Res Publica - maj 1997

 

Korkociąg w dół

Z Jerzym Baczyńskim, redaktorem naczelnym tygodnika "Polityka", rozmawia Barbara N. Łopieńska

 

- Wielu ludzi, którzy jeszcze cokolwiek czytają, odnosi wrażenie, że jakość polskiej prasy spada na łeb, na szyję. Wiem, że dzieli ją pan na prasę i produkty prasopodobne. Produkty prasopodobne zostawmy, nie ma o czym mówić. Ale jest poważna sprawa z poważną prasą. Jest pan autorem tezy o jej "samopsuciu".

- Bo prasa właśnie sama siebie psuje, popełniając grzech serwilizmu wobec rynku. Objawy tej choroby to sensacyjność, powierzchowność, skandalizowanie, epatowanie czytelnika. Wiele redakcji próbuje po prostu robić produkt, który się dobrze sprzeda. W związku z tym ulega własnym wyobrażeniom na temat oczekiwań czytelnika i przyrządza strawę, która będzie najszerzej konsumowana, czyli taki prasowy fast food.

- Sensacyjność, skandalizowanie i tak dalej to raczej specjalność produktów prasopodobnych, a myśmy mieli mówić o prasie poważnej.

- No, nie powiedziałbym, że to dotyczy wyłącznie produktów prasopodobnych. Ta choroba toczy całą prasę, jest silnie zakaźna.

- Poważna prasa świadomie obniża swą jakość, żeby dotrzeć do masowego czytelnika, redakcje dają nam gorszy produkt, niż mogłyby i chciały. Czy tak?

- Mniej więcej. Sprawa jest jednak dość skomplikowana. Jak wiadomo, prasa działa w warunkach wolnego rynku. Więc po pierwsze - musi się utrzymać. Po drugie - każde pismo musi sobie znaleźć własną rynkową niszę, co w konsekwencji prowadzi do coraz większej tematycznej specjalizacji i zawężania "pola rażenia". Okazuje się, że gazety przeznaczone dla wszystkich (poza dziennikami, które mogą spełniać taką rolę) z trudem utrzymują się na rynku, bo grozi im, że będą gazetami dla nikogo. W Polsce na tę normalną w świecie skłonność do specjalizacji nakłada się zjawisko dość wyjątkowe, a mianowicie definiowanie niszy rynkowej według kryteriów politycznych. Mamy więc gazety adresowane do wyborców Unii Wolności, SLD, AWS, do ROP-u. Taki podział społeczeństwa jest dla redaktorów najbardziej czytelny. Zresztą większość tych redaktorów traktuje prasę jako instrument polityczny, bo często oni sami wywodzą się ze świata polityki i wnoszą polityczne temperamenty do redagowania pisma. Znacznie łatwiej jest zdefiniować, że na przykład będę robił gazetę dla prawicy, niż określić swoje zadania w kategoriach potrzeb czytelnika. Trzeba pamiętać również o tym, że odkąd żyjemy na wolnym rynku prasy, każda gazeta ma dwie grupy adresatów: czytelnicy i ogłoszeniodawcy. Te dwie grupy pozostają zresztą w ścisłej zależności. Czasem bywa, że w praktyce redakcyjnej ogłoszeniodawcy są ważniejsi od czytelników, bo gazeta więcej zarabia na reklamie niż na sprzedaży. Więc prasa bardziej wsłuchuje się w to, co mówią ogłoszeniodawcy i agencje reklamowe, niż w głosy czytelników.

- A co mówią agencje reklamowe?

- W Polsce agencje reklamowe odgrywają destrukcyjną rolę w kształtowaniu rynku prasowego. Wynika to z tego, że rynek reklamowy, który decyduje o istnieniu wolnej prasy, te agencje, które rządzą pieniędzmi, są obsadzone przez ludzi bardzo młodych, często słabo wykształconych, słabo znających swoją profesję, którzy mają za to wielkie o sobie mniemanie, proporcjonalne do zarabianych pieniędzy. I oto owi młodzi ludzie odgrywają nagle ogromną rolę, także, nieświadomie zresztą, kulturotwórczą, współdecydują, czy gazeta utrzyma się na rynku czy nie. Ci media planners czy media buyers (oczywiście wszyscy nazywają się z angielska) posługują się rzecz jasna jakimiś badaniami czytelnictwa, bo to należy do standardu, ale stosują dość prostackie i łatwe metody ich oceny. To jest to osławione CPT - cost per thousand, czyli koszt dotarcia z reklamą do tysiąca odbiorców. Otóż CPT jest dla prasy trujące. Decydując o umieszczeniu reklamy, a więc o alokacji pieniędzy, zwykle nie bierze się pod uwagę ani jakości kontaktu czytelnika z pismem, ani czasu kontaktu, ani sposobu odbioru reklamy, ani wiarygodności tytułu, co powinno się przecież na to CPT nałożyć. Ale nie! Jak w telewizji jest kult oglądalności, tak w prasie kult zasięgu. To agencje reklamowe - moim zdaniem - spowodowały, że i Radio Zet, i RMF FM ruszyły w pogoni za audytorium młodzieżowym, zostawiając dawne ambicje, dawne rozbudowane serwisy informacyjne, bo okazało się, że dobre CPT można złapać tylko w młodszym pokoleniu i w ten sposób zdobyć pieniądze. Z podobnych powodów telewizja publiczna musi ścigać się z komercyjną. To samo dzieje się w prasie. Przecież gdyby "Tygodnik Powszechny" chciał funkcjonować na rynku ogłoszeniowym, to albo dostałby reklamy po przyjaźni, albo wcale, bo nieważne, kto to pismo czyta, do jakich ludzi ono dociera, ale że ma mały zasięg. Trochę upraszczam, ale tak to działa: agencje reklamowe premiują masowość, a ona rzadko idzie w parze z jakością wyrobu.

- Gdzie tkwi błąd: w metodach badania rynku prasowego czy w interpretacji wyników?

- I tu, i tu. Na przykład uznana firma prowadząca badania rynku prasowego SMG/KRC stosuje metody przeniesione żywcem z Zachodu, które w naszych warunkach okazują się zawodne. Nawet spotkałem się z szefem tej firmy, bo nie rozumiałem, dlaczego na przykład "Reader's Digest", które sprzedaje w prenumeracie około 400 tysięcy egzemplarzy, tak słabo wypada w badaniach, a inne pisma z kolei w tych badaniach odnotowują wzrost zasięgu, chociaż ich sprzedaż spada.

- / zrozumiał pan coś po tej rozmowie z szefem SMG/ KRC?

- Oni tłumaczą to między innymi winietkową metodą badań. Pokazuje się człowiekowi winietkę i pyta, czy czyta pan(i) to pismo. Wystarczy, że pismo miało właśnie reklamową kampanię w telewizji i jego logo jest znane, aby zyskać parę punktów, co potem przejmowane jest przez agencje reklamowe, które na tej podstawie wyliczają CPT, i mamy lawinę. Agencje reklamowe to dziś wielka siła sprawcza na rynku prasowym, ugniatają rynek jak plastelinę, niestety bardzo często przy użyciu wałka lub młotka.

- A na Zachodzie to CPT się sprawdza?

- W znacznie większym stopniu. Rynek prasowy jest tam bardziej stabilny, tytuły prasowe mocniej osadzone. Co więcej, tam poza badaniami czysto ilościowymi prowadzi się badania jakościowe. Służą do tego specjalne instytuty. Przecież nie można czytelnictwa prasy badać tą samą metodą, jaką bada się używalność pasty do zębów. Jednak prasy używa się w inny sposób.

- I co można z tym zrobić? Co pan robi?

- Próbujemy odpowiadać presją na presję. Naciskać i na agencje reklamowe, i na zleceniodawców. Spotykamy się z klientami i tłumaczymy im, jak należy te badania czytać, czasem sami zamawiamy dodatkowe analizy. Organizacje medialne muszą mieć jakąś technikę samoobrony i pomysł na dokształcenie wszystkich stron biorących udział w grze. Dla dobra prasowego rynku.

- No, dobrze. Nie możemy jednak zwalić całej winy za niską jakość gazet na agencje reklamowe.

- Pewno, że nie możemy. W tym samopsuciu się prasy dużą rolę odgrywa grzech drugi: nieprofesjonalne dziennikarstwo, brak kwalifikacji zawodowych, wykształcenia, brak podstawowych umiejętności warsztatowych, a często zwykłe lenistwo. To zawód, który nie ma tak precyzyjnych kryteriów kwalifikacji jak na przykład zawód tokarza czy pilota, i często dziennikarzem zostaje ktoś, komu brakuje umiejętności warsztatowych. To w mniejszym stopniu dotyczy takich pism jak "Polityka", które są ustabilizowane kadrowo i zatrudniają elitę zawodu. Ale czasem mam poczucie, że nawet w naszej redakcji wielu kolegom przychodzi z trudem dostosowanie się do zmieniających się wymogów redakcyjnych; tkwią w nawykach warsztatowych ukształtowanych w prasie PRL, które nawet stanowiły o pewnym wdzięku ówczesnych gazet, ale teraz są przeszkodą. Myślę o nadmiarze słów, o tym, że długość tekstu nijak się ma do jego głębi, o nadmiernym wdzięczeniu się stylistycznym.

- A ja myślę odwrotnie. Dzisiejsze teksty w ogóle nie mają żadnego stylu. Mało komu zależy na tym, żeby to było dobrze napisane.

- Nie widzi pani, że często dobór środków do tematu jest anachroniczny? Przecież zmienia się sposób, w jaki ze sobą rozmawiamy, zarówno prywatnie, jak i na łamach.

- Na gorsze.

- Wszystko się zmienia. Stare moduły są zużyte, utraciły swój wdzięk i nie są już nośne.

- Przecież rozumiem, że peerelowska stylistyka reportażu na przykład nie jest już do przyjęcia, ale można by wymyślić nową. A tu nikt nic nie wymyślił. Poza Jerzym Pilchem w felietonie. Czy pan odróżnia autorów?

- Kilku. W mojej gazecie teksty spełniają różne funkcje. W tekstach informacyjnych czy poświęconych jakimś wydarzeniom lead nie może już być artystyczny. Forma musi być dostosowana do funkcji przekazu, do miejsca w gazecie, do roli, jaką dany tekst ma spełniać. Autor ma inne prawa, jeśli pisze esej czy reportaż, a inne gdy pisze tekst o jakimś wydarzeniu.

- Jak to jest, że w czasach, w których profesjonalizm jest niby w cenie, tak dramatycznie spada jakość przekazu. Panienka w telewizji publicznej mówi, że Piłsudski wycofał się do Milanówka - i bynajmniej nie jest to przejęzyczenie.

- Paradoksalnie, obniżyły się wymagania zarówno w poszczególnych mediach, jak i w całym środowisku dziennikarskim. Może dlatego, że wypowiedź publiczna nie ma już takiej wagi jak choćby dziesięć lat temu. Dziś błąd dziennikarski przy tym gigantycznym szumie informacyjnym, którego połowa pozbawiona jest sensu, ładu i składu, nie ma już znaczenia. Zbanalizował się. Brak profesjonalizmu wynika też z niskiego stopnia wykształcenia dziennikarzy. A przecież to zawód, który wymaga nieustannego kształcenia się, z tekstu na tekst, ruchliwości - fizycznej i umysłowej. Tu trzeba pracować całym ciałem. Młodsi koledzy często traktują swoją profesję zbyt utylitarnie. Ot, zawód jak zawód. Nastąpiła jego anonimizacja. Kiedyś był to zawód gwiazd, nazwisk; teraz gdyby nam przyszło wymienić nazwiska dziennikarzy, którzy pracują w wielkich - pod względem nakładu i pozycji rynkowej - pismach mielibyśmy spore kłopoty. Dwa, trzy nazwiska, często znane z przeszłości. Przejrzałem nowy tygodnik "Fakty". Pracuje tam ze czterdzieści osób, a ja - może to moja wina - znam dwie lub trzy.

- Odnoszę wrażenie, że w PRL, przy wszystkich znanych zastrzeżeniach, redaktorzy naczelni bardziej dbali o intelektualny poziom swoich pism.

- Zgoda, ale to był znacznie mniejszy świat. Mały zamknięty światek, w którym obieg informacji, nazwisk i karier był bardzo wąski. Było też tak: jeśli nie można napisać prawdy, niech to chociaż będzie ładnie napisane.

- A nie można teraz ładnie napisać prawdy?

- Żeby chociaż było poprawnie! Widzimy przecież, że publiczność, której samo czytanie dostarcza przyjemności, kurczy się. Na rynku medialnym jest jak na bazarze: w ogólnym jazgocie trudno dotrzeć do dobrego towaru, bo nie wiesz, gdzie jest to stoisko. Poza tym dziś dziennikarze są źle przygotowani do wykonywania swego zawodu również etycznie. Ja się uczyłem, że to jest zawód zaufania społecznego. Nie wystarczą tylko umiejętności rzemieślnicze, potrzebny jest pewien standard etyczny. Istnieją kodeksy etyczne w dojrzałej prasie zachodniej, my natomiast znaleźliśmy się w jakiejś szarej strefie, w której dawne rygory (także cenzuralne) już nie obowiązują, a nowych nie ma. Co więcej, nie ma podstawowego standardu, który jest fundamentem wolnego dziennikarstwa: równowagi między wolnością a odpowiedzialnością. Nasza anomia etyczna sprawiła, że szala niebezpiecznie przechyla się w stronę wolności. Jeśli przyjmiemy sześć punktów kodeksu Amerykańskiego Stowarzyszenia Redaktorów Gazet - odpowiedzialność, wolność, niezależność, prawda i dokładność, bezstronność oraz fair play - za próbę opisania struktury zdrowego organizmu prasowego, to zobaczymy, że nasz prasowy organizm jest potworkowaty. Jedne organy ma przerośnięte, inne w zaniku. Jedna noga krótsza, garb z przodu, słuch stępiony i polityczny zez.

- A w głowie siano.

- Odkąd prasa działa na wolnym rynku, jest elementem kultury masowej. To zresztą truizm. Prasa stała się produktem konsumpcyjnym (zgoda, że kulturalnym) w takim samym stopniu jak wideo czy gry komputerowe. W czasach PRL odgrywała rolę substytutu życia umysłowego, wentyla, czasem azylu duchowego, teraz jest głównie elementem kultury masowej, z wszystkimi jej słabościami. Mówiąc najogólniej: cechą tej kultury jest schlebianie odbiorcy, dostarczanie przede wszystkim rozrywki, potwierdzanie jego stereotypów, także fobii i lęków. Atrakcyjność, temperatura emocjonalna przekazu stały się dla gazet celem numer jeden. Już nie idzie o wagę społeczną tematu, nie idzie o rzetelność faktograficzną czy zawartość intelektualną, ale kto szybciej, głośniej, dosadniej. Działając na polu kultury masowej prasa obniża swoje wymagania wobec czytelnika albo w ogóle ich nie stawia. To odprysk tego, o czym mówiliśmy przedtem - serwilizmu wobec rynku.

- Prasa psuje sama siebie i psuje czytelnika.

- Dokładnie. Wpadliśmy w spiralę prowadzącą w dół, tak jak samolot, który wpadł w korkociąg. Psuty czytelnik woli mieć zepsutą prasę. Przyzwyczajony do prasowego fast foodu nie oczekuje smakowych subtelności.

- / nie ma tego pierwszego mądrego, który powiedziałby basta?

- Mamy wpływ rynku, konkurencji, pieniądza, kultury masowej i do tego wszystkiego duże oddziaływanie kultury obrazkowej, która nadaje charakter mediom. To przede wszystkim wpływa na formę przekazu, ale przecież za formą idzie treść. Forma wdziera się w treść. W przekazie medialnym obowiązuje technika wideoklipu - szybko, krótko, pigułowato i żeby bulgotało. A publiczność wchodzi w rezonans z przekazem. Więc dziś przekaz treściowy musi mieć również charakter obrazu, musi mieć jasną tezę, coś, co walnie w łeb. Nawet w tekście publicystycznym często nie ma czasu na rozważanie odcieni, subtelności, rozmieszczanie prawd. Ten kradnie, ten zgwałcił, a ten jest łajdakiem. Wchodzimy w świat uproszczonych komunikatów, które fałszują rzeczywistość. Na dodatek jeszcze, nasze media patrzą na świat w sposób niedopuszczalnie przyciemniony politycznymi kliszami. Rzeczywistość medialna jest coraz bardziej fałszywa; powstaje świat krzywego zwierciadła, który być może jest jedynym realnym światem dla przeciętnej publiczności.

- To paranoja.

- Świat przedstawiany przez media jest manipulowany, okaleczony, okrojony, zbudowany wedle prawideł rynku towarowego, na którym operuje prasa.

- Chwileczkę, ja sobie tego nie życzę. Nie jestem przeciętną publicznością i proszę mi dać coś dobrego do czytania.

- Niestety proces samoniszczenia czy samogwałtu prasy idzie dalej. Jest jeszcze specyficznie polski element: presja obcych wzorów, bo nasz rynek prasowy został już zdominowany przez zagranicznych wydawców, którzy potraktowali go w sposób cyniczny, no bo dlaczego nie? Przecież nie mają na naszym rynku żadnych ambicji kulturotwórczych, tylko komercyjne. I mamy dodatkowy element presji oraz psucia, bo to towar z najniższej komercyjnej półki.

- Czy czwarta władza nam się rozsypuje? Co z formacyjną i kontrolną funkcją prasy?

- To zasadnicza sprawa, nad którą ubolewam najmocniej. Poważna prasa ma niezbywalną rolę przewodnika po świecie, rolę trochę nauczyciela, trochę sprzątacza. Szacunek dla czytelnika powinien polegać na tym, że mu się pomaga zrozumieć, uporządkować i ułożyć świat. A nie na tym, że uznaje się go za pana, mistrza i ostateczną instancję, z jego obecnym poziomem wiedzy i wykształcenia, a najczęściej niewiedzy i niewykształcenia. Rozwój światowych mediów, w tym Internetu i przekazów multimedialnych, może doprowadzić do tego, że za parę lat każdy będzie mógł sobie skomponować w komputerze własną gazetę. Klikniesz i możesz dowiedzieć się wszystkiego o Clintonie albo o Chinach. Prawdziwa eksplozja wolności. Każdy może być sam dla siebie własnym redaktorem naczelnym.

- O Boże! Każdy głupek?

- Każdy, kto ma komputer i Internet. To dobre dla dojrzałego, wykształconego człowieka, który potrafi poruszać się po świecie informacji. Tymczasem każdy może mieć ten instrument w ręku pod hasłem, że oto właśnie mamy spełnienie wolności. Mamy wolny rynek informacji, ty jesteś wolny, idź i zrób sobie gazetę sam. Otóż on tego nie zrobi.

- On potrzebuje na przykład pana.

- Na tym polega rola dziennikarza i redaktora, że ma być zawodowym pośrednikiem, wyławiać i zestawiać fakty, komentować, pokazywać ich tło i wzajemne związki. Dzisiejszy czytelnik uważa, że "swoje wie", i nie potrzebuje nikogo, kto by go miał pouczać. Niestety, podobnie myśli wielu redaktorów. Prasa grzeszy potwornie, grzeszy - i to jest numer trzy na mojej liście grzechów - pychą. Z całą pewnością ma poczucie, że jest czwartą władzą. Uważa, że może być bezkarna, że może być jednocześnie prokuratorem, świadkiem, obrońcą, sędzią bez zachowania procesowej zasady obiektywizmu, wysłuchania drugiej strony, szacunku dla faktów. Utwierdza ją w tym przekonaniu brak opinii publicznej w Polsce.

- Jak to? Nie mamy opinii publicznej?

- Mam na myśli rzeczywistą opinię, czyli umiejętność odbioru i oceny przekazu. Przecież nasze społeczeństwo jest niewykształcone - raczej bierne w odbiorze niż świadome. A nasza młoda, wolna prasa występuje w roli czwartej władzy w sposób ułomny. Patrzy władzy na ręce, ale nigdy konsekwentnie. W porównaniu z prasą amerykańską jesteśmy pod tym względem żałosni. Ponadto prasa jest u nas podzielona według kryteriów politycznych, więc skuteczność aktów kontrolnych jest niewielka. Nie mamy jednej czwartej władzy jako prasy, ale kilka czwartych władz. Do tego wszystkiego gazety, aby uniknąć odpowiedzialności za słowo, stosują tricki językowo-warsztatowe, które czynią je bezkarnymi. Znane słówko "podobno", które uwalnia od obowiązku przeprowadzenia dowodu. Albo taki przykład: w jednym z czasopism, w tekście o tym, że Aleksander Kwaśniewski latał w Ameryce samolotem jakiegoś biznesmena, znalazło się zdanie: "Niestety nie udało się nam potwierdzić, że ów biznesmen finansował kampanię wyborczą Kwaśniewskiego". Jeśli poddamy to zdanie analizie, to zobaczymy, że to perełka chuligaństwa prasowego i osoba Kwaśniewskiego nie ma tu nic do rzeczy. Cel polityczny rozgrzesza - chodzi o to, żeby dołożyć, więc każda pałka jest dobra. I prasa robi się pałkarska. Poczucie misji politycznej jest jedną z chorób własnych polskiej prasy. Tak jakby sam fakt robienia gazety, sama misja dziennikarska, nie wystarczały. A przecież celem redaktorów może być wydawanie dobrej gazety.

- Wiem, że nie lubi pan, gdy się mówi, że gazeta ma służyć prawdzie.

- Tak. Ponieważ każdy, kto mówi, że wie, co jest prawdą, jest dla mnie podejrzany. Wtedy czuję nosem jakiś fundamentalizm. Rzeczywistość jest, jak wiadomo, złożona i najczęściej nie ma prawdy, która nie mogłaby być przez kogoś zakwestionowana. Posiadacze prawdy, zwłaszcza ideologicznej czy politycznej, mogą być niebezpieczni. Sensem istnienia prasy jest to, co zostało już dawno zdefiniowane w ojczyźnie wolnej prasy, w Ameryce - to środek (z naciskiem na "środek") komunikacji, obiegu informacji i opinii. Bardzo proszę, mogą przecież istnieć konfesyjne gazety, również w partyjnym sensie, ale to dla mnie nie jest prasa. To następna kategoria produktów prasopodobnych, które zaprzeczają społecznej, ustrojowej i moralnej funkcji prasy w społeczeństwie obywatelskim. W państwie demokratycznym muszą być drożne kanały obiegu informacji i opinii. Kiedy zaczynamy koncentrować się na prawdzie, negujemy ową podstawową funkcję prasy i ten kanał staje się niedrożny. Zamiast rury mamy pałkę. Nic już nie może przez to przepłynąć, co najwyżej możemy tym przy dzwonić.

- Jakiej gazecie pan ufa oprócz własnej?

- Żadnej. Żeby mieć jaką taką orientację, muszę czytać kilka. Nie dość na tym: jakoś zanikł u nas obieg międzymedialny; problem przedstawiony przez jedną gazetę nie jest podejmowany przez inną.

- Porozmawiajmy chwilę o pana piśmie. "Polityka" nie wydrukowałaby z panem tak długiego wywiadu jak ten, prawda?

- Nie.

- A gdyby pan dostał trzydziestostronicowy tekst na miarę, powiedzmy, "Końca historii" Fukuyamy? Wydrukowałby go pan ?

- Istnieje duże prawdopodobieństwo, że bym wydrukował. Może największe wśród polskich czasopism. No, trzydzieści stron to jednak dużo.

- I nie ma zdania do skreślenia. Tekst jest bez pudła. Ani za długi, ani za krótki. Taki, jaki ma być. Nie wolno w nim grzebać.

- Przypatrzyłbym się, dał kolegom do czytania. Gdybym miał przekonanie, że to wielki tekst... stać nas na luksus, żeby go wydrukować, choć taki długi artykuł kładzie numer. Gazeta jest jednak produktem dość sztywnym. Musi się składać z pewnych szuflad, ram, stałych pozycji. Ale tak, chyba tak... gdybym dostał świetny artykuł, przemontowalibyśmy gazetę.

- Pan by pewno wolał go nie dostać.

- Nieprawda. Musiałbym jednak mieć pewność, że tekst zostanie dobrze odebrany, że trafi. Nie można być nadawcą nie myśląc jednocześnie o tym, co dzieje się z przekazem. Wyobrażam sobie świetny tekst, który będzie miał znaczenie tylko dla historii pisma, ale nie zostanie przeczytany przez czytelników. Jaka jest więc jego społeczna waga? Ale jeśli sam czytam artykuł przez godzinę - z wypiekami na twarzy, zakładam, że mój czytelnik też będzie go z wypiekami czytał. Przyjmuję, że mój czytelnik jest podobny do mnie.

- Przecież nie jest.

- Muszę zakładać, że jest. Inaczej nie mógłbym robić gazety. Robimy "Politykę", jakbyśmy ją robili dla siebie.

- Nic pan w niej nie psuje?

- W bardzo niewielkim stopniu.

- "Polityka" jest dalej profesjonalna, ale inaczej niż kiedyś.

- Inne czasy. Dzisiejsza "Polityka" tak się różni od poprzednich wcieleń jak III RP od PRL - ze wszystkimi plusami i minusami. Byliśmy pismem dla inteligencji i dalej jesteśmy, ale inteligencja się zmienia, więc zmieniło się i pismo. Część inteligencji budżetowej stała się profesjonalną klasą średnią, nie mamy na to wpływu, ale to powoduje, że ta klasa średnia zaczyna mieć bardziej utylitarny stosunek do mediów.

- No właśnie. I wy się do tego dostosowaliście.

- Musimy dawać odpowiednią porcję użytecznych informacji czy analiz, a także po prostu ciekawych historii. Nie możemy dawać samych pięknych esejów. "Tempo" gazety musi być dostosowane do tempa życia publiczności.

- A "Tygodnik Powszechny" sam siebie nie psuje i nie ulega rynkowi. Wcale sam się nie zepsuł i jest. Żyje.

- Żyje? Zaraz, spokojnie, to złożona sprawa. Sam go czytam, znajduję wiele świetnych artykułów, z tym że "Tygodnik Powszechny" jest dla mnie przykładem bardzo ważnym dla naszego wywodu, ale negatywnym. "Tygodnik" to przykład protestu przeciwko temu wszystkiemu, o czym mówimy. Ale skutki tego protestu są dewastujące. Gazeta jest nie czytana. Więc z mojego punktu widzenia nie mieści się w kategoriach pism opinii, ale w kategoriach pism konfesyjnych - i nie chodzi mi w tym przypadku o jego rolę religijną. Jest adresowana do wyznawców, do stałych czytelników. "Tygodnik" poddał się bez walki. Nie podjął jej, utrzymał wąską grupę adresatów, stał się pismem wyspecjalizowanym, które trafia do dobrze wykształconej, ściśle określonej grupy - tak, że nie ma już większego społecznego rezonansu. To pismo nie jest w stanie nikogo ukształtować, bo czyta je ukształtowany już dawno klan wyznawców. Jest tak ambitne, że całkowicie zrezygnowało z ambicji opiniotwórczych. Dla mnie osobiście fakt, że mam w ręku złoty instrument, ale wielkości szpilki, nie jest satysfakcjonujący. Wolę mieć stalowy, ale wielkości szpady. W tym całym interesie idzie o to, żeby - używając może mało estetycznych instrumentów masowego rynku (atrakcyjna forma, reklama, marketing, chwytliwe tytuły, różnorodna oferta tematyczna, ilustracje i tak dalej) - przebić się, być usłyszanym, żeby ten rynek schwycić, a jak już się go ma, wnieść "wartość dodatkową" - taką, na jakiej nam zależy. Gazeta, która ma ambicje większe niż tylko zarabianie pieniędzy lub tylko szlachetne trwanie, musi szukać kompromisu z wymaganiami rynku, bo wartości nie obronią się same.

- Ani mnie, ani pana żadna prasa już nie zepsuje. Ale co będzie z naszymi dziećmi?

- Nie jestem skrajnym pesymistą, nie uważam, że wszystko jest już przesądzone, choć prasa pozostawiona wyłącznie siłom rynkowym ewoluuje w stronę prasy dla idiotów. To ten nasz korkociąg. Ale przecież koledzy dziennikarze i redaktorzy mają tu do odegrania jakąś rolę.

- Muszą powiedzieć: basta.

- Ale basta muszą też powiedzieć czytelnicy. Prasa będzie tym lepsza, im oni będą lepsi, to znaczy im lepiej będą wykształceni i bardziej wymagający. I w ten sposób wracamy do tego, co stare i sprawdzone. Dom, dobra szkoła, sztuka i nawyki czytania. Oraz potrzeba porządku i rozumienia świata. Na tyle, na ile da się on zrozumieć.

 

 

Jerzy Baczyński (1950) - dziennikarz "Życia Warszawy" w latach 1974-1981; zwolniony w stanie wojennym. Do 1983 przebywał we Francji. W "Polityce" od 1984, od 1994 redaktor naczelny. Współautor programu telewizyjnego "Listy o gospodarce". Napisał między innymi wraz z Leszkiem Balcerowiczem książkę 800 dni. Mieszka w Otwocku.






Barbara Łopieńska