Barbara N. Łopieńska
Co mamy na Ząbkach
"Miasto Ząbki wita" - kto tu trafi, zobaczy miasteczko niewiele brzydsze od innych podwarszawskich miasteczek, zobaczy kobiety z opuchniętymi nogami i mężczyzn z plastrami na twarzach.
Ludzie z Ząbek mówią, że w pogodny dzień lepiej widać stąd Pałac Kultury niż z Ursynowa w Warszawie. Siedem kilometrów od stolicy - pierwszy przystanek kolejki Warszawa-Wołomin. Mówią też, że nad Ząbkami unosi się atmosfera niejasności.
W starym domu na krańcu Ząbek mieszka dziennikarz. Jest upał, ale redaktor siedzi przy zamkniętych oknach, bo pod oknami ma szambo. Szamba nie czyści się, odkąd sąsiad wrzucił tam niewypał. Redaktor siedzi na piętrze - fekalia wypełniły dopiero piwnice - i pisze artykuły o Ząbkach. Najgłośniejszy był artykuł Ojciec chrzestny Ząbek ("Kierunki" nr 51, 1976 rok) zadedykowany prokuratorowi generalnemu.
O tym, że ząbkowski bogacz - "ojciec chrzestny" - ma w kieszeni urzędników, którzy w jego interesie pozbawili mieszkania staruszkę Wasikowską oraz bezprawnie wyeksmitowali Kowalczykową. O tym, że urzędnicy manipulują również placami budowlanymi, niewłaściwie wykorzystują prawo i wyroki sądowe, że naczelnik miasta, choć nie może odpowiadać za działalność poprzednich władz, sam narusza samorządność. I że w Ząbkach następuje eskalacja zła.
Redaktor ma pod ręką prawo budowlane i lokalowe, pisze "po nazwiskach", przytacza daty, sygnatury decyzji i aktów notarialnych, powołuje się na konkretne ustawy.
- Sytuacja jest o tyle tragiczna, że cokolwiek się napisze, to mówią, że nieprawda.
Na razie, jak mówi redaktor, trzy razy go napadli. Raz splądrowali mieszkanie. Ale redaktor dalej zbiera nowe materiały. Niedawno przesiedział trzy dni z przyklejoną brodą w miejscowej restauracji i udawał pijanego. Wszystko po to, żeby podsłuchać, jak szukają płatnego mordercy.
Mówi, że w redakcji "Kierunków" leży jego następny tekścik. Oto fragment: "W lutym zamordowano byłą urzędniczkę miejską, ostatnio sklepową, Jolantę G., która wielce mi pomogła w rozszyfrowaniu systemu łapówkowego od lat precyzyjnie funkcjonującego w Ząbkach i przyległościach tego miasta. Milicja pochwyciła mordercę. Prawdopodobnie zabił i zmasakrował z własnej inicjatywy, prawdopodobnie nie był mordercą wynajętym. Ale jak przekonać o tym mieszkańców Ząbek?".
- Teraz będę pisał o Ząbkach książkę. I to będzie literatura faktu. Jak najbardziej - rzuca mi na pożegnanie redaktor.
Wychodzisz od redaktora, idziesz polną drogą, uważasz, żeby nie wpaść do dziury - w każdej dziurze ostre śmieci, mijasz szpital dla psychicznie chorych i dalej jest już asfalt. Asfalt, jak mówią, leży tu, odkąd jeden chory zmarł w taksówce - tak go wytrzęsło. Naprzeciwko mięsnego urzęduje naczelnik Ząbek - inżynier Andrzej Kwieciński.
Wyciąga papiery - sprawozdanie z kontroli: "Należy stwierdzić, że redaktor naświetlił fakty i decyzje w sposób tendencyjny, co daje fałszywy i krzywdzący obraz działalności Urzędu Miejskiego w Ząbkach".
- Człowiek działa, załatwia sprawy przez znajomości jak dla siebie i dostaje pasztet w postaci artykułu - żali się naczelnik. - Co trzy miesiące mam komisje. Nic się nie potwierdza. On się uważa za obrońcę praworządności, ale proszę pani, czym tu rządzić?
Naczelnik rządzi miastem bez mieszkań i bez ulic, za to z dziewiętnastoma tysiącami mieszkańców. Naczelnik dysponuje dziesięcioma mieszkaniami rocznie, dziewięćdziesiąt procent ulic nie ma utwierdzonej nawierzchni, czterdzieści procent oświetlenia, pięć procent mieszkańców ma bieżącą wodę i kanalizację, jeden i trzy dziesiąte gaz. W Ząbkach na tysiąc mieszkańców przypada sześć razy mniej sklepów niż średnio w województwie. Nie ma domu kultury, klubu prasy ani baru mlecznego. Gdyby nie afera mięsna, Ząbki nie miałyby do dziś przedszkola. Ale była i przedszkolaki bawią się w dwóch zarekwirowanych willach. Są kłopoty ze żłobkiem - ściślej nie ma żłobka.
Nawet Ryszard Matwiejuk, I sekretarz Komitetu Miejskiego, przyzna, że Ząbki są najbardziej zaniedbanym miastem w województwie warszawskim.
- Sytuacja jest ciężka, ciągle człowieka o coś podejrzewają - mówi szef gospodarki komunalnej. Doszło do tego, że jak wyjdzie z urzędu na miasto, od razu trzęsie się ze zdenerwowania.
Wychodzisz z urzędu i masz przed sobą siedem budynków spółdzielni mieszkaniowej "Wspólny Trud". Od sześciu lat spółdzielnia nic nie buduje i budować nie będzie. Kiedyś była w gazecie wzmianka, że w Ząbkach ruszy budownictwo. Ludzie przychodzili do prezesa spółdzielni, prezes odsyłał do urzędu, więc ludzie szli i wracali, szli i wracali. Ci, którzy zapisali się do spółdzielni w 1963 roku, jeszcze chodzą.
W osiedlu mieszka dwieście czterdzieści rodzin - w niektórych M-3 po trzy - oraz pan Wincenty Lempart, który był przewodniczącym miejskiej rady narodowej w latach 1965-1972. Aż siedem lat, najdłużej ze wszystkich. Niedawno wracał wieczorem do domu i na stacji złapał go pijaczek. Wróć pan, przyjdź pan - szarpał pana Lemparta za klapy i zalewał się łzami. Pan Lempart mówi, że urobił sobie to społeczeństwo. Przyjechał do Ząbek na spotkanie z ludnością przewodniczący wojewódzkiej rady narodowej. Pan Lempart mówił: klaszczcie i ładnie się sprawujcie, i dostał półtora miliona.
- Tak się załatwiało. Mówię pani, ja tę radę kochałem.
Za przewodniczącego Lemparta powstały patrole rodziców. Zimą dzieci wychodzą ze szkoły o zmroku. Albo je pobiją, albo wezmą za nogi głową w dół i wytrzęsą wszystkie drobne. Pan Lempart wezwał wszystkich właścicieli samochodów i powiedział: Napadają wasze siostry i braci. Jedźcie i patrolujcie. Przewodniczący Lempart mówi, że za jego kadencji siedziało około sześciuset mieszkańców Ząbek. - Tak się załatwiało.
A pana Lemparta załatwiły donosy z okazji grodzenia szkoły. Państwowy nie chciał, grodził prywatny.
Była sprawa, skończyła się uniewinnieniem, ale pan Lempart odszedł na emeryturę, bo miał już dosyć.
Przy tym budynku naprzeciwko szkoły zupełnie nie ma sensu się zatrzymywać. To zbożowiec. Miały być w zbożowcu kino i sala teatralna, ale nie ma. Więc mijasz zbożowiec i idziesz dalej ulicą Batorego.
- Tę ulicę przebiłem na siłę - powie pan Walerian Kupiec, przewodniczący rady z lat 1963-1965. Udało mu się jeszcze za swojej kadencji wyrzucić z prezydium kilku pijaków i posadzić trzy osoby - jedną z meldunków i dwie z gospodarki komunalnej. - I to by było chyba wszystko - mówi. Cała władza była w powiecie, przewodniczący nic nie znaczył.
I pewnie dlatego przy końcu ulicy Batorego mieszka do dziś na betonowej podłodze, w kurniku, bez wody i światła od siedemnastu lat chora na gruźlicę staruszka pani Michalina Urbanowska.
A na lewo mamy całą dzielnicę mieszkaniową. Dzielnicę szop i krytych papą budek, zwaną przez ząbkowian Rubinowem. Ludzie gadają, że wszystkie wybudował po wojnie Rubin, przechrzczony teraz przez redaktora na "ojca chrzestnego". Budki stoją ciasno na podmokłym terenie, bez fundamentów. Ale "ojciec chrzestny", mówią, tak budował, żeby ludzi było na nie stać. Trudno teraz policzyć, ilu mieszkańców Ząbek cierpi na reumatyzm, ale pani doktor Wójcicka twierdzi, że tak masowego zjawiska nigdzie nie widziała. Połowa zgłaszających się do miejscowej poradni pacjentów cierpi na dolegliwości narządów ruchu. Na reumatoidalne zapalenie stawów kręgosłupa, chorobę zwyrodnieniową stawów biodrowych, gościec łuszczycowy, dnę oraz liszaj rumianowaty rozsiany.
Nie tylko Rubinowo, cale Ząbki wraz z przychodnią stoją na bagnie. O odwodnieniu myślał już za swojej kadencji przewodniczący Lempart. Wykopano kanał, przywieziono kręgi. Kiedy odszedł, kręgi rozkradli.
Bo jego następca, przewodniczący Nitczyński, zamiast dokończyć tam, gdzie był już rów, zaczął kopać po drugiej stronie torów, gdzie jeszcze nic nie było. Oprócz domku sekretarza rady - tak mówią.
- Wie pani, jacy tu są ludzie? Mówią, że tam się coś robi, gdzie przewodniczący mieszka - żali się były przewodniczący Nitczyński. Po reformie administracyjnej wrócił do swego zawodu nauczyciela. - Żeby choć powiedzieli: ciebie kasujemy, dziękujemy, toś dobrze zrobił, toś źle.
Ale on nawet nie miał okazji podziękować swoim radnym. Ale w sumie nie żałuje, że był przewodniczącym.
- Poznałem psychikę dzieci i starszych. Starsze jest gorsze. Zdeprawowane. Nauczyłem ich pisać, a oni piszą donosy.
Żeby zobaczyć, co dzieje się w centrum, trzeba, idąc z Rubinowa, przejść przez tory. Ludzie podnoszą szlabany.
- Stój! Uważaj! Nie leź! - krzyczy przejazdowy. Od tego ratowania całkiem już go nerwy zżarły. Przez dwanaście godzin ze stu pijanych przewinie mu się przez tory. Jeden przejdzie, a drugi się położy, utrudniając poruszanie się pojazdom szynowym. Najgorsza trasa. I dlatego przejazdowy wcale nie chce się wtrącać. Zamknie przejazd, wyratuje kilku i chowa się za ścianę przed nadjeżdżającym pociągiem. - Butelką albo jabłkiem mnie pierniczą. Nic takiego, ale zawsze trochę nieprzyjemnie. Stój! - krzyczy znów przejazdowy, bo właśnie bez żadnego ostrzeżenia nadjeżdża parowóz.
Codziennie rano ze stacji Ząbki wyrusza do stolicy około dziesięciu tysięcy ludzi. Do Kasprzaka, do Róży Luksemburg, do FSO. Niektórym nie opłaca się wracać na noc i rozkładają sobie polówkę w zakładowej pakamerze. Jedną taką panią, co pracuje w warszawskim przedszkolu i śpi na korytarzu, naczelnik Kwieciński zna osobiście.
- Czy to jest mieszkanka Ząbek? - zastanawia się naczelnik. - Chyba nie. Raczej mieszkanka stolicy.
Ząbkowianie mówią, że Ząbki to jest hotel. Hotel czwartej kategorii.
- Rano go wygna, wystoi się za artykułami, wieczorem go przygna.
Przygna go do fabryczniaków - dawnych czworaków, które stoją nad bajorkiem w samym centrum Ząbek. Do niedawna mieszkał tu Tamuj, ale teraz siedzi w towarzystwie kilkunastu swoich sąsiadów za napad.
Przygna go do "Pekinu", wielkiej przedwojennej czynszówki naprzeciwko fabryczniaków, tuż za nieczynną od miesięcy jedyną apteką. Mieszka tu kobieta, która miała czterech mężów, czterech synów - każdy złodziej, oraz Gucio, co czwarty rok siedzi w czwartej klasie i ma na swoim koncie cztery sklepy. Albo go przygna do tych dwóch, jak mówią, bardziej ekskluzywnych slumsów, bez wody i kanalizacji, trochę dalej na Orlą i na Legionów. To fundacja rady narodowej z lat sześćdziesiątych.
Zaszedł tam w 1965 roku przewodniczący, pan Kupiec. Chciał poprosić lokatora - wiceprzewodniczącego z powiatowej rady, żeby nie maltretował swojej żony. Następnego dnia pan Kupiec został wezwany do powiatu.
- Panie, niech pan wie, że pan chodzi do kościoła.
- A jak mam natchnienie, to chodzę.
- Lepiej będzie, jak pan się zwolni.
- No to się zwolniłem i zaraz potem umarł na peronie, ha, ha, ha, jeden z naszych miejskich radnych. Idę do kościoła na mszę żałobną, ha, ha, ha i kogo tam widzę? Oj, nie wytrzymam. Wiceprzewodniczącego z powiatu! - opowiada pan Kupiec i zanosi się histerycznym śmiechem.
No i czy ma mi dalej opowiadać, jakie jest tutaj życie?
Życie czterdziestoletniej pięknej Eli, dopóki jej nie posadzili, toczyło się w restauracji "Gościnna". Restauracja mieści się w przeznaczonym do rozbiórki budynku, w samym centrum, tuż obok pawilonu, który najczęściej okradają. Rekord padł jednak trzy lata temu, kiedy w Ząbkach było dziewięć włamań jednej nocy, a następnej siedem. Okradli wtedy wszystkie sklepy.
- Piją i kradną, kradną i piją - ryczy ze śmiechu były przewodniczący Kupiec. Pan Kupiec mówi, że w restauracji "Gościnna" zakończył karierę, pomińmy jego nazwisko, inny z byłych przewodniczących. Tak się zabalował, że postawił na stole Cygankę i, pardon, ściągnął jej widelcem majtki. Nic by nie było, gdyby nie to, że ktoś ukradł przewodniczącemu teczkę z dokumentami i powiózł do powiatu.
Teraz zaglądają do "Gościnnej": Palna, który tak się rżnie żyletką, że ręce ma jak szynka, Siwy, który prowadzi z matką metę, Kutym, specjalista od kiosków, Pawełek od apteki, samochodziarz Czoper oraz Al Capone.
Nie ma już wśród nas gwałciciela Gumy (dziesięć lat), Juntka i Badyla, bo poszli siedzieć za napad, Bociana - od pasa do głowy opisanego jak książka, który pośliznął się na kuśnierzu, i tych czterech, dziś zamkniętych za pobicie milicjanta, i tych dwóch pechowców, którzy w grudniu tak skopali przed "Gościnną" człowieka, że oko mu wypłynęło.
Nie ma już Sarny - na śmierć się zapił. Dziwna rzecz, bo miał tylko trzy promile. A przecież mieszkańcy Ząbek czytali w "Expressie", że jedna Angielka miała cztery i sześć i przeżyła jak najbardziej.
Kawa oraz bracia Jojo i Haczyk zdecydowanie wolą od "Gościnnej" prywatną kawiarnię "Wrzos" - nowoczesny pawilonik wybudowany przy jednej z głównych ulic Ząbek.
Ten wysoki blondyn, co siedzi pod ścianą, lubi gnieść szkło w ręku, a ten mały, szczupły ma przyjemność w odrywaniu uszu od filiżanek. Właścicielka kawiarni myślała na początku, że zwariuje, ale teraz już sobie tych bywalców wychowała: proszę bardzo, panowie, załatwiajcie swoje sprawy poza lokalem. Po co macie być narażeni na koszty? - radzi. PZU z kawiarni zrezygnowało, a szyby lecą najczęściej po dziesiątym i po dwudziestym piątym każdego miesiąca, kiedy pijani są prawie wszyscy goście.
Ogólnie streścić to są sami pijacy - pan Majewski mówi, że rozpił się nawet stary zaufany ząbkowski listonosz, nawet sklepowe zamykają w ciągu dnia sklepy, żeby wyskoczyć na jednego.
Średnio raz na miesiąc jakiś deliryk trafia do miejscowego komisariatu.
- Trzęsie się, bełkoce. Chcę mu pomóc - żartuje kierownik komisariatu - ale zupełnie nie wiem jak. Na setkę nie mam funduszy. Nie ma również izby wytrzeźwień, tylko schowek - na trzech.
Doktor Andrzej Różycki - dyrektor szpitala dla nerwowo i psychicznie chorych w Ząbkach - pokazuje urzędowe opracowanie: "Przy utrzymującej się na tej samej wysokości liczbie chorych przyjętych z rozpoznaniem schizofrenii, wybitnie ostatnio wzrasta liczba chorych z rozpoznaniem starczych zaburzeń psychicznych oraz pacjentów z alkoholizmem i psychozami alkoholowymi, dawniej nielicznych. W 1973 roku liczba leczonych alkoholików wynosiła już czterdzieści procent ogółu leczonych".
Na oddziale alkoholowym u doktora Różyckiego jest tłok. Wzrasta liczba młodych deliryków. Niestety szpital spadł z planu. Nie będzie dwóch nowych oddziałów na dwieście czterdzieści łóżek, nie będzie nowej pralni ani nowej kotłowni.
- W szpitalnej kotłowni pracuje dwunastu alkoholików. Nie mogę ich leczyć, bo się zwolnią - mówi doktor Różycki i radzi im, żeby chociaż łykali witaminę B. Finowie po każdym kieliszku częstują się witaminą.
Takie rady nie dla pana Wieśka, dobrze? Pan Wiesiek sam osobiście wydłubał sobie esperal. Powie, co jest z pijakiem, bo to temat - jak mówi - niewyczerpany.
Człowiek budzi się i cierpi. Tak cierpi, że od razu musi się przyciąć. Dlatego nie może iść dziesięć minut do "Gościnnej" czy do monopolowego. Woli zapłacić 20 złotych drożej i wypić natychmiast na mecie. A gdzie by nie był w Ząbkach, zawsze ma jakąś pod ręką. Pan Wiesiek mówi, że koło jednej meliny stoi krzyż. Księża chcieli go zabrać, bo to przecież jakoś nie wypada. Chodzili z tym krzyżem po Ząbkach i chodzili, ale nie znaleźli odpowiedniego miejsca. Wszędzie była w pobliżu jakaś melina.
- Panie, nie da rady, żeby to zlikwidować - powiedział panu Majewskiemu dzielnicowy. A pani Majewska wygląda przez okno i widzi, jak z meliny do sklepu kursują z torbami stare kobiety.
- Niesą i niesą. Tam i z powrotem, tam i z powrotem.
- Meliny? Czy to jest najważniejszy problem? - zastanawia się kierownik komisariatu. - Czystość miasta leży nam na sercu.
Ale ksiądz proboszcz krzyczał z ambony na gospodynie melin, że to straszny grzech. Jeżdżą teraz spowiadać się do Warszawy.
Pan Wiesiek najchętniej wpada do najlepszej w Ząbkach meliny, naprzeciwko fabryczniaków, gdzie są stoliki i gorące dania. Ale tą, gdzie dwóch Józków piło, a następnego dnia obaj zmarli, również nie pogardzi. Tyle że za nic nie weźmie odkręconej butelki.
Jeśli jest piękna pogoda, to ani restauracja "Gościnna", ani kawiarnia "Wrzos", ani najlepsza meta nie wytrzymują konkurencji Dołów. Doły to kilkunastohektarowa, nie zagospodarowana łąka między restauracją a kawiarnią. Ciągnie się od centrum w głąb Ząbek. Teren sprzyjający, pagórkowaty. Tutaj jest najwięcej napadów. W każdy poniedziałek do chirurga w miejscowej przychodni zgłasza się do złożenia dwudziestu zmaltretowanych.
- A to tego napadną, a to temu wyrwą - mówi pani Majewska. Słyszała w kolejce, że jednej wyrwali na Dołach siatkę z włoszczyzną, a drugiej obiad, który niosła dla wikarych.
Pani prokurator Elżbieta Ciuka, która zajmuje się Ząbkami, mówi, że woli dziesięć spraw z Pragi niż jedną z Ząbek.
- Wyjątkowa społeczność. Jeśli nie złapiesz za rękę, nic nie wskórasz. Nikt nic nie widział, nie słyszał, jeden drugiemu zapłaci i się pogodzą.
Taksówkarz, którego rąbnęli płytą chodnikową, wycofał swoje zeznania. Oskarżeni dostali wyrok w zawieszeniu.
Mężczyzna pobity i okradziony na Dołach rozpoznał napastników, powiedział, kto bił, kto ściągnął zegarek, kto co mówił. W sądzie zaczął mieć wątpliwości i nic sobie nie przypomniał. Dowiedział się przed wejściem na salę, że jeśli powie, dłużej w Ząbkach nie wyżyje.
Oskarżonych uniewinniono.
Jeśli masz ochotę zwiedzać Ząbki, możesz pójść dalej na ulicę 1 Maja, gdzie niedaleko komisariatu mieszka samotnie pan Mondszajn, staruszek.
- Zarżną mnie, pani! - powita cię gospodarz. - Prawda jest okropna, naokoło jestem otoczony.
Kiedyś pan Mondszajn grał na skrzypcach, miał dwie siostry i szczęśliwe życie. Teraz został sam, skrzypce nabrały wilgoci i ktoś oblał kwasem siarkowym dąb, który siostra posadziła przed domem. Wycięli mu z ogródka wszystkie kwiaty, wpadli do domu - wyrwali ze ściany telefon.
- Pani pewnie niezadowolona - martwi się pan Mondszajn - boby pani pewnie chciała, żeby było pięknie do pisania.
On też chciałby, żeby było pięknie. Chciałby rozdać ludziom nuty i niech wszyscy grają na skrzypcach. Bo on już nie może. Jest głodny.
Pani doktor Wójcicka od kilkunastu lat walczy na komisji prezydium, żeby było w Ząbkach kilka sióstr PCK. Jak na razie nic nie udało się załatwić.
W ubiegłym roku tylko szesnaście osób dostało z urzędu stałe zasiłki. Dziesięć - okresowe, trzydzieści jeden - na opał, dziesięć - na odzież, jeden - na żywność.
- Biedoty przybywa, bo dużo jest małżeństw
rozwojowych - mówi pani Surawska, referent do spraw opieki społecznej w Ząbkach.
Sama przyznaje, że nie ma pełnego rozeznania, ale oprócz niej w teren chodzi
tylko dwóch opiekunów społecznych - dwóch emerytowanych nauczycieli po
siedemdziesiątce. Idąc od pana Mondszajna w kierunku ulicy Warszawskiej,
mijasz bajorko.
W tym bajorku, za młodu, pływał w balii
pierwszy przewodniczący Ząbek - pan Rychłowski. W 1952 roku przywiózł w
worku dokumenty. Tak powstał urząd.
- Ale co dziś mamy na Ząbkach. To nas ciekawi
przecież - wraca do tematu pan Rychłowski.
Otóż mamy na Ząbkach straż, której on
prezesuje. Męczy się i boryka, bo w straży nie ma ludzi.
- Byś pan, panie Mięciu, przyszedł do nas -
zachęca pan Rychłowski, ale pan Miecio nie chce.
- Jadę do mojej straży na wieś - mówi -
zobaczyć, jak u mnie straż wygląda. - Tam go ciągnie.
Większość mieszkańców Ząbek pochodzi z Białostockiego,
Ostrołęckiego, Siedleckiego. Sporo osób przyjechało w latach sześćdziesiątych
z ziem odzyskanych. W Warszawie jest praca, w Ząbkach można się zameldować.
Co roku sprowadza się do Ząbek około siedmiuset osób. Pięćdziesiąt stawia
sobie domy, reszta melduje się do komórek.
Dom pani Polak kosztuje milion dwieście tysięcy.
Stoi w stanie surowym, ale pani Polak już się sprowadziła, żeby nie pokradli
instalacji. Do tej pory zginął drut zbrojeniowy, cement oraz drzwi balkonowe.
Zgłosiła te drzwi na milicji i usłyszała:
- A pani nie wie, gdzie to może być?
Pani Polak przyjechała wraz z całą rodziną ze
wsi, gdzie najmłodszy mieszkaniec ma czterdzieści pięć lat.
Przyjechała tu, bo tak jak i inni przybysze myśli,
że w Ząbkach koło Warszawy czeka ją nowe wspaniałe życie.
A tu, oprócz deficytowego kina "Jagódka",
jest jeszcze tylko stadion, a właściwie boisko, bo drewno z ławek rozkradli
na opał.
- Żeby tu być gospodarzem, trzeba być wariatem
- mówi pan Kuć, niegdyś lewy obrońca. Nawet nie było obchodów pięćdziesięciolecia
Ząbkowii. Pan Kuć z prezesem Fabisiakiem strzelili po gorzale i koniec.
W klubie jest tylko sekcja piłkarska, bo na
terenie, gdzie miały być korty i boisko do siatkówki, pobudowali się na
dziko jacyś ludzie. Chłopcy grają zupełnie amatorsko i dzięki trenerowi
Wasilewskiemu, magistrowi AWF, mają sukcesy. Juniorzy są w lidze, seniorzy w
B klasie. Juniorzy zremisowali z Agrykolą zero do zera Przez dwa lata nie było ani jednej żółtej
kartki!
Ale niestety! Ostatnio drużyna ma osłabiony
atak. Jeden z tych, którzy wykopali przed "Gościnną" oko, to najlepszy
napastnik Ząbkowii.
Naczelnik Kwieciński jest zmartwiony.
- Chciałbym, żeby pani napisała, że coś się
jednak w tych Ząbkach robi. Zwiększyliśmy budżet miasta do trzydziestu
milionów, robimy kolektor, rozbudowujemy szkołę, budujemy urząd stanu
cywilnego. I to są fakty niezaprzeczalne.
Może niedługo będą opracowane plany
zagospodarowania północnej części Ząbek, może kiedyś wejdzie do planu
centrum handlowe, które ciągle spada. Na razie asfaltujemy drogi, dbamy o oświetlenie
ulic.
A o szpital dla nerwowo chorych w Ząbkach też będziemy
dbać - mówi naczelnik Kwieciński. - Bo przecież nie jest wykluczone, że każdy
z nas, prędzej czy później, tam się znajdzie.
Barbara N. Łopieńska "Łapa w łapę i inne reportaże",
2004 r.
(1977)
Barbara Łopieńska