Wszystko, co ważne,
wiem z popkultury
- rozmowa z Maciejem
Parowskim o "Nowej Fantastyce"
Maciej
Parowski
Moja
książka traktuje o czasopismach, które powstały albo wyszły z podziemia po 1989
roku. Czyli "Fantastyka", jako pismo założone w 1982 roku i działające
oficjalnie w PRL-u właściwie nie bardzo tu pasuje...
- Pasuje. Po
89 roku zmieniliśmy właściciela, wydawcę, tytuł, sposób funkcjonowania na
rynku. To był zupełnie nowy etap pisma, nawet literatura i krytyka się
zmieniły, bo diabli wzięli starą rzeczywistości no i już nie było cenzora, ani
tchórzliwego redaktora. Albo, jak wolisz, redaktora przytomnego, który wie, na
jakim świecie żyje i nie chce pisma utopić. Po 1989 roku zmienił się świat,
więc pisma, jeśli tonęły, to z innych niż wcześniej powodów.
Czym
różniły się te tytuły: "Fantastyka" i "Nowa Fantastyka"?
- Formą
własności, statusem zespołu, innym sposobem kierowania, innym stosunkiem do
rynku, do zjawiającej się konkurencji, proporcjami między prozą zagraniczną i
polską, nawet szatą graficzną, bo przybyło koloru, zjawiły się reklamy -
wszystko to było mocno powiązane. "Fantastyka" swoją misję literacką
(pokoleniową, intelektualną, trochę też polityczną) pełniła przyzwoicie, ale
jednak pod okiem Robotniczej Spółdzielni Wydawniczej i mianowanego przez nią
naczelnego. To było dane jak klimat, rasa, kolor oczu. Pismo podlegało cenzurze
- wewnętrznej i zewnętrznej; obie cenzury im bliżej końca lat 80., tym mniej
były dolegliwe. Natomiast w 1990 roku staliśmy się pismem niezależnym, sami
sobie ustalamy hierarchie, cele, sami wybieramy funkcyjnych, sami wyciągamy
wnioski ze zmiany stanu ducha rynku i... spadku nakładu. Zmieniła się w
redakcji hierarchia prestiżu, w wyniku koniecznych oszczędności straciło pracę
parę osób - kilka lat wcześniej, jakby co, to raczej one zwalniałyby innych.
Znaleźliśmy sobie wydawcę - Prószyński i S-ka (to się
wtedy nazywało IMM KANT). Najbardziej zaangażowani w zorganizowanie procesu
przejścia byli ówcześni członkowie zespołu "Fantastyki" - dzisiejszy
dyrektor Prószyński Media i "Nowej Fantastyki" Maciej Makowski oraz
pierwszy naczelny "Nowej Fantastyki" Lech Jęczmyk. To oni wymyślili trik
ze zmianą nazwy na "Nowa Fantastyka", bo były obawy, żeby Komisja
Likwidacyjna RSW nie zachachmęciła i ktoś nam tytułu nie podkupił. Młodzi
naukowcy, biznesmeni, Mieczysław Prószyński z kolegami (Zbyszkiem Sykulskim,
Jackiem Hermanem Iżyckim, Tomkiem Winkowskim) polubili pismo wcześniej,
zwłaszcza Prószyński marzył, żeby nas kupić i stać się pełnoprawnym
właścicielem "Fantastyki". To się udało, ale po części, bo w wyniku
rozsądnych negocjacji i zdecydowanej postawy zespołu wpływ wydawcy na kształt pisma,
mimo że to on wyłożył kasę, pozostał ograniczony. Byliśmy pełni podziwu dla
tego, co Prószyński i S-ka dokonali na rynku prasy, a
jednocześnie szczęśliwi, że utrzymujemy układ partnerski, że jesteśmy u nich
na korsarskim układzie, wojujemy po swojemu, łupami dzielimy się po połowie.
Prószyński nie ukrywał, że bardzo chciałby nas mieć pod bezpośrednią komendą w
swojej armadzie, ale szlachetnie umowy nie łamał, wydawniczo i finansowo
prowadził pismo przyzwoicie, bardzo mi się to wtedy podobało, a z perspektywy
czasu podoba jeszcze bardziej. Układ był bardzo dobry i robiliśmy to, co się
nam - dziennikarzom, tłumaczom, krytykom, pisarzom, rysownikom - wydawało
słuszne i wartościowe. W latach 90-92 kierował pismem Lech Jęczmyk, a od 1992
do 2003 roku pismo robiłem ja. Bodaj jesienią 1989 zespół zamienił się w
spółkę z o.o., "Nowa Fantastyka" była więc pismem współwydawanym,
kierowanym i zarządzanym przez dziennikarzy. Co roku spółka wybierała dyrektora
w tajnych wyborach. Poddałem się tej procedurze z pozytywnym skutkiem bodaj
dwunastokrotnie i to mimo dzielących zespół różnych linii sporu czy gier
interesów. Nie dysponowałem władzą absolutną, trzeba było mieć filozofię pisma
i jakoś ją obronić w dyskusji z zespołem i w dialogu z czytelnikami. Ale dolegliwego
zewnętrznego wymuszenia w postaci wymagań wydawcy politycznego, a później
ekonomicznego, bądź kapryśnego mecenasa z pomysłami i własnymi autorami czy tekstami
w teczce - tego w ogóle nie doświadczyłem. Szybko się natomiast okazało, że
psikusy robi nam czytelnik. W latach 80. wykupywał pismo na pniu, aż tu już -
na początku lat 90. - pokazał, że mniemany boom czytelniczy w PRL (fantastyki i
różnych ambitnych rodzajów literatury) wynikał także z braku rozrywek. Jak się
wysypały na rynek: ilustrowana prasa kobieca i pornosy, wypożyczalnie video,
kablówki, samochody, paszporty, komputery, a później internet,
jak portfele zrobiły się cieńsze, to okazało się, że ludzie wcale tak
strasznie nie potrzebują czytać. Doświadczając więc różnych pięknych przygód w
rodzaju odkrycia Dukaja, Sapkowskiego,
Huberatha, Grześka Janusza, Maćka Żerdzińskiego...
odnotowywaliśmy jednocześnie stały spadek nakładu, to znaczy sprzedaży. Sto
tysięcy, dziewięćdziesiąt pięć, dziewięćdziesiąt, osiemdziesiąt... w dodatku
na rynku zaistniała konkurencja, inicjatywa młodszych autorów, miesięcznik "Fenix", co nas napawało przerażeniem, bo od powodzenia
pisma zależał nasz byt. Ale przecież los pisma, jego filozofia była w naszych
rękach. Pamiętam, że zwerbalizowano wtedy w redakcji taką przerażającą ideę -
ludzie są coraz głupsi, musimy zacząć robić pismo dla głupich; ludzie oglądają
złe filmy - musimy się nauczyć pisać dobrze o złych filmach. Siedzieliśmy w
redakcji, patrzyliśmy sobie w oczy, zdawało się, że nie ma innej odpowiedzi, bo
przecież... nakład spada. Taka myśl nie wyglądała już jak herezja, jak absurd,
wyglądała na poważną propozycję. Sam ocknąłem się nie od razu, bo byłem
znokautowany pozorną logiką tego wywodu. Ale w rozpaczy znalazłem właściwy
argument czy trik. Zauważyłem przytomnie, że z takich założeń wynika, że po
mieście grasuje kupa idiotów, biegają od kiosku do kiosku i pytają, czy czegoś
dla nas nie rzucili. A to jest z kolei obraz w oczywisty sposób fałszywy,
niezgodny z doświadczeniem. No i tak ocaliłem linię inteligentnego pisma,
broniącego wartości, trzymającego się swojego czytelnika i swojej wizji. Pisma
dla zakonnic nie przerabia się na pismo pornograficzne, bo zakonnice odejdą, a
ci od pornografii mają swoją prasę. Trzeba po prostu robić dobre pismo dla
tych, którzy cenią literaturę, traktują ją jako sztukę i komunikat o życiu wewnętrznym
i zewnętrznym. Trzeba podtrzymywać misję wyłaniania najlepszych kawałków prozy
i nazywania dokonań innych mediów, wyłapywać najlepszych autorów, po prostu trzeba
dalej robić swoje.
Czyli
uważasz, że pozostaliście w ogóle nieskażeni przez rynek, przez kapitalizm?
- Skażeni? -
Kurczę, przecież myśmy - jak wszyscy - sporadycznie oglądając Zachód, serio o
kapitalizmie marzyli. Spokojnie. Wyciągnęliśmy z faktu istnienia rynku, z jego
zachowań i potrzeb, wnioski pozytywne. To też było racjonalne i na swój sposób
ekscytujące, bo w gospodarce rynkowej dopiero raczkowaliśmy. Już za mojej
kadencji wykonaliśmy gest, który zrekompensował finansowo spadek nakładu.
Zaczęliśmy oddawać okładki na reklamy premier filmowych, dystrybutorzy płacili
za to przyzwoite pieniądze. Jak nie mieli pieniędzy, to organizowali pokazy
dla naszych czytelników; to się najczęściej - ale nie wyłącznie - ograniczało
do kin warszawskich, czasem dwieście, trzysta, czterysta a i pięćset osób
wchodziło z numerem "Nowej Fantastyki" do kina za darmo. Następowało coś w
rodzaju realnego obniżenia ceny pisma, bo czytelnik, kupując numer, miał za te
pieniądze wizytę w kinie, a kiedy indziej brał udział w ogłaszanych przez nas
filmowych konkursach, za co, jak dobrze odpowiedział, dostawał kasetę wideo,
filmowy gadżet albo książkę. Co drugi, trzeci uczestnik dostawał prezent, bo
mało ludzi startowało w konkursach. Prezenty na konkursy też były od dystrybutorów,
oni tym rozliczali reklamę, często sama informacja o pokazie była traktowana
jak reklama. Trochę to jednak ludzi do pisma ściągnęło, robiliśmy im dobrze w
ramach filmowych budżetów reklamowych realizowanych w Polsce, ale układanych w
amerykańskich centralach. Pamiętam pierwszy pokaz, to był grudzień 1994 rok,
film Time Cop, całe kino Bajka dla nas,
na chodniku przy Marszałkowskiej leżały w błocie numery, wyrzucone przez tych,
dla których miejsc nie starczyło. Byli ludzie, którzy kupili pismo tylko po to,
żeby wejść na ten film z Van Dammem.
W holu kina tłok, mało szyb nie wybili. Później tak gęsto już nie bywało, ale
jeszcze niedawno ludzie mi dziękowali, że w 1999 roku wchodzili za darmo na Matrixa w Warszawie i w Krakowie. Nie wiem,
mam wrażenie, że nie zrobiłem z tego kapitalizmu najgorszego użytku.
Słyszałem,
że masa czytelników nigdy nie wybaczy Ci tych sprzedawanych okładek.
- A chrzanię,
mogą mi nie wybaczać. Zarabiałem okładkami na niezależność i premię dla
zespołu do głodowych pensji, osłaniając tym samym przez parę lat kształt
kanoniczny pisma literackiego, o którym wiele osób w sieci wyraża się teraz z
nostalgią. Chodzi o literacki magazyn z większą liczbą stron czarno-białych, z
dłuższymi recenzjami i tekstami krytycznymi, z kolorem używanym do ilustracji
filmów, gier, do pokazywania plastyki, konkursów komputerowych i
fotograficznych, a nie do totalnego kolorowego uderzenia, które przystoi tabloidom, a nie pismu literackiemu. Dzięki filmowym
okładkom nie musiałem pilnować nowości w filmowej branży, to one nas pilnowały,
no i mogłem po jedenastu latach rządzenia oddać mojemu następcy i mojemu
wydawcy, mojemu współwłaścicielowi w spółce, pismo z górką finansową, a nie z
długami. Przez te jedenaście lat nakład pisma cały czas spadał, więc podnosząc
bardzo delikatnie, ale regularnie cenę (w porozumieniu z Prószyńskim
oczywiście) i sprzedając te filmowe reklamy, utrzymaliśmy głowy nad
powierzchnią. Robiliśmy jeszcze inne rzeczy, spotkania w mieście, co
miesiąc przy Elektoralnej w Warszawskim Ośrodku Kultury, to się potem nazywało
Mazowieckie Centrum Kultury i Sztuki - to były tematyczne ale zarazem
towarzyskie spotkania krytyków, czasem naukowców, pisarzy, reżyserów,
scenarzystów, rysowników, tłumaczy. Ukazywały się z tego potem sprawozdania w
piśmie, sporządzone przez nas albo przez stażystów z Uniwersytetu
Warszawskiego. Półtora miesiąca przed śmiercią Stanley'a
Kubricka zrobiliśmy akurat rozmowę o jego filmowej
fantastyce, o 30-leciu 2001: Odysei kosmicznej. Wystąpili: Andrzej Kołodyński, Mirek Winiarczyk, Tomek Piątek, Krzyś Lipka,
ja; z tyłu na telebimie leciały fragmenty filmów (nikt z publiczności nie
wyszedł). Mieliśmy z tego przyzwoity materiał, który z marszu znalazł się w
piśmie. Robiliśmy też jubileusze i jak sobie to policzyłem: 10-lecie robiłem
już ja, 100. numer robił jeszcze Maciej Makowski z Lechem Jęczmykiem, 15-lecie
to był 1997 rok i moja organizacja, następnie 200. numer, potem była
osiemnastka, dwudziestka, dwudziestka jedynka (oczko! - to już wspólnie z
powtórnie dyrektorującym Makowskim) i to były dość huczne bankiety wyprawiane
z jednym wyjątkiem w ośrodku przy Elektoralnej. Były konkursy z nagrodami
(książki, filmy uzyskane od dystrybutorów). Był zakrapiany poczęstunek.
Alkohol załatwiałem za darmo u wytwornych dilerów wykwintnej gorzały, także w
Browarze Warszawskim; chyba Oramus załatwił raz piwo
Lech, parę razy pomógł Arek Bińczyk i Studio Promocji Tomka Brzozowskiego.
Zakąski to już były grosze, udawało mi się naszych gości nie wiem czy upić,
ale w każdym razie wychodzili jak po dobrych poprawinach po udanym weselu.
Istnieliśmy w każdym razie na rynku oraz troszeczkę w mediach, bo po tych
spotkaniach, nie tylko zakrapianych, ukazywały się czasem w prasie
sprawozdania. Na normalną reklamę w gazetach, w telewizji nie było nas stać.
Choć też coś kiedyś załatwialiśmy z prywatnymi stacjami i pismami na zasadzie
barteru.
Zamiast
rozmawiać o alkoholu, wróćmy jeszcze do pierwszej odsłony pisma, do PRL-u.
Drukowaliście w starej "Fantastyce" literaturę ideologiczną, niezgodną z
oficjalną linią władzy, wydawcy. Jak Wam się to udawało? Czy można to było
przed cenzurą ukryć?
- "Fantastyka"
nie musiała wymyślać kodów wolności, bo je znała od dawna. Naszymi idolami
byli faceci, którzy walczyli z komuną, totalitaryzmem, jak Orwell, Bradbury, Dick, Strugaccy, Bułyczow,
nasz Zajdel, trochę Lem w groteskach. Ale rzecz w tym, że ta tematyka była w
jakimś sensie przerobiona - Limes inferior, Paradyzja, Cała prawda o planecie Ksi
czekały w bibliotekach i księgarniach, a w dodatku stan wojenny sprawił,
że ostatnim durniom opadły łuski z oczu. Recenzowaliśmy te książki, oczywiście
na trzy czwarte gwizdka, bo cenzura jednak czuwała. Została natomiast długo
leżąca odłogiem sfera, bo ja wiem, religijna, ideowa, zjawiła się fantastyka
oniryczna, nowofalowa, przeróżne punki i inner space, fantastyka holistyczna i nowego paradygmatu,
fantastyka w której nie chodzi o Inżyniera, Astronautę, Kosmologa i Nawigatora
w Kosmosie (jak bywało u Lema) tylko o ideową, indywidualną orgię wizji, pokus
i idei, jakie spadają na skołataną jednostkę, która nie chce być trybikiem
wielkiego mechanizmu. I o nową wizję świata uwzględniającą elementy spojrzenia
religijnego, metafizycznego; tutaj cenzor nie dysponował już precyzyjnym
zapisem i nie mógł nas trafić. Naszymi idolami byli ludzie, którzy wiedzieli,
że w Polsce system jest do niczego i zrobili o tym parę powieści (jak Zajdel,
Wnuk Lipiński, Oramus, Żwikiewicz,
ja też dołączyłem Twarzą ku ziemi),
ale w miesięczniku funkcjonują już inne rodzaje prozy. Ona poszła
za odkryciami Baranieckiego, nowego Oramusa, Sapkowskiego, Dukaja, może trochę
Wiśniewskiego-Snerga... w tym sensie, że co nam,
kurczę, niewola, tu są ważniejsze rzeczy do wyśpiewania, do intelektualnego
przerobienia. Wolność po 1989 roku to była radość - obywatelska, ale i
literacka, że nastało w końcu coś, o co ojcowie założyciele gatunku walczyli.
Wywołała też krótkotrwały szok, że bez politycznego paliwa trudniej będzie
pisać, że, bo ja wiem, będzie można nas i całą tak zwaną "literaturę zamiast"
odesłać do demobilu jak tego analityka CIA w filmie Upadek z Michaelem Douglasem. Na zasadzie: skoro fantastyka jest
językiem kamuflażu, to w wolnej Polsce nie ma już co kamuflować. Ale szczęśliwie
już na początku lat 80. się okazało, że fantastyka jako medium interesuje się
także czymś innym, a diabła czerwonego, jak w życiu, zastąpił w niej
(dosłownie) diabeł z Biblii. Przypomnę, że jeszcze w latach 70. takie
spojrzenie, na przykład w prasie młodzieżowej, było zdecydowanie blokowane.
Jak w 1978 zaproponowałem w "Razem" recenzję funkcjonującego wcześniej w
piśmie autora z Życia po życiu Moody'ego, to
się okazało, że nie ma mowy. No więc teraz się wylało, a pióra wytrenowane na
metafizyce i społeczeństwach zniewolonych, tyle że funkcjonujących w kosmosie,
z rozkoszą, bez kompleksów i kompetentnie wzięły się za demony, ale też za
wolne społeczeństwo, jego fanaberie i sekrety. Ziemkiewicz robił to znakomicie,
w konwencji jasełek próbował sumować to Oramus,
ciekawe i poruszające kawałki z nową polską rzeczywistością na pierwszym
planie pisał Inglot, Lewandowski. Minęło kilkanaście
lat i ten ciąg na rzeczywistość trwa, co widać znakomicie w twórczości Orbitowskiego. Okazało się, krótko mówiąc, że jednak jest
co kamuflować także za (teoretycznej) wolności, że pewne mgliste zjawiska z
obszaru społecznego, politycznego fantastyka lepiej prześwietla i nazywa.
Pisarze dysponują intuicyjną wiedzą operacyjną, a nie procesową, podejrzewają i
wyczuwają pewne rzeczy, i przerabiają je na koszmary wiarygodne literacko ale i
społecznie, bez ryzyka szarpaniny z prawnikami. Fantastyka nauczyła się odwagi
i myślenia za czasów komuny i to jej zostało wobec nowego materiału
rzeczywistości. Jako redaktorzy drukujący krytykę, jako redaktorzy i tłumacze
wybierający prozę, dość szybko spostrzegliśmy, że ludzie tacy jak ja, wówczas
blisko pięćdziesiątki, nie potrzebują zmieniać zawodu, że jest co robić, że to
jest ważne, że dalej się rodzą dzieła i dalej powstają rzeczy, które diagnozują
rzeczywistość. Wszystkie podgatunki fantastyki się sprawdzają: horror jest od
duszy, od grozy istnienia, przerażenia samym sobą; fantasy od marzeń o pięknym
groźnym archaicznym świecie, gdzie przekleństwo, pochwała, uznanie, klątwa się
ziszczają... No i science fiction, która uciekła z kosmosu,
poszła do wnętrza komputera, poszła do środka społeczeństwa, poszła do maszyny,
poszła do takich psychotronicznych związków pomiędzy człowiekiem a techniką,
do niedozwolonych przedtem gier z historią i przyszłością, których nie pilnuje
już cenzor, ani jedynie słuszny ideolog. Okazało się, że to daje się łączyć, a
wszystko może być prozą znaczącą. W dodatku jak siada do tego Dukaj, to nawet
sztuką. A jak Sapkowski to mamy zupełnie nową, nie tolkienowską fantasy napisaną językiem sienkiewiczowskim,
grającą w różne postmodernistyczne gry, a jednocześnie uwodzącą prostego
czytelnika. Teraz już czytelnika międzynarodowego. To trafiło do książek
krytycznych, naukowych, do leksykonów, wyroiła się cała generacja młodych
badaczy podchodzących do fantastyki, do popkultury bez obrzydzenia. I tak
dalej, tak ładnie, tak pięknie... Ale oczywiście nakład cały czas spadał. Tylko
że innym spadał z pięciu tysięcy do zera, a nam spadał ze stu do
osiemdziesięciu, do sześćdziesięciu, pięćdziesięciu. I nie było końca tego
dna, nie było przebacz.
Aż w końcu
spadł do ilu?
- Teraz? To
tajemnica handlowa, jestem klepka, więc mi nie mówią. Ale chyba do trzydziestu,
poniżej trzydziestu.... Dlatego im bliżej roku 2000, tym bardziej nasilały się
w spółce pretensje, że ten spadek wynika z faktu, iż pewne gesty prorynkowe
nie zostały wykonane, że kulturowa zatwardziałość zabija pismo, że trzeba
obniżyć poziom. Albo na przykład ustąpić przed wołaniem o fantastykę
rozrywkową. A wołali o nią głównie autorzy i kandydaci na autorów, którzy nie
za bardzo o czym mieli pisać, ale gotowi byli powielać cudze udane pomysły i
rozwiązania... Dopiero bym pismo zarżnął, gdybym puścił na łamy te wtórności.
Ale
dyktatura rynku, prawa rynku jakoś na Waszą kulturową zatwardziałość jednak po
1989 roku oddziaływały. Najpoważniejszym wyzwaniem nowej sytuacji musiał być
konkurencyjny miesięcznik, szybko poczuliście jego oddech na plecach?
- Baliśmy się
panicznie tego "Feniksa", także dlatego że oni natychmiast zaatakowali
(pewnie nie mieli innego wyjścia), i konsekwentnie określali się przez
negację, zaprzeczenie. "Fantastyka" be, a "Fenix"
cacy. Praktycznie każdy z nich debiutował u mnie w "Fantastyce" albo
znacząco rozkwitał, aż tu nagle zrobił się spór jak między zaprzyjaźnionymi
politykami, grającymi w innych obozach. Za komuny nie było tak ostrych
podziałów. To był bunt poruczników, niesprawiedliwych poruczników, jak chłopcy
wydali w 2000 roku antologię swoich najlepszych opowiadań Robimy rewolucję,
to nie dali bibliografii, żeby ukryć, że piątka najlepszych tekstów
pochodzi jednak z "Fantastyki" i "Nowej Fantastyki". Atakowali nas,
głównie mnie - w każdym numerze znajdowałem coś nieprzyjemnego. Ale to nie była
rewolta literacka, estetyczna, to była rewolta personalna. Na potrzeby wojny
wyolbrzymiano błędy (fakt, odrzucenie przeze mnie jakichś tam tekstów mogło
być dyskusyjne), wyjaskrawiono różnice ideowe i programowe, no i dawano młodym
nadzieję, że niby Parowski się nie zna, a my się znamy, piszcie rozrywkową
wydrukujemy, koniec ze staruchami. Jakieś nowe media mieli zrazu za sobą, to
był ruch, ożywienie. A po naszej stronie - najpierw panika, a potem
koncentracja. Ale opinię długo miałem zepsutą, straciłem na parę lat dobrego
autora, Feliksa W. Kresa (laureata naszego konkursu literackiego), bo im zrazu
uwierzył, że jestem durniem i sukinsynem. No ale, że mój dziadek służył w
Wehrmachcie... to nie, tak daleko się nie posunęli. Sapkowskiego
też wabili, bo cenili dobrą prozę tak samo jak ja, ale on wybrnął elegancko -
ja dostawałem opowiadania o wiedźminie, oni resztę; do "Feniksa" poszło na
przykład znakomite W leju po bombie, była za to Nagroda Zajdla. Oramus kierował u nas działem publicystyki, no to u nich
miał felieton o książkach "Piąte piwo". A jeśli chodzi o ten oddech na plecach,
pewnie byłem trochę grzeczniejszy wobec autorów, szybciej odpowiadałem na
listy, wymyśliło się parę akcji (te pokazy, te spotkania, sondę wśród autorów -
"Drugie ja polskiej fantastyki"). Pamiętam też, że aby uciec do przodu,
zmobilizowani przez ówczesnego dyrektora spółki Maćka Makowskiego, daliśmy z Rodkiem i Polchem na łamy trzeci
album komiksu Funky Koval,
ogromnie popularnego w latach 80. Staraliśmy się po prostu, żeby pismo
było bardziej atrakcyjne. Ale szło z "Feniksem" na noże; choć prywatnie
lubimy się do dziś, to z zewnątrz wyglądało, że poleje się krew. W końcu
wygraliśmy, to znaczy przeżyliśmy ich - niektórzy twierdzą, że to dlatego iż
startowaliśmy do wojny z wyższego nakładu.
Wykonywałeś
jakieś gesty, żeby bronić się przed konkurencją? Wspominałeś, że oni Cię jakoś
inspirowali. Jakiego to była rodzaju inspiracja?
- Byli i
należało ich uwzględnić. Starałem się lepiej wybierać teksty, patrzeć szerzej,
uważniej poprawiać, szybciej reagować, ujmować autorów uprzejmością. Jeden z
nich, pamiętam, szedł do "Feniksa" z Centralnego ale nie doszedł, bo
zajrzał do "Nowej Fantastyki" i to ja kupiłem jego opowiadania. To był
Wiesław Gwiazdowski, od progu wołał, że tylko pyta o drogę. No i czasem się
odszczekiwałem młodym harcownikom we wstępniakach, w notkach do opowiadań. W
1993 roku po serii prowokacji, zaproszony do tańca, wygarnąłem na ich łamach
wielką polemikę Diabeł w raju, to był mój jedyny tekst w
"Feniksie", ulałem tam sporo żółci i zdiagnozowałem nasz konflikt,
zrobiło się trochę spokojniej. Na tyle spokojniej, że wkrótce na czwartej
okładce książki mojego głównego antagonisty, założyciela i naczelnego
"Feniksa" - Rafała A. Ziemkiewicza, mogła pójść moja wypowiedź, a sam
Ziemkiewicz zaczął pisać felieton w "Nowej Fantastyce". Potem się
pokłóciliśmy i przestał pisać, za co atakował mnie w pięciu bodaj periodykach w
jednym tylko kwartale. Potem się znowu pogodziliśmy, rok temu drukowałem jego
prozę. Normalnie, jak to między literatami. Po Ziemkiewiczu nastał Jarek Grzędowicz, z nim już nie musiałem wojować, mieliśmy lepiej
reagujące na siebie ego, bardziej realne ambicje i pogodniejsze temperamenty.
Powstało potem parę innych pism, "Ubik", "Click! Fantasy", "Science Fiction",
bywało ostro, ale atmosfera świętej wojny totalnej już nie wróciła.
Nauczyłeś
się czegoś z tych nowych pism? Zazdrościłeś im czegoś?
- Piotrze,
czego? Zastanawiam się. "Fenix" szybciej niż my
poznał się na Barkerze, mieli kontakt z wydawcą
antologii Księga krwi, puścili parę opowiadań. Dzięki nim go odkryłem.
Zrobili przytomne dyskusje o horrorze, o splatterpunku...
no to się podciągnąłem. Dobre były u nich felietony Oramusa,
w 1999 roku, kiedy się przestraszyli jego jednego ostrzejszego tekstu,
przeniósł felieton do nas. Autorzy prozy też krążyli, płodny pisarz zawsze
więcej napisze niż jedno pismo jest w stanie wydrukować. Ja dla poprawy
atmosfery lojalnie pisałem w notach pod opowiadaniami, że zaczynał tu albo tu,
publikował tam i tam. Cała ta różnica została strasznie nadmuchana na potrzeby
konfliktu, w praktyce to była pyskówka w bliskiej rodzinie.
Wróćmy do
PRL-u. Jak zmontowano ekipę, która zaczęła tworzyć pierwsze w Polsce pismo
fantastyczne? Ty byłeś w stopce od samego początku?
- W stopce
tak, ale dołączyłem dopiero wiosną 82. Chłopcy współpracujący z Andrzejem
Wójcikiem próbowali to pismo założyć u schyłku lat 70. Wiem, że w 81 roku, tuż
przed stanem wojennym, odbyło się spotkanie, w którym uczestniczył Adam Hollanek, Krzysztof Boruń (i to
podobno on był wstępnie desygnowany na naczelnego), ale wtedy jeszcze nie wyszło.
Ruch Fanów wystartował w 1975, no to już wiosną 78, może 79 widziałem Marka Oramusa nad założeniami programowymi dla MAW albo dla KAW;
było tam napisane, jak dziś pamiętam: "tytuł pisma >>Fantastyka<<, to chyba
oczywiste". To też powstawało pod auspicjami Wójcika, z którym Marek się
potem poróżnił, ale do redakcji "Fantastyki" nie trafił, dlatego że po
stanie wojennym miał szlaban od komisji weryfikacyjnej i nie mógł zatrudnić się
w RSW. Ruszyło na dobre w 1982 roku, władza łaskawie zezwoliła, bo w sytuacji
przeróżnych bojkotów porobiły się na rynku prasowym straszliwe puchy. Zaczęła
się wymiana adresów, ja dałem namiar na Andrzeja Brzezickiego, on ściągnął
rysowników z "Przeglądu Technicznego". Ekipa wyglądała na przypadkową,
podczas spotkania w RSW Teplina patrzyła na nas jak
na dzieci, ale to szybko zaczęło sprawnie się kręcić. Na początku uczciwie
trzeba powiedzieć - najważniejsza była proza zagraniczna, polska dostała mniej
miejsca i nie traktowano jej nadto poważnie. Po 1984 po konflikcie z Hollankiem wylecieli Andrzej Wójcik i Tadeusz Markowski, a
to właściwie oni zmontowali mu ekipę; wtedy Jacek Rodek
przyciągnął Lecha Jęczmyka i to cały czas dobrze funkcjonowało. Ale był w tym
wszystkim ciekawy paradoks. Inni ludzie, inna generacja starała się o to pismo,
inni ludzie je dostali, a jeszcze inni rozkwitli w nim literacko - to znaczy
dawali dobrą, gorącą, poszukującą prozę. Ewidentną nową jakość przyniosły trzy
pierwsze konkursy na opowiadanie. Ja wcześniej widziałem się prozaikiem, no to
zostałem redaktorem wszystkich Polaków i... scenarzystą jednego z większych
polskich komiksów. Jak dostałem dział prozy polskiej, to pisałem listy do
pisarzy (Snerga, Borunia,
Sawaszkiewicza, szukałem Czechowskiego, Zajdla), ale w piśmie zrobiły karierę
nieznane wcześniej nazwiska: Baraniecki, Kochański, Piekara,
Ziemkiewicz. W 1984 dołączył Oramus. W 1986 roku
wybuchł Sapkowski.
Wcześniej,
przed powstaniem pisma, fantastyka funkcjonowała w innych pismach,
dodatkach...
- Był specjalny
numer "Nowego Wyrazu" poświęcony fantastyce, tak samo "Literatury na
Świecie". Poznaniacy wydawali fanzin
"Kwazar", były jeszcze inne tytuły, jednodniówki czy biuletyny fundowane
przez organizacje studenckie, długo trzymałem w papierach jeden taki gruby
zeszyt A4 przywieziony w 1979 roku z Łodzi. Fantastyka funkcjonowała jako
dodatek do pism naukowych, technicznych, studenckich (robiliśmy coś takiego z Oramusem i Mirkiem Kowalskim w "Politechniku")
- była wkładka w "Problemach", był dział prozy w "Młodym Techniku",
drukował tam prozę młody Lem. Potem Zajdel, Żwikiewicz,
Czechowski, Fiałkowski, ja tam z nimi wystartowałem w 1973 roku w konkursie na
opowiadanie, z zupełnie niezłym skutkiem. Znakomite fantastyczne słuchowiska,
prekursorskie choćby wobec Seksmisji, robił wówczas w radiowej Trójce
Marcin Wolski. Ale ten typ fantastyki jako dodatku, ilustracji i uzupełnienia
poważnej linii naukowej i technicznej pisma został w momencie powstania
"Fantastyki" praktycznie zabity. Mimo że to robili dobrzy ludzie,
wychowali nas w jakimś sensie, mimo że poznawali się czasem na nowej prozie, to
przegrali z eksplozją nowych nazwisk i ofensywą fantastyki totalnej,
artystycznej, bezczelnej, obrazoburczej, naukowo i politycznie niepoprawnej,
eksperymentalnej, autonomicznej, nie służebnej.
Skoro była
tak silna potrzeba pisma fantastycznego, czemu "Fantastyka" powstała tak
późno?
- Pismo
"Europa", o które wojowali jeszcze Słonimski i Andrzejewski nie powstało w
PRL-u w ogóle, zaistniało dopiero teraz jako dodatek do brukowca "Fakt".
"Fantastyka", podejrzewam, zawdzięcza swe powstanie mizerii stanu
wojennego, wyglądała na organ nieszkodliwych szajbusów. Więcej - mogła się
zdawać sojusznikiem państwa szerzącego jedynie słuszny naukowy światopogląd
przeciw miazmatom kruchty i Watykanu. Przeczytaj pod tym kątem pierwsze
opowiadanie (Wieczorna modlitwa Lestera del Reya) z 1. numeru z października 1982, da Ci to do
myślenia. Z drugiej strony największy partyjny beton tamtych czasów -Stefan
Olszowski, który potem wybrał wolność w Stanach (ludzie podejrzewają, że był
amerykańskim agentem), powiedział podobno: "Niech młodzi pod płaszczykiem
fantastyki pobawią się w działalność antysocjalistyczną". To cytat z
relacji ojca jednego z kolegów, który pod Olszowskim pracował. Że niby
fantastyczny bunt w piśmie i na papierze będzie mniej groźny niż ten realny na
ulicach, które wtedy co sierpień śmierdziały gazem łzawiącym. Ale fantastyka
wisiała w powietrzu jako uniwersalny język opisujący równie dobrze
rzeczywistość, która odchodzi, jak i tę, która przychodzi. Bronek Kledzik,
edytor z Poznania, który teraz wydaje Pottera, powiedział mi w wywiadzie wiosną
1983 roku, że gdyby żył ich Chruszczewski, dość
płodny fantasta i wpływowy aktywista literacki, to podobne pismo ruszyłoby
wcześniej w Poznaniu. Co tydzień w latach 70. pisałem felietony do
"Politechnika", no to niektóre z nich - sam nie wiem jak - okazywały się
miniaturami science fiction, jedną wysłałem na
konkurs "Młodego Technika" i zdobyłem wyróżnienie. Seria powieści tak
zwanych fantastów socjologicznych zaskoczyła nas samych - paru autorów, nie
porozumiewając się, napisało podobne książki w tej samej konwencji,
kontestujące nieszczęścia komuny. Myśli latają w powietrzu. To była fala, ruch,
prąd, i w jakimś sensie dobrze się stało, że pismo powstało po powieściach -
powieści robiło się samotnie, a pismo powstaje w zespole i na widoku, łatwiej
byłoby autorom pewne rzeczy perswadować i amputować jeszcze przed literackimi
narodzinami.
Proszę,
opowiedz coś o pierwszym redaktorze naczelnym: kim był Adam Hollanek,
jak się wywiązywał ze swej roli w PRL-u?
- To zabawne,
kiedy wywalił Markowskiego i Wójcika (to znaczy oni przegrali starcie, które
sami sprowokowali), śmiałem się, że był dla mnie zawsze człowiekiem Wójcika,
bo to Wójcik nas poznał. Dobra - Adam Hollanek,
Kolumb rocznik 1922, grywali we Lwowie z Lemem w tenisa, Lem źle znosił, kiedy
mu o tym przypominano, bo Adaś Hollanek tytułował
go... Staszkiem. Dziennikarz i pisarz, w 1939 roku ciężko przestraszony
wkroczeniem Rosjan, siedemnastolatek ze Lwowa. Partyjniak, ale dobre serce,
dało się z nim żyć, ci, którzy go nie znali, myśleli o nim dużo gorzej niż my,
którzy oglądaliśmy go z bliska. Miał sześćdziesiąt lat i młodą żonę, miał młode
dzieci i chciał na nie zarobić, nie miał wielkiego talentu, ale robił dobre
wrażenie i chciał robić wielkie pismo, więc nie przeszkadzał, tylko pomagał.
Sam nie jestem wielkim pisarzem, a kręcę się przy literaturze i wiem, że może
być z nas trochę pożytku, jeśli się przyłożymy. Hollanek
kochał literaturę, był człowiekiem ułomnym jak każdy z nas, zawikłanym, ale
nie był nieznośny, lubił chwalić swoich ludzi, jak im coś wyszło, lubił być z
nich dumny, a to jest pozytywna cecha, tak sądzę. Był też ostrożny czy
tchórzliwy, na jedno wychodzi; w latach 60. odebrali mu jakieś pismo kulturalne
w Krakowie (za jeden niesłuszny artykuł czy wręcz zdanie), więc miał uraz. Ale
we wrześniu 1982 jak szedłem na drugą weryfikację (bo po pierwszej, o czym nie
wiedziałem, miałem zakaz pracy), to powiedział żebym się nie martwił, bo
wymyśli sposób żebym u niego pracował, żeby nie wiem co. Od tego czasu jestem
ostatnią osobą, która ma ochotę na piętnowanie jego grzeszków. Powtarzam, my,
którzyśmy pracowali pod jego komendą, jesteśmy o nim lepszego zdania niż
reszta. To znaczy pisarze, redaktorzy, działacze... Bo zwykli czytelnicy piszą
czasem w sieci, że najlepsze pismo było za Hollanka,
a palant Parowski i reszta wszystko spieprzyli. To bardzo trzeźwiąca opinia.
Zresztą w rok, dwa po tym jak straciłem władzę, moje notowania też poszły w
górę.
W jakim
nakładzie wyszedł pierwszy numer i jak później się nakład kształtował?
- Tak samo,
sto tysięcy. Potem bywało więcej. Nie dojdziesz za tym. Myślę, że gdyby nakład
nie był w PRL-u przycinany, to w 1990 roku startowalibyśmy do gospodarki
rynkowej z większego pułapu, jako pismo dużo bardziej popularne. W latach 80.
rozchodziliśmy się spod lady.
Wiesz kto
wtedy kupował "Fantastykę"?
- Na pewno
ludzie młodzi. Od lat nastu do czterdziestu paru. Ci
którzy dzięki temu pismu nie wyemigrowali, bo pozwalało im nie zwariować w
schyłkowym popieprzonym PRL-owskim świecie. Tym,
którzy wyjechali trzeba było pismo wysyłać. Fantastykę kolekcjonowali
profesorowie i księża, robotnicy i intelektualiści - ludzie o gorących głowach
i sercach.
Przez cały
PRL utrzymał się nakład stu tysięcy?
- Było i
dwieście w porywach, może więcej, zwroty, jeśli istniały, to tylko techniczne.
W jakimś sensie to jest dramat pisma, że ono właściwie nie było znane szerszej
publiczności, bo się rozchodziło wśród czujnych, przytomnie zaprzyjaźnionych z
kioskarzami miłośników. Gdyby wtedy było bardziej widoczne, to dziś może
miałoby więcej czytelników i prenumeratorów. O tym, że można je swobodnie
kupić, ludzie dowiedzieli się dopiero po 89 roku. Teraz w dodatku nasz
czytelniczy przedział wiekowy został przetrzebiony przez demografię. Tysiąc
szkół zbudowanych na tysiąclecie ma kłopoty i my mamy kłopoty; tak zwanych
młodych między piętnastym a trzydziestym piątym rokiem życia jest mniej. Pamiętam
moje osiedle w Międzylesiu w 1960 roku, w każdym mieszkanku szczeniak,
częściej parka. Jak dorastaliśmy, nikt się nas nie bał, nie byliśmy łysi tylko
długowłosi. W 1976 sprowadziłem się na Bródno, też nie wyglądało to źle. Teraz
tych młodych w alejkach między blokami widać niewielu.
Chcesz
przez to powiedzieć, że odbiorcami pisma są wyłącznie gówniarze?
- Referuję
tylko swoje przemyślenia nad przyczynami spadku sprzedaży. Zresztą, co to
znaczy gówniarz? Usłyszałem kiedyś na obcym osiedlu rozmowę chłopaków o
opowiadaniu z "Nowej Fantastyki", które mnie wydawało się strasznie
trudne, ale oczywiście pasjonujące, więc do druku oddawałem je z bojaźnią i
drżeniem. Gadali o nim ze swadą i znawstwem, spytałem kim są - akurat zdawali
tego dnia egzamin do ogólniaka. Dukaj był w ich wieku, kiedy napisał Złotą
Galerę. Pismo dla młodych to nie musi być gazeta dla bezmyślnych, ludzie
nastoletni rozpaczliwie pragną, żeby ich traktować poważnie. Niektórzy starsi
wyznawali to otwartym tekstem - właśnie dlatego do "Nowej Fantastyki"
wracali, bośmy tę literaturę (jako krytycy, redaktorzy prozy, recenzenci
filmów) i swoją humanistyczną służbę traktowali serio. W kraju Lema, który
ustalił wysokie intelektualne i artystyczne standardy, inne podejście nie było
możliwe. Choć oczywiście pełniliśmy tę fantastyczną służbę już inaczej niż Lem.
A jak się
rozwijały rynki pism fantastycznych w innych krajach socjalistycznych: w
okresie komuny i po przełomie. Mieliście z
nimi kontakt, współpracowaliście?
- Weszliśmy na
rynek, na którym od dziesięciu lat istniał węgierski magazyn "Galaktika". Troszkę się na nim na starcie
wzorowaliśmy, była nawet wymiana opowiadań, odnotowywaliśmy ich pismo w
przeglądzie prasy, oni drukowali naszego Kovala.
W 1995 roku padli i od tej chwili zastawialiśmy się, czy "Nowa
Fantastyka" dotrwa do 2005. "Galaktika" w
wyniku założeń starszych redaktorów i autorów, ale też zapewne nacisku
politycznego, długo realizowała koncepcję pisma konwencjonalnego, czystego
gatunkowo. Czyli po staremu: kosmos, roboty, blastery,
w ogóle dużo konwencji, a nie fantastyka jako język ideowych i artystycznych
poszukiwań. Dlatego według mnie padli. Istnieją pisma w Rosji, istniały w
różnych republikach, nie jestem znawcą, ale po pierestrojce wyroiło się tego
sporo i oni się tam ostro kłócą o pryncypia, a nie o konwencjonalne duperele.
Znajdują oparcie w Strugackim - jednym z braci który jeszcze żyje; bawią się w
to serio. Jest czeska "Ikaria", mamy z nimi kontakt, regularnie tłumaczą
opowiadania najlepszych naszych autorów (kiedyś tylko z łamów "Fantastyki"
i "Nowej Fantastyki"), ale teraz - w ślad za różnorodną polską ofertą -
ich polityka translatorska stała się bardziej spluralizowana. Zakochali się w
naszym Sapkowskim, sami takim bogactwem talentów jak
my nie mogą się pochwalić. Istnieje wreszcie bardzo przyzwoita literacka
fantastyczna prasa amerykańska, anglosaska; bierzemy stamtąd sporo opowiadań,
ale kiepsko się na tym wyznaję. W każdym razie nakłady nie są tam wcale
imponujące.
Ten ruch
fantastycznych pisemek, związanych z nimi autorów różnych rywalizujących szkół
i obsługujących to konwentów narodził się w Stanach. Kiedy to było?
- Te daty są w
każdej encyklopedii: w 1926 roku startuje "Amazing Stories" Hugo Gersnbacka, w
1937 "Astounding" Johna W. Campbella.
Oni rywalizowali, jaka fantastyka ma być. To jest czas rewolucji
naukowo-technicznej, przerażenie wojną, atomem, pierwsze myśli serio o kosmosie,
druga wojna za progiem... To wtedy Welles przestraszył Amerykę radiową
adaptacją Wojny światów... Pięćdziesiąt lat później zakładając pisma i
ruch, byliśmy zrazu pod urokiem amerykańsko-sowieckiego wyścigu w kosmosie,
ale brakowało nam wiary w inżynierię społeczną, we wszechmoc techniki w
czynieniu człowieka szczęśliwym. Natomiast była w nas wiara w skuteczność, w
siłę ruchu fanów, funkcjonującego podług modelu zaczętego w Stanach w latach
30. Miewałem do ruchu w Polsce trochę zastrzeżeń, czasem z nim wojowałem, ale
to w sumie jest dla literatury, dla ruchu umysłowego wokół niej bardzo dobre.
Działa, sprawdziło się.
Ciekawe, że
przez tyle lat się nie ukazało w Polsce takie pismo jak Wasze. Aż tak wielka
luka kulturowa, to znaczy popkulturowa nam się przydarzyła.
- Czekaj,
czekaj... Było pismo "Przygoda" w 57 roku, była ta "Alfa" w latach
70., w latach 60. Christa w gazetach Wybrzeża wysyłał w kosmos swojego Kajka i Kokosza. Niedawno to wznowił Tomek Kołodziejczak w Egmoncie, komiks jest znakomity i nawet wygląda na
prekursorski wobec... Gwiezdnych wojen. Jak w 1997 zasugerowałem
Zdzisławowi Beksińskiemu w wywiadzie, że jego katastroficzne malarstwo jest
wynikiem porażenia wojną, to się roześmiał. On się zawiódł na wojnie, bo myślał
że będzie tak barwna jak w wydawanych w Polsce przed wojną komiksach o Flashu Gordonie... To jakoś wisiało w
powietrzu, przerzucone ponad epokami. Poza tym fantastyka, dostrzegam to
zwłaszcza po latach, nie zaczęła się w ubiegłym wieku. Fantastyka naukowa,
science fiction to jest szczególny przypadek
literatury fantastycznej, która była od zawsze. Przeczytaj uważnie Pinokia, Podróże Guliwera, Portret Doriana Graya, Burzę, Człowieka, który był Czwartkiem... masz
tam wszystkie elementy gry, które dziś uchodzą za nowoczesne czy nowożytne:
robota, inne światy, ducha, który przemienia materię, sztuczną wyspę, magię,
Boga aktywnego w materialnym świecie... Masz też to, co buduje warstwę symboliczną
dzieła, czego przecież nie unikał nowoczesny Matrix
ani, bo ja wiem, Truman Show czy Blade Runner.
Pora na redefinicję dziedzictwa - póki nie ma cyborgów i automatów
przemysłowych to lecimy mitologicznie na drewnianej kukiełce. Jak jest już
technologia i zawiłości programowania AI to się Pinokia
zamienia na robota. Ale to jest cały czas ta sama mitologiczna opowieść. W tym
sensie science fiction, fantastyka nie jest wcale
literaturą nową - jest łagodną mutacją. I kontynuacją. I rzecz jasna służbą.
Pisma w Polsce nie było, reszta chyba funkcjonowała.
Ale nie
można nazwać tych wszystkich autorów fantastami! Nie można ich wrzucić do
jednego worka.
- Kiedy to
jest cały czas to samo, ta sama rola społeczna i emocjonalna, ten sam typ
osobowości twórczej. Jak człowiek popatrzy na swój wiek z innej perspektywy,
to wtedy widzi go jako część historii świata, a nie jako zupełnie nową jakość.
Można zatem
powiedzieć, że mitologia jest fantastyką, Biblia jest fantastyką...
- Nie to
mówię. Niedokładnie to. Chodzi mi o to, że człowiekowi zawsze towarzyszyła
literatura, sztuka, opowieści o światach nieistniejących. I to zawsze było
znaczące. I żarłoczne, jeśli chodzi o materię - bo żywiło się codziennym życiem,
jego emocjami, jego stroną ciemną, jasną oraz różnymi, też zastygającymi w
konwencję wizjami światów, których nie ma. Po religię i mitologię też sięgało
jako inspirację i budulec. Człowiek, który był Czwartkiem jest religijny
i fantastyczny, kosmonauta (nie ja to wymyśliłem) jest mitologicznym krewnym
Ikara. Poza tym fantastyka nowożytna szybko przestała być hymnem na cześć
nowego świata, a stała się przestrzenią gier artystycznych, literackich, także
poszukiwań, buntów. Lem pisał Bajki robotów czy to nie jest
znaczący sygnał jakiejś kulturowej jedności między technologią a mitologią?
Wróćmy do
starej "Fantastyki", tej... komunistycznej jeszcze.
- Powiedzmy -
za komunistycznej.
Dobra,
ówczesnej. Twierdzisz, że autorzy wolnościowi jak Orwell i inni byli dla Was
najważniejsi, ale to byli przecież autorzy zakazani. Interesuje mnie sam
mechanizm, jak działała cenzura, czego pilnowała?
- To strasznie
zawiłe, wspominałem o naszym przestraszonym naczelnym. On sam we wstępniaku do
1. numeru przywołał Orwella, ale czasem skreślał to nazwisko z notek do
opowiadań. Fakt, że któryś z autorów skończył szkołę katolicką też znikał, ale
kiedy na przykład w recenzji z Rosemary's
Baby przywołałem oficjalnie nie wydany szkic Kołakowskiego Czy diabeł
może być zbawiony, to nawiązanie ocalało. Nie było reguł, poza tą może, że
im bliżej 1989 roku, tym więcej mieliśmy luzu.
Ale czy
wnikano w same teksty literackie, cięto je w jakiś konkretny sposób?
- To nie jest
takie proste, cenzura była czuła na hasła, realizowała konkretne zapisy, a z
ideami radziła sobie gorzej. Reagowała jak byk na muletę, a pies Pawłowa na
dzwonek. Zareagowałaby na Katyń, na Koestlera, ale
przepuszczała opowiadanie o młodym człowieku żyjącym w świecie, w którym
wszyscy kłamią. Kiedyś w opowiadaniu musieliśmy krasnoludkom zamienić
czapeczki z czerwonych na niebieskie (bo lepiej było czerwonego nie zaczepiać),
a innym razem "generał" w jakimś niewinnym tekście został przerobiony na
"pułkownika". No po prostu paranoja, którą dziś trudno zrozumieć.
Czyli tak
naprawdę powinni Was zdjąć!
- Cały kraj
powinni zdjąć, ale już nie umieli, no to regularnie studzili jego zapał
armatkami wodnymi i internowali liderów. Czasem, jak wiesz, brutalnie posuwali
się dalej. Ale myśmy nie zawsze chcieli walczyć czy podpadać, czasem po prostu
nasi autorzy otwierali nowe horyzonty, wtedy cenzura w ogóle nie była
problemem. Takim szokiem okazało się opowiadanie Karlgoro
godzina 18.00 Marka Baranieckiego, to była ewidentnie nowa jakość,
wprowadzająca na scenę Kosmos jako rozumną, złośliwą siłę, która oszukana w
jednym miejscu, odegra się w innym. Był tam leczniczy trans telepatyczny
(wysłany z Ziemi do gwiazd), i to nieuchronnie miało ściągnąć na Ziemię
przekleństwo... Coś niesamowitego, człowiek na trzy dni zapominał, że Katynia
jako takiego nie ma, na literę V nie zaczyna się żadne polskie słowo, a wódkę,
mięso i produkty czekoladopodobne sprzedają tylko na
kartki.
Sprawdzano
Was jakoś? Obserwowano?
- Jak
wszystkich. Wiosną 1985 Jacek Rodek puścił z
magnetowidu na konwencie w Staszowie Przesłuchanie Ryszarda Bugajskiego
i wtedy bezpieka na krótko zaaresztowała kierownictwo. Hollanek
zadzwonił do Warszawy, okazało się że ma lepsze poparcie i szybko wszystkich
puścili.
Ale teksty,
jak już poszły do druku, to mogli potem coś jeszcze wycinać?
- Opowiem dwie
przygody. Drukowałem fantastyczne opowiadanie Ziemkiewicza w "Przeglądzie
Technicznym", długie, więc w dwu częściach. A w części drugiej jest
smakowity opis tego, co można dokonać policyjną pałką - więc cenzorzy
zatrzymują tę część na szczotkach i, ponieważ jest jeszcze czas, każą redakcji
wyrzucić też pierwszą cześć z poprzedniego numeru. O co tak naprawdę chodzi?
Otóż to jest wiosna 1983, milicja akurat zatłukła Grzegorza Przemyka, na pewno
by się ludziom skojarzyło. Czyli cały tekst do zabicia.
Druga
historia. Było opowiadanie kopano-strzelane już w "Fantastyce",
występowało tam Centrum Astronomiczne. CA to skrót Sowietskoje
Armii. Andrzej Brzezicki zrobił sobie prowokację, zamówił śmieszne rysunki, na
nich postaci z tym emblematem na pagonach i rękawie. Tydzień po ukazaniu się
numeru zaprotestowała ambasada radziecka. Musiałem w trybie nagłym przerabiać
to opowiadanie, tak żeby to CA zjawiało się na pierwszej stronie i kopię takiego
maszynopisu posłaliśmy do wyjaśnienia, że niby rysownik dostał taką wersję i
rysował to co wydawało mu się najważniejsze. No po prostu komedia. Z kolei jak
w drugim Funkym Kovalu,
kłamliwy rzecznik miał twarz Urbana, to nie wiem czemu, ale nam się
upiekło. Jak Hollanek po czasie zorientował się, że
przekupni policjanci jeżdżą w komiksie samochodem na jego rejestracyjnych
numerach, to się tyko uśmiechnął. No, ale ambasada - wiadoma rzecz. Mocarstwo
musi się szanować.
Po 1989
inaczej zaczęto postrzegać fantastykę w Polsce. Co się zmieniło w porównaniu z
okresem PRL-u?
- Była
zjawiskiem literackim, co stwierdzono w paru już książkach krytycznych (w
mojej po raz pierwszy). Oznaczało to wyraźnie nową poetykę, nową tematykę,
plejadę nowych nazwisk i nowy model życia literackiego. Spełnialiśmy wszystkie
te warunki, mimo to próbowano nas lekceważyć. Pamiętam, spotykałem w
wydawnictwach, w działach gratisów, strasznie dumnych
z siebie redaktorów startujących wtedy pism literackich, nie ukrywali
lekceważenia dla faceta zajmującego się popkulturą. Tylko że te pisma szybko
popadały. I jakoś niepostrzeżenie zaczęto o nas dobrze pisać - w "Odrze" o
naszej krytyce, w "Nowych Książkach" o niezafałszowanych mechanizmach
wyłaniania najlepszej prozy, w "Wyborczej" Kinga Dunin i Beata Chmiel dały
wyraz zdziwieniu, które podzielali ci, którym chciało się to sprawdzić, że oto
krzykliwa i kolorowa okładka "Nowej Fantastyki" skrywa serio potraktowaną
misję kulturalną. Czasy zrobiły się też bardziej fantastyczne, pojawiło się
trochę dobrych filmów (12 Małp, Truman Show, Matrix,
Władca Pierścieni) i zaczęto nas puszczać na salony. Katedra Bagińskiego
według Dukaja to była ekstaza, fantastyka znalazła
się na ustach wszystkich.
Pytanie o
Twoją funkcję redaktora - ponoć tak mocno tniesz teksty, że wychodzą zupełnie
różne od tych nadesłanych przez autorów...
- Skąd to
wiesz?
Od autorów.
- Od których?
Nie będę wymieniał...
- Piotr,
spokojnie, ilu autorów Ci się skarżyło? Ile osób, sztuki nie nazwiska.
Nie umiem
dokładnie powiedzieć, ale słyszałem to, krąży taka opinia...
- Krąży i jest
przesadzona. To pozostałość tamtej starej wojny, bo zamiast pochwalić cudzą
dobrą robotę, można przecież uczynić z niej zarzut. Powtarzają go ludzie,
którzy mnie nie widzieli na oczy. Powtarzali ci, których proza przegrywała
rankingi z redagowanymi przeze mnie opowiadaniami, więc są źli. Powtarzają
wrogowie, którzy szukali na mnie haka. Ale zaczęło się od jednej, dwu
ambicjonalnych awantur na samym początku kariery (z Jackiem Piekarą
i Rafałem A. Ziemkiewiczem), do teraz idą kręgi po wodzie. Rzeczywiście
dokładnie poprawiam teksty, wyłapuję powtórzenia, prostuję zdania, z reguły
pokazuję autorowi, jak to wygląda i proszę, żeby przeczytał, co wypadło. I
wtedy widać, że to są prozatorskie stęknięcia, literackie tiki, niepotrzebne
zaimki, streszczenia własnych konkluzji sprzed paru akapitów i nieznośny
autystyczny timing - bohater zamiast zwyczajnie WYJŚĆ, musi to najpierw postanowić,
ruszyć do drzwi, dojść, położyć rękę na klamce, nacisnąć, otworzyć, przekroczyć
próg, a UPRZEDNIO OTWORZONE DRZWI zatrzaśnie WŁAŚNIE ZACZYNAJĄCY WIAĆ WIATR.
Irzykowski kpił z tego w X Muzie przy okazji polskich scenariuszy
filmowych, nazywając rzecz protokolaryzmem. Wycinam
też gramatyczną nadobecność pierwszej osoby, autor nie
potrafi napisać, że padał deszcz, musi być ZOBACZYŁEM, ŻE PADA... Autorzy,
wydawnictwa proszą, żebym poprawiał ich teksty, czasem też dzwonią z
podziękowaniami, kiedy układając książki, porównają to, co było u mnie w
piśmie z tym, co mają na dyskach i w maszynopisach. Wymiar pracy włożonej w
poprawienie jest czasem przerażający, ale warto to robić. Działy prozy w
"Fantastyce" i "Nowej Fantastyce" miały opinie najlepiej
zredagowanych. No to wrogowie uznali, że trzeba tę opinię popsuć. Popytaj w tej
kwestii laureatów Zajdla, paru z nich bardzo pomogłem. Przy czym nie trzeba być
wielkim pisarzem, żeby to robić, to jest rodzaj służebnej zręczności. Od razu
rozpoznaję znaczące opowiadanie, wymagające jednak pracy. Największe szczęście
jest wtedy, kiedy nic nie trzeba ruszać (tak pisze Sapkowski,
Dukaj, Oramus - jeśli pisze), ale generalnie życie
redaktora nie rozpieszcza, musi się trochę spocić zanim odda prozę do druku.
Inaczej, tak jest w profesjonalnych pismach, sekretariat mu ją odda do
powtórnej redakcji.
Na
początku, w 1982 roku przyjęliście strategię prezentowania powieści w
odcinkach...
- Tak, przy
czym z założenia drukowaliśmy tylko zagraniczne powieści, bo było bardzo dużo
zaległości, sporo tytułów do odwojowania; z taką Mechaniczną pomarańczą na
przykład udało się dopiero tuż przed wybuchem wolności. Na początku koledzy
sami postawili sobie ogranicznik, że powieści polskie nie chodzą, by to mogliby
być znajomi królika albo królik we własnej osobie. Powieści w odcinkach
wydawały się dobrym sposobem zatrzymania czytelnika, drukowaliśmy je w poprzek,
ludzie to sobie wyjmowali, oprawiali, kolekcjonowali. Jak komuna padła, wydawcy
rzucili się na zagraniczne powieści i oczywiście robili to lepiej, natomiast
okazało się wtedy, że autorzy polscy są sekowani, że
polskie nazwiska nie chodzą, no tośmy drukowali więcej opowiadań poprawiając
objętościowy stosunek prozy polskiej do zagranicznej. Było 1:5, to się zrobiło
1:2. Fifty fifty
wywojowałem dopiero za mojej kadencji, a i to nie od razu. Następny krok to
były wielkie teksty polskie, które wchodzą w miejsce powieści albo idą w
odcinkach. W 1991 poszedł w dwu odcinkach Sapkowski
- słynna Granica możliwości o Smoku. W 1995 Irrehaare
Jacka Dukaja - pierwsza wielka polska minipowieść cyberpunkowa, prekursorska wobec Matrixa. W 1998 wstrząsająca minipowieść Opuścić Los Raques
Maćka Żerdzińskiego, którą on potem przerobił na powieść i ukazała się w
prowadzonej przez nas serii u Prószyńskiego.
Mógłbyś
wymienić tych, którzy u Ciebie debiutowali... O, widzę, że się świetnie
przygotowałeś i masz to spisane na karteczce.
- Jak
zaczynałem miałem w notesie nazwiska wszystkich ówczesnych znaczących autorów,
a potem się okazało, że najważniejsi w dziejach pisma będą nieznani wcześniej
młodzi. Hollanek z Wójcikiem warczeli: Maciuś nie
drukuj gówniarzy, drukuj pisarzy. Ale ja wolałem (czytelnik też), trudne,
ciekawe opowiadanie gówniarza, które trzeba poprawić niż tekst starego
rutyniarza, który pisze lewą ręką, nie używając serca i pożytkując ćwierć
głowy. W młodych był dynamizm, nowa jakość. Dobra, debiutowali u mnie -
Baraniecki, Kres, Huberath, Grzegorz Janusz, Janusz
Cyran, Krzysztof Kochański, Konrad Lewandowski, Maciej Żerdziński, Piotr
Górski, Wojtek Szyda, Wit Szostak... Jakby powtórnie
debiutował genialną Bombą Heisenberga Andrzej
Ziemiański, ale zaraz na początku kariery w 2. numerze drukował opowiadanie Zakład
zamknięty. Kto jeszcze - Szczepan Twardoch, Marcin Przybyłek, Maciej
Nowak, Maciej Guzek. Tomek Niewiadomski jako rysownik i scenarzysta Ratmana...
Dukaj...
- Oczywiście, w
lutym 1990, Złotą Galerą. Pomyślałem, że kantuje z tym piętnastolatkiem.
Musi być starszy i dużo mądrzejszy od piętnastolatka - z tym drugim jednak
trafiłem.
A ci,
którzy debiutowali gdzie indziej, a których cenisz? Masz to spisane na innej
karteczce?
- Raczej w
głowie. Była przecież kupa autorów, którzy już praktykowali kiedy
"Fantastyka" dopiero się rodziła. Z młodszych cenię Brzezińską, której
debiutu nie chciałem i była o to wielka skomplikowana awantura, i dopiero
podczas tej awantury dałem ciała, ale parę następnych jej tekstów, które
szczerze cenię, dostałem na łamy. Grzędowicz też nie
u mnie zaczynał, Kułakowska, Kossakowska, chyba jednak Ziemkiewicz miał coś
przed "Fanastyką", podobnie Białołęcka
przed Tkaczem iluzji pokazała coś w "Feniksie", Sapkowski drukował po prasie różne kawałki zanim u nas
błysnął Wiedźminem. Z nowszych autorów to Podrzucki,
Domolewski, także Orbitowski
jednak nie u mnie zaczynał... Jednak jest tego trochę i będzie coraz więcej,
rynek się spluralizował.
Drukowałeś
też autorów, nazwijmy ich... z głównego nurtu.
- Nie za
wielu... Kuczok u mnie chyba nawet debiutował, Cezarego Michalskiego jakiś
fragment drukowałem niedawno, Łysiak chyba, na pewno Korwin Mikke dał miniaturkę literacką ze dwadzieścia lat temu.
Z młodszych
głównonurtowców byli też: Dzikowski, Palmowski...
- Taaak?! Do głowy by mi to nie przyszło, że to główny nurt.
To czemu oni piszą fantastyczne opowiadania, a Błażej Dzikowski w dodatku kieruje
naszym działem publicystyki. Ha, w takim razie trzeba jeszcze wyliczyć
Tuziaka, dostał wyróżnienie w pierwszym konkursie literackim. Palmowski, Domarus byli dla mnie jednymi z wielu młodych ludzi, którzy
przysłali opowiadania, spełniające kryteria druku w "Fantastyce" i "Nowej
Fantastyce". To mnie właśnie różniło od chłopców, od generacji, która
założyła "Feniksa", byłem znacznie mniej ortodoksyjny, znacznie bardziej
otwarty. Nie zawracałem sobie głowy pulpą, nie czytałem samej fantastyki, nie
od niej zacząłem (pominąwszy bajki i baśnie w dzieciństwie), a dochodziłem do
fantastyki, także przez Chestertona, Kafkę, Borgesa,
Orwella a nie tylko przez Verna, Lema, Poego, Wellsa, a potem Dicka i Strugackich.
Czyżbym
popełnił błąd nazywając przed chwilą Kuczoka i Dzikowskiego przedstawicielami
głównego nurtu? Jak właściwie podchodzisz do kwestii nazywania fantastyki
gettem literackim, gorszą siostrą literatury?
- Odróżniam
fantastykę od niefantastyki, ale nie uznaję tego za
podział jakościowy. U Brytyjczyków podobno problem nie istnieje, teoretyczny
problem fantastycznego getta. Robi się literaturę taką i taką. Jasne, pamiętam,
jak się ma Swifta, Stevensona, Tolkiena, Orwella to pojęcie getta przestaje być
oczywiste. Ale to dryfowanie naszych młodych talentów między fantastyką i
głównym nurtem też jest dowodem, że pojęcie getta traci sens. Obecność
Sosnowskiego, Tokarczuk w antologii Dukaja PL + 50.
Wizje przyszłości dowodzi zanikania granic artystycznych. Fakt, że
występują w tej antologii socjologowie jak Staniszkis, Bauman, Wnuk Lipiński,
świadczy o podwyższeniu się wśród fantastów standardów intelektualnych. A
biorąc rzecz ilościowo, porównując nakłady, fantaści dawno już są poza murami
getta.
No to gdzie
ich umiejscowić? Czy to jest część popkultury?
- Przeczytałem
w internecie fajne hasełko: "Wszystko, co wiem o
życiu, wiem z gier RPG". W odpowiedzi na twoje pytanie delikatnie bym je
zmodyfikował - do życia dodałbym sztukę, a RPG zamienił na popkulturę. Słuchaj,
po wielkich ideach XX wieku oprowadzało mnie kino, najwięcej o swojej religii
dowiedziałem się z Przygód księdza Browna Chestertona, a to była
popkultura. Długo za pisarza swojego życia uważałem Conrada, a on robił trochę
tylko podrasowaną artystycznie popularną powieść marynistyczną. Naukowe
paradoksy miałem u Lema i Lewisa Carolla, który
zrobił bajeczkę dla dziewczynki w za krótkiej spódniczce. Wszystkie moje
fascynujące wysokie i niskie lektury wróciły do mnie w erudycyjnych nowelach Borgesa, które w jakiejś tam warstwie są prozą kryminalną.
Tematykę religijną, artystyczny eksperyment miałem w Pulp Fiction Tarantino... Możesz
fantastykę nazwać popkultura, ona od tego nie zmaleje, bo w naszych czasach
popkultura oznacza kulturalne życie.
Ale Borges i zwłaszcza Kafka, do którego się na początku
przyznałeś, chyba nie są z popu.
- No to tu się
otwiera pole do dyskusji, którą, nie wiem, czy zauważyłeś, mamy właściwie za
sobą. No bo jak przeczytasz Kolonię karną Kafki i Karę większą Huberatha to nie znajdziesz między nim żadnej poważnej różnicy.
Bo może cały ten zgiełk z pulpą i nie pulpą, z wysoką i niską, gettem i
głównym nurtem nie ma sensu. Przemiany w fantastyce poszły w tę stronę, że ona
stawia problemy, ma idee, sięga po różne środki artystyczne, wymyka się
precyzyjnym (konwencjonalnym, gatunkowym) podziałom. Musisz stawić czoło
wielości znaczących dokonań artystycznych na tej działce, musisz sobie wyjaśnić
fenomen dość dużego i aktywnego odbioru, musisz to zestawić z jałowymi grami
głównego nurtu, tracącego publiczność. Czy i co da ci tu pojęcie popu, nie
wiem. Znaczy może coś da, ale musisz je sobie przedefiniować. Bo Ewangelie też
były pop.
Sapkowski ostatnio w "Wyborczej" powiedział, że dobra literatura to
jest taka, która się sprzedaje...
- No to się
drażnił. Co on ma powiedzieć, że jest postmodernistą? Ma się chwalić kulturowym
obyciem i sienkiewiczowską frazą. Od tego są studenci, piszący o nim
magisterki i doktoraty na polonistykach w całej Polsce. I zachwyceni nim
zagraniczni tłumacze. Profesor Szpakowska nazywa Wiedźmina bohaterem
conradowskim, z czym ja polemizuję, bo dziesięć lat przed nią uznałem wiedźmina
za bohatera chandlerowskiego. Tu Marlowe,
tam Marlowe - można się pomylić, ale bohater Chandlera i Sapkowskiego sypia z
przeciwniczkami i klientkami, a Conrad był mniej frywolny. Krzywdę, ale w sumie
niewielką, zrobił Sapkowskiemu film. Poważni twórcy w
poważnym teoretycznie "Autografie" Żakowskiego dali straszną plamę
przyznając, że nie znają jego prozy, ale sądząc na podstawie filmu, ona nie
może być dobra. Bardzo byli wymowni, mam to nagrane - odrażająca parada
arogancji, głupoty i niekompetencji. Żakowski jeszcze podkręcał atmosferę za
karę, że Sapkowski nie dał się posadzić przed
kamerami obok reżysera nieudanego, źle zmontowanego filmu i nie chciał robić za
zjawisko socjologiczne. Podtekst tego był jeszcze brzydszy - telewizja
Kwiatkowskiego, która współprodukowała film, poczuła
że jest źle, więc na pisarza spróbowała przerzucić winę. A autorytety jej w
tym pomagały, bo miały z Sapkowskim porachunki jako
mistrzem popkultury, który odbiera im klientelę. Odrażająca manipulacja,
rzygać się chce. Parę lat później panienka z "Wyborczej" za karę,
że nie znalazł dla niej czasu, robi z Sapkowskiego faszystę.
Salon kontratakuje! Żenada.
Jeszcze
pytanie o Twoją politykę autorską. Których swoich autorów - odczytałeś mi tutaj
całą ich masę - uważasz za najważniejszych?
- Najpierw
myślałem o tym wyrazistymi przełomami. To 83, 84 i 85 rok, no to mocna pozycja
Baranieckiego. Potem Oramus - kilka wspaniałych
opowiadań. W 1986 pojawił się Sapkowski, w 1987 Huberath, ale on nie od razu pokazał jak mocne trzyma w
dłoni literackie karty - pierwsze Wrociłeś Sneogg, wiedziałem było znakomite, ale o cztery lata
późniejsza Kara większa to już był szok, po prostu ziemia zadrżała. W
1990 Dukaj, od razu było widać, że to sensacja, potem ostro z nową
socjologiczną fantastyką ruszył Ziemkiewicz, ale najlepsze kawałki z tego nurtu
pokazał już nie na moich łamach, no i ukrył przede mną w "Feniksie" bardzo
ciekawie rozwijającego się Kresa. W połowie lat 90. miałem dużo redaktorskiej
pociechy z Białołęckiej i Lewandowskiego (zdobyli dla
mnie Zajdle), u schyłku tej dekady i na początku
nowej regularnie nokautował nas dobrymi opowiadaniami Andrzej Ziemiański. Cały
czas bardzo dobry był Kochański, znakomicie błysnął Żerdziński, Górski napisał
dwa, trzy genialne opowiadania po czym pogrążył się w bankowości. Więcej nie
dam rady, tu trzeba siąść do roczników, tam tkwi odpowiednik jakichś
siedemdziesiąt tomów antologii prozy, i trzeba spróbować ogarnąć to bogactwo.
A mówię tylko o prozie polskiej.
Na koniec słowo o statusie pisma. W 1997
roku napisałeś, że nie umieszczono Was w katalogu pism kulturalnych. Czy to się
jakoś zmienia?
- Nie wiem, nie
widziałem najnowszego wydania tego katalogu. Mój tekst, o którym wspominasz
poszedł w "Czasie Kultury". Przedrukował go Dariusz Nowacki w książce Była
sobie krytyka, będącej wyborem tekstów z lat 90. Chodzi w sumie o jedno
zdanie na końcu, że tytuły pism, które trzeba przedstawić brano chyba z list
dotacji, a skoro "Nowej Fantastyki" tam nie było, bośmy grosza nie
dostali, no to i w Katalogu nas pominięto. Łatwe szyderstwo, może za łatwe,
ale z prawdą nie kolidowało - reszta tekstu traktowała już serio o specyfice
pisma, o zasługach i powinnościach gatunku, mniej więcej w tym tonie, w jakim
teraz gadamy.
Rozmawiał Piotr Marecki
Piotr Marecki - "Pospolite ruszenie", Czasopisma
kulturalno-literackie w Polsce po 1989 roku, Rozmowy z redaktorami, Korporacja Ha!art, Kraków 2005