Newsweek POLSKA - numer 02/2003
Wojciech Maziarski, Michał Karnowski
Polityka sięgnęła bruku
Nie ma jasnej definicji patologii. Ale to, co zrobiliśmy z naszym życiem publicznym, na pewno przekroczyło już próg normalności.
Jeden z najpotężniejszych ludzi w polskim biznesie filmowym, człowiek będący gwiazdą salonów towarzyskich i politycznych III Rzeczypospolitej, w biały dzień przychodzi do redaktora największej polskiej gazety i proponuje: "Kup pan ustawę". Próbuje negocjować warunki, wyznacza cenę, podaje konto. Mówi, że przychodzi w imieniu "grupy trzymającej władzę". Wybucha skandal, bo Adam Michnik propozycję Lwa Rywina nagrywa i po sześciu miesiącach - ale właściwie dlaczego dopiero po sześciu? - publikuje w "Gazecie Wyborczej".
To już nie przypadek, to kolejny sygnał, że patologia zawładnęła Polską. Dotarła do najwyższych szczebli struktury społecznej i państwowej. Elity polityczne, które w założeniu miały reprezentować wyborców i podlegać społecznej kontroli, wyemancypowały się i zaczęły pasożytować na organizmie RP. Traktują państwo jak łup do podziału po kolejnych wyborach. Dobro publiczne zostało podporządkowane interesom grupowym poszczególnych koterii partyjnych, które rywalizują ze sobą o wpływy. Do tych środowisk lgnie biznes, potrzebujący wsparcia politycznego dla swoich interesów. Do polityków garną się szefowie potężnych grup przestępczych, traktujący dostęp do władzy jako gwarancję bezkarności. I wreszcie wokół tych znaczących graczy wiruje chmara podrzędnych cwaniaczków, awanturników i snobów. A nad wszystkimi unosi się zapach pieniędzy. Czy dowiemy się, kto przysłał Rywina i dokąd miały trafić pieniądze? Prokuratura na polecenie ministra Grzegorza Kurczuka rozpoczęła śledztwo w tej sprawie. Przesłuchane mają być osoby, których nazwiska padły w tekście "Wyborczej". Czy jednak prokuratura zdoła dojść prawdy? Czy będzie jak w Watergate, czy raczej, jak to u nas zwykle bywa, wszystko rozmyje się - patrz sprawy Polisy, inwigilacji partii politycznych za rządów Suchockiej czy rzekomego zbierania kwitów na Kwaśniewskiego przez AWS. Mechanizm umierania takich spraw jest podobny i prosty - śledztwo zwykle trwa miesiącami, temat schodzi z czołówek dzienników, w końcu prokuratura z braku dowodów po cichu umarza postępowanie. Nie ma winnych. A za kilka miesięcy ci sami ludzie wystąpią w kolejnej farsie politycznej na pierwszych stronach gazet.
Amerykańscy neokonserwatyści, jak Irving Kristol,
poszukujący ratunku dla degenerujących się demokracji, twierdzą, że grupy
wpływów zawłaszczyły dla siebie całe państwa. Coraz wyższe koszty
prowadzenia kampanii wyborczych spowodowały, że politycy stają się zakładnikami
pieniędzy i koncentrują się na ich zdobywaniu - albo od wielkiego biznesu, którego
w Polsce wciąż mało, albo poprzez próbę budowania własnych zapleczy
finansowych. Poszczególne firmy polityczne, jak nazywa takie partie Kristol,
zaczynają konkurować między sobą nie o wyborców, ale o pieniądze. Coraz więcej
czasu poświęcają własnym interesom i coraz mocniej są odizolowane od realiów
i potrzeb społecznych. Bezrobocie oraz bezpieczeństwo to największe polskie
problemy społeczne - zobaczmy, ile czasu i uwagi poświęcił im Sejm w
ostatnim roku w porównaniu z innymi zagadnieniami - np. ustawie o radiofonii
albo reformie służb specjalnych, polegającej na wymianie dawnych agentów na
"swoich". Ile czasu politycy strawili na powoływanie spółki Cukier
Polski, tworzenie nowych zapisów w ustawie lustracyjnej czy dziwaczne
inicjatywy ministra zdrowia Mariusza Łapińskiego. Nie wiemy, o co chodzi w większości
tych projektów, ale wiemy, że dla polityków są ważniejsze od naszych
problemów.
Wyborcy stają się klasą zapomnianych. Obok niej na naszych oczach rodzi się
natomiast nowa kasta społeczna. Nietykalni. Uważają się za właścicieli
Rzeczypospolitej. Przekonani są, że stoją ponad prawem obowiązującym zwykłych
obywateli. I rzeczywiście, coraz częściej pozostają bezkarni - niczego nie
można im udowodnić i niczego zarzucić.
Gdy w połowie 2001 roku liderzy PO ujawnili oświadczenia majątkowe, okazało się, że były prezydent Warszawy Paweł Piskorski, który nie ma nawet czterdziestu lat, posiada ponad 300 tys. zł, działkę o powierzchni 2,4 ha (własność żony i jej matki), kilka mieszkań, akcje i kolekcję antyków. Media wyceniły jego majątek na pół miliona dolarów. Pytany przez dziennikarzy, jak zgromadził taki majątek, działając przez cały czas tylko w polityce, Piskorski odpowiedział: grałem na giełdzie i handlowałem antykami. Urząd skarbowy to potwierdził, ale polityk nie ujawnił opinii publicznej żadnych dokumentów. Kilka miesięcy później Piskorski zbiedniał: właścicielką części jego dóbr została żona Aleksandra.
Podobnie było, gdy dziennikarze wytropili, że minister obrony narodowej Jerzy Szmajdziński ma 300 tysięcy złotych pożyczki niewiadomego pochodzenia. - Pożyczyłem od przyjaciół - odpowiedział minister i odmówił ujawnienia ich nazwisk.
Nietykalnych, jak sama nazwa wskazuje, tykać i pytać nie wolno. Oni sami natomiast mówią bez ogródek, żądają i sięgają po publiczne jak po swoje. Ich język jest prosty i wulgarny, jak słowa zabitego ministra sportu Jacka Dębskiego, który w wywiadzie prasowym cytował rzekomych szantażystów, mających się domagać: "Znajdź kwity na Kwaśniewskiego, bo jak nie, to my znajdziemy kwity na ciebie".
Ci ludzie nie boją się kompromitacji i społecznego potępienia. I słusznie - bo jak wykazała praktyka, od sankcji społecznej groźniejsza jest dla nich zemsta ze strony partnerów ze świata przestępczego. W końcu to nie społeczny ostracyzm przerwał polityczno-finansową karierę Jacka Dębskiego, lecz strzały oddane przez wynajętego bandziora. Opinia publiczna nie była nawet specjalnie zdziwiona, że w chwili zabójstwa były minister i biznesowy partner gangsterów jadł kolację w knajpie z luksusową dziwką i znanym dziennikarzem. To w końcu normalne. Taki jest skład społeczny elit III Rzeczypospolitej.
Nie tak miało być. Nie takie były plany i nadzieje. Czy pamiętają Państwo tamten entuzjazm i zaangażowanie? Tłumy walące w 1989 roku drzwiami i oknami do siedzib Solidarności i komitetów obywatelskich. Te kolejki licealistów, studentów, ludzi w średnim wieku i emerytów, domagających się, by dać im coś do roboty, cokolwiek - mogą rozklejać plakaty, roznosić ulotki, parzyć herbatę dla działaczy. Oczywiście wszystko za darmo, dla sprawy. Taki był klimat tamtej epoki i wielu osobom wydawało się, że te standardy moralne będą obowiązywać w III RP.
Jeszcze w czasach rządu Tadeusza Mazowieckiego powszechne
było przekonanie, że uda się stworzyć państwo obywatelskie. Nie przypadkiem
do terminu "gospodarka rynkowa" dodawano wówczas określenie
"społeczna". Powstał wtedy nawet specjalny fundusz Mazowieckiego -
przekształcony później w Fundusz Daru Narodowego - na który obywatele wpłacali
dobrowolne datki. To miała być wspólna, obywatelska kasa III RP, służąca
zaspokajaniu potrzeb tych, którzy wymagają pilnego wsparcia. Entuzjazm
wyczerpał się i fundusz zlikwidowano w roku 1992. Dziś słowo
"kasa" budzi całkiem inne skojarzenia - przywodzi na myśl raczej wspólne
interesy Dębskiego i gangstera "Baraniny" niż szczytne plany z czasów
tamtego premiera.
Jeszcze w czasach rządu Tadeusza Mazowieckiego powszechne było przekonanie, że
uda się stworzyć państwo obywatelskie. Nie przypadkiem do terminu
"gospodarka rynkowa" dodawano wówczas określenie "społeczna".
Powstał wtedy nawet specjalny fundusz Mazowieckiego - przekształcony później
w Fundusz Daru Narodowego - na który obywatele wpłacali dobrowolne datki. To
miała być wspólna, obywatelska kasa III RP, służąca zaspokajaniu potrzeb
tych, którzy wymagają pilnego wsparcia. Entuzjazm wyczerpał się i fundusz
zlikwidowano w roku 1992. Dziś słowo "kasa" budzi całkiem inne
skojarzenia - przywodzi na myśl raczej wspólne interesy Dębskiego i gangstera
"Baraniny" niż szczytne plany z czasów tamtego premiera.
Program polityczny, z jakim Polska wchodziła w epokę III RP, dawał nadzieję na stworzenie państwa, które będzie służyło wszystkim obywatelom, a nie tylko wąskiej grupie władców. W większości europejskich demokracji powstała klasa urzędnicza, nie tylko przekładająca i stemplująca papiery, ale będąca też swoistym bezpiecznikiem, buforem między klasą polityczną a resztą społeczeństwa.
I u nas aparat państwowy poniżej szczebla ministrów miał być odpolityczniony i wyłaniany z szeregów korpusu cywilnego, kształconego w Krajowej Szkole Administracji Publicznej. Odpolitycznione miały być media publiczne. Pamiętają Państwo prezesa Radiokomitetu Andrzeja Drawicza, który mawiał, że dziennikarze wchodzący do gmachu TV powinni zostawiać legitymacje partyjne w portierni? Prywatyzacja miała odebrać politykom dostęp do "kasy" i doprowadzić do wyłonienia się klasy średniej, będącej depozytariuszem etosu obywatelskiego. Budowa samorządu miała doprowadzić do narodzin obywatelskich społeczności lokalnych, które będą się rządzić same, bez ingerencji ze strony partii i warszawskich elit. Właśnie tak miało być.
Jednak stopniowo, pod presją różnych grup interesu, cele i ideały z początków III RP poszły w niepamięć. Dziś państwo jest traktowane przez pazerne elity jak łup polityczny. I znów, jak w zamierzchłych czasach PRL, nabiera aktualności wiersz Wisławy Szymborskiej, która tak pisała o relacjach między elitą władzy a społeczeństwem: Między nimi i ludem miały być tylko drzewa, to tylko, co się w liściach przemilczy i prześpiewa.
Między nimi i ludem. A tu mosty zwodzone, a tu wąwóz z
kamienia (...) Kristol przekłada słowa poetki na język politologów, mówiąc
o demokratycznym kryzysie autorytetu. Obala popularne twierdzenie, że brak
zaufania społecznego i niechęć do uczestniczenia w życiu publicznym to wytwór
popkultury. Nie, to produkt uboczny umacniania klasy nietykalnych. We współczesnym
świecie każdy indywidualnie podejmuje decyzje, gdzie i w jakim stopniu chce być
aktywnym obywatelem, i każdy uzależnia to od tego, czy czuje, że jego działania
przynoszą efekty. Jeżeli widzi, że każde działanie natychmiast staje się
łupem klasy politycznej, ingerującej we wszystkie dziedziny życia, od samorządów
po kulturę, to szybko się wycofuje. Polacy w coraz mniejszym stopniu wierzą,
że w tym kraju można coś jeszcze załatwić bez płacenia okupu nietykalnym.
Według sondażu CBOS (z sierpnia 2001 roku) aż 68 procent ankietowanych
twierdzi, że korupcja jest w Polsce wielkim problemem. Dziesięć lat wcześniej
opinię tę podzielało 33 procent pytanych. Polska spada w międzynarodowych
rankingach, które oceniają przejrzystość prawa i życia polityczno-
gospodarczego. W 1997 roku "antykorupcyjny" ranking organizacji
Transparency International dawał nam dość wysoką 29. pozycję (im wyższa
pozycja, tym mniejsza skala korupcji), w roku 2000 już 43. (na 91 miejsc).
Zdaniem wielu organizacji monitorujących walkę z patologiami skala korupcji w
Polsce jest zastraszająca. Taką opinię zawiera m.in. ubiegłoroczny raport węgierskiego
Open Society Institute (Instytutu Społeczeństwa Otwartego) omawiający
zjawisko korupcji w dziesięciu państwach kandydujących do UE.
Dwa lata temu wstrząs wywołała informacja zawarta w raporcie Banku Światowego, że ustawę w Polsce można kupić. Podano nawet cenę - 3 miliony dolarów za zmiany w prawie dotyczącym gier losowych. Jak mówi Grażyna Kopińska, dyrektor programu Przeciw Korupcji Fundacji im. Stefana Batorego, coraz wyraźniej widać, że nasila się opisane w tamtym raporcie zjawisko tzw. state capture, czyli zawłaszczanie państwa i prywatyzowanie jego struktur.
- Prawo tworzone przez Sejm i inne urzędy państwowe coraz częściej powstaje na zamówienie silnych grup interesu - mówi Kopińska.
Dziś argument "dobra publicznego" w ogóle przestał się pojawiać w publicznej debacie. Dla nowej epoki charakterystyczna jest postawa Jarosława i Lecha Kaczyńskich, którzy w pełni podzielają przekonanie, że wejście do Unii Europejskiej ma fundamentalne znaczenie dla przyszłości Polski, lecz dla doraźnych korzyści politycznych gotowi są zaryzykować los kraju, puszczając oko do eurosceptyków. W dzisiejszej Polsce ton nadają osoby pokroju Andrzeja Leppera, pomstującego na Wojciecha Mojzesowicza, który zrezygnował z członkostwa w klubie Samoobrony, a przecież przydzielono mu najlepszy pokój w hotelu sejmowym.
Równie typowa dla dzisiejszej rzeczywistości jest argumentacja szefa Klubu Parlamentarnego PSL Zbigniewa Kuźmiuka, który w czerwcu powiedział "Rzeczpospolitej", że kłopoty z wyborem prezesa radia naruszają prawa PSL, bo "dotąd prezesa telewizji publicznej rekomendował SLD, a prezesa radia - PSL". Nikt nie przyznał jaśniej niż Kuźmiuk, że nowa kasta właścicieli rozparcelowała kraj i poszczególne działki oddała we władanie różnym ekipom partyjnym, czyli dokładniej - firmom partyjnym.
Po każdych wyborach przez Polskę przejeżdża polityczna
miotła, która zwalnia stanowiska dla swoich. Mianowania polityczne zeszły już
grubo poniżej poziomu wojewodów, a rok temu do ustawy o służbie cywilnej
wpisano artykuł pozwalający powoływać dyrektorów z pominięciem procedury
konkursowej. - Przepis stał się furtką do omijania konkursu - mówił
"Rzeczpospolitej" szef służby cywilnej Jan Pastwa. Wprowadzono go na
rok i 1 stycznia 2003 r. przestał obowiązywać, jednak nadal można obsadzać
p.o. dyrektorów departamentu albo wydziału w urzędzie wojewódzkim i ich zastępców.
W ubiegłym roku pierwszy raz nie wszyscy absolwenci Krajowej Szkoły
Administracji Państwowej otrzymali oferty pracy. Tak jakby ich apolityczność
była wręcz przeszkodą.
Po każdych wyborach przez Polskę przejeżdża polityczna miotła, która
zwalnia stanowiska dla swoich. Mianowania polityczne zeszły już grubo poniżej
poziomu wojewodów, a rok temu do ustawy o służbie cywilnej wpisano artykuł
pozwalający powoływać dyrektorów z pominięciem procedury konkursowej. -
Przepis stał się furtką do omijania konkursu - mówił
"Rzeczpospolitej" szef służby cywilnej Jan Pastwa. Wprowadzono go na
rok i 1 stycznia 2003 r. przestał obowiązywać, jednak nadal można obsadzać
p.o. dyrektorów departamentu albo wydziału w urzędzie wojewódzkim i ich zastępców.
W ubiegłym roku pierwszy raz nie wszyscy absolwenci Krajowej Szkoły
Administracji Państwowej otrzymali oferty pracy. Tak jakby ich apolityczność
była wręcz przeszkodą.
O najbardziej intratne posady, na przykład w oddziałach terenowych Agencji Restrukturyzacji i Modernizacji Rolnictwa, toczy się zacięty bój między poszczególnymi koteriami partyjnymi. Tak zacięty, że w niektórych powiatach umowy o podziale stanowisk między SLD i PSL zawarto na piśmie. Nieważne, że formalnie powinny decydować konkursy i fachowość. Wprawdzie politycy koalicji rządzącej zaprzeczają istnieniu takich dokumentów, ale faktem jest, że większość stołków objęli ludzie z partyjno-towarzyskiego nadania. Agencja buduje właśnie potężne struktury do obsługi systemu IACS, czyli Zintegrowanego Systemu Zarządzania i Kontroli, który ma zinwentaryzować polskie rolnictwo i określać nadziały unijnych pieniędzy. Kiedy prasa informuje o kolejnej kuzynce czy koledze prominentów zatrudnianych na podstawie międzypartyjnej umowy, szef rządu i szef agencji powtarzają: "To pojedyncze przypadki". W Świętokrzyskiem tych "pojedynczych przypadków" wystarczyło, by ludźmi SLD i PSL obsadzić wszystkie kierownicze stanowiska 12 powiatowych oddziałów Agencji. W spółkach skarbu państwa roi się od takich menedżerów. Choćby prezes Zakładów Chemicznych Police Krzysztof Żyndul, który ma za sobą karierę PRL-owskiego milicjanta oraz szefa ochrony szczecińskiego hotelu Radisson.
Nietykalni nawet nie ukrywają, do czego służy im władza. Andrzej Piłat, wiceminister infrastruktury i szef mazowieckiego SLD, zapowiedział, że nie pozwoli skrzywdzić "naszych ludzi" - czyli działaczy SLD - którzy zostaną zwolnieni z pracy w samorządzie, gdy PSL stworzył w Sejmiku Samorządowym koalicję z prawicą. "Ponieważ pieniędzy na nowe miejsca pracy nie ma, wykorzystamy te, które są i na które mamy wpływ - w instytucjach podległych wojewodzie, w Mazowieckiej Kasie Chorych, w instytucjach, które podlegają rządowi. Panowie z PSL będą musieli tu ustąpić miejsca naszym ludziom" - stwierdził Piłat w "Trybunie". Prosto, szczerze, bezpośrednio.
To przykłady z ostatniego okresu, kiedy u władzy
znajduje się koalicja SLD-PSL. Jednak prawica - dziś w opozycji - sprawując władzę,
postępowała podobnie. Wszyscy mamy w pamięci chociażby skandal z angażowaniem
pieniędzy spółek skarbu państwa - a więc de facto funduszy publicznych - w
TV Familijną, czyli w partyjną telewizję prawicy, stanowiącą zagłębie
stanowisk do obsadzenia przez prawicowych krewnych.
Pamiętają Państwo Stanisława Alota, zwykłego nauczyciela z prowincji, który
nie miał żadnego doświadczenia w kierowaniu wielkimi firmami, aż nagle został
szefem ZUS-u? Albo Władysława Jamrożego, zwykłego lekarza z prowincji, który
najpierw został szefem PZU, a potem Totalizatora? Akurat Jamroży siedzi teraz
w areszcie pod zarzutem przekrętów, co każe przypuszczać, że osiągnęły
skalę daleko wykraczającą poza to, co dziś w Polsce uznaje się za
dopuszczalną normę. Albo - co równie prawdopodobne - że nie dzielił się łupami.
Nowa kasta, kiedy przypomina się jej o społecznych potrzebach, coraz częściej daje wyraz irytacji. Minister Łapiński czy minister finansów Kołodko obrażają się na media. Odmawiają komentarzy czy nawet tłumaczenia się przed opozycją w parlamencie. Nasz zapomniany świat przestaje dla nich istnieć. A kiedy zbyt natrętnie daje o sobie znać, politycy ograniczają ostatnie bastiony niezależności. Jednym z nich miała być Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji. Miała chronić media publiczne przed naciskami ze strony polityków. Przy jej powstawaniu powoływano się na chwalebny przykład angielskiej Independent Television Commission. Dziś Rada stała się narzędziem, za pomocą którego członkowie nowej kasty sprawują kontrolę nad światem mediów elektronicznych, kontrolę cyniczną i ostatnio nawet już nieskrywaną.
Włos z głowy nie spadł sekretarzowi rady Włodzimierzowi Czarzastemu po ujawnieniu, że sugerował nadawcom, by wybrali inwestora, którego im wskaże. Od tego może zależeć przedłużenie koncesji - miał sugerować. - Powiedział, że to niedobrze, gdy na inwestora wybraliśmy Agorę. Zapowiedział problemy i oto są - mówił Maciej Strzelecki, szef Twojego Radia Wałbrzych. Problemy to dość poważne: Twoje Radio Wałbrzych musiało zamilknąć, bo Rada nie przedłużyła mu koncesji. Szef krakowskiego Radia Blue FM Andrzej Lenart, które spotkał ten sam los, mówi wprost: - Krajowa Rada jest dla mnie złodziejem i paserem.
Podobny rak toczy telewizję publiczną. - Jest pod kontrolą pewnego układu politycznego - przyznał kilka miesięcy temu rzecznik praw obywatelskich Andrzej Zoll. Janusz Rolicki, b. naczelny "Trybuny", ujawnił, że w pierwszej połowie 1998 r. co wtorek w gabinecie Leszka Millera spotykali się wysocy rangą przedstawiciele władz TVP i PR oraz szefowie lewicowej prasy, by wspólnie ustalać strategię propagandową. - Miller mówił, co ważnego zdarzy się w nadchodzącym tygodniu, a reszta to notowała - ujawnił Rolicki.
Gdyby ktoś nam opisał dzisiejszą Polskę w roku 1989 - nie uwierzylibyśmy. Uznalibyśmy, że to opowieść o życiu skorumpowanej republiki bananowej gdzieś w Trzecim Świecie. Od tamtej pory jednak zdążyliśmy się już tak przyzwyczaić do tego, co nas otacza, że nie czujemy się szczególnie zbulwersowani. W ciągu dekady nasze normy się rozmyły.
Ostatni przykład to ustawa o biopaliwach. Obie strony:
zarówno lobby przemysłu naftowego, jak i właściciele wielkich przetwórni
zaangażowali wyspecjalizowane firmy pracujące na ich rzecz, próbowały też
wykorzystać dziennikarzy. W efekcie Sejm uchwalił ustawę, która zmusza
klientów - chcą tego czy nie - do kupowania produktu grupy producentów, właścicieli
gorzelni związanych z politykami albo wręcz będących członkami rządzących
partii. Na kilometr pachnie to manipulacją i przekrętem oraz ogranicza wolność
wyboru, jaka w systemie rynkowym przysługuje obywatelom. Niewątpliwie sprawa
kwalifikuje się do Trybunału Konstytucyjnego, podobnie jak niedawny skandal z
deklaracjami majątkowymi.
Jak mówi Grażyna Kopińska, w dziedzinie lobbingu w Sejmie panuje kompletny
brak reguł. Nie wiadomo, kto jest lobbystą, a kto ekspertem, kto przemawia w
czyim imieniu i występuje w czyim interesie. - Jak słyszę, na posiedzeniach
komisji zasiadają osoby, przyprowadzane przez posłów, przedstawiane jako
eksperci, choć później okazuje się, że to osoby pracujące na zlecenie
jakiejś firmy - mówi szefowa programu przeciw korupcji.
Jeden z takich przypadków "Newsweek" opisał w grudniu ubiegłego roku. Profesor Witold Modzelewski wymyślił poprawkę do ustawy o nieuczciwej konkurencji, która odebrała hipermarketom prawo do wydawania bonów. Najwięcej zyskała na tym firma Sodexho, która zajmuje się dystrybucją bonów towarowych - można je wymieniać na towar w 11 tysiącach sklepów. Profesor Modzelewski w Sejmie występował jako niezależny ekspert. Śledztwo "Newsweeka" wykazało jednak, że jednocześnie pracował na rzecz firmy Sodexho.
Podobnie postąpił poseł poprzedniej kadencji Karol Działoszyński z Unii Wolności. Na jego wniosek Sejm w 1998 roku uchwalił nakaz korzystania z zestawu głośno-mówiącego podczas rozmów przez telefon komórkowy w trakcie prowadzenia samochodu. Wkrótce potem okazało się, że Działoszyński jest właścicielem firmy zajmującej się m.in. handlem tego typu urządzeniami.
- Wspólnym elementem tych wszystkich spraw jest powiązanie tych, którzy uchwalają ustawy, z tymi, którzy z nich korzystają; tych, którzy mają ścigać przestępców, z tymi, którzy mają być ścigani. To wszystko się coraz bardziej zamazuje - mówi "Newsweekowi" Julia Pitera, szefowa polskiego oddziału Transparency International.
W kraju, gdzie sukces i zawarcie transakcji jest wszystkim, metody, jakimi się do tego dochodzi, są drugorzędne. Poseł nie musi się liczyć ani z językiem, ani z powszechnie obowiązującą moralnością. Może kłamać, jeździć po pijanemu, defraudować. Na naszych oczach kasta polityczna tworzy swój własny kod niemoralności, w którym bezkarny znaczy "lepszy". Amerykański politolog Daniel Bell w latach 80. ostrzegał, że produktem ubocznym nietykalności klasy politycznej musi być rosnąca przestępczość.
Politycy tworzą swoistą modę na bezkarność - szybko zaciera się nam różnica między Lwem Rywinem grającym mafioso czy mafioso grającym polityka. Bagsik pojawiający się w hotelu sejmowym w towarzystwie polityków nikogo tam nie dziwił. Coraz częściej okazuje się, że są to ludzie z tego samego towarzystwa - znają się, spędzają ze sobą czas, są ze sobą na ty, bywają w tych samych miejscach, knajpach, klubach, prowadzą ze sobą jakieś mętne interesy, co wyszło na jaw przy okazji śmierci b. ministra Dębskiego.
Czasem wręcz status polityka czy urzędnika państwowego
i status przestępcy harmonijnie łączą się w jednej i tej samej osobie. Były
poseł AWS Marek Kolasiński siedzi w areszcie podejrzany o wyłudzenie, we współpracy
z mafią pruszkowską, kilkudziesięciu milionów złotych podatku VAT i
kolejnych kilkudziesięciu milionów kredytów bankowych. W ostatnim dniu
kadencji poprzedniego Sejmu poseł zbiegł za granicę, wykorzystując paszport
dyplomatyczny. Został zatrzymany na Słowacji i przekazany Polsce. W tej samej
sprawie aresztowany jest były senator Aleksander Gawronik. Podejrzany o łapówkarstwo
Zbigniew Farmus, asystent AWS-owskiego wiceministra obrony, został w 2001 r.
zatrzymany przez UOP na promie do Szwecji w czasie ucieczki z kraju. Afery, które
wszędzie na świecie skończyłyby się dymisją rządu, u nas załatwiane są
jednym pokazowym procesem. Inni pozostają wśród nietykalnych - w lepszej
klasie.
Czasem wręcz status polityka czy urzędnika państwowego i status przestępcy
harmonijnie łączą się w jednej i tej samej osobie. Były poseł AWS Marek
Kolasiński siedzi w areszcie podejrzany o wyłudzenie, we współpracy z mafią
pruszkowską, kilkudziesięciu milionów złotych podatku VAT i kolejnych
kilkudziesięciu milionów kredytów bankowych. W ostatnim dniu kadencji
poprzedniego Sejmu poseł zbiegł za granicę, wykorzystując paszport
dyplomatyczny. Został zatrzymany na Słowacji i przekazany Polsce. W tej samej
sprawie aresztowany jest były senator Aleksander Gawronik. Podejrzany o łapówkarstwo
Zbigniew Farmus, asystent AWS-owskiego wiceministra obrony, został w 2001 r.
zatrzymany przez UOP na promie do Szwecji w czasie ucieczki z kraju. Afery, które
wszędzie na świecie skończyłyby się dymisją rządu, u nas załatwiane są
jednym pokazowym procesem. Inni pozostają wśród nietykalnych - w lepszej
klasie.
Do lepszej klasy chciał wkraść się trener z Malborka, który 13-letnią Justynę zmuszał do stosunków płciowych. Prokuratura zamiast zająć się zażaleniem rodziców, gubiła dokumenty i nie chciała przesłuchiwać świadków. Przyjęła za to kilkadziesiąt zeznań świadków trenera. Sprawa przeciwko trenerowi Justyny trafiła w grudniu do sądu tylko dlatego, że w końcu tą aferą zainteresowała się TVP i "Gazeta Wyborcza". Wszystko inne zawodzi, a przede wszystkim wymiar sprawiedliwości.
Jeżeli coś jeszcze różni Polskę od całkowicie skundlonej sceny politycznej Ukrainy czy Rosji, to właśnie chyba tylko wolne media. W opisywanych aferach nie tylko wskazywały na anomalie, ale też od czasu do czasu dobiły się o sprawiedliwość, jak to było w przypadku prokuratora Hopa.
Ale i tu pojawia się coraz więcej zagrożeń. Niewybredne próby ograniczenia siły mediów poprzez nowelę ustawy o radiofonii i TV. Naciski polityczne na słabsze media. Jak choćby przypadek "Nowin Nyskich", gdzie na polecenie Prokuratury Rejonowej w Prudniku policja dokonała przeszukania w redakcji tygodnika. Zdaniem dziennikarzy był to odwet i próba zastraszenia dziennikarzy za opisywanie afer osób rządzących miastem. Prokuratura oskarżyła także redakcję "Kuriera Porannego", który rzekomo miał odmawiać drukowania sprostowań podlaskiego Urzędu Wojewódzkiego. Sąd szczęśliwie przyznał jednak rację dziennikarzom - pisma urzędu miały charakter publicystyczny, a nie sprostowań faktów.
Siła prasy zależała od jej niezależności i społecznego
zaufania, wynikającego z nieprowadzenia przez redakcje własnej polityki. Kiedy
radia i telewizje stają się zakładnikami polityków albo kiedy słyszymy, że
"Gazeta Wyborcza" wstrzymuje się z opublikowaniem jako pierwsza
rewelacji o arcybiskupie Paetzu molestującym księży, bo to niepolityczne, czy
pół roku czeka ze sprawą Rywina, bo to zaszkodzi Unii Europejskiej, zaczynamy
zadawać sobie pytanie, z czym jeszcze czekają gazety. I z jakich powodów? I
czy aby same redakcje gazet nie stają się częścią nowej klasy nietykalnych,
podejmując taką grę.
AFERA RYWINA