Gazeta Wyborcza - 14-16/08/1998
ZBIGNIEW MIKOŁEJKO
Niewidomy w Jassach
Nie można dziś właściwie - myśląc i mówiąc o tym,
co święte, i o tym, co profańskie - pominąć go milczeniem. Rumun Mircea
Eliade bowiem to najbardziej wpływowy i fascynujący analityk religii w XX
wieku. To niemal prorok nowej, niekościelnej duchowości. I ktoś, kto z
religijnego symbolizmu uczynił jeden z najważniejszych kluczy do pojmowania
kultury, jedną z podstaw najogólniejszej wiedzy o człowieku. Ktoś więc,
czyja rola w humanistyce da się porównać jedynie z rolą Martina Heideggera w
filozofii. A wreszcie ktoś, kto podzielił z Heideggerem podobną winę,
podobny grzech.
Grzech nazistowskiego uwikłania Martina Heideggera - jego czasowej przynależności
do NSDAP - stał się przedmiotem publicznych debat. Nie chodziło w nich - sądzę
- tylko o indywidualny wymiar odpowiedzialności i winy. Znacznie ważniejsze było
nie wypowiedziane do końca pytanie, czy po tragedii wojny i Holocaustu myśl
nasza, nasza kultura, uznać może za swą duchową osnowę dzieło człowieka
zarażonego kiedyś totalnym Złem. Więcej - czy samo to dzieło nie jest Złem
owym jakoś obciążone, jakoś napiętnowane? I czy poprzez jego przyswajanie
nie pomagamy w trwaniu Zła? Czy nie przyzwalamy też wreszcie, by - z racji wyłącznie
intelektualnych - zostało uznane za niezbywalną wartość coś, co jest
wyzwaniem dla kanonu naszych niezbywalnych wartości, dla naszego dekalogu? Jak
dalece zatem wolno nam rozciągnąć granice królestwa względności, by nie
stargała go do końca obłuda, nie opanował cyniczny faryzeizm?
Problem nie był więc jednostkowy i historyczny. Pytanie "w sprawie
Heideggera" urastało do wymiaru pytania o nas samych, o teraźniejszość,
o jej moralny sens i osąd.
Problem nie był jednostkowy w innym jeszcze znaczeniu. Kryzys duchowy lat 20. i
30. w tym się m.in. objawił, że w budowę autorytarnego ładu wprzęgły się
nierzadko umysły najwybitniejsze: myśliciele, pisarze i artyści. Co ciekawe,
rzecz nie dotyczyła najbardziej Niemiec, gdzie reżim zdołał przyciągnąć
do siebie na czas jakiś tylko kilka z tzw. wielkich nazwisk, np. poetę
Gottfrieda Benna, prozaika Ernsta Juengera czy właśnie Heideggera. We Włoszech
natomiast - gdzie "państwo-partia" nie ingerowało raczej bezpośrednio
ani w procesy twórcze, ani w ideowe wybory - akces do faszyzmu zgłosiło
bardzo wielu znakomitych pisarzy (jak Gabriele d'Annunzio, Luigi Pirandello czy
twórca futuryzmu Filippo Tommaso Marinetti), artystów (jak malarz futurysta
Giacomo Balla), filozofów (jak Giovanni Gentile, najwybitniejszy oprócz
Benedetta Crocego i Antonia Gramsciego myśliciel włoski XX wieku). Chorobliwym
wyznawcą faszyzmu na włoską modłę stał się też jeden z rewelatorów
dwudziestowiecznej poezji - Amerykanin Ezra Pound. W Japonii czcicielem "świętego"
autorytaryzmu pozostał aż do swej szaleńczej samurajskiej śmierci w 1970
roku genialny prozaik Yukio Mishima. W Norwegii nazistowski amok ogarnął
laureata literackiego Nobla, autora "Głodu" Knuta Hamsuna, we Francji
pisarze Louis-Ferdinand Celine (autor "czarnej", metafizycznej
"Podróży do kresu nocy"), Paul Morand, Jean Giono, Robert Brasillach
i Pierre Drieu La Rochelle stali się albo kolaborantami, albo po prostu
hitlerowcami. Na tej liście znalazł się też Mircea Eliade, aktywista
faszyzującej paramilitarnej Żelaznej Gwardii.
Tyle świetnych umysłów, tyle piór znakomitych! To mogło skłaniać do
relatywizmu, do szukania dla tych ludzi jakiejś innej miary moralnej, do
usprawiedliwień i wybaczeń (tym bardziej że do czasu liberalno-demokratyczna
kultura ze zrozumieniem odnosiła się do wyznawców lewicowego totalizmu).
Wielu z nich zapłaciło jednak u schyłku wojny za swe totalitarne sympatie.
Gentile np. poniósł śmierć z rąk partyzantów włoskich, Brasillach - z
wyroku francuskiego sądu. Drieu La Rochelle popełnił samobójstwo, Ezrę
Pounda trzymano w klatce na dziedzińcu amerykańskich koszar, Celine zbiegł do
konających hitlerowskich Niemiec (a później tylko więzienie w Danii uchroniło
go od śmierci), Heidegger zaś musiał stanąć przed "komisją oczyszczającą"
i, odmówiwszy wyjaśnień, został ukarany dziesięcioletnim zakazem druku.
Eliade nie poniósł żadnej odpowiedzialności. Przeciwnie: w nimbie
uciekiniera przed komunistycznym reżimem rozpoczął swoją wielką karierę
(najpierw we Francji, potem w USA). I milczał, milczał aż do śmierci na
temat własnej przeszłości politycznej. Sprzyjał mu w tym niewątpliwy
geniusz naukowy i pisarski. Sprzyjał mu też klimat epoki. Sprzyjał rozdwojony
świat "zimnej wojny" i "żelaznej kurtyny", za którą -
choćby w osławionym Pitesti - byłych "legionistów" z Żelaznej
Gwardii z bezwzględnym okrucieństwem przemieniano w ofiary. W każdym razie
Eliade potrafił wykorzystać ów ideologiczny podział, zwalając niemal
wszystko na działalność komunistycznej ambasady. W jedynym chyba,
zamieszczonym w pamiętnikach, pełnym dwuznaczności i niedomówień komentarzu
do tych oskarżeń napisał: "Einaudi otrzymał [w 1949 r., po wydaniu
przez tę oficynę "Technik jogi" Eliadego - Z.M.] - prawdopodobnie z
poselstwa rumuńskiego - kilka donosów na temat mojej
>>faszystowskiej<< działalności przed wojną. [...] Donosy do
Einaudiego nie osiągnęły wprawdzie skutków zamierzonych przez ich autorów,
niemniej przeto przypomniały mi w stosownej chwili, że moja nieostrożność i
błędy lat młodości składają się na serię nieporozumień, które będą
się za mną wlec przez całe życie". I tyle. Chyba że zwróci się uwagę
na zastanawiającą w swej oszczędności notatkę z dzienników, w której można
wyczuć namysł nad podobieństwem losów: "V. opowiedział mi dzisiaj, że
Heidegger, oczekując wezwania przed komisję denazyfikującą, pokazał mu
stertę manuskryptów, mówiąc: >>Jeśli Niemcy obrażą mnie w ten sposób,
spalę wszystko to, czego dotychczas nie opublikowałem!<<. Co właśnie
jest podobno najbardziej interesujące".
Owo milczenie Eliadego objęło wszystkie jego autobiograficzne zwierzenia, a
zostawił ich sporo. Było tak konsekwentne, że zniknęło z jego wypowiedzi
wiele faktów i nazwisk, które mogłyby się "niedobrze kojarzyć".
Jednak na myśleniu Eliadego, na jego ideach religijnych, koncepcji kultury,
wizji historii wreszcie, ślady dawnych totalitarnych zauroczeń pozostały
niezatarte, odcisnęły się głęboko i wyraźnie.
Nie chodzi już zatem o wybaczenie, bo milcząc aż do śmierci, Eliade nie dał
nam właściwie tej szansy. Chodzi o to, aby w niewątpliwej genialności jego
myślenia o religii, kulturze i człowieku ujawnić jakoś także wątki uwikłane
w autorytarną, złą przeszłość. Jest to dla mnie szczególnie trudne: sam
przecież - o religii pisząc, o religii myśląc - nie potrafię się wydobyć
spod presji jego pomysłów, nie potrafię (a i nie chcę) uwolnić się od
fascynacji jego potężnym dziełem.
Świadek Julius Evola
Jesteśmy świadkami zadziwiającego paradoksu. Oto bowiem o
"legionowej" przeszłości Eliadego najgłośniej mówi skrajna,
antydemokratyczna prawica europejska. Prawica, która w znacznej mierze bezpośrednio
z faszyzmu wyrasta i pragnie dziedziczyć jego "duchową" puściznę.
W środowiskach demokratycznych (od lewicy po prawicę) świadomość owej
przeszłości Eliadego jest przyjmowana z ociąganiem i niedowierzaniem. Tym
zjawiskiem rządzi prosty mechanizm. Skrajna prawica bowiem poszukuje dla siebie
jak największych, jak najwspanialszych patronów; środowiska demokratyczne zaś
dostrzegają w myśleniu Eliadego o religii przede wszystkim "neutralność"
światopoglądową, bezwyznaniowość, niezależność od kościelnych wykładni.
W tej drugiej perspektywie "eliadyzm" jawi się jako naukowy wariant
liberalnego podejścia do wiary, bliski dzisiejszej religijności Zachodu,
religijności - jak mówią socjologowie - "prywatnej",
"niewidzialnej", "heretyckiej".
Najważniejsze świadectwo pochodzi tu od człowieka, który jest dzisiaj jednym
z "wielkich mistrzów" duchowych prawicowego ekstremizmu. Który
patronuje prawicy antydemokratycznej, antychrześcijańskiej, inspirującej się
tradycjami pogańskimi i okultyzmem, myślą Wschodu i gnozą, niemiecką
rewolucją konserwatywną z lat 1918-32 i kultem Świętego Graala. Słowem -
nowej prawicy francuskiej, włoskiej, hiszpańskiej, greckiej, belgijskiej,
kanadyjskiej (ale także rosyjskiej i polskiej)... Tej zresztą, która nie waha
się bratać z wszelkimi odmianami antykapitalistycznej kontestacji, również
lewackimi.
Ów świadek to baron Julius Evola, włoski filozof, pisarz religijny i
polityczny, malarz awangardowy, publicysta. To jeden z twórców tzw.
tradycjonalizmu integralnego (obok Francuza Rene Guenona i Polaka Ferdynanda
Ossendowskiego), faszysta i rasista pozostający poza partią Mussoliniego i
krytykujący ją "z prawa", to "anty-Marcuse" młodej
prawicy z lat 60. i guru "prawicowego New Age". To człowiek, który
ujrzał w historii, zwłaszcza w historii współczesnej z jej demokratycznymi i
kapitalistycznymi strukturami, "antytradycję" i ostatni akt upadku,
mroczną, hinduistyczną Erę Wilka, epokę bogini Kali. To wreszcie ktoś, kto
ubóstwił metafizyczną tradycję pierwotną, a drogi ku niej szukał poprzez
tajemne, inicjacyjne kulty, orientalne praktyki magiczne, poprzez mity
"krwi i ziemi", "rasy słonecznej", społeczeństwa
organicznego, elity, hierarchii, "wojownika", poprzez potępienie
"amerykanizmu" i komunizmu, poprzez odrzucenie dziedzictwa judaizmu i
chrześcijaństwa.
Niektóre ważne idee Eliadego, np. jego koncepcja cyklicznego czasu świętego
i świętego kosmosu oraz przywiązywanie tak wielkiej wagi do tradycji
archaicznych, najwyraźniej wyrastają z poglądów Evoli, wyłożonych przede
wszystkim w "Buncie przeciwko nowoczesnemu światu" (1934). Niekiedy
pisze się wręcz na prawicy, że prace włoskiego tradycjonalisty dotyczące
historii religii "wywarły olbrzymi wpływ na Mirceę Eliadego, który
zawsze z dumą podkreślał, że jest przyjacielem Evoli"
("Fronda", 1994, nr 2-3). Eliade to znaczenie potwierdzał, ale i
umniejszał, unikając jak ognia wzmianek o politycznym sensie znajomości:
"Jeszcze jako student czytałem niektóre jego książki, spotkałem go
[...] wiosną 1937, gdy Nae Ionescu [wybitny filozof i polityk, mistrz Eliadego
- Z.M.] zaprosił nas na śniadanie. Podziwiałem jego inteligencję, przede
wszystkim zaś gęstość i jasność jego prozy. Podobnie jak Rene Guenon,
Evola zakładał istnienie jakiejś >>pierwotnej tradycji<<, w co
nie mogłem wierzyć, uważałem ją bowiem za twór sztuczny, nie historyczny.
Owego popołudnia [podczas spotkania w 1951 r. - Z.M.] rozmawialiśmy o wielu
sprawach, głównie jednak o dekadencji - albo - by użyć określenia Evoli -
>>gniciu<< współczesnych kultur Zachodu. Z punktu widzenia
>>tradycji<< wzorcowej, nie zaś historycznej, miał poniekąd rację".
Sam Evola, mówiąc w autobiograficznych zapiskach o spotkaniu z Eliadem, również
zachowuje powściągliwość w kwestiach politycznych: "W Bukareszcie poznałem
[...] Mirceę Eliadego, który po wojnie stał się głośny jako autor wielu
prac z historii religii, i z którym pozostaję w kontakcie do dziś. W owym
czasie należał do środowiska Codreanu [twórcy Żelaznej Gwardii - Z.M.]".
Biograf Evoli Adriano Romualdi co do politycznego wymiaru owych spotkań nie
pozostawia już jednak wątpliwości: "W Bukareszcie [w 1937 r. Evola - Z.M.]
spotkał się z Codreanu i Mirceą Eliadem, przywódcami środowisk Żelaznej
Gwardii". Evola utrzymywał kontakty z Eliadem aż do lat 70., współpracując
np. z międzynarodowym pismem "Antaios", którym kierowali właśnie
Eliade oraz Ernst Juenger. Więcej na temat owych związków mogłaby powiedzieć
zapewne korespondencja Eliadego z Evolą, opublikowana w Bukareszcie w 1993
roku, ale niestety nie miałem do niej dostępu. Trzeba też dodać, że
spotkanie Evoli z Codreanu i Eliadem było istotnym elementem
"ideologicznej" wędrówki włoskiego myśliciela przez Europę lat
30. W Niemczech więc wszedł Evola w kontakt ze środowiskami
arystokratyczno-konserwatywnymi z Herrenklub oraz ze zorganizowaną przez
Himmlera grupą SS Ahnenerbe, zajmującą się studiowaniem początków rasy
"aryjskiej", a w Paryżu miał spotkanie z monsignorem Mayolem de Lupe,
przyszłym "biskupem" francuskiej Dywizji SS "Karol Wielki".
Eliadego i Evolę łączyła zarazem znajomość z Carlem Schmittem, jednym z
duchowych przywódców prenazistowskiej rewolucji konserwatywnej i - podzielana
zresztą także przez Heideggera - fascynacja jego dziełem.
Faszystowskie dossier Eliadego
W Polsce, gdzie wydaje się liczne dzieła Eliadego i z nabożeństwem
(podzielanym także przeze mnie) się je studiuje, o politycznej przeszłości
genialnego Rumuna nic nie wiadomo. A jeśli już mówi się o niej, to w tonie
apologetycznym, z myślą o całkowitym jej wybieleniu. O. Maciej Bielawski,
wicedyrektor Rumuńskiego Kolegium Grecko-Katolickiego "Pro Romeno" w
Rzymie, w przedmowie do książki Eliadego "Rumuni" zawarł więc taką
opinię: "Jedną z formacji, której na sercu leżało duchowe odrodzenie
narodu, byli na przykład tzw. Legioniści, z którymi był związany także
Mircea. Jak wiadomo, u >>Legionistów<< w późniejszym okresie ich
rozwoju obok tendencji >>religijno-mistycznych<< pojawiły się
znamiona fanatycznego nacjonalizmu i ideologizmu, czego przykładem może być
zamach na znanego historyka N. Jorga [Nicolae Jorga, wybitny historyk rumuński,
mistrz Nae Ionescu - Z.M.]. Tego typu tendencje przesądziły także o późniejszym
losie >>Legionistów<< - nade wszystko w okresie komunizmu byli oni
masowo prześladowani, więzieni, torturowani i mordowani. Nadto ich historia, a
więc i interpretacja złoconego >>fenomenu Legionu Michała Anioła [sic!]<<,
została nakreślona w świetle (lub raczej w cieniu) owych tendencji i z właściwą
dla systemu totalitarnego komunizmu jednostronnością. [...] Eliade przynależał
do grupy, rozciągającej się i poza >>Legion<<, która poszukiwała
i przyczyniała się do duchowego wzrostu narodu".
Na Zachodzie natomiast kwestia związków Eliadego z faszyzmem jest dość gwałtownie
dyskutowana. Mimo to Radu Ioanid twierdził, że wokół faszystowskiej działalności
Eliadego panuje "zmowa milczenia". Rumuński autor przypominał wywiad
Eliadego dla czasopisma "Fuma Vestre" z 17 grudnia 1937 r., opatrzony
tytułem "Dlaczego wierzę w zwycięstwo ruchu legionowego" i kończący
się słowami: "Czy jest możliwe, aby naród rumuński zakończył swe życie
w smutnej rozsypce, zniszczony przez syfilis i nędzę, opanowany przez Żydów
i rozszarpywany przez cudzoziemców, zdemoralizowany, zdradzony i sprzedany.
[...] Rewolucja legionowa zmierzać powinna do najwyższego celu: odkupienia
narodu". W wywiadzie owym wypowiedział się także na temat ustaw
norymberskich: "Antysemici niemieccy zadowolili się uchwaleniem surowych
praw przeciwko Żydom, ale nie dopuścili się aktów barbarzyństwa. [...] W
centrum Berlina wznosi się synagoga, uroczysta i nienaruszona". Ioan P.
Coulianu, rumuński historyk religii, współpracownik i następca Eliadego na
katedrze w Divinity School w Chicago, potwierdził natomiast autentyczność
publikacji w "Piloti Orbi" z września 1937 r., w której Eliade
atakował monarchię Karola II i rząd demokratyczny za rzekome obdarzanie
mniejszości narodowych, także mniejszości żydowskiej, przywilejami
ekonomicznymi.
Eliade był, trzeba to przypomnieć, uczniem Nae Ionescu, który został
dwukrotnie aresztowany przez rząd królewski - za inspirowanie zamachu na
premiera Dukę i za udział w przygotowaniach do prawicowego zamachu stanu.
"W ostatnich dniach września - pisał Eliade, wspominając wydarzenia 1933
r. - miałem długą rozmowę z Nae Ionescu. Właśnie wracał z Niemiec, był
pod wielkim wrażeniem rewolucji, jaka się tam niedawno dokonała, i sądził,
że podobna zmiana może również nastąpić u nas. Jego opozycja wobec
polityki króla była bardzo widoczna i z dnia na dzień się pogłębiała".
I dalej: "Grudzień 1933 roku był dla całej naszej grupy okresem
krytycznym. Nae Ionescu już nawet nie próbował ukryć swej wrogości wobec
polityki króla. W całej serii artykułów występował przeciwko gabinetowi
I.G. Duki i podkreślał ryzyko łączące się z rozwiązaniem Żelaznej
Gwardii. [...] Owego roku sylwestra obchodziliśmy u Ionela Jianu. Poprzedniego
dnia wieczorem premier I.G. Duca został zamordowany na peronie dworca w Sinaia.
[...] Dopiero nazajutrz mogłem ocenić konsekwencje zamachu. Dziennik >>Cuvantul<<
został zawieszony, Nae Ionescu - aresztowany. [...] W kilka dni później
dowiedzieliśmy się, że profesora internowano w koszarach Cotroceni i że
prokurator wojskowy wdrożył śledztwo w jego sprawie. Za wszelką cenę
chciano go uwikłać w proces jako podżegacza do zamachu, posługując się
pretekstem w postaci paru ogłoszonych przezeń w >>Cuvantul<<
artykułów". Ionescu opatrzył zresztą przedmową książkę przyjaciela
Eliadego, Mihaila Sebastiana ("Od dwóch tysięcy lat").
">>Skoro dzieci Syjonu cierpią - pisał Ionescu - to znaczy, że tak
musi być<<. I podawał przyczyny: oto Żydzi nie chcieli uznać Mesjasza
w Chrystusie. Ich cierpienia wlokące się przez historię w jakimś sensie są
świadectwem przeznaczenia narodu żydowskiego, który przez sam tylko fakt
odmowy uznania Chrystusa nie może być dopuszczony do Odkupienia". Eliade
uznał to wprawdzie za "wyraźne cofnięcie się na pozycje znacznie
bardziej sztywne", "uwstecznienie", a nawet podjął próbę
polemiki z "teologią" Ionescu, jednak w istocie usprawiedliwiał
swego mentora do końca życia: "Ionescu, zważywszy na jego opozycję
wobec polityki królewskiej, wiedział świetnie, że odtąd czytywać go będą
jedynie ludzie pewnego pokroju ze skrajnej prawicy; chciał też, aby widziano,
jak rysuje się w jego oczach problem żydowski w aspekcie czysto religijnym, z
pominięciem innych względów, natury politycznej czy społecznej". Trudno
nie dostrzec tutaj faryzejskiej obłudy, wyłaniającej się z rozdarcia: z
jednej strony opozycja wobec polityki królewskiej i prawicowe środowiska
czytelnicze, z drugiej - rzekomo apolityczny i czysto religijny sens tekstu. I
ostatecznie, po przedwczesnej śmierci Ionescu w 1940 roku, Eliade deklarował w
uniesieniu: "Pośrednio lub bezpośrednio my wszyscy, jego uczniowie i współpracownicy,
podzielaliśmy koncepcje i wybory polityczne Profesora. Śmierć Nae Ionescu
dotknęła mnie głęboko - straciłem oto Mistrza, przewodnika; znów, na płaszczyźnie
duchowej, stawałem się >>sierotą<<".
Gwoli sprawiedliwości wyjaśnić trzeba, że Eliade odrzucał najskrajniejsze
przejawy antysemityzmu, że w przedwojennej Rumunii utrzymywał znajomości także
z liberałami i komunistami. Jednakże najściślejsze więzi łączyły go właśnie
z ludźmi wojującej, bliskiej faszyzmowi prawicy i z faszystami. Był gorliwym
redaktorem kierowanego przez Ionescu faszyzującego pisma "Cuvantul",
publikował także w powiązanych z faszyzmem periodykach "Buna Vestire"
i "Vremea". Zdaniem Isaaca Chivy cechowała go wówczas "myśl
jawnie faszystowska i antysemicka, zaangażowanie polityczne, które ten
historyk religii przemilczał aż do swej śmierci".
Milczenie w sprawie związków Eliadego z faszyzmem najwcześniej przełamali
intelektualiści włoscy. Pierwszy uczynił to w 1977 r. Alfonso Di Nola, powołując
się na pismo "Tobalot" (Historia), wydawane przez Instytut Dr. J.
Niemirowera w Jerozolimie, i nazywając Eliadego "antysemitą i filofaszystą".
Podobne określenia ("antysemita i filonazista") pojawiły się też w
encyklopedycznym artykule "Eliade" pióra lewicowego historyka religii
Ambrogia Doniniego. Z kolei znakomity badacz kultury prawicowej Furio Jesi
zwracał uwagę, że Eliade, jakkolwiek potrafił pogrążyć się w żałobie,
gdy rozstrzelany został lider Żelaznej Gwardii Codreanu (30 października 1938
r.), to "nie widział nic haniebnego w reprezentowaniu za granicą, jako
attache kulturalny [w Anglii i Portugalii - Z.M.], rządu rumuńskiego, który
latem 1942 r. podpisał z wysłannikiem Eichmanna Gustavem Richterem umowę o
deportacji wszystkich Żydów rumuńskich do obozów eksterminacji". Jesi
pokazał też, jak Eliade starał się przekonywać o tożsamości swego losu z
losem wielkich wygnańców z nazistowskich Niemiec, m.in. Tomasza Manna,
"podczas gdy to właśnie wyrazista sympatia dla nazizmu przeszkodziła
Eliademu w powrocie do ojczyzny u kresu wojny".
Czy tego rodzaju sympatie Eliadego skończyły się wraz z wojną? Wszystko
wskazuje, że nie (aby to jednak udowodnić, należałoby odczytać - jak mówił
Jesi - "sekretne posłanie Eliadego"). Co więcej, do sympatii starych
przybyły nowe. Za zwolennika powojennej prawicy radykalnej uznali Eliadego jej
eminentni przedstawiciele: Evola, Claudio Mutti, Ion Marii, Romualdi. Warto dodać,
że był on członkiem redakcji "Nouvelle Ecole", pisma Nowej Prawicy
Francuskiej.
Żelazna Gwardia i "kultura śmierci"
By zrozumieć życie i myśli Eliadego, trzeba mieć świadomość, że był on
ideologiem Żelaznej Gwardii, przywódcą jednej z jej elitarnych, bukareszteńskich
sekcji. Że, co więcej, wynosił na ołtarze tę organizację do końca życia,
mimo pewnych zastrzeżeń do ewidentnie już zbrodniczego charakteru
"ruchu" po puczu generała (później marszałka) Iona Antonescu i
abdykacji Karola II.
Utworzony w 1927 r. przez Corneliu Zelea-Codreanu paramilitarny Legion Michała
Archanioła, zwany potocznie "zielonymi koszulami" (od 1930 r. - Żelazna
Gwardia, od 1935 - Wszystko dla Kraju, od 1940 - Ruch Legionowy), był
politycznym przejawem neognostyckiego kosmizmu i odwoływał się do
"Wielkiej Tradycji Dackiej" oraz swoiście pojmowanego chrześcijaństwa.
Znaczy to tyle, że wspierając się na nacjonalizmie, mistycyzmie i rytualizmie
oraz tworząc swoistą "kulturę śmierci", kierował się on wizją
skrajnie rozdwojonego świata i przedstawiał swoje zadanie jako walkę o zwycięstwo
Dobra nad Złem, Światła nad Ciemnością, Kosmosu nad Chaosem, Tradycji nad
Historią. W ideologii i praktyce legionistów, zwłaszcza w ich obrzędowości,
mieszały się pierwiastki chrześcijańskie i pogańskie (kult solarny i
oddawanie wyciągniętą dłonią czci słońcu, kult ziemi i przodków,
wzywanie duchów poległych członków organizacji itp.).
Szczególnie rozbudowana była w szeregach Żelaznej Gwardii "kultura"
czy też raczej "religia śmierci". Eliade, opisując swój pobyt w
obozie dla internowanych legionistów, zwraca uwagę na ekstremalność owego
podejścia do śmierci, na krańcowy tutaj kult ofiary i męczeństwa, ale próbuje
mu nadać rysy wyłącznie chrześcijańskie: "Wieczorna wspólna modlitwa
kończyła się potężnym >>Bóg jest z nami!<<, odśpiewanym przez
trzysta głosów. Na ostatnim piętrze znajdowało się pomieszczenie na
>>nieustającą modlitwę<<. Dniem i nocą któryś z więźniów
przez godzinę modlił się tam lub czytał Biblię, przerywając tylko wówczas,
gdy ktoś inny przychodził go zluzować. [...] Rzadko w dziejach współczesnego
chrystianizmu posty, modlitwy i ślepa wiara w Bożą wszechmoc okupione bywały
tak wielką ceną krwi. Później, kiedy tragedia już się dokonała, byłem
literalnie zafascynowany, odkrywając tę samą niezachwianą wiarę u tych
nielicznych, którzy cało uszli z masakry. Już choćby tego rodzaju fakty
wykazują jasno, że Ruch Legionowy miał strukturę i powołanie sekty
mistycznej, nie zaś ruchu politycznego. Powtarzał mi to zresztą podczas
naszych długich rozmów Puiu Garcineanu twierdzący, że najwyższym celem
Ruchu nie było nawet odkupienie indywidualne przez męczeństwo, lecz
>>zmartwychwstanie narodu<< osiągnięte poprzez >>wypełnienie
się miary tortur i krwawych ofiar<<. Postawa paru tysięcy Rumunów w
latach 1938-39, ściganych lub wolnych, przebywających w więzieniach i
obozach, była jedynym faktem zadającym w wielkiej skali kłam oklepanej
gadaninie o areligijności narodu rumuńskiego". I w innym miejscu:
"Wydarzenia te umocniły mnie w przekonaniu, że przeznaczeniem naszego
pokolenia nie jest polityka. Corneliu Codreanu chyba by mi nie zaprzeczył, gdyż
dla niego Ruch Legionowy nie stanowił zjawiska politycznego, lecz był, ze
swojej istoty, ruchem etycznym i religijnym. Bardzo często powtarzał, że nie
interesuje go zdobycie władzy, tylko stworzenie >>nowego człowieka<<.
Od dawna wiedział, że król szykuje jego zgubę; gdyby chciał, mógłby się
ocalić, uciekając do Niemiec lub Włoch. Ale Codreanu wierzył w konieczność
ofiary, sądził, że nowe prześladowania tylko oczyszczą i umocnią Ruch.
Wierzył również w swoje przeznaczenie i w opiekę archanioła Michała. W
latach 1937-38 śmierć była najpopularniejszym tematem wśród legionistów.
Wzorcowego jej przykładu dostarczyli Mota i Marin [ochotnicy polegli w wojnie
domowej w Hiszpanii, po stronie Franco - Z.M.]. Słowa Moty >>twoje popioły
są najpotężniejszym dynamitem<< - stały się ewangelią. Msze, nabożeństwa
żałobne, srogie posty, modlitwy miały pokaźny udział w >>działalności
legionowej<<. [...] Niewątpliwie Codreanu, jak wielu innych legionistów,
umarł przekonany o tym, że jego śmierć przyspieszy zwycięstwo Ruchu. Zadaję
sobie jednak pytanie, czy niektórzy spośród nich w groźbie rychłej śmierci
dostrzegli nie tyle ofiarę, ile raczej skutek fatalnego błędu w taktyce
politycznej".
Trzeba zarazem podkreślić, że w tworzeniu owego mistycznego, uwznioślającego
obrazu Legionu nie przeszkadzała Eliademu świadomość terrorystycznego, ludobójczego
charakteru tej organizacji. Tworzył go wszak nie tylko wówczas, gdy miał już
jasną świadomość odpowiedzialności "ruchu" za zamordowanie
premiera Duki, nie tylko, gdy wiedział już, że 14 września 1939 r. komando
legionistów zamordowało Armanda Calinescu, ministra spraw wewnętrznych w rządzie
patriarchy Mirona i "prawą rękę" Karola II, ale nawet wówczas, gdy
na sumieniu legionistów ciążyły już zbrodnie masowe. Ale świadomość tych
zbrodniczych działań wyraża się u Eliadego szczególnie - ubolewa bowiem, że
zbrukały one pierwotną "czystość" idei Codreanu i dotychczasowe męczeństwo
legionistów, dodaje jednak, że niektórzy z pomordowanych "nie byli całkiem
bez zarzutu": "Tym większa wina obarcza przywódców Legionu, którzy
zniweczyli sens >>miary tortur i krwawych ofiar<<, wydając rozkaz
dokonania serii okropnych zabójstw z 30 listopada 1940 [...]. Ale i ta tragedia
składa się na los Rumunów, narodu nieszczęśliwego, któremu nie dano szansy
uchronienia czystości tej ostatniej z nieprzeliczonych jego ofiar".
"Mordując ich nocą [...], legioniści uważali, że biorą pomstę za
Codreanu. W rzeczywistości niweczyli religijny, >>ofiarniczy<< sens
egzekucji wykonywanych na legionistach za rządów Karola i raz na zawsze
kompromitowali Żelazną Gwardię, którą odtąd uważano za organizację
terrorystyczną i pronazistowską".
Ponadto właściwa dla Żelaznej Gwardii "kultura śmierci" - wbrew
Eliademu - nie wywodziła się wcale z chrześcijaństwa, lecz jedynie używała
jego zewnętrznych form religijnych. Korzystała bowiem przede wszystkim z
naddunajsko-bałkańskiej tradycji ludowej o najzupełniej pogańskim
rodowodzie. Pieśń "ruchu" głosiła:
Śmierć, tylko śmierć, legioniści,
jest radosnymi zaślubinami dla nas.
Legioniści umierają śpiewając,
legioniści śpiewają umierając.
Znawcy przedmiotu wskazują, że idea "narzeczonego śmierci" brała
się z manipulacji archaicznymi mitami ludowymi, z wykorzystania np.
przewodniego motywu słynnej rumuńskiej ballady "Miorica", której
bohater, pasterz, wyobraża sobie śmierć własną jako narzeczeństwo, zaślubiny,
erotyczne zjednoczenie z naturą. Ale na uwagę zasługuje zwłaszcza ulubiona
ballada Eliadego "Legenda o Mistrzu Manole". Jest to historia muratora,
który - aby ukończyć na czas budowlę - musi zamurować w niej ukochaną żonę.
O tej ofierze Eliade stwierdza: "Aby trwać, budowla (dom, dzieło
techniczne, ale również duchowe) winna zostać uduchowiona, to jest przyjąć
zarazem życie i duszę. Transfer duszy nie jest jednak możliwy inaczej jak
przez ofiarę; mówiąc inaczej - poprzez śmierć gwałtowną. Można również
powiedzieć, że ofiara utrzymuje swoje istnienie po śmierci, nie w swym ciele
fizycznym, ale w nowym ciele - budowli - którą ona >>uduchowiła<<
wraz ze swym poświęceniem się; można mówić również o >>ciele
architektonicznym<< zastępującym ciało fizyczne. Obrzędowy transfer życia
za pośrednictwem ofiary nie ogranicza się do budowli (świątyń, miast, mostów,
domów) i użytecznych przedmiotów; podobnie poświęca się ofiary ludzkie dla
zapewnienia sukcesu działaniom, jak również dla historycznej trwałości
jakiegoś duchowego przedsięwzięcia".
Owa koncepcja Eliadego, a także mitologiczne pomysły legionistów, wyrastają
zarazem ze swoistej mistyki "Ziemi i Krwi", z archaizacji historycznej
tożsamości narodu, z zabiegów, które starają się wydobyć z rumuńskich
dziejów jakąś ich niezmienną, metafizyczną istotę. Pełna dramatów i
"wyrw", nieciągła Historia, o której "terrorze" wobec
narodu rumuńskiego tak wiele mówił Eliade, zostaje tutaj jakby unieważniona,
jakby zastąpiona przez Tradycję "dacką", która swoją nieustającą
żywotność czerpie z mitologicznych korzeni. Taki cel zapewne przyświecał
m.in. książce Eliadego "Rumuni" napisanej w 1943 r.: "Rumuni są
potomkami dwóch wielkich ludów starożytnych: Geto-Daków i Rzymian. Getowie,
zwani przez Rzymian Dakami, pochodzą z wielkiej rodziny trackiej, głęboko
zakorzenionej w tradycji i najstarszych religiach Hellady"; "Podobnie
jak ich geto-daccy przodkowie, Rumuni będą, już od swych początków, skazani
na szereg inwazji - dużo bardziej gwałtownych aniżeli te, które miały
miejsce w zamierzchłych czasach - oraz na wpływy obce, a czasami nawet
antagonistyczne. Niemniej jednak Rumuni pozostali głęboko zakorzenieni w
swojej ziemi, której nie opuszczali nawet w najbardziej tragicznych okolicznościach.
Przeciwstawiali się obcym wpływom i najazdom bez utraty swej etnicznej tożsamości,
swego stylu, swej siły, swych prawdziwych cech fizycznych i autentycznych
przymiotów moralnych".
Święci z faszystowskiego kalendarza
Nieprawdą jest, że Rumuni to jedyny naród, który nie wydał świętych -
przekonywał Eliade. Właśnie "religia śmierci" i "męczeństwo"
legionistów miały temu przeczyć. Niczym typowy średniowieczny święty,
chrześcijański asceta i działający pod patronatem św. Michała Archanioła
rycerz, jawił się w oczach Eliadego rozstrzelany z wyroku sądu Corneliu
Codreanu.
Eliade żywił też kult dla bezlitosnego dyktatora Portugalii Salazara -
postaci całkowicie odmiennej od mistycznego Codreanu. Eliade nie zająknął się
nawet słowem o systemie portugalskiej tyranii, o autorytarnym charakterze reżimu,
brutalności miejscowej służby bezpieczeństwa, prześladowaniu przeciwników
politycznych i tysiącach przymusowych emigrantów, nie wspomniał o nędzy i
zacofaniu kraju. Z zachwytem notował jednak w dzienniku obrazy z rzekomej
"manifestacji ludowej" na cześć dyktatora, piał peany na cześć
jego racjonalności i skromności. Przejmował się niczym dziecko - on,
dyplomata - wizytą u Salazara - i patrzył nań jak urzeczony: "Salazar
wygląda bardzo skromnie [...]. Słucha, nie zaznaczając swojej obecności.
Teraz widzę dobrze jego oczy. Nie mają blasku; ich spojrzenie, choć
przenikliwe, nie onieśmiela, nie ma w nim cienia wrogości"; "W jego
pięknie wyrzeźbionej, męskiej twarzy jest coś czystego, świeżego,
niewinnego. Oczy ma wilgotne, podkrążone, spoglądają one na rozmówcę jakby
z bardzo daleka. Niekiedy to spojrzenie prześlizguje się tylko po nim i
biegnie gdzieś w dal. Ma niezbyt silny, ciepły głos, różny od tego, jaki często
słyszałem przez radio". Napisał też wtedy (1941-42) książkę "Salazar
i rewolucja w Portugalii", która była pochwałą tyrana i jego
autorytarnego Nowego Państwa.
"Wybryki" w Jassach
Pora jednak powrócić do okrucieństw Historii. Pojmował je bowiem Eliade dość
specyficznie. Oto w jego rozległych pamiętnikach nazwisko Hitlera pojawia się
bodaj raz, a Mussoliniego chyba dwa razy - oba zresztą najzupełniej
marginalnie. A przecież Eliade jeździł kilkakrotnie do faszystowskich Włoch
i hitlerowskich Niemiec, śledził tamtejsze życie umysłowe i polityczne,
utrzymywał kontakty z wieloma osobistościami z tych krajów. Ale niemal
przemilczał istnienie obu reżimów, a ich okrucieństwa zbył już milczeniem
zupełnym (a pisał przecież pamiętniki w wiele lat po wojnie, kiedy wszystko
już było wiadome). Studia naukowe, rozrywki, towarzyskie rozmowy, estetyczne
zachwyty nad kulturą tych krajów - oto, na co się zdobywał. A jeśli coś
nieprzyjemnego podpowiadała mu pamięć, to było to wspomnienie estety, pięknoducha:
"Była to - pisał o Berlinie w sierpniu 1934 r. - moja pierwsza podróż
do Niemiec. Znając swe ciągoty do Włoch, Grecji i Wschodu, obawiałem się
rozczarowania. Tym większe było moje zaskoczenie i zachwyt. Przyjemność mąciły
mi jedynie czerwone flagi ze swastykami, jakimi obwieszone były budynki, oraz
brunatne lub czarne uniformy, które mijałem na ulicy; wkrótce zresztą
przestałem na nie patrzeć".
I tyle mamy w pamiętnikach o nazizmie, poza drobnymi, nieistotnymi wzmiankami.
Nie pojawiają się w nich także takie słowa jak Holocaust, Oświęcim, o
obozach koncentracyjnych jest zaś mowa tylko dla porównania z własnym losem w
obozie internowania i tylko łącznie z sowieckimi łagrami. Nie mówi się też
nic o ludobójstwie, o deportacjach, o wojnie totalnej, o wszystkich potwornościach
okupacji. Wojna jest tylko wtedy straszna dla Eliadego, gdy zdaje się zagrażać
mu osobiście. Poza tym - jakby jej nie było. Owszem, tu i ówdzie zamieszcza
suche, podręcznikowe zdania o najistotniejszych jej momentach. Ale zaraz
zaczyna zajmować się sobą, tylko sobą. No i po trosze Rumunią: "Z
wielkim zapałem wziąłem się znów do >>Mandragory<<, zdążyłem
jednak napisać tylko dwa rozdziały. 1 września 1939 wojska niemieckie wdarły
się do Polski i w kilka tygodni zajęły połowę kraju, podczas gdy drugą połowę
opanowały oddziały sowieckie. Potem nastąpiła >>dziwna wojna<<,
która okrutnie zakpiła sobie z wielu naiwnych ludzi. Co do mnie, pracowałem
ostro...". Relacja z okupowanego Paryża (był rok 1943) mogłaby się zaś
równie dobrze odnosić do roku 1913, 1933 albo 1963. Zupełnie tak jakby Paryż
był wolny. Tyle tam zachwytów nad bogactwem życia umysłowego i
towarzyskiego. I niczego nadto, poza konkluzją: "To krótkie zanurzenie się
w kulturalny klimat Paryża napełniło mnie entuzjazmem".
Coś jednak do Eliadego w końcu docierało. Oto zapisek z 1 listopada 1945 r.:
"Poznaję dyrektora Cinematographie i pewnego reżysera. Obaj mają wielkie
doświadczenie, jeśli chodzi o obozy koncentracyjne. Reżyser, Żyd, przeszedł
przez Buchenwald i Dachau; gdy udało mu się uciec, ważył zaledwie trzydzieści
osiem kilo. Obaj twierdzą, że w więzieniu odkryli nową >>kondycję
ludzką<<; zdobyli tam wiarę, że człowiek to c o ś i n n e g o, niż sądzili
do tej pory, że rzeczywistość duchowa istnieje, tak jak i pewne
>>stany<<, których nie da się opisać. Dyrektor Cinematographie
chciał mnie poznać i opowiedzieć wszystko po to, aby dowiedzieć się, czy
stany, których obaj doświadczyli, mogą mieć coś wspólnego z jogą. Jaka
szkoda, że przeżycia tego typu nie zostały opisane w dziennikach czy
wspomnieniach, stwarzając w ten sposób możliwość dyskusji i interpretacji.
Miliony Europejczyków z konieczności przeszły drogę, o której ludzkość
zapomniała od czasów średniowiecza. Przekonali się na własnej skórze o
realności pewnych >>stanów<<, o których mówienie jeszcze parę
lat wcześniej wywołałoby uśmiech na ich twarzach. W obozach dawni tchórze
czy sceptycy zaczynali prowadzić życie pełne poświęcenia i dochodzili do
wiary w istnienie rzeczywistości duchowej, która ich przerastała, ale która
jednocześnie dawała im pocieszenie i pomagała przeżyć. [...] I całe to
wspaniałe doświadczenie będzie stracone, tak samo jak i ja straciłem to
wszystko, czego nauczyłem się w Himalajach. Zdolność zapominania jest u człowieka
nieskończona". I inny jeszcze zapis, z 9 października 1945 r.: "U
Ciorana poznaję młodego Francuza, któremu udało się ujść z życiem z
obozu w Buchenwaldzie. Z wszystkich detali, o których dowiaduję się od niego,
zapadają mi w pamięć dwa: ktoś, kto miał wszy, był wysyłany do łaźni i
zwolniony z pracy na cały dzień. Wszyscy mieli ochotę na dzień wypoczynku. I
w ten sposób powstał czarny rynek handlu wszami. Jedna wesz kosztowała markę,
potajemnie, oczywiście. I nabywca ostentacyjnie afiszował się ze swoją wszą,
aby być wysłanym do łaźni. W jednym z kobiecych obozów, już nie pamiętam
którym, utworzono burdel. Wybrano sześciu Francuzów. Maksimum, do którego każdy
z nich miał prawo, to cztery kobiety dziennie. Po miesiącu wrócili kompletnie
wyczerpani i prawie wszyscy w niedługim czasie zmarli. Czy kiedykolwiek będzie
mogła powstać literatura oparta na tych faktach, w których obłęd i
bestialstwo miesza się z groteską i absurdem?".
Tak: "zdolność zapominania jest u człowieka nieskończona".
Najgorsze jednak, że przeszkadza jej praca Historii, jej "terror". I
szkoda, że nie da się jej przemienić w byt duchowy, w abstrakcję, w
metafizyczną "trwogę". Że potrafi ona kogoś takiego jak Eliade
zmusić, by opuścił głębiny swego pięknego życia duchowego i nazwał po
imieniu jakąś z dziejowych sił. Szło mu to zresztą niesporo: "Czas
trwogi ponownie przeżyliśmy w styczniu 1941, gdy wybuchnął bunt legionistów,
tym razem trudny do zrozumienia, bo przecież Horia Sima [nowy lider Żelaznej
Gwardii - Z.M.] był wicepremierem w rządzie Antonescu, w którym nadto zasiadało
paru ministrów wywodzących się z Legionu. Co prawda, otrzymywane przez nas
informacje były ogólnikowe i częściowo niedokładne. Jednakże dowiedzieliśmy
się o wybrykach i zbrodniach legionistów (wymieniano przypadki pogromów, zwłaszcza
w Jassach). Niedługo po tym, jak wierne Antonescu wojska zgniotły rebelię,
dowiedzieliśmy się, że do Rumunii wkraczają masowo wojska niemieckie, aby
rozpocząć szkolenie kilku elitarnych dywizji".
"Wybryki i zbrodnie legionistów", "wymieniano przypadki pogromów,
zwłaszcza w Jassach" - od tych zwrotów czuć na odległość tęsknotę
za abstrakcją, a jeszcze lepiej - za milczeniem. Bo trzeba nazwać to, czego
wcale nie chce się nazwać. Choć wtedy, gdy król Karol i Armand Calinescu próbowali,
broniąc demokracji i monarchii, brutalnie rozprawić się z prawicowym
spiskiem, słów Eliademu nie brakowało: mówił o "dyktaturze", o
"terrorze", o "męczeństwie", o "torturach" - i
nie szczędził zgryźliwych epitetów sprawcom tych działań oraz drastycznych
szczegółów dotyczących więzienia i rozstrzeliwania legionistów. W
przypadku "wybryku" w Jassach jakoś jednak tych drastycznych szczegółów
brakuje (i w ogóle brakuje jakichkolwiek konkretów). Można odpowiedzieć tak:
represje wobec legionistów obserwował Eliade bezpośrednio, doświadczał ich
osobiście, natomiast o pogromie w Jassach dowiedział się na dyplomatycznej
placówce w Londynie podczas szalejącej wokół wojny światowej. Rzecz w tym,
że z łatwością docierały do niego np. rumuńskie ploteczki polityczne. I
rzecz w tym również, że drugi tom swych pamiętników pisał w wiele, wiele
lat po wojnie, gdy już - jak śpiewał Kelus - groby zabitych mchem porosły i
wiadomo było doskonale, "kto szczuł i co było grane".
Na dodatek z tego, co się zdarzyło w Jassach, mamy dokument straszny i
rewelacyjny zarazem. Mamy słynny "Kaputt" Curzia Malapartego, wydany
w 1962 r. Trudno przypuścić, by Eliade nie znał tej książki. Tym bardziej
że zawiera ona także wątek rumuński - rozdział "Szczury w
Jassach": "Gromady Żydów pierzchały w boczne uliczki, a w ślad za
nimi biegli żołnierze i rozjuszeni cywile uzbrojeni w noże czy w łomy żelazne;
żandarmi rozbijali kolbami drzwi domów, w rozwartych nagle oknach pojawiały
się kobiety w koszulach, z rozwianym włosem, krzycząc i wymachując rękami.
Niektóre rzucały się z okien i padały twarzą na asfalt chodnika z głuchym
plaśnięciem. Przez małe okienka otwarte na poziomie ulicy żołnierze rzucali
ręczne granaty do piwnic, gdzie mnóstwo ludzi szukało zwodniczego
schronienia. Niektórzy z żołnierzy kładli się na ziemi, brzuchem do
chodnika, i zaglądali do środka, a potem odwracali się do towarzyszy i ze śmiechem
opowiadali o efektach swoich wyczynów. Tam, gdzie rzeź najsrożej szalała,
stopy ślizgały się we krwi; wszędzie rozpasana furia pogromu napełniała
ulice i domy strzelaniną, płaczem, wrzaskiem grozy i okrutnym śmiechem. [...]
Ulica Lapusneanu była cała usiana ludzkimi ciałami w dziwnych, bezładnych
pozach. Chodniki znikły zupełnie pod zwłokami spiętrzonymi jedne na drugich.
Setki trupów ściągnięto na cmentarz i zrzucono na jeden wielki stos. Gromady
psów obwąchiwały trupy; miały przy tym zalękniony i pokorny wygląd, jaki
miewa pies, kiedy szuka swego pana. Pełne były szacunku i litości, snuły się
pośród żałosnych zwłok delikatnie, jakby bały się nadepnąć na którąś
z tych skrwawionych twarzy czy kurczowo zaciśniętych rąk. Ekipy Żydów, pod
strażą żandarmów i żołnierzy uzbrojonych w erkaemy, ściągały zwłoki z
jezdni i układały wzdłuż murów, by oczyścić drogę dla pojazdów. Ulicami
jechały ciężarówki niemieckie i rumuńskie naładowane trupami. Na chodniku
koło lustragerii siedziało nieżywe dziecko oparte plecami o mur, z główką
przechyloną na ramię".
Tymczasem w kalekiej wzmiance Eliadego nie pojawia się nawet słowo "Żyd":
ot, rzekłbyś, w jakimś odległym abstrakcyjnym miejscu jakieś abstrakcyjne
istoty dopuściły się pogromu na innych abstrakcyjnych istotach. Ot, rzekłbyś,
dziwna ślepota i niepamięć poraziła kogoś, kto wcześniej potrafił zobaczyć
i zapamiętać wystawione na widok publiczny trupy rozstrzelanych legionistów.
Były więc dwie Eliadowskie "kultury śmierci" - ta z dziejów
legionowej martyrologii, ideologiczna, i ta z Jass. Którą z nich jednak miał
na myśli Eliade, kiedy pisał w zamykającym książkę
"Oceanografia" (1934) eseju "Zaproszenie do barbarzyństwa":
"Na przekór osaczającej mnie zewsząd śmierci nie potrafię stłumić
dzikiej radości, jaka ogarnia mnie na myśl, że ze wszystkich tych trupów
jutro zrodzi się nowy świat"?
Upadły czas
Czy - trzeba teraz postawić to pytanie - Eliade był antysemitą? W potocznym
tego słowa znaczeniu, które bezpośrednio prowadzi do prześladowań i
przemocy, oczywiście nie. Myślę nawet, że tego rodzaju antysemityzm napełniał
go odrazą.
Antysemityzm Eliadego sięgał więc, podobnie jak było to u Juliusa Evoli,
Giovanniego Gentilego i innych faszystów włoskich, w sferę idei, w sferę
ducha, kultury. Przekonania takie mogły wprawdzie sankcjonować prześladowania
rasowe i religijne, ale nie istniała tutaj żadna automatyczna konieczność.
Co więcej, bywało, że antyżydowskie wątki łączyły się wtedy z
dziwacznym filosemityzmem. Eliade zatem chętnie porównywał np. losy narodu
rumuńskiego do losów żydowskich, fascynował się żydowską mistyką, Kabałą,
z upodobaniem przywoływał izraelskich proroków i zachwycał urodą Starego
Testamentu.
Wszystkie te wątki wystąpiły wyraźnie w Eliadowskiej wykładni Freuda i jego
psychoanalizy, którą pojmował jako wyraz i kontynuację religii żydowskiej,
jako "ostatnią fazę desakralizacji monoteizmu i profetyzmu
starotestamentowego". "Jego [Freuda - Z.M.] przekonanie, iż wpadł na
globalne i jedyne wytłumaczenie zjawisk umysłu, psychiki i zdolności twórczych
człowieka, że wykuł magiczny klucz pozwalający wszelkie zagadki - od snów i
czynności pomyłkowych aż do pochodzenia religii, moralności i cywilizacji -
to przekonanie [...] ujawnia monoteistyczny ferwor hebrajskiego ducha. Podobnie
też zawziętość Freuda, z jaką lansował, narzucał i bronił psychoanalizy
przeciwko wszelkim >>herezjom<<, przywodziła na myśl roznamiętnienie
i nietolerancję proroków Starego Testamentu. W pewnym sensie Freud sądził,
że jego odkryciom pisane jest przemienić ludzkość i zapenić jej zbawienie.
Psychoanaliza czyniła zadość właściwej Żydom potrzebie absolutu i ich
wierze w istnienie jednej jedynej królewskiej drogi Ducha. Zdradzała ona nadto
typowo hebrajską odrazę do pluralizmu, politeizmu i bałwochwalstwa".
Idea desakralizacji dotyka najgłębszego elementu w jego "sekretnym posłaniu"
Eliadego. Dotyka jego "lęku przed Historią", będącego "udziałem
człowieka, który odszedł od religii". Eliade dokonuje zatem nieustannie
deprecjacji czasu historycznego, czasu linearnego, wynosząc za to wartość
czasu cyklicznego, tożsamego z czasem kosmicznym, sakralnym, czasem mitu.
Istotny jest tu zwłaszcza problem chrześcijaństwa jako "semickiej
matrycy". Z perspektywy eliadyzmu tzw. antysemityzm kulturowy, wchłaniający
również chrystianizm, był bowiem wyrazem swoistej wizji sakralnej, przejawem
kosmizmu, przywołującym właśnie czas cykliczny, kołowy, jako czas święty.
Eliade dzielił cywilizacje na dwie kategorie - na cywilizacje judeochrześcijańskie
i pozostałe (archaiczne, pierwotne, orientalne). Podnosił zatem - mimo swej
prawosławnej, chrześcijańskiej wiary - wartość cywilizacji archaicznych i
wschodnich za ich związanie z mitem i symbolem, a nade wszystko z koncepcją
czasu kolistego, sakralnego, z "religią kosmosu". Oznacza to, że w
społeczeństwach tych czas, każda jego sekwencja, przedstawia ściśle określoną
wartość magiczną. Taki czas - czas święty - jest czasem odwracalnym, gdyż
(jak pisał) "tak naprawdę jest to praczas mityczny, który zostaje
ponownie uobecniony". Święty czas świadomości tradycyjnej przeciwstawia
się zatem linearnej koncepcji nowoczesnej, oferując "paradoksalny aspekt
czasu okrężnego, odwracalnego, odzyskiwalnego", stanowiąc "jakąś
formę mitycznej wiecznej teraźniejszości, do której człowiek okresowo
powraca za pomocą rytuałów".
Judaizm natomiast wtargnął według Eliadego w ów porządek bytu i czasu,
desakralizując go i uświęcając zarazem Historię, czas linearny. Dokonała
się też "judaizacja" chrześcijaństwa, czyli jego historyzacja -
powiązanie posłannictwa Jezusa z historią świętą Izraela. Cykliczny czas
odnowy, odrodzenia, czas regeneracji natury i ściśle związanego z nią człowieka
musiał tedy ustąpić czasowi biegnącemu liniowo, w jednym kierunku, czasowi,
który miał swój cel, swój próg ostateczny - zmartwychwstanie i Sąd. Owe
eschatologiczne wydarzenia u kresu dni są wszakże odległe, a Historia to
mechanizm upadku, podlegający degeneracji i zepsuciu, owocujący
"terrorem". Tym samym, stając się, wyzbywa się ona swojej świętej
treści, swojej metafizyki, swojej prawdziwej rzeczywistości (oddala się np.
od Tradycji), w której wieczność zapewniają jedynie mity i rytuały
okresowej odnowy. Zatem proces dziejowy, Historia po prostu, jest maszynerią i
źródłem Zła. Więcej nawet: Historia to Zło samo, to Zło ucieleśnine, którego
owocem stała się nowoczesna cywilizacja i jej antyreligijne władztwo nad
przyrodą i człowiekiem. Judeochrześcijaństwo pozbawiło świętości Kosmos,
Kosmos stał się obiektem badań naukowych; świat ogarnęła cywilizacja
techniczna, tworząc w człowieku - oderwanym od kosmicznego ładu, który został
zburzony przez profanum - lęk wobec śmierci i Nicości. Żydzi zatem, jak można
sądzić, odpowiedzialni są za Zło, jako że to od nich pochodzi pomysł
Historii. Holocaust zaś to jedynie pierwsza zapowiedź właściwej apokalipsy,
totalnego Holocaustu, w którym ludzkość zostanie spalona przez Historię.
Ratunek spoczywa więc w powrocie do pierwotnego Złotego Wieku, do cyklicznego
czasu mitu i do uświęconego Kosmosu, do jego religii i rytuałów, do
Tradycji.
Zbigniew Mikołejko - filozof religii i eseista,
pracownik Instytutu Filozofii i Socjologii PAN, fellow Akademii Amerykańskiej w
Rzymie (1996), wykładowca filozofii i logiki w Wyższej Szkole Informatyki
Stosowanej i Zarządzania.
INTELEKTUALIŚCI