganią
Artykuł ogłoszony w Internecie i odnotowany przez dziennik "Washington Post" wywołał burzę. Przeważały głosy potępienia. "Słyszeliśmy już to gadanie o potężnych żydowskich grupach nacisku. To język znany z arabskich i skrajnie prawicowych portali internetowych" - napisał znany amerykański prawnik i wykładowca z Harvardu Alan Dershowitz. Nowojorski kongresman Eliot Engel wprost zarzucił autorom antysemityzm. Wytoczono przeciwko nim najcięższe działa. Na łamach tygodnika "New Republic" niemiecki publicysta Josef Joffe (były redaktor naczelny tygodnika "Die Zeit") porównał tekst do "Protokołów Mędrców Syjonu". Prawicowy "New York Sun" ocenił, że artykuł przypomina antyizraelskie tyrady prezydenta Iranu Ahmedineżada. W podobnym duchu zaatakowali profesorów: dyrektor żydowskiej Ligi Przeciw Zniesławieniom (ADL) Abraham Foxman i politolog z Uniwersytetu Johna Hopkinsa Eliot A. Cohen. Ze złośliwą satysfakcją odnotowano, że artykuł pochwalił znany rasista i działacz Ku-Klux-Klanu David Duke. Krytycy starali się zdyskredytować autorów, doszukując się w tekście historycznych błędów.
W obronie Mearsheimera i Walta stanęli m.in. intelektualiści z kręgu żydowsko-amerykańskiej lewicy o propalestyńskich sympatiach, krytyczni wobec polityki Izraela na ziemiach okupowanych. Richard Cohen napisał w "Washington Post", że chociaż ich tekst wydał mu się "nieco jednostronny", to w żadnym razie nie jest antysemicki. Ceniony historyk dziejów najnowszych Tony Judt stwierdził w dzienniku "New York Times", że "Amerykanie nie powinni bać się debaty o polityce izraelskiej", skoro artykuł szeroko dyskutowano w Izraelu, gdzie w dodatku wielu przyznało autorom rację. Judt zacytował komentatora Toma Segeva, który napisał, że "lobby izraelskie w USA szkodzi prawdziwym interesom Izraela". Zdaniem innych krytyków stało się ono rzecznikiem izraelskiej prawicy zamiast całego kraju.
W Ameryce jednak przestraszono się takiej dyskusji - po kilku materiałach prasowych temat zgasł. Nie podjęła go telewizja (poza talk-showem w sieci MSNBC, gdzie autorów zgromił wspomniany już Dershovitz), unikająca w USA problemów drażliwych. - Nie było istotnej debaty w mediach głównego nurtu. Siły proizraelskie postarały się, aby całą uwagę skupić na nas, i tak też zrobiły media. Szkoda, że rozważano, czy jesteśmy antysemitami, zamiast zastanowić się, czy aby AIPAC nie trzyma w garści amerykańskiego Kongresu - powiedział prof. Mearsheimer, jeden z autorów artykułu. - Ludzie, którzy podzielają nasze poglądy, nie chcieli ich wyrażać publicznie, ponieważ obawiali się, że może to zaszkodzić ich karierze - dodał profesor, zapytany, dlaczego tak niewiele osób zgodziło się z tezami jego artykułu.
Tymczasem gdyby odbyła się merytoryczna i wolna od autocenzury debata, wcale nie jest powiedziane, że Mearsheimer i Walt wyszliby z niej zwycięsko. Ich artykuł bowiem nie ustrzegł się tendencyjności i uproszczeń. Wątpliwości budzi przede wszystkim teza o szkodliwości dla USA ścisłych związków z Izraelem.
Sojusz ten był niejako naturalnym owocem zimnej wojny, kiedy Izrael, jedyny demokratyczny i "zachodni" kraj na Bliskim Wschodzie, stał się przeciwwagą dla otaczających go autokratycznych państw arabskich, flirtujących wówczas z ZSRR. Izraelskie lobby w USA wykorzystywało, oczywiście, Holocaust jako narzędzie moralnego nacisku, ale w polityce decydują względy strategiczne. Tu zaś amerykański establishment musiał się liczyć z całym układem sił na Bliskim Wschodzie, gdzie potężnym partnerem gry były też arabskie państwa naftowe. Waszyngton uzbrajał nie tylko swego strategicznego sojusznika, ale i Arabię Saudyjską. "Jeżeli lobby izraelskie jest aż tak potężne, to dlaczego przegrało w każdym przypadku sprzedaży broni Arabom, której się sprzeciwiało?" - zapytał retorycznie były negocjator w konflikcie bliskowschodnim Dennis Ross.
Po 1989 r., kiedy runął dychotomiczny podział świata, Stany Zjednoczone próbowały być bardziej sprawiedliwym arbitrem w konflikcie izraelsko-palestyńskim. Rząd prezydenta George'a Busha (seniora) obciął gwarancje kredytowe dla Izraela, aby zmusić go do ustępstw w sprawie osiedli żydowskich na Zachodnim Brzegu, to pomogło w zainicjowaniu procesu pokojowego w Oslo. Ekipa jego następcy Billa Clintona pracowicie pośredniczyła w tych rokowaniach, mając sojusznika w rządach Icchaka Rabina i Ehuda Baraka. Uważani przez Mearsheimera i Walta za część lobby izraelskiego współpracownicy Clintona (Ross, Miller, Indyk) naciskali na Izrael, by oddał jak najwięcej terytorium na Zachodnim Brzegu w myśl zasady: ziemia za pokój. Końcowa oferta przewidywała zwrot 96 proc. tych ziem jako terenu przyszłego państwa palestyńskiego (co prawda poszatkowanego) oraz części Jerozolimy, ale odrzucił ją Arafat.
Irak - kto zawinił?
Wydarzenia z 11 września 2001 r. znowu zmieniły sytuację, gdyż ogłoszona przez Busha wojna z terroryzmem dała premierowi Szaronowi poręczny pretekst do rozprawy z Palestyńczykami. Jednak argument, że islamski terroryzm, któremu Bush wypowiedział wojnę, zagraża Izraelowi, a nie Ameryce, i rząd amerykański naraża interesy kraju, gwarantując bezpieczeństwo Izraela, bo ściąga gniew islamistów, nie da się obronić. Porzucenie Izraela - pomijając moralny aspekt takiego hipotetycznego wyboru - nie jest możliwe, choćby dlatego, że mały, rzucony na pożarcie kraj zostałby wtedy zmuszony do użycia broni atomowej, co oznaczałoby globalną katastrofę i piekło w strategicznym regionie. Można też podważyć znaną tezę, służącą podparciu wywodu Mearsheimera i Walta, że motorem nienawiści Osamy ibn Ladena do Ameryki jest jej bezwarunkowe poparcie dla Izraela. Lider Al-Kaidy nie był wcześniej znany jako obrońca Palestyńczyków; chodzi mu głównie o obalenie prozachodnich rządów w krajach arabskich i przywrócenie kalifatu.
Równie mało przekonujące jest oskarżanie Lobby o wpakowanie USA w wojnę w Iraku. Poza interesem Izraela można wymienić tuzin innych powodów, które skłoniły Busha do inwazji: autentyczna wiara w istnienie - dobrze ukrytej przez Saddama - broni masowego rażenia, która zagrażała także wojskom USA w regionie; opętanie neokonserwatystów misją zbawienia świata (arabskiego) na amerykańską modłę; chęć kontrolowania ropy w rejonie Zatoki Perskiej; plany okrążenia teokratycznego Iranu itd.
Ponadto badania opinii wykazują, że amerykańscy Żydzi w mniejszym nawet stopniu niż ogół Amerykanów popierali wojnę iracką. Wynika to z ich tradycyjnych politycznych sympatii - około 80 proc. popierało zawsze Partię Demokratyczną. Dopiero 11 września przeciągnął część z nich na stronę Busha, ale i tak za wojną opowiadają się głównie ortodoksi bliżsi republikańskim konserwatystom nie zaś żydowscy lewicowcy.
Mearsheimer i Walt należą do tzw. realistycznej szkoły myślenia o polityce zagranicznej, której wpływy rosną w miarę przedłużania się wojny w Iraku. Głosi ona, że nie warto zawracać sobie głowy szerzeniem demokracji w kręgu arabsko-muzułmańskim i wszędzie tam, gdzie na przeszkodzie stoją bariery kulturowe. Realiści opowiadają się za tradycyjną polityką równowagi sił i angażowaniem wojsk amerykańskich tylko tam, gdzie Ameryka ma bezpośrednie strategiczne interesy. Zbliża ich to do izolacjonistów w rodzaju Pata Buchanana, który potępia "wikłanie Ameryki w zamorskie wojny niezgodne z jej interesami", wzywa do zamknięcia się w amerykańskiej twierdzy, krytykuje rozszerzanie NATO i występuje przeciw wojnie w Iraku jako wywołanej po to, "aby uczynić świat bezpieczniejszym dla Izraela" (cytaty z jego magazynu "American Conservative"). Pójście Ameryki w tym kierunku - a sondaże wskazują, że impas w Iraku pogłębia tego rodzaju nastroje - byłoby oczywiście niebezpieczne dla niej samej i dla całego świata.
Bardziej merytoryczna i otwarta polemika z autorami "Israel Lobby" mogłaby więc wykazać, że w sumie nie mają racji. Przeważyły jednak emocje i obawy przed rozpętaniem demonów. Czemu tak się stało? W mediach króluje polityczna poprawność. Przywódcy amerykańsko-żydowscy od dawna zajmują postawę defensywną, która umocniła się jeszcze po 11 września i po inwazji na Irak. Być może ma to jakiś związek z faktem, że społeczność żydowska w USA kurczy się wskutek niskiego przyrostu naturalnego i roztapiania się w amerykańskim tyglu (coraz liczniejsze małżeństwa mieszane), podczas gdy Arabów w USA przybywa. Jednocześnie jednak wraz z poczuciem zagrożenia ze strony islamofaszyzmu poczucie solidarności z Izraelem w ostatnich latach wzrosło.
Mearsheimer i Walt ostrzegają tymczasem, że lobby izraelskie jest dziś głównym promotorem twardych posunięć w sporze z Iranem. Neokonserwatysta Charles Krauthammer, doradca Busha, porównuje w "Washington Post" Ahmedineżada do Hitlera i przypomina, że ludność Izraela przekroczy wkrótce 6 mln - to liczba ofiar Holocaustu - akurat wtedy, "gdy irańscy mułłowie zbudują swoje bomby atomowe".
Bush, jak wiadomo, zapowiada, że w konflikcie z Teheranem "nie wyklucza się żadnych opcji". Zdaniem Mearsheimera użycie siły "byłoby katastrofalne w skutkach", na dyplomatyczne rozwiązanie szanse są coraz mniejsze i należy się przygotować do tego, jak żyć z Iranem uzbrojonym w broń nuklearną. Ale w odróżnieniu od Krauthammera profesor z Chicago nie publikuje w wysokonakładowym "Washington Post".
Tomasz Zalewski z Waszyngtonu
Autor jest korespondentem PAP w Waszyngtonie.