Barbara N. Łopieńska

Ulica Brzeska

 

 

Koszałowa spod osiemnastego nigdy nie przyznaje się, że mieszka na Brzeskiej. Powie, że na Świerczewskiego, albo co innego znów wymyśli. A Stachowska mówi tak: los mnie rzucił na Brzeską.

Ulica w środku Pragi. Mieszkańcy nieparzystej strony płacą nawet pierwszą strefę komornego, bo to właściwie centrum. Ulica niewielka, położona na tyłach bazaru Różyckiego, w pobliżu dwóch dworców: Warszawa Wschodnia i Wileńska. Dużo tu zakładów fryzjerskich, małych prywatnych sklepików, około dwudziestu warsztatów branży metalowej (pan Wacław śle pozdrowienia), jeden z dwóch w Warszawie komisów starych mebli, nieczynny młyn, mała biblioteka (najlepiej idzie Grzesiuk i reportaże sądowe) i sklep z końskim mięsem, którego Grolakowa spod piątego nie jadła nawet w czasie okupacji.

- A ja jadłem - mówi Grolak. - Z kluseczkami. Bardzo smaczne. Koń zwierzę wypracowane, trochę twarde. Może wyścigowy byłby miększy.

Jest tu jeszcze "Rybacka" i smażalnia ryb, od miesięcy w remoncie, zwana w skrócie przez mieszkańców mordownią na stojąco. W "Rybackiej" można usiąść elegancko, jak nie w środku, to tuż obok na parapecie sklepu z dywanami. Kilkanaście lat temu na Brzeskiej było siedem restauracji. Właściciel knajpy "U Marynarza" słynął ze swej tuszy, nie mieścił się do samochodu i miał specjalną dorożkę. To pamiętają wszyscy mieszkańcy Brzeskiej.

Teraz została ta jedna "Rybacka", więc jasne, że jest w niej tłok.

- Popatrz, Tadziu, ten Kazik spod trzynastego taki porządny chłopak, a osiem lat dostał za postraszenie nożem starej Ludwikowej.

- Najgorzej, kurna, nie lubię rencistów.

Tak sobie rozmawiają w "Rybackiej".

Na Brzeskiej stoi dwadzieścia jeden kamienic - wszystkie wybudowane przed pierwszą wojną światową. U Zientarowej są przedwojenne szyby. Zientarowa poznaje po kicie. Nikt nie ma centralnego ogrzewania ani ciepłej wody. Jeśli oficyna ma gaz, to front nie ma, a jak ma front, to nie ma oficyna. Mniej więcej co piętnaste mieszkanie wyposażone jest w łazienkę i WC. Ubikacje są w podwórkach. Na trzecim podwórku pod trzynastym spust urwał się kilka lat temu.

Na ulicy Brzeskiej mieszka (według ksiąg meldunkowych) dwa tysiące pięćset czternaście osób. Ząbkowa z trzynastki powie krótko:

- Dziesięć procent mieszka tu ludzi porządnych. Reszta to kurwy i złodzieje.

Przed wojną była to ulica kolejarzy, tramwajarzy, handlarzy i dorożkarzy. Pod piętnastym była krowiarnia, a pod piątym ze dwadzieścia stajni. Kwitło przedsiębiorstwo pana Żółtka - co wóz jechał, to Żółtek. Pieniążkowa miała zakład fryzjerski, który zabrali jej dobrowolnie po wojnie. Bo taki Strzelecki na przykład do dziś się utrzymał.

Fakt, że przed wojną były na Brzeskiej kocie łby, szamba, rynsztoki i gazowe latarnie. Ale jak Czekalski popatrzy po tych domach, to właściwie nic a nic się nie zmieniły.

- Tyle że między ludźmi było więcej krępacji - mówi. - A teraz wsadzi nóż i już.

Mieszkańcy dobrze pamiętają Złotą Rączkę, która była piękna, bogata i opiekowała się złodziejami. Sama nigdy nie kradła. Gucio natomiast specjalizował się w pijanych, ale tylko przyjezdnych. Trzej bracia Gucia także trudnili się rozbojem - jeden z nich dorabiał sobie jako kolejarz. Żaden policjant nie wchodził na podwórko pod piętnastym, bo Gucio z braćmi rzucali siekierami. Wszyscy czterej umarli na gruźlicę.

Żona Czekalskiego była chiromantką. To ona właśnie wywróżyła złodziejowi teatralnemu spod siedemnastego wielki kataklizm. Ma teraz siedemdziesiąt dziewięć lat i do dziś jej ten dar pozostał.

Wojna na Brzeskiej nie wyglądała tak tragicznie. Nie to, co na lewym brzegu Wisły. Jak się chciało coś kupić, jechało się na Brzeską.

Czekalski właził ze szwagrem na dach i obserwowali powstanie.

- Po powstaniu przed bramą stał oficer z armatą. Ani jednego samolotu na Brzeską nie puścił - wspomina Czekalski. - Kiedy tylko odszedł, pocisk z samolotu spadł tam, gdzie przedtem stał.

Pociski spadły jeszcze na dom pod 29/31 - wszystkie niewypały i wszystkie wyniósł świętej pamięci Wacław Gajewski - i na dom pod siedemnastym - też niewypał. Mieszkańcy bali się go dotknąć i dopiero cztery handlarki z bazaru położyły niewypał na prześcieradle, każda wzięła za róg i tak go wyniosły. Bo kobiety są tu dzielne.

W ten sposób Brzeska ocalała - żaden dom nie został zburzony. I choć to głupio brzmi, dzisiaj mieszkańcy mówią: To jest największe nieszczęście Brzeskiej.

Z przygórka pod suterenę

Wejdziesz: na prawo śmietnik, na lewo Matka Boska, przejdziesz drugie podwórko i w trzecim święty obraz. Do zeszłego roku Heniek mieszkał tu w suterenie. A na ostatnim piętrze mieszkała Grabałowa z dwiema córkami. Starsza córka wyszła za Julka. Julek lubił żonę katować. Raz zamknął ją w domu i nie udało jej się spuścić po sznurze od bielizny. Spadła z trzeciego piętra wprost pod okno sutereny Heńka, kiedy odrabiał matematykę. Kiedy zamiatał swoją suterenę, spadła mu z przygórka Dąbrowska.

- Słyszała pani kiedyś ten huk, jak człowiek spada? - pyta.

Heniek był świadkiem wielu nieszczęść. Na trzecim piętrze o ósmej rano powiesił się w oknie mężczyzna. Kiedy Heniek wracał o piętnastej ze szkoły, jeszcze wisiał. A w suterenie obok powiesił się Mrozowicz - nie mógł ścierpieć, że go posadzą. Mrozowiczowa wyszła po raz drugi za mąż i stała się damą: pasowany płaszcz w kliny z czarnej krepy, srebrny lis, kapelusz i na kapelusz apaszka.

Tak jak wszystkie eleganckie kobiety z Brzeskiej.

Kiedy Heniek został sierotą, sąsiadki gotowały w jego suterenie flaki na bazar. Maroniowa przywoziła z rzeźni dwieście kilo flaków z fekaliami, płukała w zlewie, ściągała błony i gotowała od osiemnastej do trzeciej rano na wolnym ogniu. Potem wystawiała flaki na klatkę schodową, żeby odparowały, siekała i doprawiała margaryną z zasmażką z mąki. Zdarzało się, że nie sprzedane flaki puchły. Wtedy Maroniowa gotowała je kilka razy i niosła na bazar. Takich flaków nigdy Heńkowi nie dała. - Dziś, Heniuś, flaki nie dla nas - mówiła.

I tak Heńkowi udało się skończyć szkołę i filozofię na uniwersytecie.

W suterenie obok mieszkali: Gębowicz ze szklanym okiem, który niedawno został świadkiem Jehowy, przestał pić i teraz nawraca na Brzeskiej; Pagórkowa, która przez trzydzieści lat nie była po drugiej stronie Wisły; Pusia z Pusiem, którzy zaprosili całą Brzeską na poświęcenie swojego grobu, oraz Malinowska z wnuczką.

Ta wnuczka to była jedyna osoba z Brzeskiej, którą Heniek widywał czasem w lewobrzeżnej Warszawie.

Bo oni chrzczą się u Świętego Floriana, umierają w Przemienieniu Pańskim.

Mieszkają w takich mieszkaniach, że w co drugim na jedną osobę przypada 3-5 metrów kwadratowych. Dwie osoby do dziś mieszkają w suterenie. Kilka kobiet zostawiło w sekretariacie naczelnika dzielnicy swoje nowo narodzone dzieci. Naczelnikowi jest naprawdę bardzo przykro. Gdyby od niego zależało, gdyby mógł, to wszystkie moce przerobowe Warszawy rzuciłby na Pragę. Wśród naczelników innych dzielnic czuje się nieswojo. Po zebraniach z mieszkańcami centrum Pragi czuje się wręcz chory. Kiedy pytają, co będzie z Brzeską, mówi: - I na Brzeską przyjdzie taki czas. Tyle tylko może im powiedzieć.

W latach 1971-1975 Wydział Spraw Lokalowych załatwił dwudziestu trzem rodzinom z Brzeskiej mieszkania kwaterunkowe w nowym budownictwie, a dwadzieścia dziewięć rodzin dostało mieszkania w starym, z niepełnowartościowym wyposażeniem technicznym. Setki czekają. Jedni się wyprowadzają, drudzy wprowadzają. Wprowadzają się ludzie eksmitowani z innych rejonów miasta. Rocznie około dwudziestu pięciu osób.

Eksmisja jest karą za, oględnie mówiąc, złe sprawowanie lokatora. Dostaje on takie mieszkanie, żeby pożałował. Takie mieszkania są na Brzeskiej.

Mieszka tu trzydziestu lokatorów dzikich i około pięćdziesięciu, którzy nie płacą komornego. Ściągnąć z pensji nie można, bo nigdzie nie pracują. Jedna pani z administracji poszła do jednego pana pod osiemnasty, ale nic nie załatwiła, bo kiedy otworzył drzwi, przestraszyła się i uciekła. Tych z Brzeskiej, którzy mają nawet wyroki sądowe, nigdzie już przenieść nie można. Byłaby to nagroda. Gorszych mieszkań niż na Brzeskiej już nigdzie nie ma. 

Tak to polityka gospodarowania mieszkaniami umacnia z roku na rok złe tradycje ulicy Brzeskiej - od kilkudziesięciu lat słynącej z tego, że o każdej porze nocy można tam dostać wódkę, choć z drugiej strony lepiej tam nocą nie łazić.

Wszyscy grzeszni

- Dyrektorów i inżynierów tu nie ma - mówi pan Gęsik, listonosz z Brzeskiej. Już dwadzieścia siedem lat nosi listy, więc wie. Mieszkańcy Brzeskiej nie dostają zbyt dużo listów, ale pan Gęsik bardzo o nich dba. W sklepie rozmienia tysiączłotówki, bo renciści ich nie chcą, a jedną adresatkę nauczył pisać. Chciał nauczyć jeszcze kilkanaście osób, nawet kupił im zeszyty, ale tylko tę jedną mu się udało.

Pan Gęsik nosi na Brzeską głównie renty i wezwania do sądu. Codziennie około czterdziestu wezwań. Więc, jak mówi, widać, że jeszcze nie wszyscy siedzą.

Spod piątego siedzi piętnastu (jednemu Czekalski zabił okna dyktą, jak wyjdzie, to sobie odbije), spod trzynastego ze dwudziestu, z szóstki tylko czterech, a z dziesiątki też zaledwie kilku.

Ale właśnie wyprowadzają Hankę spod osiemnastego. Niefart miała ta Hanka. U Hanki jest taki jakby domek (pani rozumie: mężczyzna mieszka - kobiety przychodzą; kobieta mieszka - mężczyźni przychodzą). No i właśnie przyszła do niej znajoma po zapalniczkę i trzech ją zgwałciło.

- Idź, ty! - popycha Hankę milicjant, Hanka z uśmiechem patrzy mu w oczy.

Hankę odprowadza cała kamienica. Jest też Majewska z pięcioletnim Jasiem i Flankowa z dwutygodniową wnuczką.

- No i jak ci się, Jasiu, podoba ta kurwa? - zagaduje Flankowa i pokazuje wnuczkę w wózku.

- Co też pani! Pani Flankowa! Przecież to kruszyneczka jeszcze, aniołeczek taki.

- Będzie kurwa. Flankowa zna życie.

I tak się rozstają, bo właściwie nie lubią za bardzo. Podobnie jak wszyscy lokatorzy spod osiemnastego.

- Bo tu na Brzeskiej każdy grzeszy - wyjaśnia mi Kowalska. - Wypruje pani serce, położy - każdy nadepnie.

Więc, żeby nie było wiadomo, że to ona właśnie opowiada mi o swojej kamienicy, żeby jej się nic złego nie przytrafiło, zrobimy tak: ona mi powie inteligentnie, a ja sobie rozwinę. I mówi.

- Niedługo potem jak wyciągnęli z ubikacji na podwórku nieboszczyka, a Flankowa tak pobiła swego syna, że zmarł, Irka zaprosiła na imieniny lokatorów z tego domu. Trzy dni nie było widać Irki na podwórku i okazało się, że leży nieboszczka Irka w mieszkaniu, obok jej dziecko z watą w krtani i pies - wilk w nogach. No, przecież gdyby ich zabił ktoś nie z tego domu, to wilk by szczekał. A nie zawarczał nawet. I co teraz jest? Z tego wszystkiego zwariował mąż Hanki. Mówią, że wiedział, kto zabił Irkę. Zerwał się w nocy i poleciał. Ci, co sprzedają wódkę w bramie, mówią, że skręcił w Ząbkowską. Miał na sobie szarą marynarkę w supełki, buty brązowe, wykrzywione...

- Pani zaznaczy, że silny mężczyzna z głową krzywą na prawą stronę - prosi teść Kowalskiej.

- Kiedy znaleźli trupa pod siódmym - mówi dalej Kowalska - mówimy do Hanki, jego żony: leć, może to twój mąż. A ona na to: jak mój mąż, to po co mam lecieć? Ale to nie był on. Trup w piwnicy pod trzynastym też nie był do niego podobny. Do dziś męża Hanki nie znaleźli, a Hankę właśnie wyprowadzili do radiowozu.

- Ja po dziesiątej wieczór w ogóle po Brzeskiej nie chodzę - wtrąca teść Kowalskiej.

- Bo teść jest bojący - chichocze Kowalska.

Koło zlewu

Ile było na Brzeskiej morderstw i samobójstw, nie udało się ustalić. To wie tylko milicja.

Trudno też doliczyć się melin, ponieważ są różne formy sprzedaży. W melinie właściwej wódka stoi w dzbanku koło zlewu. Pół litra - 120 złotych. Można też kupić setkę i do tego chleb z cebulką. Bardzo smaczne. Są również ruchome punkty sprzedaży, najczęściej w bramach, prowadzone przez przedsiębiorców z innych części miasta. Punkt czynny jest od dwudziestej trzeciej do świtu. Meliny świadczą usługi dla miejscowej ludności oraz całej Warszawy.

- Przyjeżdżają eleganckie, widać inteligentne panowie - mówi jedna z dozorczyń. - Tego w kożuchu żal mi się zrobiło i mówię: pan tam nie idzie. Machnął ręką i poszedł. Stał potem na klatce bez kożucha.

Codziennie rano dozorczyni znajduje na klatce schodowej jakiś pusty portfel czy portmonetkę.

- To jest nerwowe życie dla starszych ludzi - żali się lokator Czekalski, który ma siedemdziesiąt dziewięć lat i wieczorem musi odprowadzać do przystanku tramwajowego kolegów swojej wnuczki. Czekalski chciał nawet napisać do ministerstwa, żeby się w to wszystko wtajemniczyli, ale nie wiedział, do którego.

W Poradni Przeciwalkoholowej leczy się stu siedemnastu alkoholików z Brzeskiej, czyli ponad pięć procent wszystkich mieszkańców. Są to ci, którzy dobrowolnie zgłosili się do poradni.

Liczba melin jest właściwie od pewnego czasu stała. Co prawda w domu pod osiemnastym, znanym pod nazwą Monopol, jest teraz mniej (Danusię porznęli nożem, Flankowa chora, Krystyna sama się zatruła i umarła), ale za to gdzie indziej powstają nowe. Jedną odkrył przypadkowo teść Kowalskiej. Szukał magla.

- Pan siada, pan się napije - powitał go gospodarz. Klienci obsługiwali się sami. Gospodarz leżał na łóżku, ciężko chory na gruźlicę. Ale wypił setkę i zaśpiewał.

- I wie pani co? Ja go cenię. Bo jest Polak - mówi teść Kowalskiej.

Około sześćdziesięciu mieszkańców Brzeskiej choruje na gruźlicę (około trzech procent wszystkich mieszkańców). Szesnastu to chorzy prątkujący. Jest ich na Brzeskiej dziesięć razy więcej niż na jakiejkolwiek ulicy o tej samej liczbie mieszkańców na Mokotowie lub Żoliborzu. Albo inaczej: jest ich tylu, że gdyby ten sam procent mieszkał w mrowiskowcu "Za Żelazną Bramą", wówczas na każdą windę przypadałby jeden prątkujący, a dwóch jeszcze pozostawałoby w rezerwie.

Tych szesnastu z czynną gruźlicą na Brzeskiej zarejestrowała poradnia, ale kierownik Dzielnicowej Stacji Radiofotograficznej twierdzi, że około trzystu osób z Brzeskiej w ogóle nie zgłasza się na prześwietlenia. Zdarza się; że w zamian przysyłają listy - na przykład: "W obecnych czasach gruźlica nie stanowi tak wielkiego niebezpieczeństwa jak dawniej. Żadnych chorób się nie boję, bo umiem z nimi postępować. Nie jestem naiwny (głupi), bym nie wiedział, co mnie boli".

Ci, którzy się zgłosili, nie bardzo dają się leczyć. A jeden z pacjentów, z czynną od pięciu lat gruźlicą, był w tym samym czasie jedenaście razy w szpitalu z powodu delirium. Do tych samych lekarzy z poradni na Jagiellońskiej przychodzi już drugie pokolenie gruźlików z Brzeskiej.

W drugim pokoleniu

Zakrzewska spod osiemnastego znana jest z tego, że jak wypije, na mózg jej się rzuca, chodzi po piętrach i krzyczy: Nie kraść, kurna! Pracować!

Poprosiła sąsiadów na kolację. Po kolacji goście pobili ją i okradli. Zupełnie tak samo jak miesiąc wcześniej. Nie zgłosi przecież sąsiadów na milicję, ale trzeci raz już ich chyba nie poprosi. Co innego, gdyby miała męża.

A męża nie ma, bo poszedł do innej.

- Pies go chap! - Zakrzewska mówi, że Polska Ludowa go zepsuła. Dali mu wczasy, wyjechał, jak przyjechał, nie ten człowiek, co był.

- Jakie ja mam życie? - powiedział.

- Ja mam ci stworzyć życie? Tyś mężczyzna, ty powinieneś mi życie stworzyć.

Handlowała, a on miał za dużo pieniędzy i po dwa dni go nie było, tego jej Józka. Na jedne wczasy, na drugie i już nie idzie między nimi, jak potrzeba. Już jemu nie idą takie wałówy - tylko chleb i smalec.

- Idę do pracy - powiedziała Zakrzewska.

- A idź! - on na to. - Każda idzie do pracy, żeby się łajdaczyć.

Złożyła płuca, krew, mocz i przyjęli ją na konduktorkę.

- Poszłaś, ty szmato - mówił. I jej bluzga, a ona cierpi. On, strażnik, wielki pan, a ona znowuż zna się na swoim. Każdy chuligan pokazał jej bilet - ona do nich grzecznie, oni do niej grzecznie. Najwyżej któryś śliną jej prysnął.

Zakrzewska ma tylko jedną córkę - Krysię.

- Jakie ja mam życie! - mówi teraz do Krysi jej mąż. I już między nimi nie idzie, jak potrzeba. On jej bluzga, a Krysia cierpi.

- Zupełnie jak ja kiedyś - mówi Zakrzewska. Ale się nie wtrąca.

W sprawy mieszkańców nie wtrąca się również komitet osiedlowy. W komisji rozjemczej nie ma za dużo roboty, bo mieszkańcy załatwiają porachunki między sobą osobiście. A jeśli który się zgłosi, to ze sprawą kwalifikującą się od razu do sądu. W komitecie osiedlowym działa pni Dębska. Pani Dębska, gdyby mogła, wyprowadziłaby się stąd jednym tchem. Mieszka z mężem i dwiema córkami na dziewiętnastu metrach i już kilka lat temu złożyła podanie o zamianę mieszkania. Dołączyła zaświadczenie o pracy społecznej.

- I to mi zaszkodziło - mówi pani Dębska. Przecież oni właśnie na Brzeskiej chcą mieć społeczników. A tu ludzie nie chcą nawet wchodzić w skład trójek klasowych, bo się boją chodzić po domach. A pani Dębska działa jeszcze w Towarzystwie Przyjaciół Dzieci i prowadzi świetlicę pod siedemnastym.

Świetlica czynna jest od szesnastej do osiemnastej. Było już kilka włamań, więc pani Dębska bierze codziennie na plecy świetlicowy telewizor i zanosi do domu.

Większość dzieci z Brzeskiej żyje na własną rękę. Głodne i nie ubrane, za to z wszelkiego rodzaju insektami. Ponieważ w domach dziecka brakuje miejsc, mieszkają z rodzicami, którym prawa rodzicielskie zostały odebrane już kilka lat temu. Kilkanaście rodzin z Brzeskiej w ogóle nie zgłasza się z dziećmi do poradni na szczepienia i wizyty kontrolne. Nie wpuszczają do domu lekarza. Kilkakrotnie wzywane do poradni dziecko Jabłońskich zmarło w domu. Zdaniem pani Dębskiej sześćdziesiąt procent dzieci z Brzeskiej potrzebuje opieki ze strony państwa. Na przykład Zenek spod piątego.

Ojciec Zenka pił i nie pracował. Zajmował się głównie psem. Całe dnie stał z nim w bramie.

- Ja mogę nie zjeść, ale pies musi mieć - mawiał. W Wielką Sobotę przyszedł do domu i powiedział do żony:

- Wiesz co? Ja się chyba powieszę.

- A wieszaj się! - żona na to.

Więc się powiesił. Żona oglądała telewizję. Zorientowała się dopiero po programie. Wisiał na klamce w tym samym pokoju - jeden tylko mieli. Dwa miesiące później umarła. Teraz Zenek opiekuje się psem i pies w dalszym ciągu dobrze się miewa.

Zenek jest niedorozwinięty. Oprócz niego jeszcze trzydzieścioro czworo dzieci z Brzeskiej nie rozwija się prawidłowo. Tyle przynajmniej zarejestrowała Poradnia Zdrowia Psychicznego dla Dzieci i Młodzieży w Przychodni Rejonowej na Pradze. Jest ich w rzeczywistości znacznie więcej; ale rodzice nic nikomu nie mówią, bo się wstydzą.

Tak już jest na Brzeskiej, od kilkudziesięciu lat, że można mieć żonę na rogu, męża pijaczka, ale dzieci muszą być normalne.

Zielińska spod jedenastego ma dzieci normalne, ale chowa je ulica. Zielińska chciała być lekarz chirurg - tak mówi. A teraz ręce jej się trzęsą jak zsiadła polewka. Od tego dozorstwa na Brzeskiej. Przedtem mieszkała w Ząbkach, gdzie miała nienadzwyczajne warunki: trzy dwadzieścia na dwa dwadzieścia - ona, mąż i dwoje dzieci. Czekali na mieszkanie już osiem lat, jeszcze dwanaście im pozostało. Więc przyszła na Brzeską, choć musi zmywać piętnaście klatek.

- Więcej gorzkich jabłków zjadłam jak słodkich. A Małgośka też będzie łobuzica. Szkoda zachodu - mówi Zielińska i Małgośce jest przykro. Już ma się rozpłakać, bo chociaż to prawda, że się nie uczy, z wierszyków przecież ma same piątki.

Żebym nie pomyślała, że kłamie, Małgośka mówi:

Słońce jasne 

nad Wisłą i Odrą 

nad polem nad zbożem 

nad chyżym okrętem 

co płynie przez morza

* 

Nazwiska, na prośbę mieszkańców Brzeskiej, zostały zmienione.

 

(1976)

 

Barbara N. Łopieńska "Łapa w łapę i inne reportaże", 2004 r.






Barbara Łopieńska