Piotr Siemion
PERSPEKTYWY ROZWOJU MAŁYCH MIASTECZEK
Andrzej Stasiuk
Dukla
Wydawnictwo Czarne, Czarne 1997
Polska pełna jest małych miasteczek, teatrzyków świata z rynkiem pośrodku, z restauracją, kościołem i pustym, obsmarowanym graffiti cokołem po sowieckim dziale pancernym. Małe miasteczka zagubione w olszynowych dżunglach Podlasia albo skulone u stóp świętokrzyskiej kordyliery, każde z żużlowym placem, na którym prychają pekaesy, każde z ruskim bazarem pełnym świecideł i wierteł, okolone pierścieniem wiosek i przysiółków, małe Jeruzalem z koszami na śmieci w kształcie pordzewiałego pingwina. Dziś po trosze kryją swój liszajowaty splendor za parasolami z napisami Prince i EB. Tak dojmujące, że zatrzymują nie tylko wzrok. Miasteczka są jak lokalna polska odmiana grawitacji, którą usiłują co rusz przemóc pisarze - astronauci próbujący prędkości ucieczki, hen poza miasteczkowe orbity, którzy potem wracają po wielkim łuku, bolidy ponad czerwonymi dachami i dzwonnicami wciąż tego samego miasteczka. Rozprawa z miasteczkiem jest dla opisującego siłowaniem się z bytem, pojedynkiem z sobą samym i sobą samą, przymiarką do zrozumienia wszechrzeczy, spojrzeniem w zwierciadło. Co z tego, że zwierciadłem jest odpustowe, kieszonkowe lusterko z Kevinem Costnerem czy wzdętą silikonem Claudią Schiffer na odwrocie? Dla patrzącego obraz będzie przecież ten sam w każdym lustrze.
Stasiuk zjechał tu, do Dukli, skoro świt. Dotelepał się okazją, albo okrakiem na odrapanym motorze MZ. Teraz siedzi w peteteku, ćmi papierosa i macza magdalenkę pamięci w piwie leżajskim. Wokół niego, jak nartniki po kałuży, przemykają się mali ludzie, krzątają się od jednego kłopotu do drugiego, drapią się w głowę. Stasiuk nie jest jednym z nich, chociaż ubiera się podobnie i pali te same papierosy z targu. Jest przechodniem, który jednak czegoś szuka w tym leśnym Rzymie? Czemu zadziera głowę w kierunku zielonej czapy Cergowej, po co ogląda sowieckie cekaemy w miejscowym muzeum i barokowe sarkofagi w farze? Stasiuk bierze Duklę w palce i ogląda ją pod światło. Tyle uwagi, pochylenia nad tym miejscem, które - sam to pierwszy przyzna - nie jest niczym takim nadzwyczajnym. Dziwny z niego flaneur, w okolicy, w której nie ma paryskich pasaży.
Zamiast brać się za kolejną paryską czy galicyjską choćby opowieść, Stasiuk - starszy dziś od Hłaski i od Hłaski ciekawszy - próbuje między pięknymi, czarnymi okładkami Dukli czegoś więcej. Chce on zedrzeć małomiasteczkową polepę, brudny kożuch codzienności i spojrzeć na to, co czeka po drugiej, gwiaździstej stronie miasteczka, stronie domyślnej, świętej, niepowszedniej. Jego projekt to wydrążyć studzienkę w głąb bytu, po to, aby objąć, pojąć, zrozumieć Duklę, siebie, mroźną beskidzką noc. Bo słowo "Dukla" oznacza ponoć właśnie próbny szybik, tunelik w głąb. Będzie to medytacja samotna, bo gdzieś zniknęli, może zmożeni kacem, towarzysze z Białego kruka i będzie to medytacja śmieszna, bo w końcu - cóż Dukla? Macondo na zimno, niepoważne małe miejsce bez cudów. Alternatywy wobec Dukli oczywiście istnieją, także w najnowszej prozie polskiej. Możemy na przykład, powtarzając jak mantrę w ślad za Bursą, że w dupie mamy małe miasteczka, ruszyć prosto do Paryża, wpierw w adidasach Podhale, a potem i w złotych sandałkach, utożsamić się z wielojęzyczną cyganerią wegetującą wesoło na "socjalu" pod hasłem, że my zdies' emigranty i tym sposobem, przefarbowując samych siebie, zlikwidować tę Duklę jako problem. Możemy również obrócić nazbyt aż realną Duklę w ponadrealny zaścianek, nazwać go Prawiekiem i siłować się z magicznym realizmem w nadziei, że ze stłuczenia dzbanka i przemarszu Armii Czerwonej powstanie wreszcie pełnokrwisty epos. Ale na szczęście możemy jeszcze pójść za Stasiukiem, usiąść koło niego, kiedy o czwartej nad ranem, zły i zziębnięty, siada za kierownicę i rusza w tej niepełnej ciemności, pomiędzy widmami lasów i domów, drogą, która jest jak spiralne schody wielkiej wieży, ku Dukli. Nie będzie fabuły, nie będzie historii, będzie niebo i miasteczko tam, gdzie gęste niebo odrywa się od horyzontu. W tym pęknięciu widać blask innego świata. Tam właśnie będzie Dukla.
Pośrodku świata jest miasteczko, ale co znaczy "świat"? Widać już płoty, drzewa, syf, rupieciarnie na podwórzach - to wszystko jest, tkwi na swoich miejscach, lecz żadna z tych rzeczy nie rzuca jeszcze cienia. Ludzie, szarobure postaci z zarostem albo w kanarkowym nylonie, gumofilce. Stasiuk krąży wokół tych dukielskich konstelacji, drąży ów świat na oślep, szukając gwiaździstego znaczenia. Wspomina dziadka, wiejskiego strażaka w złotym hełmie. Przypomina sobie plecy dziewczyny, jej oddech, sprężystą, ustępliwą powłokę świata doznaną po raz pierwszy tyle lat temu, że nie pamiętają tego nawet zżółkłe firanki w dukielskim peteteku. Ogląda białe obłoki nad stacją w Tarnowcu. Krąży po zimowych wzgórzach nad Duklą, oglądając krwawe żebra, poprzedniej nocy rozwłóczone przez wilki. Jest jeszcze relacja z wycieczki na Słowację, gdzie nic się nie działo i wszyscy też pili piwo. Jest minireportaż z wizyty Jana Pawła II w Dukli, po której na rynku został rządek niebieskich automatów telefonicznych, a tłum pił oranżadę. I wtedy, i w każdym kolejnym obrazie, niewiele się dzieje - jak zawsze, gdy umysł staje ponad krawędzią nieznanego.
Czego Stasiuk nie mówi, to tego, że Dukla jest cmentarzyskiem. Czyta się Duklę jak Sklepy cynamonowe po Shoah - na tyle długo po Shoah, że zatarły się ślady Demiurga i Księgi nad wzgórzami i chałupinkami, i jest tylko to, co jest, zima, odpust, wino w sklepie, las stoi tam, gdzie stał. Po miejscowych Żydach został popiół i mur synagogi, po banderowcach fundamenty chałup i osmolone belki cerkiewki. Po nich, nieobecnych, przyszedł inny świat. Dukla nie jest Drohobyczem, w którym dla Brunona Schultza każdy gest małego chłopca, każde szaleństwo Ojca było tylko odbiciem gestów i czynów o wiele większych, wyprorokowanych w jedynej Księdze, kotwicy wszelkiego znaczenia i wszelkiego, krokodylego i cynamonowego stworzenia. Ale kiedy o Dukli opowiada Stasiuk, musi znaczenie świata wymotywać sam, i sam układał słowa i melodię opowieści. O czym śpiewali Łemkowie, żeby się dowiedzieć, trzeba by jechać pod Koszalin albo za dolnośląski Lubin. Cmentarze austro-węgierskich piechurów na wzgórzach nad Duklą zarasta las - tamtego imperium może nawet w ogóle nie było? Mały polski barok zakryto wypalankami w drewnie i korzenioplastyką, zawieszono wpierw plakaty BHP, a potem reklamy niemieckich lodów.
Ale dzisiaj już nie w tym rzecz, więc i nie o to idzie Stasiukowi, żeby ustawiać sobie skansen, opowiadać o skrzypkach na dachu czy o Łemkach. Gdy powracam do Dukli nie obchodzą mnie dyliżanse, ani Żydzi, ani reszta. Interesuje mnie tylko to, czy czas jest artykułem jednorazowego użytku jak, dajmy na to, higieniczna chusteczka Povela Corner z Tarnowa. Tylko to. Nie ma księgi, nie ma wspólnych znaczeń, jest za to bardzo dużo przemijania, jedne rzeczy z innymi łączy już i spaja tylko światło księżyca, niepokojące i białe, nie wspólny werset. I stąd Stasiukowy niepokój, bo gdzie księżyc, a gdzie my? Dukla to świat jedyny, ten nowy właśnie, brzydki lecz podmalowany, wstrząsany drgawkami disco-polo, bezkierunkowy, okrutny, chędogi - i jedyny. To on, ta konstelacja rupieci i byle jakiego życia u stóp obojętnych, objętych wiatrem grzbietów Niskiego Beskidu, musi wystarczyć za całą wykładnię bytu, istnienia i sensu. Tu trzeba znaleźć własny język, i nie tylko język: samemu trzeba spróbować zrozumieć, co naprawdę wynika z krzątaniny, krajobrazu, nieba, za którym może także coś jest?
Najciekawsze w Dukli jest to, w jaki sposób, niczym jednym prędkim ciosem ołówka w skroń, Stasiuk ukatrupił polski małomiasteczkowy kompleks, każący się odżegnywać od małych miasteczek, hałaśliwie jak Bursa czy dziś Gretkowska, którzy krzyczą, że małe miasteczka mają gdzieś, albo subtelnie i z troską, jak wówczas gdy pisarka wzdłuż rozjeżdżonego gościńca, który idzie wzdłuż wiochy, próbuje sadzić Marquezowskie migdałowce. Można i tak, ale nie odda się w ten sposób Dukli sprawiedliwości, a Dukla - jak każde z ludzkich miejsc - na sprawiedliwość zasługuje. I po to właśnie Stasiuk-narrator chodzi po trzech ulicach karpackiej Ultima Thule. Ten niewielki spacer jest przemierzaniem wszystkich ludzkich spraw aż po ostatni, najdalszy horyzont.
Nie znam dzisiejszych polskich pisarzy, którzy by z równym uporem drążyli skorupę postpeerelowskiej rzeczywistości w poszukiwaniu nie ilustrowanych przygód i nie odpustowych mitów lecz - ni mniej ni więcej - czystego absolutu. Stasiuk wie, że jest to trochę misja Don Kichota i śmieje się (on, samozwańczy "czereśniacki Budda"), lecz idzie tam, gdzie idzie, a po drodze mu przez Duklę właśnie.
Dobrze byłoby tu napisać coś o języku Dukli, który na pewno jest językiem doświadczonego pisarza, ma swoją potoczystość i swoje osobne klimaty, i wdzięk sprawnej, niewymęczonej prozy, lecz zwłaszcza w wypadku książki takiej jak Dukla, nie można i nawet się nie da rozdzielić warsztatu od przedmiotu, nad którym się pochyla autor. Dukla jest kształtem Dukli, i tyle. Bezwiednie wchodzi więc Stasiuk w ten sam zagajnik znaczeń, w którym mieszkał inny poeta zwiedzający ruinki Dukli, Miron Białoszewski. Białoszewski też pochylał się nad sarkofagiem Amalii w dukielskiej farze, i też, jak Stasiuk pół wieku później słyszał, jak jego fraza przeplata się z wyciem wilków na stokach nad miasteczkiem. Lecz pomimo tych podobieństw, poetycki mikroteatrzyk Białoszewskiego nawet w dukielskim plenerze był osobny i samoswój, podczas kiedy Dukla Stasiuka jest dialogiem, spowiedzią, wyjściem ku drugiemu człowiekowi, ławkową komunią we wspólnym zdejmowaniu opornego kapsla z piwnej flaszki Istnienia. Toteż słychać w Stasiukowym głosie jeszcze czyjś głos i czuje się w uwadze, z jaką śledzi Duklę i Duklan, jeszcze inne skupienie: to samo mianowicie, z jakim pylne place małych imperiów opisuje Kapuściński. Dla Kapuścińskiego każde takie miejsce jest ważne i godne uwagi, nawet jeśli jest tropikalną trupiarnią albo dziurą na irańskiej czy workuckiej prowincji. Kapuścińskiego nie ciekawią pejzaże, bardziej ciekawią go tamtejsi ludzie - i może najbardziej dzięki temu potrafi zaciekawiać opowieścią o miejscach, powiedzmy, mało ciekawych. Podobny talent zaczyna być udziałem Stasiuka, który po okresie burzy, naporu i prozy idącej w stronę Psów II, już od Opowieści galicyjskich próbuje się zatrzymać, zastanowić, znaleźć nowy głos, i - jak Kapuściński - spokojnie opowiada o życiu, które jest Duklą, ludzkim światem, małym miejscem, w którym się odbija ludzki i nieludzki kosmos.
Dobrze się czyta Duklę, książkę pełną pięknych pasaży i czarno-białych, niepokojących ilustracji Kamila Targosza - tak dobrze, iż co rusz do niej wracam. Znam przecież te strony, chodziłem po Niskim Beskidzie w czasach, kiedy w Dukli było więcej wilków niż Kevina Costnera - ale byłem za mały, żeby Duklę docenić, a potem wyjechałem jeszcze dalej. A dziś ją pamiętam, coraz lepiej, bo Stasiuk mi wszystko przypomniał. Domy, stoki, petetek, traktory. Wszystko wraca na miejsce: nad Cergową zawisa upał, Stasiukowi ludzie klną i żyją, prawdziwi, tacy sami. Nawet mieszkając daleko od Dukli można ich spotkać, choćby w tylnych rzędach liniowców LOT-u, kiedy Podkarpacie wyrusza za ocean. Chłopy do roboty, babcie hodować wnucki. Lecom. Gdyby mogli, to by zapalili. Lecimy dziesięć godzin, w inny świat, w ten sam wszechświat. Potem wysiadamy, przepychamy się przez Immigration, każde ze swoją Duklą w pamięci.
maj 98
Ex Libris