WPROST - 13 lutego 2005

 

 

Michnik z Urbanem

 

Musiało się stać coś naprawdę dramatycznego. Adam Michnik niespodziewanie wrócił do kraju. I spotkał się z Jerzym Urbanem w restauracji orientalnej na warszawskim MDM. W spotkaniu uczestniczyła żona naczelnego "Nie", Małgorzata Daniszewska. Michnikowi dopisuje apetyt - podczas spotkania jadł dania tajskiej kuchni, pił do obiadu czerwone wino. Niestety, nadal pali dużo papierosów. Przyjacielska pogawędka skrzyła się historyjkami w rodzaju tej o przypadkowym spotkaniu małego Adasia z przerażającym płk. Józefem Światło (wicedyrektorem Departamentu X Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego). Światło zatrzymał małego Adasia, gdy ten przechodził przez ruchliwą ulicę. Wydobywszy z przyszłego opozycjonisty adres i nazwisko rodziców, odprowadził go pod drzwi mieszkania. - Przerażona matka myślała, że to po ojca przyszli - wspominał Michnik, trzęsąc się ze śmiechu.

Urban opowiadał Michnikowi o bankietach i rautach, na których bywa. - A czy Toeplitz [Krzysztof Teodor] był na tej imprezie? - dopytywał Michnik. - A jak w tym wszystkim Józio? - interesował się. - Raz jest czuły, raz nie. Nie ma z nim tyle rozrywki co kiedyś - odparł Urban. Humor zepsuły biesiadnikom teczki SB. Michnik opowiedział, że zobaczył w telewizji Puls rozmowę na temat lustracji i dekomunizacji, gdzie wypowiadał się "młody gnój": - Coś strasznego. Oni wszyscy się nazywają: Warzecha, Paliwoda, Perzyna, Jeżyna... - Semka - dorzucił Jerzy Urban. W sobotę wieczorem zapytaliśmy naczelnego "Nie", czy był pierwszą osobą, z którą Adam Michnik zjadł obiad po powrocie do kraju. Urban rzucił do słuchawki: "A chuj komu do tego, z kim ja jem obiad, i to jest cały mój komentarz".

Nie udało nam się porozmawiać z Michnikiem.



Jarosław Jakimczyk









Salonowy nihilista

 

Warszawa, styczeń 1981 roku. Piąty miesiąc karnawału Solidarności. W Stowarzyszeniu Dziennikarzy Polskich toczy się zażarta dyskusja na temat "Strach jako towarzysz pracy dziennikarza". Wybucha awantura. Koledzy zarzucają Jerzemu Urbanowi, że jest autorem kłamliwych, zwalczających Solidarność komentarzy w "Dzienniku Telewizyjnym". Oskarżają go o tchórzostwo, bo nie podpisuje ich własnym nazwiskiem.

Urban jest wściekły. Broni się: - Tak, piszę komentarze! A co, nie wolno mi?

Przez salę przetacza się szmer dezaprobaty. Wstaje Adam Michnik: - Urban, mój stary przyjacielu! - zaczyna. Mówi, że szanuje go, bo wbrew większości stanął w obronie aresztowanego za finansowe malwersacje byłego szefa TVP Macieja Szczepańskiego. - Dlaczego takiej odwagi nie miałeś wcześniej? Dlaczego nie broniłeś uwięzionych opozycjonistów? - pyta jednak Michnik.

Urban prosi go, żeby nie przesadzał, bo nie jest jego przyjacielem.

- Już teraz nie musisz się bać - odpowiada Michnik.

- Nie boję się i nie przyjaźnię - ripostuje Urban. Demonstracyjnie wypisuje się też z SDP.

Kilkanaście lat później to Urban będzie się afiszował znajomością z Michnikiem. Będzie zazdrościł mu prestiżu, towarzyskiej popularności i władzy nad opinią publiczną.

Poznali się za wczesnego Gomułki, na przełomie lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych. Najpierw spierali się w Klubie Krzywego Koła, potem dyskusje przeniosły się do koktajlbaru w Bristolu, gdzie popijali "harcerzyki", czyli wódkę zmieszaną z grapefruitem. Kilka lat później Urban pomaga młodszemu o trzynaście lat koledze zamieszczać w "Życiu Gospodarczym" teksty pisane pod pseudonimem.

W 1960 roku powstaje "Polityka". Urbana zatrudnia w niej Mieczysław Rakowski. Trzy lata później Urban dostaje zakaz pisania od samego Władysława Gomułki. Nie z powodu antysocjalistycznych treści, lecz przez artykuł o działaczu antyalkoholowym z Krakowa. Wystrzegający się alkoholu "towarzysz Wiesław" nie tolerował kpin z ascetycznych upodobań. A Urban wyśmiewał się: "Czym była międzynarodówka Żydów, masonów i cyklistów dla idei chrześcijańsko-narodowej, tym pijacka fraternia dla boga trzeźwości i jej proroka".

Za panowania Edwarda Gierka drogi Urbana i Michnika się rozchodzą. Michnik staje się znanym działaczem opozycji, a Urban nowym szefem działu krajowego "Polityki".

Na początku lat osiemdziesiątych Jerzy Urban bawi z żoną na zimowym urlopie w Zakopanem. Ich samochód zagrzebuje się w śniegu przed Domem Turysty. Na dworze kilkunastostopniowy mróz, a wokół żywej duszy. Na szczęście z naprzeciwka nadchodzi kilka osób. Rozpoznają Urbana i pomagają wydostać się z zaspy. - Widzisz, warto występować w telewizji, być popularnym - mówi do żony.

Wcześniej bardzo zabiegał o pojawianie się w telewizji. Kiedy redakcja "Polityki" przyznawała nagrodę "Drożdży", wybuchła awantura. Urban koniecznie chciał, aby otrzymał ją Janusz Rolicki, jeden z szefów w telewizji. Część zespołu mocno się temu sprzeciwiała, nie chcąc honorować medium, które było tubą propagandową ekipy Gierka. Ale Urban dopiął swego.

W 1981 roku powstaje rząd Wojciecha Jaruzelskiego. Generał docenia zasługi Jerzego Urbana w atakowaniu Solidarności i mianuje go rzecznikiem rządu. Jaruzelski liczy się z opinią Mieczysława Rakowskiego, a redaktor naczelny "Polityki" wystawia swojemu przyjacielowi najlepsze referencje. Za tę protekcję Urban odwdzięczy się Rakowskiemu już w wolnej Polsce. Sfinansuje jego operację w szpitalu w Berlinie i będzie sponsorował niedochodowy miesięcznik "Dziś", redagowany przez ostatniego premiera PRL.

Funkcja rzecznika rządu wyzwala u Urbana najgorsze cechy charakteru, niewidoczne wcześniej nawet dla najbliższych. "Intryganctwo, bezwzględność, skłonność do podstępu i brak hamulców moralnych" - nie oszczędza swego byłego męża Karyna Andrzejewska. Nieważne, że nienawidzą go miliony. Ważne, że jest w samym centrum zainteresowania.

Jerzy Urban wsławia się wypowiedzią, że "rząd sam się wyżywi". Na cotygodniowych konferencjach prasowych organizowanych w Interpressie korzysta z materiałów MSW. Cieszy się jak dziecko, gdy Służba Bezpieczeństwa odkrywa, że ksiądz Jerzy Popiełuszko ma prywatne mieszkanie w Warszawie. "Liczył, że uda się wrobić księdza w jakieś dziwki albo narkotyki" - wspomina Andrzejewska.

Na miesiąc przed zamordowaniem księdza Urban pisze o nim felieton: "W kościele księdza Popiełuszki urządzane są seanse nienawiści. Popiełuszko jest organizatorem sesji politycznej wścieklizny". Po zabójstwie Urban dostaje broń i osobistą ochronę.

W tym samym czasie pisze listy do generała Czesława Kiszczaka: "Nie istnieje taki urząd, który byłby na miarę zasług i walorów Towarzysza Generała". Staje się najbliższym doradcą Jaruzelskiego. Wraz ze Stanisławem Cioskiem i generałem Władysławem Pożogą tworzy "zespół trzech", który przygotowuje scenariusz rozwoju wydarzeń w kraju, w tym wariant podzielenia się władzą z opozycją.

We wrześniu 1988 roku premierem zostaje jego przyjaciel, Mieczysław Rakowski. Kilka miesięcy później Urban zostaje ministrem informacji i prezesem Radiokomitetu.

Nadchodzi 6 czerwca 1989 - dwa dni po wyborach do Sejmu kontraktowego. Urban jest w szoku. Przecież kandydował w okręgu Warszawa-Śródmieście, do którego spływały głosy Polaków z placówek dyplomatycznych. Był pewien zwycięstwa. A przegrał z "marnym aktorzyną", jak określał Andrzeja Łapickiego, startującego z listy Komitetu Obywatelskiego przy Lechu Wałęsie. Urban wygrywa jedynie w ambasadzie w Ułan Bator. Nie tylko nie zostaje posłem, ale musi pożegnać się z funkcją ministra. Jest rozgoryczony.

Ma dużo wolnego czasu. Pisze Alfabet Urbana, książkę z krótkimi, prześmiewczymi charakterystykami polityków, artystów i dziennikarzy. Alfabet staje się bestsellerem, sprzedaje się w siedmiusettysięcznym nakładzie. - "Wielu bohaterów Alfabetu Urban zwyczajnie szkaluje, po to żeby uczynić atrakcyjnymi swoje wypociny. Jest pewien, że nikt mu się nie zrewanżuje. Dla zasady: nie rusza się gówna, bo śmierdzi" - mówi była żona Urbana. Ale pieniądz nie śmierdzi. Urban twierdzi, że na Alfabecie zarobił sto dwadzieścia tysięcy dolarów.

Wiosną 1990 roku dostaje papier z państwowego koncernu wydawniczego RSW. Sprzedaje ten deficytowy wówczas towar, a zarobione pieniądze inwestuje w handel piwem. Jego wspólnikiem jest Mariusz Świtalski, biznesmen z Poznania i założyciel Elektromisu. Zarobek jest szybki i prosty. Płacą za puszkę po osiemnaście fenigów, w kraju sprzedają ją pięć razy drożej.

Urban tęskni jednak za polityką i grą na najwyższych szczeblach władzy. Wpada na pomysł stworzenia tygodnika. Razem ze Świtalskim zakładają spółkę. Pierwszy numer "Nie" wychodzi w stu tysiącach egzemplarzy. l cały nakład rozchodzi się. Pismo jest pełne wulgaryzmów i nienawiści do nowej władzy. Zawiera też pornograficzne zdjęcia. Trafia w gusta sfrustrowanych nową rzeczywistością.

Z dnia na dzień Jerzy Urban staje się milionerem. Za sukcesem finansowym idzie też wpływ na nową lewicę. "Nie" ma niezaprzeczalny udział w powrocie do władzy byłych towarzyszy. Po wygranych wyborach w 1993 roku Jerzy Urban zjawia się w siedzibie SdRP. Triumfuje. Z wystawionym językiem i wielką butlą szampana świętuje powrót kolegów do władzy. Ma powody do satysfakcji. Spełnia się jego prognoza sprzed czterech lat. "Mylą się ci, którzy twierdzą, że czerwoni skompromitowali się i odchodzą w przeszłość - pisał w "Polityce". Ale czeka go kolejne rozczarowanie. Liderzy lewicy chętnie korzystają z jego rad i medialnego wsparcia. Jednak niechętnie się do niego przyznają.

Urbana spotyka afront za afrontem. Największy ze strony Józefa Oleksego. Premier nie zaprasza go na spotkania urządzane dla szefów największych polskich redakcji. Urbana bardzo to boli i irytuje.

Jest sybarytą. W III Rzeczpospolitej może sobie pozwolić na wszystko. Ma dwie spółki: Urma - od "Urban ma" - która wydaje tygodnik "Nie" i przynosi wielkie dochody, oraz Kier, wydającą miesięcznik "Dziś"'. Urban szacuje swój majątek na czterdzieści milionów dolarów.

Konstancin pod Warszawą. Druga połowa lat dziewięćdziesiątych. Pod okazałą willę podjeżdżają samochody. Ruchem sprawnie kieruje siedmiu ochroniarzy. Jerzy Urban i Małgorzata Daniszewska witają gości. Prowadzą dom otwarty. Wszyscy mogą się tu czuć swobodnie. Pomaga w tym siedemset pięćdziesiąt metrów kwadratowych powierzchni oraz podawany bez ograniczeń alkohol.

Na jednej ze ścian wisi pornograficzny pastisz obrazu Jana Matejki Bitwa pod Grunwaldem: w tle zarys bitwy z Krzyżakami, a na pierwszym planie kopulujące pary.

To największy salon lewicy. Chętnie odwiedzany przez generała Wojciecha Jaruzelskiego, Jerzego Wiatra czy Aleksandra Gudzowatego. Lubili tu przychodzić Lew Rywin i jego żona Elżbieta. Razem z małżeństwem Urbanów spędzili nawet urlop w Izraelu. W willi Urbana bywał też Leszek Miller. Często korzystał z basenu.

Dom w Konstancinie to miejsce, gdzie rozmawia się przede wszystkim o polityce. Urban jest zawsze znakomicie poinformowany. Po przegranych przez SLD wyborach w 1997 roku redaktor naczelny "Nie" wszedł do grupy nieformalnych doradców Millera. W kameralnych konwentyklach "dinozaurów" lewicy uczestniczyli też Mieczysław Rakowski, profesor Janusz Reykowski i Włodzimierz Konarski, były peerelowski dyplomata.

Urban jednych przyjmuje, innych krytykuje. Nawet wobec prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego nie stosuje taryfy ulgowej.

W jednym z wywiadów przyznaje, że swoją obecną pozycję towarzyską i finansową zawdzięcza temu, z czym przez wiele lat walczył: wolności słowa.

Jest zadowolony z życia. Dobrze się bawi. Ma wielką przyjemność, jak komuś "dopieprzy". Potrafi się też wzruszyć. Najczęściej zdarza mu się to przy poezji Wisławy Szymborskiej.

 

Bogdan Rymanowski, Paweł Siennicki - "Towarzystwo Lwa Rywina", 2004 r.







NAGŁY UPADEK ADAMA M. - antologia tekstów









AFERA RYWINA