Kiedy 26 stycznia 2012 roku na ulicach Sosnowca rozlepiono 10 tysięcy plakatów informujących o poszukiwaniu porwanej z wózka półrocznej Madzi, a jej matka Katarzyna W. w telewizji z płaczem błagała kidnapera o oddanie "małej perełki", współczuła jej cała Polska. Policyjny psycholog zachęcał do podrzucenia dziecka w "okno życia". Na adres organów ścigania spłynęły setki listów od osób przekonanych, że zetknęły się z kidnaperem.
Ktoś 24 stycznia (w dniu zaginięcia Madzi W.) leciał samolotem do Londynu i widział młodą parę z dzieckiem, rozpaczliwe płaczącym, "jakby je oderwano od matczynej piersi. Pasażerka w ogóle się tym nie przejmowała, natomiast jej partner niespokojnie rozglądał się wokół. Na pewno porwali cudze dziecko" - informował policję autor listu.
Reporterzy "Dziennika Bałtyckiego" popędzili do słynnego jasnowidza z prośbą, aby "zobaczył", gdzie jest Madzia. Powielona na internetowych portalach odpowiedź brzmiała: "Dziewczynka nie żyje, została zakopana, trzeba szukać w okolicy fabryki z wysokim kominem. Kluczem do rozwiązania zagadki może być słowo zsyp. Za śmierć dziecka odpowiada mężczyzna z najbliższego otoczenia. Przy jego boku stoi kobieta".
Kiedy internauci znaleźli informacje, że Bartłomiej W., ojciec Madzi, rysuje komiksy z dymiącymi pistoletami i mrocznymi postaciami, wielu dziennikarzy nie miało już wątpliwości: mąż Katarzyny W. uczestniczył w porwaniu córki.
Śledczy tych sugestii nie dementowali, choć sprawdzili ojca dziecka - był czysty, używając policyjnego żargonu. Co innego zaprzątało głowy ekipy prokuratora Zbigniewa Grześkowiaka - opis porywacza, przedstawiony 31 stycznia przez Katarzynę W. Bardzo dokładnie zapamiętała przechodnia, który uderzył ją w głowę i porwał niemowlaka z wózka. Ten człowiek miał beżową kurtkę z ciemnymi wstawkami. I rzeczywiście, na nagraniu ulicznego monitoringu było widać matkę pchającą wózek, a za nią opisanego młodego mężczyznę. Po dwóch dniach policjanci odnaleźli tego człowieka. Póki nie sprawdzono jego alibi, został zamknięty w areszcie. Wyrachowanie Katarzyny W., która pomówiła niewinną osobę, nasunęło śledczym podejrzenia, że kobieta łże bez mrugnięcia okiem.
Nie informowano jednak opinii publicznej, aby nie spłoszyć prawdziwego, ciągle jeszcze nieznanego sprawcy zniknięcia dziecka. Coraz więcej dowodów wskazywało na Katarzynę W. Ale ona nie mogła o tym wiedzieć, bo przy swej wysokiej inteligencji zrobiłaby wszystko, aby zatrzeć ślady. Nadal dziennikarze otrzymywali z prokuratury wersję o nieznanym porywaczu, co skłaniało ich do snucia własnych domysłów, niepopartych żadnymi dowodami. W tych przekazach matka dziecka budziła powszechne współczucie.
Wielu autorów listów do organów ścigania zasugerowanych publikacjami prasowymi wierzyło, że do śmierci dziecka przyczynił się jego ojciec. "Chciałbym prokuratorowi otworzyć oczy - napisał właściciel Biura Interwencji Obywatelskiej - było tak: Bartek trzymał niemowlę, Katarzyna uderzyła w tył główki. Zanieśli martwe dziecko w przygotowane już miejsce, on zagrzebał, a później na ulicy rąbnął ją w tył głowy, aby upozorować porwanie".
Wskazywano też inne tropy: "Chciałabym podzielić się swoimi spostrzeżeniami i swoją intuicją, która nigdy mnie nie zawodzi - napisała pewna mieszkanka Zawiercia. - Matka Madzi obracała się w kręgach kościelnych, zatem porwanego dziecka trzeba szukać w klasztorach. Może w Częstochowie, w okolicy Jasnej Góry? Ja pewnego wieczoru przysnęłam i śnił mi się zakonnik przepasany białym sznurem, jak zakopywał Madzię łopatą".
Mieszkaniec Kościerzyny ustalił, że sprawcą śmierci dziewczynki jest dwudziestopięcioletni Fryderyk D., pracujący jako nauczyciel wychowania fizycznego w Sosnowcu: "To było jego dziecko, zależało mu, aby pozbyć się dowodu, uniknąć kłopotu z płaceniem alimentów. Dwudziestego czwartego stycznia przyjechał do mieszkania Katarzyny W. i za jej zgodą uderzył główką córki o futrynę drzwi. Wieczorem zakopali zwłoki w lesie. Moje informacje są wiarygodne. Liczę na nagrodę".
Śledczy zdecydowali się na eksperyment procesowy: Drugiego lutego matka Madzi jeszcze raz przeszła z wózkiem trasę z domu do miejsca, gdzie upadła, rzekomo uderzona przez porywacza. Prześledzenie trasy z zegarkiem w ręku ujawniło dużo nieścisłości w wyjaśnieniach podejrzanej. Nic nie zgadzało się czasowo.
Katarzyna W. czuła, że pali się jej grunt pod nogami, i nim została ponownie wezwana na przesłuchanie, w nagranej dla telewizji rozmowie z detektywem Krzysztofem Rutkowskim wyznała, że: Madzia nie żyje, w domu wyśliznęła się jej z kocyka i upadła na próg...
- Zrobiła takie fik - zanosiła się płaczem Katarzyna W. - Mój maleńki aniołek.
- Potem jeździłaś z nią po parku?
- Nie wiedziałam, co robić.
Ciągle lejąc łzy, kobieta jeszcze raz uciekła się do kłamstwa. Wskazała nieprawdziwe miejsce ukrycia zwłok.
Dopiero policjanci nakłonili ją do wyznania, że martwa córka leży zakopana w zdziczałej części sosnowieckiego parku. Ale nie od razu pochwalono się tym sukcesem z obawy, aby podejrzana (na razie o nieumyślne spowodowanie śmierci dziecka) nie zmieniła swoich wyjaśnień. Nagranie słynnego detektywa robiło karierę w internecie, a policjanci z katowickiego wydziału kryminalnego zbierali dowody udziału Katarzyny w ukryciu zwłok dziecka. Podejrzana nie została dopuszczona w to miejsce, aby nie twierdziła potem, że jej ślady pochodzą z czasu, gdy przeprowadzano eksperyment. Matka Madzi mimo wrodzonej skrupulatności nie ustrzegła się błędów - w pobliskiej pryzmie śniegu pozostawiła niedopałek papierosa i rękawice robocze, w których grzebała ciało córki. Włókna z tych rękawic znaleziono później na ubranku Madzi.
Katarzyna W. trafiła do aresztu.
Wysłała stamtąd do męża list:
"Moja dusza cierpi niesamowicie bez Ciebie, ten smutek jest nie do zniesienia. Nie ma Ciebie, nie ma Madzinki, nie ma mnie. Spraw mój Aniele, abym znalazła w sobie iskrę do życia bez niej. Boże, przepraszam Kotku, przez nieuwagę odebrałam ją nam obojgu. Nie mam odwagi żyć dalej w takim świecie, ranić Cię sobą. Pochowaj mnie Kotku z Madzią. Będziemy Ci pomagać z tamtego świata".
Próba samobójstwa okazała się demonstracją. Aresztantka rozpuściła w wodzie trochę proszku do mycia naczyń i udała, że połknęła. Nie zgodziła się na badanie lekarskie. Współtowarzyszce z celi wyznała, że nagrana przed kamerą rozmowa z Rutkowskim o wyśliźnięciu się Madzi z kocyka była przez nich oboje ustawiona.
Więzienny świadek przedstawiła matkę Madzi jako osobę cyniczną, skupioną na własnym ego. "Nie była załamana, zdjęcia córki pokazywane w telewizji nie robiły na niej żadnego wrażenia, jedyne, co ją interesowało, to jak się ubrać na pogrzeb dziecka, bo będą kamery. Chwaliła się, że wkrótce ukaże się o niej książka, już podpisała umowę. Na wiadomość o otrzymaniu przepustki zeskoczyła z pryczy, wykrzykując: A jednak ich wychujałam!..."
Po pogrzebie Madzi podejrzana nie wróciła do więzienia. Razem z mężem zamieszkała w apartamencie wynajętym przez opiekującego się nimi Krzysztofa Rutkowskiego. Oboje wciągnął wir medialnych wystąpień. Katarzyna zmieniła kolor włosów, udzielili z mężem wywiadu dla telewizyjnego programu informacyjnego.
Wkrótce Katarzyna W. uciekła z apartamentu, bo nie chciała się poddać badaniom wykrywaczem kłamstw. (Poprzedniej nocy sprawdzała w internecie, jak oszukać wariograf). Mężowi zostawiła na łóżku list, który natychmiast trafił do dziennikarzy: "Nie mogę patrzeć, jak przy mnie umierasz. Jestem przyczyną Twojej udręki, przepraszam, ale nie dam rady z tym tak dalej żyć. Kochanie, to był tragiczny wypadek. Nie wiedziałam, co robić, ratowałam ją, ale bez skutku. Potem jeździłam z nią po parku i tam zakopałam. Byłam jak z kamienia, dopiero na ulicy straciłam przytomność".
Wiadomość o zamierzonym samobójstwie podniosła temperaturę listów, wysyłanych na adres katowickiej policji i prokuratury. Większość nadawców broniła matkę, która na skutek nieszczęśliwego wypadku straciła jedyne dziecko. Siedemdziesięciosześcioletnia mieszkanka Nowej Huty opisała swoją historię - 55 lat temu uderzyła w pupę półrocznego synka, bo wszedł na dopiero co umytą podłogę i nagle dziecko straciło przytomność. Przywróciła je do życia dopiero zaalarmowana sąsiadka. "Przypuszczam, że matka Madzi, widząc bezwładne dziecko po upadku, wystraszyła się tak bardzo, że nie pomyślała o wezwaniu pogotowia" - przekonuje prokuratora autorka listu.
Korespondentka z Poznania, przedstawiająca się jako trenerka osobowości, prorokowała, co się stanie z Katarzyną W. Otóż, nie poradzi sobie w psychologicznym klinczu, w którym się znalazła. Ta nieszczęsna kobieta jest naznaczona śmiercią. Madzia przyszła na świat na chwilę i wróciła tam, gdzie jest jej lepiej. Teraz zabierze matkę.
Z wielu listów pisanych przez kobiety wylewała się nienawiść do mężczyzn.
O Bartłomieju W. jako sprawcy nieszczęścia jego żony pisały per "samiec", "zwierzogłów". "Z chęcią założyłabym mu pętlę na szyję" - ekscytowała się jedna z autorek.
Detektyw Krzysztof Rutkowski ogłosił, że nakręci film o historii Madzi i jej rodziców od momentu, gdy państwo W. wzięli ślub. Tytuł filmu Napiętnowani sugerował obronę słynnej pary z Sosnowca. Katarzyna W. poczuła się tak pewnie, że gdy następnego dnia - 9 maja - Prokuratura Okręgowa w Katowicach ogłosiła decyzję o przedłużeniu śledztwa do końca lipca, kobieta postanowiła, że sama będzie informować opinię publiczną w jej sprawie. I wysłała do kilku dziennikarzy propozycje wywiadu za pieniądze.
W jednym z nich oskarżyła swoich teściów. Ci nie pozostali dłużni - oświadczyli, że ich synowa jest osobą wyrachowaną i bez serca. Nie wierzą w jej łzy wylane nawet w tak dramatycznej chwili, gdy wyznawała Rutkowskiemu o wyśliźnięciu się dziecka z jej objęć. Katarzyna W. udawała roztrzęsioną, zrozpaczoną matkę; gdy chwilę później słodziła herbatę, nie upuściła z łyżeczki nawet jednej drobiny cukru.
Matka Madzi 23 maja znów pokazała się publicznie, tym razem na premierze książki Wybaczcie mi, której jest główną bohaterką. Autorka - redaktor naczelna dwutygodnika "Gala" - napisała story o dzieciństwie rodziców nieżyjącej Madzi, którzy mieli ojców alkoholików. Na skutek protestów czytelników książkę wycofano z sieci sprzedaży.
Wkrótce przesłoniły ją aktualniejsze sensacje. Katarzyna W. ogłosiła, że zamierza się rozwieść. "Super Ekspres" wydał pamiętnik Bartłomieja W.
Tymczasem tempo oficjalnego śledztwa musiało spowolnieć, a przyczyna takiego stanu rzeczy nie mogła się wydostać z prokuratorskiego gabinetu. Nawet za cenę wieszania psów na oficerach dochodzeniowych przez dziennikarzy i odbiorców medialnych relacji.
Aby zweryfikować wersję przedstawioną przez Katarzynę W., musieli wypowiedzieć się biegli lekarze, a zwłaszcza patolodzy. Niestety, zamarznięte zwłoki trzeba było najpierw bardzo ostrożnie rozmrozić. Następnie zbadać między innymi tomograficznie, potem jeszcze histopatologicznie, bo w pewnej chwili pojawiła się hipoteza (jak się okazało mylna), że dziecko miało raka mózgu. To wszystko wymagało czasu, co najmniej kilku tygodni. Pójście na skróty - rozcięcie podczas sekcji szyjnego odcinka kręgosłupa, niosło ryzyko bezpowrotnej utraty ważnych dowodów.
Oczekiwano też na odpowiedzi biegłych w hipotetycznej kwestii, czy nieudolna reanimacja dziecka przez matkę mogła spowodować jego śmierć. Katarzyna W. twierdziła, że Madzia upadła na wysoki próg, w rozpaczy próbowała ją ratować. I nieświadomie tylko zaszkodziła dziecku - doszło do ostatecznego nieszczęścia.
Z drugiej strony, prokuratorzy już wiedzieli (opinia publiczna jeszcze nie), że kobieta w ostatnich tygodniach przed śmiercią dziecka wpisywała w internecie takie hasła: jak zabić bez śladów, nieumyślne spowodowanie śmierci, dochodzenie policyjne w razie zaczadzenia, zasiłek pogrzebowy po śmierci niemowlaka.
Mieli też inne poszlaki. Przede wszystkim pamiętnik podejrzanej, znaleziony podczas rewizji w jej domu. Jeszcze będąc w ciąży, Katarzyna W. pisała, że nie chce tego dziecka, nienawidzi go, jest przerażona wyglądem swego zmieniającego się ciała, macierzyństwo zmarnuje jej młode lata. Po porodzie stwierdziła: "Zakochanie w mężu przeszło. Teraz jestem tylko sprzątaczką, praczką, opiekunką. To dziecko - koszmar mojego życia".
Badanie psychiatryczno-psychologiczne wykazało patologiczną skłonność Katarzyny do kłamstwa i manipulacji. A także niezdolność do przeżywania takich uczuć, jak wstyd, poczucie winy. Potwierdził to misjonarz ze wspólnoty religijnej, gdzie Katarzyna przed ślubem sprzątała pokoje gościnne. - Mówiła - zeznał zakonnik - że studiuje, brała nawet wolne na inaugurację roku akademickiego. Gdy wydało się, że kłamie, przeszła nad tym do porządku dziennego. Pewnego dnia zniknęła bez wyjaśnienia...
Wreszcie przyszła odpowiedź od biegłych. Ich zdaniem mała Madzia była celowo duszona, co spowodowało ostre niedotlenienie mózgu, jego obrzęk i śmierć.
Wpisy Katarzyny W. w pamiętniku i internetowej wyszukiwarce, analiza jej połączeń telefonicznych oraz punktów logowań telefonu komórkowego nabrały nowego znaczenia. Prokuratura w Katowicach zdecydowała się 13 lipca postawić podejrzanej zarzut umyślnego pozbawienia życia córki. Informację podano na konferencji prasowej.
Od tej chwili prokurator nie stwarzał przeszkód, aby dziennikarze mogli się zapoznać z aktem oskarżenia. Ale chętnych było niewielu. Ci, którzy nagłaśniali sprawę od początku, kwestionowali rzetelność postępowania przygotowawczego albo tracili zainteresowanie tematem.
Według wysłanego do sądu aktu oskarżenia Katarzyna W. przez kilka dni przymierzała się do zamordowania córki. Najpierw planowała otrucie dziecka czadem. W nocy, gdy mąż pojechał do pracy, uśpiła małą w łóżeczku i dołożyła do pieca, przymykając drzwiczki. Po zawieszeniu na drzwiach koca przeszła do drugiego pokoju. Ale Bartłomiej W. niespodziewanie wrócił do domu, gdyż źle się poczuł. Słysząc otwierane kluczem drzwi, Katarzyna zdążyła przewietrzyć mieszkanie i wziąć córkę na ręce.
Następnie planowała podać dziecku pigułkę gwałtu lub posłużyć się eterem - w internecie szukała porady, jak to przyrządzić samemu. Ostatecznie postanowiła Madzię udusić, pozorując upadek niemowlaka na podłogę.
Jej przygotowania do zabójstwa 24 stycznia były przemyślane krok po kroku. Najpierw prośba do teściów, aby wzięli Madzię na noc, gdyż chciałaby iść z Bartkiem do znajomych. Po godzinie 13.00 mąż zniósł po schodach wózek z rzeczami dziecka. Spieszył się, gdyż musiał jeszcze z kolegą pójść do zakładu pracy. Po drodze chciał podwieźć żonę do rodziców. Odmówiła pod pretekstem, że zapomniała dziecka nakarmić. On jednak czekał w samochodzie, chciał się upewnić, czy wszystko w porządku. Gdy żona wjechała wózkiem na zaśnieżony chodnik, pomachał jej.
Ledwo samochód zniknął za zakrętem, Katarzyna W. zawróciła. (W śledztwie będzie tłumaczyła, że po pieluszki. Kłamała - paczka pampersów tkwiła w kieszeni wózka). Weszła do mieszkania, rozebrała córkę i rzuciła nią o próg. Dziecko nadal żyło, więc udusiła je, ściskając krtań.
Zdaniem prokuratury motywem działania kobiety była chęć ukarania męża, którego posądzała o niewierność.
Konferencja publicznego oskarżyciela nie została przyjęta przez większość dziennikarzy życzliwie. Zarzut zabójstwa uznano za niewiarygodny, sklecony naprędce, w rywalizacji z prywatnym detektywem. Pod naciskiem opinii publicznej sąd odrzucił wniosek o tymczasowe aresztowanie podejrzanej. Wywołało to zdumienie wielu prawników. Katarzyna W. była chyba jedyną osobą w Polsce, która z tak poważnym zarzutem nie znalazła się pod kluczem. Zwłaszcza że od początku mataczyła.
Oskarżona - nadal przebywając na wolności, w roli matki boleściwej - udzielała licznych wywiadów, w których lekceważąco odnosiła się do zarzutów prokuratury. Ona morderczynią? Czy nikt nie widzi jej cierpienia? Codziennie chodzi na grób dziecka, a ponadto łączy się z Madzią duchowo w czasie pełni księżyca. Wtedy czuje jej obecność, jakby trzymała córkę na ręku.
Wkrótce kobieta przestała się meldować na policji. "Super Express" opublikował sesję zdjęciową Katarzyny W. w stroju bikini na koniu. Fotografie opatrzył podpisem: "Wreszcie mam czas na swoje pasje".
Policja wytropiła kobietę w krakowskim nocnym klubie go-go, gdzie zarabiała, tańcząc na rurze. Zdążyła uciec przed aresztowaniem w okolice Białegostoku. Tym razem przydało się nagłośnienie tragicznej sprawy Madzi. Miejscowi wypatrzyli w opuszczonej chacie matkę dziecka ukrywającą się z pewnym młodym mężczyzną i donieśli na posterunek. Katarzyna W. trafiła do więzienia.
Proces toczył się szybko, po kilku tygodniach zapadł pierwszy nieprawomocny wyrok - 25 lat więzienia. Prokurator złożył apelację, domagając się dożywocia. Uważał, powołując się na opinie biegłych psychologów, że w przypadku skazanej nie ma szans na resocjalizację, takiej osobowości nie zmieni, jak się wyraził, terapeutyczne wycinanie różyczek z papieru ani pogadanki z więziennym wychowawcą. Jednakże wyrok się uprawomocnił.
* * *
Ostatnia odsłona tego reality show odbyła się w lipcu 2015 roku w Sądzie Najwyższym, gdzie trafiły kasacje (prokuratora i obrońcy) od wyroku dla Katarzyny W.
Już w holu, przed rozpoczęciem rozprawy, na kilkudziesięciu uzbrojonych w kamery dziennikarzy spadła zła wiadomość - nie będzie skazanej, tylko reprezentujący ją adwokat Arkadiusz Ludwiczak, który domaga się powtórzenia procesu, "bo nie udało się ustalić mechanizmu śmierci".
Skierowano zatem obiektywy na sędziów, ale było wiadomo, że newsa z tego nie będzie. Gdyby nie powaga sali sądowej, kamerzyści wycofaliby się na korytarz zaraz po ogłoszeniu, że kasacje zostały odrzucone. - Nie rozwijaj kabli. Tu już nic nie da się ugrać - usłyszałam szept operatora do swego pomocnika.
Również żaden z kilkudziesięciu obecnych na sali reporterów nie notował, co mówi sędzia w uzasadnieniu wyroku, choć starała się używać jak najprostszego języka. Dziennikarską publiczność nie interesowały rozważania prawne.
Tak oto odszedł w archiwalny niebyt proces, którym żyła cała Polska. Jak obliczono w Press Service Monitoring Mediów, na etapie śledztwa ukazało się na ten temat ponad 26 tysięcy publikacji.
Po zejściu z łamów gazet i telewizyjnego ekranu sprawa matki sześciomiesięcznej Madzi trafiła na seminaria dla studentów prawa. Nie tylko jako casus częściowo poszlakowego procesu, ale przede wszystkim jako przykład manipulowania opinią publiczną przez podejrzaną, dziennikarzy, odbiorców medialnych wiadomości, a także prywatnego detektywa.