Polityka - 05/2005 (2489)

 

 

JOANNA CIEŚLA, EWA WINNICKA

Ludzie w teczkach

 

 

 

Co się robi w Instytucie Pamięci Narodowej

Bernadetta Gronek, szefowa archiwistów w Instytucie Pamięci Narodowej w Warszawie, zapewnia, że wbrew powszechnym obawom nie zatrudnia nawiedzonych lustratorów-misjonarzy. Owszem, na początku każdy był podekscytowany, że będzie miał dostęp do najczarniejszych tajemnic kraju. Potem emocje minęły. A teraz, gdy zbliżają się wybory pod znakiem wojny teczkowej, to jest już tylko ciężka benedyktyńska robota.

Archiwiście czasem żal, że zasłużonemu człowiekowi trzeba odmówić statusu pokrzywdzonego przez PRL, bo złamany w stanie wojennym podpisał zobowiązanie do współpracy, choć potem, wynika z dokumentów, urządzał strajk włoski i nic esbecji nie mówił. Ustawa nakazuje wrzucić go do jednego worka z donosicielem stachanowcem, który latami brał pieniądze w zamian za sprzedawanie najbliższych.

Z drugiej strony za pokrzywdzonego uznać trzeba jednego z głośnych ostatnio orędowników lustracji, który, jak zapewniają archiwiści z IPN, również dostarczał służbom wiadomości, chociaż nie podpisał żadnego zobowiązania. Bezpieka zbierała o nim informacje, jednocześnie czerpała z niego jak ze źródła. - Czasem bowiem - tłumaczy Leszek Postołowicz, wicedyrektor archiwów - w ramach dialogu operacyjnego osoba rozpracowywana przekazywała dużo cennych wiadomości. Donosiła, bo potrzebowała paszportu albo innych profitów. Czy więc takiej osobie należy się status pokrzywdzonego?

Bernadetta Gronek - energiczna i zasadnicza 37-latka - podkreśla mocno, że jej praca ma charakter urzędniczy. - Do ludzi Instytutu nie należy osądzanie ludzkich historii. Tym bardziej że pracownicy pionu archiwalnego to głównie osoby młode. Instytut jest najczęściej ich pierwszym miejscem zatrudnienia. Są wśród nich absolwenci studium archiwistycznego, historycy, prawnicy, urzędnicy. Tu, po założeniu białych antygrzybicznych rękawiczek, zamieniają się często w detektywów tropiących historię, ale też żywych ludzi. Zresztą teczki to niewielka część całej archiwistycznej roboty w IPN. Gronek przyznaje jednak: fala wniosków, które wpłynęły po aferze z teczką Niezabitowskiej, mocno przekracza moce przerobowe Instytutu.

Szok, który mija

Wątpliwości i kontrowersje to znak firmowy Instytutu. Jego powoływaniu w 1998 r. towarzyszyły burzliwe debaty. SLD obawiało się, że nowa instytucja będzie zbrojnym ramieniem sił prawicowych. Wieszczono falę samobójstw, samosądów i ludzkich tragedii.

Po czterech latach działania Instytutu wizje puszki Pandory okazały się, zdaniem historyków z IPN, mocno przesadzone: - Jeśli ktoś dostał teczkę, z której wynikało, że jego najbliżsi czasami na niego donosili, przeżywał szok, przestawał z nimi rozmawiać - zauważa Bernadetta Gronek. Ale poza tym nie było rozdzierających scen nad dokumentami. Zrezygnowano nawet z ambulatorium planowanego na parterze budynku centrali IPN przy Towarowej.

O zwinności politycznej IPN może świadczyć swoista pochwała, którą Bohdan Marciniak, dyrektor generalny Instytutu, usłyszał od Haliny Nowiny-Konopczyny, posłanki narodowego ugrupowania Porozumienia Polskiego: państwo powoli zmazujecie grzech Jedwabnego. Pochwała to mocno dwuznaczna.

Rusza druga fala

Bohdan Marciniak przyszedł do Instytutu razem z prof. Kieresem w 2000 r. Znają się od początku lat 90., gdy Kieres był przewodniczącym sejmiku województwa wrocławskiego, a Marciniak delegatem pełnomocnika rządu do spraw samorządu terytorialnego na województwo radomskie, wiceszefem biura administracji publicznej w MSWiA, a potem doradcą premiera Buzka. Dzisiejszy szef Instytutu jeszcze przed głosowaniem jego kandydatury zwrócił się do Marciniaka, czy pomógłby mu w tworzeniu IPN: - Miałem doświadczenie w przygotowywaniu statutów ministerstw i urzędów centralnych - mówi dyrektor generalny Instytutu. Lubił wyzwania i wierzył w ideę Instytutu, więc się zdecydował. Cały Instytut miał do dyspozycji kilka pokoi, biurka, kartki i długopisy, za to żadnego miejsca na zorganizowanie porządnego archiwum. Opinia publiczna grzmiała, że przedłużone ględzenie nad Instytutem zatrzymało prace Głównej Komisji Badania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu, bo do Instytutu należały teraz jej kompetencje. - Mieliśmy ustawowe pół roku na przejęcie archiwów od poprzednich, niezachwyconych takim status quo, właścicieli - wspomina dyr. Marciniak.

Na początku kupili komputery i wysłali własnych ludzi tam, gdzie dokumenty się znajdowały: do MSW, MON, MSZ, UOP. Potem zapakowali akta do kartonów, zaplombowali pieczęciami lakowymi, a następnie przywieźli konwojami do świeżo wygospodarowanego budynku na ul. Kłobucką. - To największe archiwum w Polsce. Znajdują się tam materiały warszawskie. Reszta dokumentów - w terenowych oddziałach. Od czterech lat trwają prace porządkujące zbiory. Standardy zobowiązują archiwistów do postępowania uważnego, w rękawiczkach.

Niektóre paczki, przyznaje Bohdan Marciniak, nie są jeszcze rozpakowane. Do głównej siedziby IPN na Towarową przeniesiono archiwum podręczne. Poza zbiorami teczek w 12-piętrowym biurowcu, nawet fasadą przypominającym końcówkę PRL, w wąskich korytarzach mieszczą się biura archiwistów i pokoje historyków oraz prokuratorów. Wstęp do wielu pomieszczeń wymaga aktywowania specjalnej karty i wbicia kodu. Historycznej prawdy trzeba strzec.

W 2001 r. zaczęto przyjmować wnioski od pokrzywdzonych. W pierwszej kolejności zgłaszały się ofiary represji stalinowskich. Druga fala, zainteresowanych latami osiemdziesiątymi, ruszyła do IPN dopiero teraz. Do końca grudnia do oddziałów w całym kraju wpłynęło 16,8 tys. wniosków o stwierdzenie statusu pokrzywdzonego. Zrealizowano 14,8 tys. Tylko 5,5 tys. osób okazało się pokrzywdzonymi, w przypadku 8,1 tys. nie znaleziono żadnych dokumentów. 861 spośród składających wnioski okazało się tajnymi współpracownikami lub funkcjonariuszami SB.

Młodsi, "solidarnościowi", kandydaci na pokrzywdzonych na pierwsze teczki czekali trzy lata. Teraz mechanizm mocno się usprawnił i kwerenda trwa tylko kilka miesięcy.

Rekordowa liczba ponad 2,5 tys. wniosków wpłynęła do gdańskiego oddziału IPN. Jego pracownicy jeździli z informacją o działalności Instytutu nawet do małych miejscowości. - Organizowaliśmy punkty informacyjne przy sądach rejonowych. Obawialiśmy się, że gdybyśmy nawiązali współpracę z władzami samorządowymi, podejrzewano by nas o upolitycznienie. A my jesteśmy apolityczni - mówi Edmund Krasowski, dyrektor oddziału (wcześniej pracownik Urzędu Morskiego w Gdyni, pełnomocnik do spraw ochrony informacji niejawnych w Pomorskim Urzędzie Wojewódzkim w Gdańsku, radny sejmiku województwa pomorskiego; przeszłość opozycyjna, poseł Solidarności w Sejmie kontraktowym, potem poseł PiS, dziś bezpartyjny). - Nie żeby zwiększyć statystykę, ale żeby być bliżej pokrzywdzonych, którzy często żyją w biedzie, są starzy i schorowani. Bo wniosek można złożyć tylko osobiście w obecności archiwisty. Kandydat na pokrzywdzonego najczęściej wypełnia formularz w oddziałowym Biurze Udostępniania.

Wbrew intencjom inicjatorów ustawy, którzy chcieli zapobiec sprawdzaniu zasobów Instytutu przez ubiegających się o stanowiska podlegające lustracji, wniosek daje możliwość ustalenia, czy Instytut ma dokumenty na nasz temat, bez ryzyka procesu. Na podstawie artykułu głoszącego, że każdy ma prawo wystąpić z pytaniem, czy jest pokrzywdzonym w rozumieniu ustawy, można wypełnić wniosek, nie określając swojego statusu i nie narażając się na zarzut "podawania się za pokrzywdzonego" (grozi za to do 3 lat więzienia). - Ale nie wszyscy, którzy potem okazują się TW, korzystają z tej możliwości - mówi Renata Soszyńska, kierownik sekcji udostępniania akt pokrzywdzonym w warszawskim Biurze Udostępniania i Archiwizacji Dokumentów IPN, urzędniczka wcześniej związana z Urzędem ds. Kombatantów i Fundacją Polsko-Niemieckie Pojednanie. - Tajni współpracownicy albo o niej nie wiedzą, albo są głęboko przekonani, że materiały na ich temat zostały zniszczone i nie obawiają się konsekwencji zatajenia prawdy. Ale nawet jeśli teczka tajnego współpracownika zostałaby spalona na jego oczach, nie powinien czuć się spokojny. Z wielu materiałów zrobiono kopie. Ślady działalności agentów są też rozsiane w najróżniejszych aktach dotyczących konkretnych operacji lub rozpracowywanych osób.

Dłubanie w teczkach

Wypełniony wniosek z rąk potencjalnego pokrzywdzonego przejmuje archiwista. Najpierw sprawdza nazwisko wnioskodawcy w kartotece ogólnoinformacyjnej. To 6 mln kart ludzi i spraw, o których SB zebrała informacje od 1944 do 1989 r. Są tu odnotowani figuranci - osoby rozpracowywane przez służby, kandydaci na tajnych współpracowników, właściciele lokali kontaktowych, słuchacze Radia Wolna Europa, ale też osoby z innych kategorii. W latach 50. rejestrowano np. każdego świadka Jehowy.

W karcie powinno być zapisane, czym zajmował się kandydat, czy zachowała się jego teczka i gdzie szukać dalej. Jeśli wskazania są jasne, zamawia się odpowiednie akta. Czasem trzeba je sprowadzić z drugiego końca Polski. Archiwiści podkreślają: jeden człowiek nie jest w stanie przebrnąć z wnioskiem przez całe archiwum. I odrzucają podejrzenia o jakiekolwiek manipulacje.

To, że nazwiska opozycjonisty lub pracownika tajnych służb nie ma w kartotece, nie znaczy, że nie ma go nigdzie. Kartoteka jest niekompletna, tak samo jak większość informacji o służbach PRL. (Wysoki Oficer służb specjalnych z doświadczeniem przedokrągłostołowym podkreśla, że jeśli komuś bezpieka nie założyła teczki, to tylko mu się wydaje, że był w opozycji).

Zostało 300 tys. teczek, ale są poważne braki. W gdańskim IPN szacuje się, że zaginęło lub zostało zniszczonych 80 proc. teczek pracy i teczek personalnych agentów. Średnie polskie straty materiałów esbeckich ocenia się na 50 proc.

Wysoki Oficer przypomina, że na początku 1990 r. ludzie z rodzącego się UOP na archiwalnych korytarzach zastali wielkie wory teczek gotowe do spalenia w papierni w Konstancinie-Jeziornej. Worki, które spakowano wcześniej, tam właśnie trafiły. Oficer przypuszcza, że uporządkowanie luźno wrzuconych dokumentów może zająć archiwistom nawet kilka lat.

- Dlatego każdy, kto otrzymuje od nas dokumenty, jest informowany, że to jeszcze nie wszystko - dodaje Bohdan Marciniak.

Zdarza się, to jasne, że w kartotece nie ma żadnych danych. Archiwista przygląda się wtedy czujniej wnioskowi: gdzie wnioskodawca odbywał służbę wojskową, gdzie studiował, gdzie przesłuchiwała go SB lub milicja, w jakich organizacjach działał i gdzie demonstrował? Dane o kandydacie mogą znajdować się też w teczkach konkretnych spraw, które rozpracowywały służby, albo w dokumentach z urzędu paszportowego. I wysyła kolejne wnioski - zapytania.

Dla kandydata na poszkodowanego o nieczystym sumieniu najważniejsze jest teraz, żeby archiwiści nie natrafili na podpisane jego nazwiskiem zobowiązanie do współpracy, pokwitowanie pobranych pieniędzy lub notkę z nadaniem pseudonimu. Ślad współpracy z SB pozbawi kandydata dostępu do dokumentów oraz statusu pokrzywdzonego.

Janusz Kurtyka, dyrektor oddziału w Krakowie, zapewnia, że mimo braków regularnej dokumentacji, są małe szanse, by tajny współpracownik pozostał bezpieczny.

Kwaśny papier PRL

Archiwista w pracy musi wykazać się niezwykłą delikatnością. Papier PRL jest słaby, bo kwaśny. Trzeba natychmiast zacząć skanować dokumenty, ponieważ oryginały rozlecą się za 10 lat. Już teraz dokumenty z 1947 r. nie nadają się prawie do czytania. Co prawda na Kłobuckiej znajduje się jedna komora do odgrzybiania dokumentów, ale to o wiele za mało. Problem lustracji rozwiąże się wkrótce sam - ironizują w IPN.

Na razie jednak spuścizna po MSW wywołuje emocje. Zorientowani często powtarzają: z powodu teczek trzeba będzie poprawiać historię PRL. Nawet ta najświeższa, pisana na wolności w latach 90., wymagałaby korekt. Leszek Postpołowicz, wicedyrektor warszawskiego Biura Udostępniania i Archiwizacji Dokumentów: - Piotr Zaremba w 2000 r. wydał książkę "Młodopolacy", w której zapewnia, że ludzie w Ruchu Młodej Polski byli świetnie zakonspirowani i wiedzieli o wszystkich agentach w swoim gronie. Ale kilka tygodni temu ukazało się opracowanie "W oczach bezpieki" Sławomira Cenckiewicza, a w nim artykuł o rozpracowaniu RMP. Teraz, podkreśla Postołowicz, wyłania się zupełnie inny obraz. Według Cenckiewicza, bezpieka wiedziała bardzo dużo, bo w otoczeniu Aleksandra Halla działał ważny agent - jego narzeczona.

Właściwie każdą monografię należałoby pisać inaczej. Co nie znaczy, że wszystko w PRL było od początku do końca kontrolowane przez SB. Wysoki Oficer: - Po pierwsze: Polacy będą musieli przyjąć do wiadomości, że przynajmniej do połowy lat 80. nic nie działo się bez wiedzy służb bezpieczeństwa, a wiele organizacji uznawanych za wolnościowe było utworzonych z inspiracji służb. Potem, jasne, sprawy wymknęły się nieco spod kontroli. Po drugie: są dokumenty wskazujące, że w połowie dekady niepodległościowi przywódcy opozycyjni negocjowali niejawnie z władzami, co pośrednio, obok innych działań, umożliwiło rozmowy przy Okrągłym Stole. Według Wysokiego Oficera to środowiska Unii Wolności, można więc przypuszczać, że dlatego są na agresywną lustrację szczególnie wyczulone. Taką, w której nazwiska będą fruwać w powietrzu, bez kontekstu historycznego.

Niektórzy historycy IPN musieli dodatkowo przewartościować historię własnej rodziny. Przy okazji porządkowania materiałów w Krakowie prof. Ryszard Terlecki, historyk, zastępca dyrektora oddziału, natknął się na teczkę wieloletniego tajnego współpracownika o pseudonimie Lachowicz. Okazało się szybko, że Lachowicz to Olgierd Terlecki, ceniony pisarz historyczny, ojciec Ryszarda. Półtora roku temu Ryszard Terlecki upublicznił zawartość teczki: Lachowicz (poprzedni pseudonim Rudnicki) 35 lat opowiadał ubekom o środowisku paryskiej "Kultury" oraz o emigracji londyńskiej.

Syn tłumaczył w "Rzeczpospolitej", że pozostaje wierny przekonaniu, iż należy rozjaśniać mroczne zakamarki niedawnej przeszłości. Obawiał się, że być może sam ma udział w historii jego zdrady. I nie chciał, by ktoś, kogo nie obchodzą zawiłości tamtych czasów, wydał łatwy wyrok. "Dokumenty wskazują, że mój Ojciec był jednym z trybów maszynerii zła. Mam nadzieję, że równocześnie był jej ofiarą".

Ze statusem rób, co chcesz

Po trzech, czterech miesiącach od złożenia wniosku można spodziewać się listu z IPN. Jeśli dokumentów nie znaleziono w ogóle lub jeśli niektóre z nich świadczą o podjętej z SB współpracy, pismo będzie odmowne i jednobrzmiące. To od dawna budzi kontrowersję: dlaczego zrównywać osoby niedonoszące z donoszącymi? Więc teraz, w miarę potrzeb, prof. Kieres sygnuje dodatkowy liścik z informacją, że nieobciążających dokumentów nie znaleziono.

Rzecznik praw obywatelskich monituje ostro, że zamknięcie archiwów przed nosem TW jest niezgodne z konstytucją. - Jak mogą ustosunkować się do dokumentów, których treści nie znają? - pyta retorycznie dr Andrzej Malanowski z biura rzecznika. - Wszyscy domniemani TW powinni mieć możliwość obrony przed Sądem Lustracyjnym. Tak jak wywalczyli to pełnomocnicy Henryka Karkoszy, wydawcy z Krakowa, domniemanego TW Monika.

Kłopotu nie ma, jeśli archiwiści odnajdą ślady gromadzenia informacji o kandydacie. W liście będzie zaświadczenie o nadaniu statusu pokrzywdzonego. Pismo sygnuje naczelnik. Teraz, według ustawy, z udostępnianymi materiałami pokrzywdzony może zrobić, co chce. Tadeusz Wołyniec, mechanik z Koszalina, działacz podziemnej Solidarności, obecnie Stowarzyszenia Represjonowanych przez Stan Wojenny, w grudniu ubiegłego roku dostał z IPN 800 stron na własny temat. Razem z nazwiskami funkcjonariuszy i pracowników resortu zaangażowanych w utrudnianie mu życia, a także pozbawienie wolności na okres 3 lat. Od razu urządził konferencję prasową i ujawnił, że jego ciemiężycielem był również obecny prezydent Słupska Maciej Kobyliński. Natychmiast złożył zawiadomienia do prokuratury.

- Jeśli sprawy nie zostaną wszczęte, odwołam się do Strasburga. Proszę zrozumieć, ci ludzie nigdy nawet zwykłego przepraszam nie powiedzieli.

Następną konferencję prasową Wołyniec urządzi, gdy IPN odtajni nazwiska tajnych współpracowników.

Prof. Andrzej Paczkowski, członek kolegium IPN, nie jest zachwycony histerią, jaką zapowiedzi odtajnienia nazwisk wywołały w Koszalinie, w Krakowie czy Gdańsku. Ale wie również, że histerii nie uciszy się żadną ustawą, a archiwów już zamknąć nie można.

Klucz do KOR

Bernadetta Gronek podkreśla, że najwięcej pracy archiwum dostarczają jednak naukowcy badający przeszłość PRL. Tak jak chce ustawa, historycy IPN koncentrują się na służbach bezpieczeństwa. Wydano właśnie pierwszy numer półrocznika "Aparat represji w Polsce Ludowej", opublikowano dokumenty dotyczące walki z Kościołem, szykują się następne. Pawłowi Machcewiczowi, dyrektorowi Biura Edukacji Publicznej IPN, bliska jest ideowa zasada leżąca u podstaw pracy Instytutu, że nie można poznać pełni historii Polski i ocenić jej bez ujawnienia źródeł. Chciałby otwarcia archiwów dla obywateli.

Machcewicz uważa, że odtajnione dokumenty ogromnie ułatwią badaczom opisanie oporu społecznego. - Bez zapisków funkcjonariuszy byłoby niemożliwe odtworzenie mapy i skali strajków, ich przebiegu, treści transparentów. Często protesty odbywały się w małych miejscowościach, o których prasa nie pisała i gdzie nie było inteligencji, która prowadzi pamiętniki. Sam doktoryzował się, opisując m.in. demonstracje w 1956 r. w Poznaniu na podstawie udostępnionych przez UOP dokumentów. Wcześniej, w 1989 r., skończył historię na UW. Jak opowiada, jako historyka ukształtowali go prof. Marcina Kula, promotor z czasów studiów, a potem prof. Paczkowski, do którego zespołu w Instytucie Studiów Politycznych PAN trafił.

Szef BEP badał też działalność polskiej emigracji na arenie międzynarodowej po 1945 r., zajmował się frankizmem, napisał historię Hiszpanii, a w czasie pobytu w USA na stypendium Fulbrighta koncentrował się na zimnej wojnie. Kiedy IPN powstawał w 2000 r., tuż po tym, jak obronił habilitację, od razu wiedział, że to ogromna szansa naukowa.

Jest pod wrażeniem materiałów SB na temat KOR. Choć pisał o nim głównie najbardziej uprawniony - Jan Józef Lipski - i on miał zawodną pamięć. Dopiero dzięki zapiskom z podsłuchu można rozstrzygnąć, kto jakie miał stanowiska w wątpliwych kwestiach. - IPN daje szansę pracy z dokumentami, o których wcześniej można było tylko marzyć. Dziś nasze archiwa są dostępne dla historyków w stopniu wzorcowym na tle wszystkich krajów postkomunistycznych. Szef BEP przyznaje, że po fazie fascynacji dostępem do cennych dokumentów dotarła do niego świadomość odpowiedzialności, która na nim spoczywa. - W tych materiałach są dowody czyjejś wielkości, ale też podłości. Mogę wyrządzić ludziom dużą krzywdę pisząc nieostrożnie.

Czarna karta w talii

Antoni Dudek, szef wydziału badań naukowych Biura Edukacji Publicznej, z wykształcenia jest politologiem po UJ. Historia PRL interesowała go jednak od zawsze. Jeszcze na studiach napisał z kolegą książkę o Bolesławie Piaseckim, jest też autorem pierwszej syntezy politycznej III RP. - Jajogłowy, wychowany na słowie drukowanym - mówi o sobie, zaznaczając, że nie ma wielkiej karty opozycyjnej. Długo walczył o poszerzenie dostępu do akt PZPR. Pod wpływem pracy w IPN zrobił się bardziej wyrozumiały dla ludzkich słabości. Zapewnia, że nie wyznaje spiskowej wersji historii, ale nie kryje głębokiego przekonania, że jak najszersza lustracja jest konieczna.

Chciałby uspokoić rozedrganych. Po pierwsze: to prawda, że w zasobach IPN znajduje się najczarniejsza karta historii PRL. Ale to nie znaczy, że jej odkrycie zburzy cały dorobek twórców III RP. - Najwyżej obali mity o PRL, że może nie była tak dobra, jak wielu wciąż wierzy. O tym trzeba powiedzieć, tak jak o najgorszych momentach naszej przeszłości okupacyjnej, jak o Jedwabnem - mówi naukowiec.

- Dla mnie teczki są tylko dowodem na to, że Solidarność zwyciężyła. Gdyby agentura opanowała doszczętnie Solidarność, generał Jaruzelski nie wprowadziłby stanu wojennego; w 1989 r. władza nie musiałaby zacząć rozmawiać z opozycją, choć łatwiejsze do przełknięcia byłyby negocjacje z Kościołem. Materiały dotyczące opozycji są zresztą tylko ułamkiem zbiorów IPN. - Bezpieka interesowała się wszystkim - służbą zdrowia, rolnictwem, hutnictwem, gdzie często nie było żadnej opozycji. Badano, czy nie ma np. pomysłu strajku o podwyżkę płac - a jeśli się wydarzył, to kogo karać.

Po drugie: w ubeckich materiałach nie roi się od pościelowych opowieści i kompromitujących zdjęć. Stanowią one promil zawartości teczek. Po trzecie: naukowcy czują odpowiedzialność za każde publikowane nazwisko agenta. Teksty bazujące na archiwach ukazują się w niskonakładowych publikacjach branżowych, ale za upowszechnianie informacji ponosi się indywidualną odpowiedzialność. Trzeba się liczyć z ryzykiem procesu o pomówienie, czasem człowiek zwyczajnie boi się wpływowej osoby. Badacze są ostrożni w rozmowach prywatnych. - Jeśli plotkują, to bez nazwisk.

Jednak właśnie przeciekiem z Instytutu tłumaczy się list Małgorzaty Niezabitowskiej na temat jej teczki. (Wysoki Oficer podpowiada z kolei, że nagła detonacja teczki Niezabitowskiej to przypomnienie dla lustratorów ze strony dawnych służb, żeby nie łamać lojalnościowych porozumień zawartych przed Okrągłym Stołem i nie ruszać grubej kreski).

Czas amortyzuje

Prof. Andrzej Paczkowski, członek kolegium, choć przeciwny niezdrowym emocjom, jest zadowolony, że prace nad poprawieniem ustawy nabrały tempa. Kolegium zwracało się o jej nowelizację już 1,5 roku temu. Katalizatorem była niewątpliwie sprawa TW Nowaka.

Chodzi więc o szybką ścieżkę lustracyjną, odrębne zaświadczenia dla osób, których dokumenty zupełnie poginęły, ewentualne świadectwa pokrzywdzenia dla tych, którzy współpracę z bezpieką zerwali i działali opozycyjnie, o rozwiązanie kwestii anonimizacji udostępnianych dokumentów. A także o cofnięcie rozporządzenia ministra Kiszczaka, który w 1983 r. utajnił nazwiska pracowników służby bezpieczeństwa.

W kwestii rozszerzonego dostępu do teczek umiarkowani w poglądach ludzie w IPN poszliby najchętniej tropem niemieckim. Urząd Gaucka udostępnia tam nie tylko nazwiska, ale wszystkie dokumenty dotyczące współpracowników. Proponowane przez LPR wrzucenie listy agentów do Internetu budzi jedynie niesmak. Zresztą całości archiwum wrzucić się nie da. - Kto miałby zapłacić za wprowadzenie do sieci 80 km akt? - pyta retorycznie Marciniak, dyrektor generalny IPN. - Skanowanie, czasem reprografia, to praca, której czas i koszta nawet trudno oszacować. Świetnie zarobiliby producenci skanerów, a wprowadzenie trwałoby i tak kilka lat.

Najlepiej byłoby, gdyby o teczki mogli się zwracać dziennikarze, niektórzy pracodawcy, władze stowarzyszeń i partii - zwłaszcza gdyby chodziło o kandydatów wystawianych w wyborach. Przygotowywana w Instytucie nowelizacja ustawy ma być gotowa pod koniec marca. Nawet jeżeli zgodnie z zapowiedziami Platforma Obywatelska przedstawi ją jako swoją (IPN nie ma inicjatywy ustawodawczej), szanse przegłosowania jej w tej kadencji wydają się nikłe. A gdyby nowelizacja wreszcie została przyjęta, wprowadzenie jej w życie może zająć lata.

Dziś w czytelni akt na parterze warszawskiego wieżowca IPN jest miejsce dla szesnastu osób. Tylko cztery osoby mogą jednocześnie wypełniać swoje wnioski przy dwóch barowych stolikach ustawionych w hallu. Na zgranie zawartości teczki na płytę CD czeka się 3 miesiące, na kserokopie miesiąc. Trudno tu mówić o szerokim dostępie do informacji.

Dla historyka to nie jest tragedia, bo czas powinien upłynąć i zamortyzować bolesne przypadki. Walec historii potoczy się powoli, ale skutecznie. Byle przeczekać wyborcze detonacje. I żeby papier wytrzymał.

Kto może zajrzeć do teczki

Do zgromadzonych w IPN dokumentów, poza pokrzywdzonymi, wgląd mają funkcjonariusze służb specjalnych upoważnieni przez UOP. Według ustawy, materiały są też udostępniane do celów naukowych i publicystycznych: - Takie regulacje są niejasne - przyznaje dr hab. Antoni Dudek, naczelnik Wydziału Badań Naukowych IPN. - Można interpretować, że dostęp do archiwów dla dziennikarzy jest pod pewnymi warunkami możliwy, jak i że jest niemożliwy, bo cel naukowy i publicystyczny musi pojawić się jednocześnie. Pracownicy Instytutu spodziewają się wyjaśnienia tej kwestii w tworzonym przez kolegium i prezesa projekcie nowelizacji ustawy o IPN. Na razie niejednoznaczność prowadzi do absurdów. Teoretycznie dziennikarzom, zbierającym dane do "zwykłego" artykułu, nie udostępnia się akt. Żeby zajrzeć do czyjejś teczki, trzeba przedstawić wniosek badawczy i uzyskać zgodę prezesa. Prof. Kieresowi zdarza się odmówić, jak w przypadku kpt. Andrzeja Czechowicza, oficera wywiadu PRL, działającego w Radiu Wolna Europa, który domagał się dostępu do dokumentów w celach, jak twierdził, badawczych. - Ale częściej, jeśli ktoś pisze, że jest magistrem historii i potrzebuje danych, które zgadzają się z tematem badań przedstawionym we wniosku, nie sprawdzamy go. Gdybyśmy to mieli robić, udostępnianie akt trwałoby latami - tłumaczy Bernadetta Gronek. Rekomendacja uczelni lub promotora jest wymagana wyłącznie od studentów oraz gdy IPN ma wątpliwości co do kwalifikacji wnioskodawcy.

Kto lustruje?

Patrzenie na IPN tylko pod kątem teczek jest dużym uproszczeniem. Pracownicy Instytutu szacują, że 95 proc. ich działalności dotyczy czego innego.

Według ustawy, Instytut Pamięci Narodowej - Komisję Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu, bo tak brzmi pełna nazwa, powołano w celu ewidencjonowania, gromadzenia, udostępniania, zarządzania i korzystania z dokumentów organów bezpieczeństwa wytworzonych w latach 1944-1989, organów bezpieczeństwa Trzeciej Rzeszy i ZSRR, dotyczących zbrodni nazistowskich, komunistycznych i zbrodni przeciwko pokojowi, ludzkości lub wojennych oraz innych represji z motywów politycznych i działalności organów bezpieczeństwa państwa.

IPN zajmuje się też ściganiem części z tych przestępstw oraz działalnością edukacyjną.

Nie mniej emocjonujące niż uchwalanie ustawy o IPN było powoływanie w Sejmie jego władz. Prezes Instytutu prof. Leon Kieres rozpoczął pracę w lipcu 2000 r., a więc półtora roku po uchwaleniu ustawy o IPN. Instancją nadzorującą działalność Instytutu jest 11-osobowe kolegium, wybrane na 7 lat w 1999 r. Jest w nim Jerzy Łankiewicz, desygnowany przez SLD, prof. Andrzej Friszke i prof. Andrzej Paczkowski, zgłoszeni przez UW, dr Sławomir Radoń (przewodniczący), prof. Jan Draus, Andrzej Grajewski, dr Teofil Wojciechowski, rekomendowani przez AWS, dr Franciszek Gryciuk, zgłoszony przez grupę posłów PSL, AWS, KPNO i Naszego Koła, zgłoszony przez PSL Stanisław Bartoszek oraz dwie osoby zgłoszone przez Krajową Radę Sądownictwa - sędzia Maria Myślińska i sędzia Włodzimierz Olszewski.

Zdaniem prof. Andrzeja Paczkowskiego obawy, że sympatie polityczne będą wpływały na pracę w IPN, nie znalazły potwierdzenia. - Nie dostrzegam aberracji i myślę, że także z zewnątrz nie można nam ich zarzucić. Pojawił się za to problem o innym charakterze.

Członek kolegium sędzia Włodzimierz Olszewski został rzecznikiem interesu publicznego. Nie ma do tego przeciwwskazań ustawowych, ale organizacyjne pogodzenie funkcji trudno sobie wyobrazić. W skład Instytutu wchodzą Biuro Udostępniania i Archiwizacji Dokumentów, Biuro Edukacji Publicznej oraz Komisja Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu. Instytut w 11 oddziałach zatrudnia 1,2 tys. osób, w tym 96 prokuratorów, 149 historyków oraz 496 archiwistów.

Instytut poza teczkami

O działalności Instytutu po raz pierwszy zrobiło się głośno jesienią 2000 r. przy okazji śledztwa dotyczącego zamordowania Żydów w Jedwabnem w lipcu 1941 r. Zostało umorzone w 2003 r. z powodu niewykrycia innych żyjących sprawców zbrodni niż ci, którzy zostali wcześniej osądzeni.

Po aktach oskarżenia wniesionych przez prokuratorów IPN zapadały wyroki skazujące za zbrodnie stalinowskie i komunistyczne. Komisja Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu skierowała do sądów 82 akty oskarżenia. Pod koniec grudnia prowadziła 459 postępowań w sprawach zbrodni nazistowskich, 923 w sprawach zbrodni komunistycznych i 78 w sprawach innych zbrodni przeciwko ludzkości i zbrodni wojennych. Dziś za największe wyzwanie prokuratorzy Instytutu uważają śledztwo katyńskie. Pod koniec listopada ubiegłego roku wydano postanowienie o wszczęciu postępowania w sprawie masowych zabójstw Polaków na terytorium ZSRR w 1940 r.

Pion archiwalny IPN poza realizacją wniosków pokrzywdzonych udostępnia materiały m.in. Urzędowi ds. Kombatantów i Osób Represjonowanych, policji, ABW, AW i rzecznikowi interesu publicznego. Biuro Edukacji Publicznej przygotowuje badania według strategii ustalanej przez prezesa IPN, kolegium oraz szefa BEP. Struktura ogólnopolska umożliwia koordynację prac i tworzenie projektów badawczych w skali całego kraju (jak w przypadku badań "Stan wojenny - spojrzenie po 20 latach"), ale ok. 70 proc. prac instytutu to projekty regionalne. Lista publikacji IPN składa się z kilkudziesięciu pozycji opracowań dokumentów, albumów i monografii. BEP wydaje też periodyki, wśród nich "Pamięć i Sprawiedliwość", prezentujący wyniki badań IPN, a od niedawna "Aparat represji w Polsce Ludowej 1944-1989" zawierający materiały dotyczące m.in. Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego, MSW i MO. Naukowcy piszą też ekspertyzy dla MSZ, Kancelarii Prezydenta, Urzędu ds. Kombatantów oraz innych instytucji. Tradycją stał się już bój o budżet IPN, odbywający się co roku przy okazji debat budżetowych. Pracownicy Instytutu mówią nawet o "dorocznym cięciu budżetu". Jeśli przyjrzeć się rozliczeniom, widać jednak, że choć Sejm zawsze przyznaje IPN mniej środków, niż przewiduje projekt ustawy, z roku na rok są to środki nieco większe. W 2004 r. na działalność IPN przeznaczono 85,3 mln zł. Według dyr. generalnego Instytutu Bohdana Marciniaka, nie ma zagrożenia ograniczenia działalności merytorycznej IPN w związku z obcięciem środków.

 

Współpraca Ryszarda Socha

 





Lustracja i materiały archiwalne