"Arcana", nr 3/1999
CEZARY MICHALSKI
Ćwiczenia z bezstronności
ARGUMENT ZE
ŚWIADECTWA
De Maistre i Dostojewski. Dwa przeciwne stanowiska w sporze o
karę śmierci. Argument Dostojewskiego: nikt, kto zobaczy wykonanie wyroku
śmierci, nie będzie mógł dłużej akceptować tej kary. Odnajdujemy ten argument
na początkowych stronach Idioty. Dostojewski formułuje go tak, jak może
to uczynić wyłącznie człowiek bez reszty przekonany o słuszności własnego
stanowiska.
Książę Myszkin
opisuje beznamiętnie, drobiazgowo, nie narzucając się, najpierw pytającemu go o
to kamerdynerowi, a później zainteresowanym tematem córkom generała Jepanczyna, scenę wykonywania wyroku śmierci:
Widziałem
egzekucję w Lyonie, we Francji... na szafot prowadzą
schodki: przed samymi schodkami skazaniec nagle zaczął płakać, a był to
człowiek silny i odważny, podobno wielki złoczyńca. Przez cały czas był przy
nim kapłan, nie odstępował go ani na krok, i na wózku za nim jechał, i wciąż
mówił wątpliwe
jednak, czy tamten słyszał: zaczyna słuchać, a trzeciego słowa już nie
rozumie... Wstępując na schody był bardzo blady, a kiedy już stanął na
szafocie, zrobił się nagle biały jak papier, całkiem jak biały papier do
pisania. Nogi mu zapewne słabły i kostniały, i mdło mu się robiło
jakby
go dusiło w gardle i zarazem łaskotało czy panie odczuwały
kiedykolwiek w chwili przerażenia albo w jakichś strasznych okolicznościach,
kiedy rozsądek nie opuszcza człowieka, ale nie ma już żadnej władzy?
... kiedy skazaniec zaczynał słabnąć, duchowny czym prędzej, takim
szybkim ruchem i bez jednego słowa, podsuwał mu od razu krzyż do samych ust,
taki maleńki krzyżyk, srebrny, czteroramienny podsuwał często, co
chwilę. I gdy tylko krzyż dotykał ust, skazaniec otwierał oczy i znów na parę sekund
jakby się ożywiał, i nogi szły. Całował krzyż z łapczywością, śpieszył się z
całowaniem, tak jakby się śpieszył nie zapomnieć o czymś, co mu jest potrzebne
na zapas, na wszelki wypadek: wątpię jednak, czy w owej chwili można to nazwać
przeżyciem religijnym. I tak było aż do samej deski...
...Zabić za
morderstwo to kara niewspółmiernie duża w stosunku do samej zbrodni. Zabójstwo
na mocy wyroku jest bez porównania okropniejsze niż zabójstwo dokonane przez
bandytę. Ten kogo bandyci zabijają, mordują w nocy, w
lesie albo gdzieś tam, niewątpliwie ma jeszcze nadzieję uratowania się, ma ją
do ostatniego momentu. Były wypadki, że komuś poderżnięto gardło, a on jeszcze
łudził się nadzieją, próbował uciekać albo błagał o litość. A tu całej tej
ostatniej nadziei, z którą umierać jest dziesięć razy lżej, pozbawiają
człowieka z całą pewnością; tu jest wyrok, i w tym, że z całą pewnością nie
uniknie się jego skutków, tkwi cała ta okropna męka, od której nie ma nic na
świecie silniejszego... Kto powiedział, że natura ludzka zdolna jest znieść to
bez obłąkania? Po co ten gwałt ohydny, niepotrzebny, bezcelowy? Może istnieje
taki człowiek, któremu przeczytano wyrok, dano się pomęczyć, a potem
oznajmiono: "Idź, zostałeś ułaskawiony". Tylko taki człowiek mógłby coś
niecoś opowiedzieć...
Dostojewski
był tym człowiekiem; ułaskawionym na chwilę przed egzekucją skazańcem. Był też
świadkiem wyroku śmierci wykonanego przez zgilotynowanie. Sądził, nie miał
wątpliwości, że zwolennicy kary śmierci dokonują innego niż on wyboru jedynie dlatego, że nie widzieli tego, co on widział, nie
uczestniczą w jego świadectwie. Gdyby widzieli to, co on, gdyby ich wiedza
była choćby porównywalna z jego wiedzą, także ich wybór byłby podobny.
Potępiliby karę śmierci. Uważał zatem, że nie można
ukrywać wiedzy tak istotnej, wiedzy modyfikującej tak istotny, moralny wybór.
Argument
Dostojewskiego przybierze wkrótce formę mniej szlachetną. Ulegnie
automatyzacji. Przeciwnicy kary śmierci będą szantażować "poczciwych obywateli"
tym, czego nie powinno się pokazywać szerszej publiczności. Ta forma "argumentu
ze świadectwa" zostanie przywołana przez Musila, nie bez zwykłej u tego
pisarza ironii, w brawurowym opisie egzekucji, za pomocą którego Ulrich uwalnia
się od nudzącej go już mieszczańskiej kochanki.
Bonadea mocowała się z tasiemką... Rozmowa o Moosbruggerze
jej nie odpowiadała. Uważała ją za niedelikatną... była gotowa potępić ze
wstrętem Moosbruggera, a jego ofiarę zbyć przelotnym
dreszczem przerażenia. Ale Ulrich do tego nie dopuścił i brutalnie odmalował
los czekający Moosbruggera. Dwaj ludzie nie żywiący do niego
żadnych złych uczuć, a jedynie dlatego, że się im za to płaci, zarzucą mu pętlę
na szyję... Uroczysty pan w cylindrze, fraku i rękawiczkach zaciągnie pętlę i
w tym samym momencie jego dwaj pomocnicy uwieszą się na obu nogach Moosbruggera, żeby mu się złamał kark. Po czym pan w
czarnych rękawiczkach położy rękę na sercu Moosbruggera
i z troskliwą miną lekarza zbada, czy jeszcze bije. Bo jeśli tak, to cały
proceder zostanie w sposób trochę bardziej pośpieszny i mniej uroczysty
powtórzony. A więc, czy opowiadasz się za Moosbruggerem,
czy przeciwko niemu? spytał Ulrich.
Bonadea powoli i boleśnie, jak ktoś nie w porę obudzony, straciła
"nastrój" ... Jak każda kobieta w podobnej sytuacji ufała mocno, że porządek
publiczny jest na tyle sprawiedliwy, iż można nie myśląc o nim załatwiać swoje
prywatne sprawy. Ale teraz, kiedy przypomniano jej, że jest odwrotnie, jej
współczucie opowiedziało się po stronie Moosbruggera
jako ofiary, z pominięciem wszelkiej myśli o Moosbruggerze
jako winowajcy.
Musil, mimo że
sam nie był zwolennikiem kary śmierci, w przywołanym fragmencie Człowieka
bez właściwości, stosując zwykły dla siebie chwyt myślenia przeciwko
sobie, przeciwko własnemu stanowisku, odsłonił całą dwuznaczność szantażowania
"poczciwych obywateli" drobiazgowym przedstawieniem sceny, która nie dla
nich jest przeznaczona. Być może, oni powinni jedynie konsumować dobrodziejstwa
istnienia kary głównej; większe poczucie bezpieczeństwa i poczucie
sprawiedliwości. Widok samej sceny egzekucji przeznaczony jest dla skazańca,
kata i kapłana, lub innej osoby niosącej skazanemu pociechę duchową. Tak jak
filozofom "płaci się, żeby nie wierzyli" (tak przynajmniej szydził Leo
Strauss), tak osobom obecnym przy egzekucji płaci się za to, by milczeli, aby
stali się milczącymi strażnikami społecznej hipokryzji. Owa hipokryzja okazuje
się szczególnie przydatna w epoce współczesnej, kiedy z racji większej
wrażliwości społecznej nie pokazuje się już legalnych egzekucji gapiom; kiedy
wykonuje się je w ukryciu.
Ten argument o
potrzebie hipokryzji, o konieczności odwrócenia oczu, nie trafił jednak do
przekonania ludziom podążającym drogą duchowego doskonalenia się, drogą
rozwoju wrażliwości. To sformułowany przez Dostojewskiego "argument ze
świadectwa" będzie powtarzany przez wszystkich przeciwników kary śmierci,
aż po Krzysztofa Kieślowskiego, który przedstawi go w drastycznej scenie
wykonywania wyroku śmierci na mordercy taksówkarza z Krótkiego filmu o zabijaniu.
Wszyscy, którzy będą używać tego argumentu, będą przekonani o jego
niebanalności i skuteczności. Przypomniana przed chwilą reakcja Bonadei, a także masowe zerwanie konsensusu wokół kary
śmierci, dowodzą, że "argument ze świadectwa" istotnie skutkuje. Jest w
końcu jednym z najlepszych dostępnych nam argumentów. Istotnie, ludzie znający
prawdę, partycypujący w świadectwie dotyczącym jakiegoś zdarzenia, są
najwłaściwszymi, najbardziej kompetentnymi kandydatami do prowadzenia między sobą
sporu na temat sensu, jaki wynika z owego zdarzenia, jego wartości i
konsekwencji. Problem polega wyłącznie na tym, że osoby akceptujące argument Dostojewskiego
będą nazbyt często uważały, że ich przeciwnicy w tym sporze, zwolennicy kary
śmierci, zajmują odmienne stanowisko wyłącznie dlatego, że istotnie nie
widzieli tej sceny, że nie znają tego świadectwa, albo nie wierzą w jego
autentyczność. Stąd coraz silniejsze dążenie do pełnego potwierdzenia owej
autentyczności. Stąd eskalacja "argumentacji poprzez świadectwo", od
Dostojewskiego, przez Musila, skończywszy na scenie z Krótkiego filmu o
zabijaniu Krzysztofa Kieślowskiego.
Warto na
koniec przypomnieć jeszcze jedną wersję "argumentu ze świadectwa". W
swoich Rozważaniach o gilotynie Albert Camus użyje jako argumentu już
nawet nie samego świadectwa egzekucji, ale opisu przemiany, jaka dokonuje się w
człowieku pod wpływem tego rodzaju świadectwa.
Tuż przed
wojną 1914 roku, w Algierze, pewien zbrodniarz, którego zbrodnia była
szczególnie oburzająca (dokonał masakry na rodzinie gospodarzy wiejskich i na
ich dzieciach), został skazany na śmierć... Powszechnie sądzono, że stracenie
przez ścięcie jest karą zbyt łagodną w przypadku podobnego potwora. Taka też
była, jak mi powiedziano, opinia mojego ojca, którego szczególnie oburzyła
zbrodnia na dzieciach. W każdym razie, jedna z niewielu rzeczy, które o ojcu
wiem, to to, że po raz pierwszy w życiu chciał być
obecny przy egzekucji. Wstał w środku nocy, aby udać się na miejsce, gdzie
miano wykonać wyrok; było to na drugim końcu miasta, pośród wielkiego
zgromadzenia ludzi. O tym, co zobaczył tamtego ranka, nikomu nic nie
powiedział. Matka tylko opowiada, że wrócił niczym gnany wiatrem, z twarzą
wykrzywioną i nie chciał nic powiedzieć. Na moment położył się na łóżku, a
zaraz potem zaczął wymiotować. Odkrył właśnie rzeczywistość ukrytą pod
wielkimi formułami, za pomocą których ją maskowano.
Dla Camusa
przemiana jest oczywistą i mechaniczną konsekwencją "odkrycia rzeczywistości
ukrytej pod wielkimi formułami", innymi słowy, odkrycia prawdy skrywanej w
zorganizowanym cieniu społecznej hipokryzji. Problemem nie jest to, że Camus
uważa przemianę dokonującą się pod wpływem świadectwa za możliwą, a nawet
pożądaną. Camus uważa taką przemianę za konieczną, a jej dokonanie się pod
wpływem świadectwa za kryterium rozumności, o ile nie człowieczeństwa.
Wszelkie wątpliwości rozstrzygnie jeszcze w tym samym tekście, deklarując
krótko:
Kara śmierci
hańbi nasze społeczeństwo, a jej zwolennicy nie są w stanie motywować jej
rozumowo...
Zajmijmy się
wobec tego przypadkiem samego Josepha de Maistre'a
wzoru dla wielu obrońców kary śmierci i negatywnego bohatera wszystkich jej
przeciwników autora Pochwały kata, będącej fragmentem Wieczorów
petersburskich. Zapoznajmy się z jego argumentami i zastanówmy nad jego
wrażliwością na świadectwo. Broniąc kary śmierci i jej wykonawcy kata
de Maistre pisał:
Pada oto
ponury sygnał: jakiś najnędzniejszy sługa sprawiedliwości puka do jego (kata)
drzwi i oznajmia mu, że jest potrzebny... Rzucają mu truciciela, ojcobójcę,
świętokradcę. Chwyta go, rozciąga na leżącym krzyżu i przywiązuje doń, unosi
ramię: zapada wówczas straszliwe milczenie i słychać tylko trzask kości,
pękających pod drągiem, i wycie ofiary. Odwiązuje ją, przenosi na koło:
zdruzgotane członki oplatają szprychy, głowa zwisa, włosy jeżą się, a usta
szeroko otwarte wydają od czasu do czasu tylko kilka krwawych słów, wzywających
śmierci. Skończył; serce mu bije, ale z radości. Winszuje sobie, mówiąc w
duszy: nikt nie łamie kołem tak dobrze jak ja. Schodzi, wyciąga rękę splamioną
krwią, a sprawiedliwość rzuca mu z daleka kilka sztuk złota, które unosi przez
szpaler ludzi, odsuwających się od niego ze zgrozą. Siada do stołu, je, potem
kładzie się do łóżka, zasypia. A nazajutrz, budząc się, myśli o wszystkim
innym, tylko nie o tym, co uczynił wczoraj. Jest że to człowiek? Tak: Bóg
przyjmuje go w swoich świątyniach i pozwala mu się modlić. Nie jest przestępcą.
A jednak żadne usta nie zgodzą się wypowiedzieć na przykład, że jest cnotliwy,
że jest uczciwym człowiekiem, że godzien jest szacunku, etc. Żadna pochwała
moralna doń się nie stosuje, bo wszystkie kładą jako warunek stosunki z ludźmi,
a on nie utrzymuje żadnych.
A jednak
cała wielkość, cała potęga, cała dyscyplina spoczywa na kacie: on jest
postrachem i więzią społeczności ludzkiej. Zabierzcie światu ów niepojęty
czynnik, a w jednej chwili ład ustąpi miejsca chaosowi, trony upadną i społeczeństwo
zniknie.
Bóg, który
jest twórcą zwierzchności, jest również twórcą kary: On rzucił naszą ziemię
pomiędzy te dwa bieguny, gdyż Jehowa jest panem obydwu biegunów i na nich każe
się obracać światu. Istnieje tedy w kręgu doczesnym boskie i widome prawo
karania zbrodni i prawo to, tak stałe jak społeczeństwo, któremu zapewnia
trwałość, wykonywane jest niezmiennie od początku rzeczy: zło, istniejąc na
ziemi, działa stale, a zatem musi koniecznie być stale hamowane przez karę...
De Maistre wie, że przełamuje tabu wrażliwości, że mówi o tym,
o czym nie powinno się w ogóle rozmawiać. Zabiera głos wyłącznie dlatego, że
rozmowa już została rozpoczęta. Stąd formuła świadomej prowokacji i świadome
ranienie tego, co autor zacytowanych słów musiał zranić w sobie samym, aby je
napisać wrażliwości. Nie wystarczy mu obrona kata, jako tego, który zadaje
śmierć. Dorzuca jeszcze obraz tortur.
Zacytowany
wcześniej fragment Idioty jest w pewnym sensie polemiką z de Maistrem, którego Wieczory petersburskie stały się
biblią wielu rosyjskich zachowawców. Dostojewski sądzi, że tylko człowiek,
który nie uczestniczył w scenie egzekucji, mógł napisać słowa składające się na
Pochwałę kata. Nikt, kto uczestniczył w scenie egzekucji, żaden jej
świadek nie mógłby napisać takich słów. Świadectwo wydaje się Dostojewskiemu
zobowiązaniem do takiego, a nie innego wyboru. Wszyscy akceptujący jego
argument uważają, że ich przeciwnicy w sporze o dopuszczalność kary śmierci
wybierają inne stanowisko, ponieważ nie znają wszystkich przesłanek, nie
wiedzą, czym jest okrucieństwo samej egzekucji.
Problem polega
jednak na tym, że de Maistre był świadkiem sceny
egzekucji. Nie chodzi tu bynajmniej o obraz rewolucyjnych zbrodni, ale o
wielokrotne asystowanie przy wieszaniu przestępców kryminalnych, przy
wykonywaniu wyroków sądu, w którego legalność de Maistre
nie wątpił, podobnie jak autor Idioty nie wątpił w legalność wyroku,
jaki wydał na niego sąd reprezentujący cara tego samego cara, który następnie
ułaskawił oczekującego na egzekucję skazańca. Piętnastoletni de Maistre, żarliwy i praktykujący katolik, wstąpił w
rodzinnym Chambery do świeckiego bractwa les penitents noirs czarnych pokutników. Jednym z najważniejszych
obowiązków wypełnianych przez członków bractwa było towarzyszenie kapłanom
udzielającym ostatniej posługi skazanym na śmierć zbrodniarzom, obecność przy
egzekucji oraz uczestniczenie w obrzędach pogrzebowych.
A więc de Maistre był świadkiem egzekucji. Co więcej, wcześniej
pocieszał skazańców, podawał im ostatni posiłek, wysłuchiwał ich płaczu,
podpierał, słabnących ze strachu, w drodze na miejsce straceń. Czynił to
wielokrotnie. Mimo, że uczestniczył w scenie egzekucji w innej roli niż sam
Dostojewski, dzieli jego świadectwo. Zresztą sam Dostojewski nie czyni warunkiem
świadectwa bycia skazanym. Książę Myszkin przedstawia córkom generała Jepanczyna, jako ostateczny argument, swoje świadectwo
obserwatora sceny egzekucji, a nie skazanego.
CIORAN
CZYTA DE MAISTRE'A
A jednak de Maistre napisał Pochwałę kata. Może zatem rację ma Emile Cioran. I Joseph de Maistre jest po prostu intelektualnym sadystą, kimś
wybierającym, jak sam Cioran, wyłącznie mroczną
stronę chrześcijaństwa irracjonalną fascynację heroizmem, ascezą i
męczeństwem. W eseju o de Maistrze Cioran pisze:
... zwracano
uwagę na zastrzeżenia, którymi łagodził brutalność swoich wypowiedzi,
uporczywie wydobywano rzadkie przypadki jego porozumienia ze zdrowym
rozsądkiem. Jeśli chodzi o nas, nie będziemy znieważać go opinią o letniości.
Ujmie on nas właśnie swoją dumą, swą cudowną bezczelnością, brakiem
bezstronności, umiaru, a niekiedy i przyzwoitości... Prawdy, których uczynił
się apostołem, mają wartość jedynie w tej namiętnie zdeformowanej postaci, jaką
nadał im jego temperament. De Maistre przeistoczył
niedorzeczności katechizmu, kościelne komunały zaś nabrały dzięki niemu
posmaku ekstrawagancji.
Projekcja Ciorana w jego przejmującym eseju portretującym de Maistre'a jest zbyt oczywista. Zbyt ostentacyjnie
przypisuje on francuskiemu myślicielowi własne skazy. Esej jest ciekawy nie
jako portret de Maistre'a, ale jako autoportret Ciorana, kogoś, kto w młodości, zafascynowany mroczną
stroną chrześcijaństwa, a nie jego miłosierdziem, próbował stać się
tradycjonalistą integralnym zarówno na poziomie religijnej wrażliwości, jak
też w wymiarze politycznych fascynacji.
Aby
zrównoważyć tezę Ciorana, że chrześcijaństwo jest
integralnym tradycjonalizmem, że jest zbudowane na zauroczeniu heroizmem i
cierpieniem, a nie na fascynacji miłosierdziem, można przywołać René Girarda, który
prawie dowiódł, że religia chrześcijańska wypracowała metodę przekraczającą
obowiązujący w tradycyjnych społeczeństwach sposób pozbywania się wewnątrzwspólnotowej przemocy. Chrystus to ostatnia,
niewinna i najbardziej niemożliwa do zaakceptowania ofiara, ofiara Boga, która
ma na zawsze zatrzymać ofiarniczy mechanizm pozbywania się wewnątrzwspólnotowej
przemocy poprzez wyznaczanie i unicestwianie "kozła ofiarnego"; wroga,
obcego itp. Girard sugeruje, że po upowszechnieniu się chrześcijaństwa
postulaty aktywnego wybaczania, aktywnej miłości i aktywnego miłosierdzia
powinny zastąpić właściwą społecznościom archaicznym fascynację dla heroizmu,
cierpienia i śmierci.
To niezwykłe,
że dwóch europejskich intelektualistów, operujących w przestrzeni podobnych
przesłanek, postrzega chrześcijaństwo aż tak bardzo odmiennie. Albo mamy tu do
czynienia z dopasowaniem przedmiotu dociekań do własnych, jakże odmiennych
oczekiwań, albo też realne, historyczne chrześcijaństwo posiada w sobie
potencjał umożliwiający dokonywanie aż tak odmiennych interpretacji. Girard
czyni z niego zapowiedź religii naturalnej; uniwersalny mit w najdoskonalszy
sposób rozwiązujący ludzkie problemy i potrzeby, mit będący wyrazem rozwoju
ludzkiej duchowości. Podczas gdy Cioran widzi w
chrześcijaństwie ukrytą (ale właśnie dzięki ukryciu przechowywaną w
doskonałej czystości i nie ulegającą zużyciu) tradycjonalistyczną,
antyliberalną estetykę i wrażliwość. Odnajduje w nim fascynację okrucieństwem i
cierpieniem, bez mała sadyzm. Wszystko inne wydaje się mu hipokryzją. A
dziedzictwem chrześcijańskiej hipokryzji, za którą Cioran
czyni odpowiedzialnym instytucjonalny Kościół, jest znienawidzona przez niego
hipokryzja liberalna.
W eseju o Eliadem Cioran pisze: Jest
niemal pewne, że jedynie ciemna strona chrześcijaństwa budzi jeszcze nasz
odzew. Być może chrześcijaństwo gdyby szukać jego esencji należałoby
odbierać w czarnych kolorach. W eseju o de Maistrze,
na niego projektuje swoje estetyczne potrzeby w stosunku do chrześcijaństwa: Religie
umierają z braku paradoksów: de Maistre wiedział o
tym lub to wyczuwał, starał się więc ze wszystkich sił, aby wprowadzić do
chrześcijaństwa więcej ostrości i trwogi.
Cioran
legitymizuje za pomocą chrześcijaństwa własne potrzeby, potrzeby, dodajmy
zdelegalizowane przez liberalny świat, w którym Cioran
chce przeżyć po 1945
roku i przez liberalny język, w którym chce pisać i odnosić sukcesy.
Poszukiwanie ukrytej w chrześcijaństwie mrocznej tradycjonalistycznej
duchowości, zbudowanej na silnej fascynacji heroizmem i cierpieniem, to
stanowisko jego młodości. Wtedy zachwycali go młodzi rumuńscy faszyści, wtedy
pisał emocjonalne oskarżenia liberalnej demokracji. A przecież w Paryżu, w
1945 roku, przemilczał swoje młodzieńcze fascynacje. Co mógł zrobić innego?
Jego ojczyzna, Rumunia, stawała się na zawsze częścią sowieckiego imperium.
Parafrazując modne ostatnio sformułowanie Tadeusza Krońskiego
można powiedzieć, że Sowieci przynieśli tam na swoich bagnetach oświeceniowe
ideały. Z kolei w ojczyźnie wygnania, we Francji i na całym Zachodzie tradycjonalizm
został potępiony jako obszar duchowości nazbyt blisko sąsiadujący z najgorszym
złem wszystkich czasów nazizmem. Rumuńska młodość Ciorana
stawała się na zawsze częścią zdelegalizowanej przeszłości. Tylko za cenę zerwania z
sobą samym Cioran mógł przeżyć i odnieść sukces w
powojennym, liberalnym świecie. Postąpił jak bohaterowie Zniewolonego
umysłu, dzieła innego wschodnioeuropejskiego emigranta, Czesława Miłosza,
który sam podjął przystosowawczą grę zarówno z językiem marksistowskim, jak też
z językiem liberalnego Zachodu. Prawda, że wybór Ciorana
był dobrowolny, liberalny świat niczego nie wymusza, zawsze można zarabiać
myciem okien albo stróżowaniem. Ale czy bohaterowie Zniewolonego umysłu także
nie mogli dokonać takiego wyboru? Woleli jednak zachować możliwość głośnego
wypowiadania się, możliwość pisania, za cenę, która mogła okazać się
ekwiwalentna albo zbyt wysoka, za cenę ukrycia bądź zmodyfikowania stylu
pisania i stylu myślenia. Różnica pomiędzy sytuacją Ciorana
i bohaterów Zniewolonego umysłu polega na czymś innym wynika z różnicy
kontekstu, w którym uprawia się ketman, czyli grę z mecenasem i czytelnikiem.
Liberalny język pozostawia szerszy margines swobody. W przestrzeni liberalnej
legalności mieścił się przecież zarówno humanistyczny entuzjazm Camusa, jak też
bezlitośnie krytyczne aforyzmy i eseje Ciorana
wynoszące bezstronność śmierci ponad stronniczość życia. Powojenne teksty Ciorana cechują się niepowtarzalnym stylem. Zostały
napisane przez żyjącego trupa. Ukrywają zemstę faszyzującego rumuńskiego
trzydziestolatka, zmuszonego do milczenia, do zmiany stylu i poglądów,
dokonywaną na złudzeniach, przywiązaniach i
pragnieniu życia cechującym poczciwych mieszkańców liberalnego świata. Niewygoda
wynikająca z faktu narodzin (taki tytuł nosi jedna z książek Ciorana) jest w rzeczywistości niewygodą wynikającą z faktu
śmierci i narodzin powtórnych. Narodzin w atmosferze, która musiała być przez
niego postrzegana jako liberalna hegemonia, liberalny przymus. Przymus,
dodajmy, zbudowany na zauważalnej przez każdego imigranta z Europy Wschodniej
asymetrii historycznej wrażliwości; na zapomnieniu wschodnioeuropejskich
narodów (obciążonych przez swoje doświadczenia autorytarne, a także przez
fikcyjne i faktyczne akty intelektualnej i politycznej kolaboracji z faszyzmem)
i na legalizacji myślenia lewicowego, w tym komunizmu.
Poza tym,
liberalni cenzorzy byli bardziej ufni i bardziej naiwni od cenzorów
komunistycznych. W przeciwieństwie do paranoików z ulicy Mysiej, dystyngowani
panowie z Gallimarda nie podejrzewali, że jakikolwiek
inteligentny człowiek może świadomie odrzucać "nieszczęsny dar wolności".
Cioran
wykorzystał tę naiwność. Stłumił swoje młodzieńcze fascynacje, ale się ich nie
wyrzekł. Nigdy nie potrafimy do końca wyzbyć się grzechu, który nas
ukształtował. Ani grzechu, ani moralizatorskiego języka, ani naszych ukrytych
pasji.
We wstępie do
eseju o de Maistrze, przekonany o bezkarności, z jaką
używa i nadużywa swojej wersji wewnątrz-liberalnego ketmanu, Cioran napisał:
Pod koniec
ostatniego stulecia, w momencie największego rozkwitu iluzji liberalizmu można
go (de Maistre'a) traktować niczym relikt lub jakieś
nienormalne zjawisko. My wszakże żyjąc w epoce wyprowadzonej z błędu wiemy, że de Maistre jest nam współczesny właśnie poprzez swą
"potworność", że trwa i jest aktualny dzięki odrażającemu wymiarowi swych
doktryn.
Jakie subtelne
mylenie liberalnych cenzorów. Jakie kluczenie, aby
dotrzeć do nas, mieszkańców liberalnego świata, i zostać przez nas
przeczytanym, a może nawet zaakceptowanym. De Maistre jest "odrażający", ale zarazem
"aktualny". Jest "aktualny" dzięki temu, że jest "odrażający". Z
kolei za cenę określenia antyliberalnego buntu epitetami "potworny" i
"odrażający" można sobie pozwolić na nazwanie samego liberalizmu
"iluzją".
De Maistre jest usprawiedliwiany przez Ciorana
poprzez tłumaczenie go patologią i szaleństwem. Wolność jurodiwego:
czy to nie jest wolność, o którą gra sam Cioran? Jego
pozowanie na szaleństwo w liberalnym świecie wyznającym kult zdrowia. Jego
pozowanie na krytyczną bezstronność trupa w liberalnym świecie stronniczo
wyznającym kult życia. Przeciwstawić liberalnemu życiu bunt, który zawierałby
odmienny projekt życia, to skończyłoby się delegalizacją. Można jednak
przeciwstawić mu bunt, który będzie bezpieczny poprzez to, że nie zawiera
postulatu innego, lepszego niż liberalny, modelu
życia, ale zawiera wyłącznie model śmierci.
Jak napisze w
eseju o Paulu Valérym:
Absolutna jasność widzenia nie da się pogodzić z istnieniem, z ciągłym
wprawianiem się w oddychaniu. Umysł wyprowadzony z błędu,
niezależnie od tego, jak bardzo się od niego uwolnił, żyje w świecie trzeba to powiedzieć
w
którym oddychać się nie da.
Ketman Ciorana okaże się niezwykle skuteczny. Liberalni humaniści
będą w nieskończoność cytować jego aforyzmy i eseje, nie podejrzewając ukrytej
w nich figury antyliberalnego buntu. Dopiero w 1995 roku, Pierre-Yves
Boisson przeprowadzi na łamach "Le
Monde" denazyfikację Ciorana,
z wielką emfazą odkrywając to, co nie było ukryte zbyt głęboko jawne
szyderstwo zawarte w pozornej ekspiacji. Ale i w to odkrycie oczywistości mało kto uwierzy. Ze zniknięciem, raz na zawsze, z ideowej
szachownicy XX wiecznej kultury, Emila Ciorana
grającego po stronie białych, nie pogodzi się ani Alain
Finkielkraut, ani Marek Bieńczyk,
który powtarza jego tezy w posłowiu do polskiego
wydania Historii i utopii. Finkielkraut nie wierzący, że ktokolwiek może wątpić inaczej niż na
sposób liberalny, udostępnił jednak, przy okazji swojej polemiki z Boissonem, nie opublikowany nigdy przez autora, a
pochodzący jeszcze z 1949 roku tekst Ciorana
zatytułowany Mój kraj. W tym tekście, napisanym prawie równolegle do
wydanych wówczas Ćwiczeń z rozkładu rozpoczynających się bardzo
poprawnym, nieomalże liberalnym potępieniem fanatyzmu, odnajdujemy portret
artysty z czasów młodości. Jest to wspomnienie owej błogosławionej, albo
przeklętej epoki, kiedy Cioran odczuwał jeszcze
namiętności. Odnajdujemy w nim także portret jednego z obiektów namiętności Ciorana portret jego rówieśników z Legionu Michała
Archanioła.
...przed trzydziestym rokiem życia zdarzyło mi się odczuć
namiętność do mego kraju; namiętność desperacką, agresywną, bez wyjścia, która
przez kilka lat była udręką. Mój kraj! Za wszelką cenę chciałem się z nim
związać i nie miałem z czym. Ani w jego teraźniejszości, ani w czasie
przeszłym nie znajdowałem niczego rzeczywistego... W tamtym czasie powstał
pewien ruch który
chciał wszystko reformować, nawet przeszłość. Ale ruch ten był jedyną oznaką
tego, że nasz kraj mógł być czymś innym niż fikcją. I był to ruch okrutny,
mieszanka prehistorii i profecji, mistycyzmu, modlitwy
i rewolweru, prześladowany przez władze i zabiegający o prześladowania.
Albowiem popełnił niewybaczalny błąd wymyślenia przyszłości dla tego, co jej
nie miało. Wszystkim wodzom pościnano głowy, a ich trupy wyrzucono na ulice:
spotkało ich przeznaczenie, co zwalniało kraj ze spotkania z własnym. Odkupili
grzechy ojczyzny swym obłędem. Byli krwawymi męczennikami. Wierzyli w zbrodnię,
przeto zostali zabici.
Zabrali w swą śmierć przyszłość, którą wymyślili wbrew
rozsądkowi, wbrew oczywistości i "historii". Ruch został poskromiony,
rozproszony, na poły unicestwiony. Przypadł mu w udziale los dzikiego Port-Royal... Spadliśmy z powrotem na poziom naszego
kraju... Moja idea, nie muszę dodawać, nie doprowadziła do żadnej krucjaty. Na
jakiś czas mnie uspokoiła. Później ta próżna nienawiść mnie znużyła i podjąłem
się nienawiści szerszej, obejmującej wszystkich, rozciągającej się od pogardy
dla mojego sąsiada po anarchię kosmiczną. Potrzebowałem szaleństwa, tak jak
inni potrzebują mądrości bądź pieniędzy. Myśl, że coś może lub mogło istnieć,
nie przejmując się moją wolą zniszczenia, doprowadzała mnie do spazmów
wściekłości, wstrząsała mną przez długie noce...
Nie
potrafiłbym nazwać tego tekstu, tak jak uczynił to Bieńczyk,
"samorozliczeniem". Tym bardziej, że Cioran nie wspomina w nim, że był zafascynowany "tym
ruchem", zarówno w chwili męczeństwa jego zwolenników, jak też w czasach,
kiedy "ten ruch" uczestniczył w sprawowaniu władzy. Nie wspominał też, że
z rąk urzędników "tego ruchu" przyjął stanowisko w rumuńskim poselstwie
przy rządzie Vichy. Nie, Cioran
nigdy nie dokonał "samorozliczenia", był na to
zbyt dumny. Gdyby więcej takiej dumy zachował Miłosz, nie dostałby zapewne
nagrody Nobla, ale eseje składające się na Ziemię Ulro
byłyby jeszcze ciekawsze. Mój kraj był raczej autoportretem, lepiej
niż jakikolwiek inny tekst Ciorana definiującym
przyczyny i strategię jego wewnątrzliberalnego
ketmanu. Nie jest przypadkiem, że tego akurat autoportretu Cioran
nie włączył do żadnego tomu wydawanych we Francji tekstów. Gra z cenzorem nie
była w końcu aż tak łatwa. Nie wygrał jej Gustaw Herling-Grudziński, któremu
nie wydano we Francji Innego Świata. A przecież jego niewinne,
antysowieckie świadectwo zawierało przekaz nieporównanie mniej subwersywny, niż ten ukryty w tekstach Ciorana.
Po cóż więc było prowokować wydawców i krytyków święcie
wierzących w nawrócenie się Ciorana na liberalną pensiero debole słowami
otwierającymi wspomnienie o Moim kraju:
Znam się na
obsesjach. Doświadczyłem ich więcej niż ktokolwiek... wiem,
że obsesja jest złożem namiętności, źródłem, które ją nawilża i chroni,
sekretem jej długiego trwania.
Wziąwszy pod
uwagę raczej ograniczoną zdolność Ciorana do
wyrażania cieplejszych uczuć, te słowa można wręcz uznać za deklarację
wierności. To prawie Przesłanie pana Cogito. Tyle że obiekt wierności Ciorana,
chroniona w jego sercu namiętność, jest nieskończenie bardziej ambiwalentna.
Niewiarygodność
Ciorana jako portrecisty de Maistre'a
polega na tym, że przenosi on na chrześcijaństwo swój bunt przeciwko
liberalizmowi, swoją dojmującą psychiczną potrzebę antyliberalnej estetyki i
wrażliwości, a własne pożądania przenosi na figurę swego bohatera.
Czy jednak
rzeczywiście sam de Maistre, tak jak Cioran, pożądał wyłącznie "mrocznej strony chrześcijaństwa"?
Czy niezaspokojona potrzeba heroizmu, ascezy i uwznioślania cierpienia
doprowadziła go na próg sadyzmu? Czy rzeczywiście ostatnie słowa skazanych,
krople potu na czole tych, którym podawał ostatni posiłek, których pocieszał
modlitwą i dobry słowem, budziły w nim niewytłumaczalną przyjemność? Czy
postrzegał wieszanie ludzi skazanych na śmierć przez sąd księstwa Sabaudii na
podobieństwo mrocznych ofiarnych rytuałów, a udzielane skazańcom ostatnie
namaszczenie na podobieństwo tajemniczych znaków malowanych krwią na ciałach
ofiar przez azteckich kapłanów? Czy był człowiekiem współczesności pożądającym
chorobliwie tego, co w nim od wieków stłumione? Czy był Kurtzem,
tak jak był nim na pewno Cioran? Wówczas droga
pomiędzy wielokrotnym asystowaniem przy wykonywaniu wyroków śmierci a złożeniem
zamaszystego podpisu pod rękopisem Wieczorów petersburskich, których
karty zawierają skandaliczną dla nas, współczesnych, Pochwałę kata, wydaje
się prosta i oczywista.
ŚWIADECTWO
l WYBÓR
Tyle że w historii tej wypadałoby zastosować, właśnie w tym miejscu,
zasadę brzytwy Ockhama. Biografia de Maistre'a nie została stworzona po to, by przyjąć na siebie
skomplikowane potrzeby projekcyjne Ciorana. Życie de Maistre'a miało może własną, prostszą dynamikę i własny
sens. Piętnastoletni de Maistre mógł jednak wstąpić
do bractwa "czarnych pokutników" wyłącznie po to, by wypełniać z
przejęciem i z głębokim przekonaniem jego właściwe posługi. Warto
przypomnieć, jakie to były posługi.
Biograf de Maistre'a, autor wydanej w 1893 roku książki Joseph de Maistre avant la révolution, Francois Descostes, pisał:
Bractwo
czarnych pokutników tworzyło wówczas jedną z tych zamkniętych wspólnot,
starających się ożywić prostą wiarę naszych ojców: jego członkowie, ożywiani chrześcijańską
pokorą, starali się rozwiązać, na sposób, który wydaje się nam śmieszny i
naiwny podwójne wyzwanie: wyzwanie równości i braterstwa... Ludzie ze szczytów
hierarchii społecznej spotykali się tam z najskromniejszymi rzemieślnikami...
Celem bractwa było... oddawanie się życiu prawdziwie
chrześcijańskiemu, wyrzekanie się świata i jego zaszczytów i czynienie
pokuty... Członkowie bractwa starali się czynić wokół siebie jak najwięcej
dobra; szeroko i bez zbędnego rozgłosu praktykowali dobroczynność, w samym Chambery bractwo organizowało opiekę duszpasterską w
środowiskach robotniczych... kiedy jakiś zbrodniarz
miał być powieszony... to właśnie członkowie bractwa
spędzali z nim ostatnią noc w więzieniu, towarzyszyli mu, wspomagali go
duchowo, przygotowywali na śmierć, przyjmowali następnie z rąk kata drgające
jeszcze ciało, które następnie obmywali, nie cofając się nawet przed
obowiązkami grabarza.
Właściwe
funkcje członków bractwa "czarnych pokutników" są zatem
podporządkowane realizowaniu najistotniejszego dla chrześcijaństwa
(przynajmniej oficjalnego, bo to nieoficjalne, zdaniem Ciorana,
gromadzi osoby, tak jak on, chorobliwie zafascynowane cierpieniem i
okrucieństwem) postulatu aktywnego miłosierdzia. Pamiętajmy, że do bractwa
przyjmowano jedynie najbardziej godnych zaufania katolików, tych, którzy
najgłębiej uwewnętrzniali postulat aktywnego miłosierdzia. Mógłby ktoś
powiedzieć, że w przypadku trybunałów inkwizycyjnych ta selekcja nie zawsze
skutkowała, ale to ciągle jeszcze nie przesądza na korzyść cioranowskiej
interpretacji ukrytych pobudek de Maistre'a.
Załóżmy
więc, ot tak, dla
większej prostoty wywodu, że de Maistre wstąpił do
bractwa po to, by szczerze realizować jego cele, po to, by pomagać duchowo
skazańcom, by przeżywać z nimi ludzką i chrześcijańską solidarność w tej
najbardziej trudnej, granicznej chwili ich życia. Jak jednak można współczuć
komuś, kogo uważa się za zbrodniarza, a jego karę uważa się za zasłużoną? Jak
można przeżywać solidarność z taką osobą bez popadania w hipokryzję?
Komplikacja trudna do zrozumienia w naszej, nie pozbawionej
zalet, epoce wrażliwościowej prostoty. Może więc całe bractwo les
penitents noirs było
jedynie instrumentem społecznej hipokryzji? Wówczas biografia de Maistre'a byłaby drogą prowadzącą od hipokryzji cechującej
przedrewolucyjne społeczeństwa ku pozbawionej hipokryzji, okrutnej szczerości
porewolucyjnych reakcjonistów, ludzi, którzy w jaskrawym świetle rewolucyjnego
rozpasania przejrzeli niezgłębione mroki ludzkiej natury, tych prawdziwych
prekursorów nowoczesnego désenchantement.
A może de Maistre był sadystą tylko w tym stopniu, w jakim
sadystyczna była jego epoka? My, ludzie końca XX wieku dojrzeliśmy do większej
wrażliwości. Dowodów na to dostarcza lektura porannej gazety, albo szybki zapping po stu kanałach cyfrowej telewizji.
Zobaczymy tam wrażliwościową poprawność (unikanie
wszelkich obrazów cierpienia), towarzyszącą skierowanemu przeciwko wszelkiej
hipokryzji wrażliwościowemu szantażowi
(ideologicznemu epatowaniu wybranymi obrazami cierpienia). Napotkamy
gwiazdorów i reżyserów twardego kina akcji podpisujących się pod wezwaniami do
unikania wszelkiej brutalności.
Może zatem
postęp naszej wrażliwości jest mniej oczywisty, bardziej uwikłany w rozmaite
antynomie i niechciane dialektyczne konsekwencje, od postępu odnotowanego w
naukach przyrodniczych. Musimy wobec tego jeszcze
przez chwilę potraktować oba wybory, wybór de Maistre'a
i nasz wrażliwościowy wybór odrzucający karę główną
z jednakowo dobrą wolą, jednakowo bezstronnie.
Świadectwo Dostojewskiego i de Maistre'a. Dwa świadectwa,
tak bliskie, chociaż nie identyczne. Świadectwa nigdy nie mogą być do końca
identyczne, tak jak do końca identyczne nie mogą być dwie podmiotowe
perspektywy.
Dwa prawie identyczne
świadectwa uczestnictwa w scenie wykonywania wyroku śmierci. Świadectwo
ułaskawionego skazańca i świadectwo wielokrotnego duchowego towarzysza
skazańców, i wynikające z tych podobnych do siebie świadectw dwa zaprzeczające
sobie wybory. Oba, dokonane przez ludzi, których z największym
prawdopodobieństwem należałoby jednak nazwać ludźmi dość wrażliwymi i
etycznymi.
Czy nie ma
lepszego dowodu na wolność, na brak algorytmu w naukach humanistycznych?
Może jednak
jest algorytm. Może rozwiązania dostarczyłyby różnice ich biografii,
uwarunkowań kulturowych, skłonności emocjonalnych? Dostojewski był może
bardziej świadomy zła czyhającego w każdym z nas. Obciążały go, a zarazem
czyniły go dojrzalszym mroczne doświadczenia jego własnej biografii. W młodości
stanął przed plutonem egzekucyjnym za udział w rewolucyjnym spisku. W
dojrzałym wieku stał się najbardziej bezlitosnym portrecistą, o ile nie
karykaturzystą rewolucjonistów i ich pobudek. Miał za sobą lata katorgi. Bywał
despotyczny i okrutny w stosunkach z kobietami. Był nałogowym hazardzistą.
Czy jednak de Maistre jest rzeczywiście przeciwieństwem Dostojewskiego?
Czy był uważającym się za bezgrzesznego, chłodnym, "wyższościowym"
konserwatystą? Ten człowiek miał za sobą doświadczenie bycia arystokratą i
wygnańcem, bycia szpiegiem i piszącym pod pseudonimem prowokatorem (w
memoriale napisanym na zlecenie króla Sardynii, ten arystokrata, w języku
stylizowanym na język chłopskich mieszkańców Sabaudii nawoływał ich do obalenia
rewolucyjnej władzy). Zostawił na kilkanaście lat żonę i dzieci w zajętej przez
republikanów ojczyźnie. W młodości fascynowały go ideały demokratyczne i
chętnie przywoływał argumenty Monteskiusza. Był autorem pochwały
parlamentaryzmu, której nie można było wygłosić w obecności króla Sardynii ze
względu na jej nadmierny radykalizm. W wieku dojrzałym: fatalistyczny obrońca
przemocy jako jedynej gwarancji trwałości władzy. Pewien ponowoczesny
dowcipniś, przyjmujący za dogmat to, że myślimy wyłącznie ciałem, przypisał mu
nawet "starczy ultramontanizm" (myślę, że samo już istnienie Falstaffa, w
jego tysiącach intelektualnych odmian, unieważnia ów "argument ze
starości"). Zebrałoby się w tej biografii nie mniej nagłych zwrotów i nie
mniej powodów do zasłużonego poczucia winy niż w biografii Dostojewskiego.
A więc jednak
dwa świadectwa ludzi o porównywalnym doświadczeniu, o porównywalnym skomplikowaniu
biografii. Dwa świadectwa ludzi, wiedzących prawie to samo, zarówno na temat
tego, czym jest rewolucja wyzwolona przemoc, jak też na temat ludzkiej
niedoskonałości. I dwa zaprzeczające sobie wybory?
Jedyne co
wiemy o obu wyborach, to to, że żaden z nich nie
opiera się na naiwności, na niewiedzy. De Maistre
nie musiał oglądać filmu Kieślowskiego, asystował bowiem przy wielu egzekucjach
morderców taksówkarzy. Ośmielam się domniemywać, że towarzysząc im w noc
poprzedzającą egzekucję, dowiadywał się o nich znacznie więcej niż scenarzysta
Kieślowskiego, skądinąd doświadczony adwokat i uczciwy polityk Krzysztof Piesiewicz.
Należy uszanować
odrębny wybór. Zbyt łatwo unieważniamy go sądząc, że jest oparty na niewiedzy,
na wiedzy mniej kompletnej niż nasza. W ten sposób delegalizujemy wybory ludzi
z przeszłości (przecież wiedza ulega kumulacji i ludzie z przeszłości wiedzieli
mniej niż my), ale w ten sposób delegalizujemy także odmienne od naszych wybory
ludzi nam współczesnych. Na pewno brak im pełnej wiedzy, tej wiedzy, którą my
posiedliśmy. Gdyby wiedzieli dokładnie to samo co my,
ich wybory byłyby dokładnie takie same jak nasze. Rozumując w ten sposób
sprawiamy, że wybory odmienne od naszych przestają być dla nas problemem,
przestają nas wiązać, tak jak wiązałyby nas, gdybyśmy postąpili w ślad za
dokonującym ich bliźnim tak daleko, jak to tylko możliwe (bez ich
akceptowania), dalej niż mamy ochotę to czynić.
Problem polega
też na tym, że ci wszyscy, którzy utożsamiają świadectwo z wyborem lub
wyprowadzają wybór ze świadectwa w sposób nazbyt bezpośredni, będą później
zmuszeni, wobec ewidentnego pluralizmu zaprzeczających sobie wyborów, obwiniać
samo kryterium prawdy o faktach, które przecież nie rozstrzygnęło konfliktu
wartości, a jedynie uczyniło go bardziej namiętnym.
Z tego
pomieszania, z tego utożsamienia świadectwa i wyboru, bierze się bez wątpienia
współczesna podejrzliwość, a nawet niechęć wobec świadectwa, próba wyparcia
tak zwanej prawdy o faktach z obszaru publicznej dyskusji. Człowiek współczesny
miał nadzieję, że ustalenie prawdy o faktach pozwoli rozwikłać nie chciany (i mający katastrofalne konsekwencje) spór o
wartości. Nie stało się tak. Prawda o faktach jest argumentem, ale argumentem z
innego porządku. Mimo że świadectwo nasiąka naszymi skłonnościami i moralnymi
ocenami, to przecież nie determinuje ich w sposób mechaniczny.
Co gorsza,
podważenie czyjegoś świadectwa (skoro ów ktoś wybiera inaczej niż my) równa się
podważeniu tożsamości samego świadka. Oznacza
zredukowanie go i jego tożsamości do błędu (odmienności) jego wyboru. Skoro z
błędu jego wyboru wynika błąd jego świadectwa czyli
jego tożsamości, nie ma miejsca na dyskusję. Robotnik, który nie wybrał
marksizmu, był dla marksistów fałszywym robotnikiem, pozbawionym prawdziwej
proletariackiej tożsamości. No bo jeśli wybór
rewolucyjnej ideologii wynika w sposób mechaniczny ze świadectwa ucisku, to
prawdziwy proletariusz nie może nie wybrać rewolucji. Kobieta, która odrzuca
feministyczną ideologię, mimo że tak samo jak jej wyznawczynie poznała mroczne
zakamarki cywilizacji zdominowanej przez mężczyzn, nie jest zapewne kobietą
autentyczną. No bo jeśli to świadectwo ucisku
determinuje moralny wybór... Należałoby, choć tak bardzo się wzdragam, dla
perswazyjnej równowagi wybrać jeszcze parę innych przykładów. Uczeń seminarium, który staje się antyklerykałem, mimo iż
nie widział niczego mniej, ani niczego więcej niż trzydziestu jego kolegów z
roku, którzy dostąpili święceń. Polak, który uczestniczy we wspólnym
doświadczeniu lat 80-tych, a mimo to emigruje i przestaje uczestniczyć w
wyborach swojej ciężko doświadczonej wspólnoty. Wszyscy oni naruszają zasadę
oddziaływania świadectwa. Albo są mniej wiarygodni niż my, którzy dokonaliśmy
innego wyboru, albo związek pomiędzy świadectwem a wyborem moralnym pozostaje o
wiele bardziej skomplikowany.
Należy postąpić
w ślad za człowiekiem dokonującym odmiennego wyboru tak daleko, jak to tylko
możliwe. Okaże się natychmiast, że jest to ta sama droga, którą sami podążamy,
droga świadectwa i droga krytycznego namysłu (stosującego prawie identyczne
procedury i kryteria) nad prawie identycznym świadectwem. Trzeba dotrzeć do
miejsca, gdzie nic z faktów biografii i ze skłonności nie tłumaczy już różnicy,
dotrzeć do miejsca skoku, do miejsca wolności, do miejsca moralnego wyboru.
Trzeba dotrzeć do miejsca, w którym nasz bliźni, w oparciu o przesłanki, które
podzielamy, dokonuje innego wyboru. Co gorsza, wyboru, którego sami nie akceptujemy. Będzie to zapewne miejsce wyboru moralnego.
Żeby nie było wątpliwości: moralny nie oznacza tu dobry, a jedynie
niezdeterminowany albo taki, którego przyczyny pozostaną dla nas na zawsze w
sferze hipotez.
Piszę, jak
jakiś eseista z początku wieku, który właśnie się kończy. Celowo archaizuję,
udaję. Ludzka myśl przewędrowała już bowiem od
początku tego wieku, wzdłuż i wszerz, wszystkie potencjalne miejsca moralnych
wyborów. Maszerowała pod ramię z socjologami,
psychologami, odkrywcami "gatunkowego altruizmu" oraz "samolubnych
genów" i... wolności tam nie znalazła. Nie
znalazła miejsca wyboru moralnego.
Jakim prawem zachęcam zatem do obrony tego archaicznego punktu widzenia, do
obrony humanistyki jako przeciwieństwa nauk przyrodniczych? Czy istnieją
argumenty przeciwko Durkheimowi, który, aby móc stworzyć "empiryczne nauki o
społeczeństwie", musiał najpierw odrzucić twierdzenie Monteskiusza, że
"nauki o człowieku będą zawsze mniej pewne niż nauki przyrodnicze, bo człowiek
posiada nieusuwalną zdolność do popełniania błędów"?
Wiem, po co
zachęcam do obrony archaicznego sceptycyzmu, do wiary w to, że momentu wyboru
nie da się uniknąć, że nie usuwa go żadna wiedza, nawet ta najbardziej
konkretna i jednostkowa. Ale nie wiem nawet czy to, do czego zachęcam, jest
prawdą. Czy będziemy kiedykolwiek umieli pogodzić się z faktem, że nasza
wolność realizuje się zwykle w mroku (może wolność to tylko nieuświadomiona
konieczność?), że zawdzięczamy ją jedynie naszej
"zdolności do popełniania błędów"?
Bo przecież
ci, którzy dokonują wyboru odmiennego niż nasz wybór, padają zaledwie ofiarami
błędu. Na pewno nie wiedzą wszystkiego. Na pewno wiedzą mniej niż my. My
widzieliśmy przecież Krótki film o zabijaniu. De Maistre
go nie oglądał.
Ale pamiętajmy,
że ta zasada działa w obie strony. Joseph de Maistre
jest tradycjonalistą. Nie wierzy w postęp, nie wierzy w kumulację wiedzy. Jest
pesymistą. Wierzy w jej trwonienie. Podnosząc się w tej chwili zza biurka w
swoim uchodźczym petersburskim mieszkaniu, odkładając pióro, pod którym
powstał właśnie fragment zawierający tak oburzającą nas Pochwalę kata, jest
przekonany, że to my wiemy mniej niż on.
CEZARY MICHALSKI