Ex Libris 12/1998

 

Piotr Siemion

MAŁY KSIĄŻĘ

 






Antoni Libera
Madame
Znak
Kraków 1998 

Madame, jakże pani jest sentymentalna. Jakże się pani wspina na paluszki, by dorównać Czarodziejskiej górze, tej starszej opowieści o inicjacji w dorosłość i historię. Z jakim zaparciem usiłuje pani przy tym stać się historycznym freskiem o niedawnych lecz dawnych latach, które upływały pod badawczym wzrokiem sekretarza Gomułki i premiera Cyrankiewicza z portretów po obu stronach państwowego godła nad tablicą szkolną. Jak bardzo chciałaby pani przy tym stać się powiewną alegorią słodszą od Małego Księcia, a prócz tego jeszcze romansem o róży i eposem o małoletnim Sir Lancelocie, a jeszcze przy okazji po Conradowsku wymierzyć sprawiedliwość widzianemu światu. Madame, to nie tak.

Narysuj mi baranka, brzmiała prośba do Pilota u Saint-Exupery'ego. Antoni Libera, autor opowieści pod tytułem Madame, dokładnie tak czyni, każąc swojemu bohaterowi zaistnieć w postaci wielomównego, lecz świeżutkiego licealisty z maturalnej klasy warszawskiego liceum anno 1966. Licealista, ze świata znający dom, szkołę i ulicę miedzy nimi, zakochuje się - "po szczeniacku", ale najwyraźniej bez śladu brzydkich nałogów z Kompleksu Portnoya - w oschłej, młodej, wytwornej pani od francuskiego, skądinąd dyrektorce szkoły. Młody człowiek z uwielbieniem śledzi Madame La Directrice, nawiązuje z nią nić porozumienia, zamotuje wąteczek erotyzmu, lecz później traci wszystko, gdy romanistka umyka na Zachód, skądinąd do miejsca, w którym się urodziła i które opuściła na skutek figla rodzinnej historii. Opowieść kończy się nie tyle szczęśliwie, ile znacząco, bo z Zachodu - przemawiającego co dzień w rodzinnym domu chłopca ustami Rozgłośni Polskiej Radia Wolna Europa - bohater otrzymuje od uciekinierki w podarunku wieczne pióro Mont Blanc: włócznię, która posłuży mu w przyszłych literackich pojedynkach na zgnojonej ubitej ziemi peerelu, aż do zwycięstwa.

Madame czaruje publiczność na dwa sposoby, to znaczy sentymentalizuje bohatera i sentymentalizuje historię. Udając Bildungsroman - powieść o dojrzewaniu jednostki - książka Libery dokonuje lobotomii na zbiorowej pamięci, tłumacząc niczym drugie Ogniem i mieczem, że choć czas był groźny, byliśmy - nie licząc izolowanych przypadków - wspaniali, a na szkolnych akademiach ku czci ofiar generała Franco grywaliśmy na pianinie w celach wallenrodycznych i po to tylko, by się znaleźć bliżej naszej pierwszej miłości. Kochamy więc Madame - a że kochamy, dowodem liczne pochlebne recenzje i pierwsza nagroda w konkursie wydawnictwa "Znak" - z tych samych przyczyn, dla których równie mocno, szlachetnie i ślepo pokochalibyśmy każdą współczesną polską książkę mówiącą do nas to samo, co delikatnie naszeptuje Madame: Makabra stalinizmu. Zdziczałe obyczaje. Ubóstwo, szarość, półmrok. Żałosne misteria ludzi biednej, podbitej prowincji, gdzie diabeł mówi dobranoc. Lecz na szczęście: Los to nie wszystko. Liczy się w równym stopniu ogień wewnętrzny, duch. Siła i jasność płomienia. Taki zachwyt nad młodością sprzed lat, taka miłość, są milsze sercu niż brutalne spisywanie na straty czasu, po którym inaczej zostaną tylko mętne wspomnienia smrodu samochodów Syrenka, pąsowego karku Chruszczowa i chropawego głosu gestapowca Brunnera w czarno-białym telewizorze.

W misterium historii wprowadza nas w Madame ścieżką własnych przypadków osiemnastoletni bohater, postać w konsekwencji dość antypatyczna, lecz niekoniecznie wydumana. Dla większego autentyzmu umieszczono na tylnej stronie okładki promocyjny tekst (blurbik, jak mawiają dziś warszawscy wydawcy) zapewniający, iż "tradycyjna narracja, nie pozbawiona wątku sensacyjnego, skrzy się humorem, oczarowuje i wzrusza" oraz maturalną fotografię samego Antoniego Libery, młodzieńca przystojnego, choć może nieco zbyt poważnego. Książkowy bohater jest dzieckiem siedmiorga talentów, bo po mistrzowsku gra w szachy, zna języki, a prócz tego jeszcze śpiewa, tańczy i recytuje, a z pantałyku zbijają go tylko komuniści i pan od majsterkowania dręczący go laubzegą. Z jednej strony jest pocieszające, że w tych samych czasach, kiedy Hłasko z Brychtem i Wojaczkiem zalewali się w trupa, byli też inni, którzy dostawali w liceum oceny bardzo dobre. Gorzej, iż ten młodzieńczy głos brzmi niewiarygodnie, jak sztuczny twór poniewczasie oddający nasz esprit d'escalier. Narrator Madame opowiada o potrzebie marzenia i miłości słowami z literackiej centrali surowców wtórnych. Cierpienie? Zdawałem sobie sprawę, że w mojej sytuacji, osiemnastoletniego młokosa, młodszego od niej o co najmniej dwanaście lat, liczyć na coś więcej niż ukojenie przez słowa było głupotą, wciągającą niechybnie w bagno kompromitacji i piekło upokorzenia. Rozrachunek z epoką? Czas był gorący i zły. Gorący, bo wiele się działo i stało w moim życiu; zły, bo zaborcza władza, po latach względnego umiaru w nękaniu obywateli i rujnowaniu kraju, znów pokazała kły i plugawe oblicze. Koledzy bohatera, ci dobrzy, opisywani są bez cienia ironii jako "młodzieńcze zuchy". Narracja zamyka się w zaklętym kręgu gotowych i niezmiennych fraz, a wskutek tej monodii ma się wrażenie, że bohater, choć mówi sztucznie grubym basem albo znów sztucznie piskliwym tenorkiem, nigdy nie odnajduje własnego głosu i nigdy nie dorasta.

Antoni Libera, człowiek oczytany, beckettolog i (jeśli wierzyć blurbikowi z okładki) autor jednoaktówki, więc zapewne człowiek inteligentny, będzie być może twierdził, że był to wybór świadomy i postmodernistyczny, bo przecież opisywany z perspektywy lat bohater powinien przemawiać mową niedojrzałą i niedojrzale myśleć, jak u Joyce'a przepojona słodyczą romansideł Gerty McDowell, narratorka jednego z rozdziałów Ulissesa. Kłopot w tym, że u Joyce'a Gerty po parunastu stronach milknie (a Leopold Bloom podnosi się z piasku i zapina spodnie), podczas gdy narrator Madame nie poskramia swej rzeczywiście młodzieńczej wielomówności przez czterysta stron. Inne postaci także nie wysławiają się jak rzeczywiści ludzie, choćby osiemnastoletni, wybierając kojące ucho enuncjacje w stylu: I o czym duma nasz pięknoduch samotnie? Jakieś nowe teatrum, ani chybi, obmyśla... Tak przemawiał Miętus czy inny Syfon w Ferdydurke, albo licealiści Adama Bahdaja, ale na pewno nie dealerzy narkotyków w - gierkowskim, nie gomułkowskim - liceum autora niniejszej recenzji. Zresztą, jeśli nawet w 1966 roku istnieli karłowaci Semici, którzy jako przewodniczący szkolnego ZMS-u syczeli: My działamy wyłącznie dla dobra kolektywu. Wiem, że do kpin i błazeństwa macie szczególny pociąg. Lecz nie zrobicie mnie w konia - nie zmienia to faktu, że narracja nie tyle skrzy się humorem, oczarowuje i wzrusza, ile próbuje wygładzić chropowatości historii. Stylizacja dialogu przedzierzga się w sentymentalizację opisu, od czego czytelnikowi robi się błogo.

Jednak tym, co nie pozwala nazwać Madame powieścią i co czyni z tej książki po prostu trochę zbyt rozwlekłe, dość zwyczajne czytadło, jest nie język, lecz osobliwy bezwład anegdoty, której splot nie prowadzi do przełomu ani zrozumienia - krótko mówiąc, do inicjacji bohatera - i która na dobrą sprawę kończy się nijako. Wszystko dzieje się tu w pejzażu abstrakcyjnym i teatralnym. Co pewien czas skrzeczą potwory i strzygi, plują jadem upartyjnieni pedagodzy, nękają lud kanary z MZK i psują młodzież sprzedajni docenci, lecz ma się wrażenie, że historyjki tej związek z historią najnowszą jest dość umowny i że wszystko mogłoby się równie dobrze dziać w Lesie Broceliande, po którym krążą malowani rycerze króla Artura. (Najczęstsze metafory w Madame to błędne rycerstwo oraz szachy, a ulubiony chwyt bohatera to "cięte riposty"). Spod doklejonych historycznych dekoracji (z których wyróżnia się naprawdę mistrzowski opis taksówki marki Pobieda) prześwieca tektura, pakuły zużytych metafor. Jesteśmy w umownej krainie romansu rycerskiego, na obrotowej scenie, po której ludzkie kukiełki krążą wokół narratora niczym planetoidy dookoła globu Małego Księcia.

Pod koniec lektury odnosi się więc mocne wrażenie, że bohater niczego nie zrozumiał, choć przecież dopiero od takiego zrozumienia zaczyna się prawdziwa powieść. Bildungsroman zwykła traktować o pierwszym bolesnym otarciu się o międzyludzkie uniwersum, które czeka za planetoidą B-612, za drzwiami mieszkania rodziców (skądinąd prawie nieobecnych w Madame). Prawdziwej inicjacji towarzyszy ból. Tym różni się na przykład Mały Książę od Chłopców z Placu Broni, że po lekturze Saint-Exupery'ego robi się nam wzruszająco i sennie, i przepełnia nas sentyment do chłopca i baranka, i róży, i nawet do pijaka z kolejnej planetki, podczas gdy u Molnara coś się jednak stało, Nemeczek nie żyje i trzeba go pochować, robotnicy budowlani rozbierają sągi drewna, które były fortecą, a naokoło oniemiałych chłopców (którzy przecież zwyciężyli?!) ze zgrzytem rusza wielka maszyneria dorosłego życia. Coś podobnego, zwielokrotnionego - ta sama rozpędzona śmieciarka rzeczywistości - w doroślejszych książkach dopędzała już innych, Stefana Dedalusa albo wychowanka Törlessa, pozwalając im osądzić ten nagle obnażony świat, który zsyła im klęskę. Przeżycie pozwala im nawet nie tyle zrozumieć, nie tyle odnaleźć jakikolwiek sens, ile po prostu ocenić przerażającą moc tego, co nie jest nami i w czym nam przyszło żyć - na przykład, w gomułkowskiej mikrej rzeczywistości na poły okupowanego, skundlonego kraju, dawno temu.

Nic podobnego nie zdarza się jednak w Madame, chociaż zdarzyć się mogło. Żaden Sancho Pansa nie próbuje odkryć przed błądzącym narratorem prawdziwej istoty wiatraków, choć przecież bohater powinien widzieć, co się właściwie stało równie wyraźnie, jak widzi to czytelnik: starsza kobieta, w której się zakochał licealista, próbując się wyrwać z Polski, wstępuje do partii, fałszuje oficjalne raporty dla francuskich sponsorów nieśmiałego eksperymentu oświatowego i ze zdobytym tą drogą (choć pomogła też randka z dyrektorem ośrodka kultury francuskiej) służbowym paszportem w torebce znika na zawsze, zostawiając wychowanków w punkcie wyjścia, za to bez nauczycielki francuskiego. Płomienne, bombastyczne francuskie wypracowanie, które na jej cześć spisał nasz bohater, posłużyło jej jako podkładka gwoli udowodnienia własnych (i niezasłużonych, bo bohater umiał wszystko dzięki prywatnym korepetycjom) talentów pedagogicznych. Chłopcu, który chce pisać w Polsce po polsku, Madame daje do zrozumienia, że jest idiotą. U końca książki bohater wszystko to już widzi, lecz nadal zachowuje się jak człowiek odporny na fakty, to znaczy jak ktoś, kto nie przestąpił progu inicjacji i woli trwać w bajce. Wykorzystany i pozostawiony tylko z wiecznym piórem w dłoni, kocha i wybacza, więcej - wierny, tworzy po latach dzieło, które, cudem ocalone "z kataklizmu rewizji jaką w jego domu rodzinnym przeprowadziła SB" i przemycone pocztą dyplomatyczną na Zachód, opisuje dawną miłość do Madame. Niespełniona miłość staje się podstawą do stworzenia dzieła o kolejach niespełnionej miłości, a tym samym wszystko wraca do punktu wyjścia. Są rodzaje wierności, które nie pozwalają dojrzeć.

Bohater niczego więc nie zrozumiał, może także dlatego, że od samego początku wszystko wie lepiej i potrafi wszystko nazwać, choć cudzymi słowami. Jego sprzeciw wobec "systemu" jest od początku gotowy, jego walka z tymże systemem od początku ironiczna, wypalona, a miłość od początku skazana (choć może niekoniecznie rzadka: połowa redakcji "Frondy" także kochała się na zabój w dwanaście lat starszej, licealnej polonistce). Nie widać, jak się zmienia jego język, ten wewnętrzny, różny od coraz bardziej perfekcyjnego francuskiego, nie czuje się jego przymusowej ewolucji, która powinna postępować, lecz która ostatecznie ustanie. Zamiast osądu, zamiast pospiesznej dorosłości, bohater woli uronioną nad swym losem łezkę oraz dęte, ułożone z gotowych fraz jak z Wolnej Europy potępienie systemu, tego ohydnego olbrzyma. Lekcja realności, którą uraczyła go Madame jest widocznie zbyt dojmująca, zbyt jasna, i dlatego lepszym wyborem jest takie nauki przesłonić warstewką fałszywej świadomości, zastąpić legendą. W przedostatniej scenie książki bohater układa już na rzecz młodego pokolenia właściwszą wersję tego co zaszło, wersję lepszą. Madame nie uciekła, tylko wyjechała. Romans znalazł nieśmiały finał, za upragnioną granicą. Wszystko wyszło na dobre.

Ale przecież nie wyszło, i czytelnik o tym wie, wiec czemu kłamstwo bohatera, i czemu bajeczka o Małym Księciu z kosmosu tam, gdzie mogła powstać powieść o ludziach, niechby i bardzo młodych, lecz prawdziwych? Być może bohater boi się odpowiedzi, może woli się nie zastanawiać nad swoją przygodą z Madame ani nad tym, do czego zdolni są ludzie, którym los kazał żyć w koszmarze. Szkoda, bo można sobie wyobrazić, że o ludziach dowiemy się więcej w sytuacji, gdy ich odpowiedzią na koszmar są nie "siła i jasność płomienia", lecz oszustwo, ucieczka. Szkoda - lecz tymczasem chłopiec woli z góry przebaczyć swej Madame, zmuszonej widać do krętactwa przez czerwone żmije. Winna była przecież nie Madame, i nie my, osiemnastoletni więc niewinni: winien był system. Tyle tylko słyszy czytelnik, i na plus trzeba zapisać Madame, że mimo to jesteśmy w stanie zadać sobie przy lekturze pytanie, czy może jednak bohater jedynie udaje przed sobą i nami, że nadal nie rozumie, co się stało, i nie ogarnia życiowego doświadczenia zrodzonego z "romansu" z Madame. Sam bohater powstrzymuje się od takich pytań, unika ich wręcz. Woli trwać w połowicznych gestach i westchnieniach, zamiast wykrzykiwać aż do nieba odkrycie, które choć dotyczy tylko osiemnastolatka, wstrząsa podstawami kosmosu i rozwala szkolne dekoracje. Madame pierwszą osobistą katastrofę kwituje szeptem, który koi, usypia, wygładza i zamazuje źródła cierpienia. Tekst niczym pabialgina uśmierza ból, bez którego jednak pozostaje się tylko ironicznym recytatorem świata. I dlatego wypluwa się Madame niczym świadectwo ani zimne, ani gorące - lub też się Madame akceptuje i daje tej książce nagrody w podzięce za prostą historię i niewinne ciepło, które tak lubimy.

 

grudzień 1998






Ex Libris