Gazeta Wyborcza - 25/09/1998

 

 

Irena Morawska

POKÓJ DLA CUDZOZIEMCA

 

 

 

Zenon K. zadzwonił do drzwi sąsiadki. Anna B. ujrzała jego smutną twarz w wizjerze. - Pomyślałam: otworzę, to znów się będzie żalił, siedział, Bóg wie ile. Udałam więc, że nikogo nie ma w domu.

Tamtego dnia, jak zwykle, Zenon K. wyszedł z domu rano. Pokręcił się po bazarze Różyckiego. Postał na Targowej. Z nieba padał śnieg, obok sunęło życie: ludzie poważni i radośni, samotni albo w parach. Nie pasował do tego miejsca. Wsiadł w autobus i pojechał do zakładu pogrzebowego.

Umowa na jego pogrzeb była już gotowa.

Poprosił personel, aby - w razie jego śmierci - tabliczka z nazwiskiem na trumnie była biała, nie czarna. I o dwa wieńce z łososiowych tulipanów.

Potem zapytał, czy może wybrać sobie miejsce w chłodni dla umarłych.

Tłumaczył, że chce pokonać drogę, jaką po śmierci przemierzy jego ciało. Tak tylko, powtarzał, chce przeżyć swoją ostatnią drogę. Jest przecież stary i schorowany.

Stukot jego laski zamilkł przy chłodni. Więc tu będę leżał - spojrzeniem powiedział dyrektorowi.

Rozejrzał się niespokojnie. Przerażony wyjątkowością miejsca. I sobą w nim - jeszcze żywym, choć bez życia. Wokół szumiały agregaty.

Magazyn z trumnami nie robi aż takiego wrażenia w porównaniu z tym miejscem: wysuwane półki, na uchwytach kartki z nazwiskami zmarłych.

- Poprosił o miejsce na tej półce, pośrodku - pokazuje dyrektor Jan Szczuciński. - Powiedział: "Wolę między ludźmi".

Gdy wybierał to miejsce, drżała mu broda i usta. Po policzkach płynęły łzy.

Nagle krzyknął: - Muszę już jechać!

I zniknął.

Zadzwonił do swojej siostry Lucyny. Prosił o spotkanie. Była oschła, nie miała czasu. Nalegał.

- Mówił chaotycznie, nerwowo - wspomina Lucyna. - A ja mu na to: Po latach se siostrę przypominasz?

I odłożyła słuchawkę.

Zadzwonił ponownie, krzyczał, że musi... pilnie...

Siostra zimno wypomniała mu, że ostatnio w autobusie jego żona udała, że jej nie zna. I znów odłożyła słuchawkę.

Nie wybaczyła bratu, że przez czternaście lat nie zaprosił jej do nowego mieszkania.

Kłótnia o wnuczkę

Nie wiadomo, od kiedy Zenon K. zaczął nosić w sobie myśl o śmierci.

Po raz pierwszy, po latach, odwiedził własny grób w okolicy 64. urodzin. Był wrzesień 1997 roku. Świeciło słońce. Zenon ściereczką z ręcznika frotte czyścił lastryko w kolorze kawy z mlekiem.

Grób na wolskim cmentarzu kupił w latach 70. Gdy poprosił żonę o zdjęcie na pomnik, krzyknęła: - Chybaś oszalał! Ledwieśmy ślub wzięli!

Wtedy odpowiedział: - Mąż i ojciec jest po to, aby zapewnić byt. Za życia i po nim.

No i zalśniły na grobie dwa zdjęcia w kolorze sepii.

A gdy ostatniej jesieni Zenon K. ocierał kurz ze zdjęć na grobie, mówił coś do nich podniesionym głosem.

- Często przejeżdżałem tędy na rowerze - opowiada Rafał. B., odwiedzający grób przyjaciółki. - I widywałem tego człowieka. Kiedyś tak głośno mówił, że aż się zatrzymałem. A on się uśmiechnął, wskazał na zdjęcia i powiedział: "O wnuczkę się kłócą".

To wtedy - jak sądzi Apolonia, najstarsza siostra Zenona - zadał się z diabłem.

- Poczuł się samotny - z przekonaniem mówi Lucyna, średnia siostra.

Najmłodsza z sióstr Barbara "nie ma zamiaru wspominać o nim", a brat Kazimierz wzrusza ramionami: - Nie poszło mu, jak planował.

Żona Wanda ucina szorstko: - Szajba mu odbiła!

Zenon K. zmarł w praskim szpitalu za pięć trzecia po południu. Był piątek 30 stycznia tego roku.

Przepustka do świata

Zenon K. urodził się w mazowieckiej wsi Ż. w październiku 1933 roku jako najstarszy syn ubogich rolników. Do końca wojny przybyły mu trzy siostry i brat.

Edukację rozpoczął po wojnie. Miał jedenaście lat. Po siedmiu klasach zaczął pracować na roli. Pomagał rodzicom i okolicznym chłopom.

Wstąpił do Związku Młodzieży Polskiej. Rok był skarbnikiem, trzy lata - przewodniczącym.

Powołanie do wojska przyjął jak przepustkę do świata. Bo jak mówi dziś jego rodzeństwo: "nie miał talentu do gospodarki".

W wojsku pracował jako kierowca. Zapisał się do partii. Służbowo jeździł do Warszawy. Stolica mu się spodobała. Zakręcił się, by zostać.

W styczniu 1956 roku Milicja Obywatelska dała Zenonowi mundur i mieszkanie na Pradze.

W podaniu o służbę napisał: "Pragnąłbym pracować w szeregach MO dla dobra całego narodu i zbudowania socjalizmu w Polsce Ludowej".

Największa we wsi kariera nie uderzyła mu do głowy. - Choć w mundurze i z samej Warszawy, był tym samym Zeniem, jakiegośmy znali - wspomina Szczepan W., dawny kolega, który nie wierzy, że "Zenek się targnął". - Do jego głowy taka myśl by nie wpadła. Jak trzeba było pomóc - Zenek w pogotowiu; na zabawę - Zenek pierwszy; na kobitki - też. Po prostu chodząca radość.

Dwie polisy

Było listopadowe popołudnie ubiegłego roku, gdy Zenon K. po raz pierwszy zjawił się w warszawskim zakładzie pogrzebowym Służew.

- Muszę opłacić swój pogrzeb - powiedział w drzwiach. Nie wprawił tym w zdumienie personelu. Przed nim pogrzeb wykupiło już kilkanaście osób.

- Większość to samotni - wyjaśnia dyrektor Jan Szczuciński. - Po śmierci nie chcą nikogo kłopotać.

Zenonowi dokuczała cukrzyca, astma i nadciśnienie. Przedstawił stosowne zaświadczenia, ale przyznał się, że ma żonę i dwoje dorosłych dzieci.

- Żona mówi, że jak zdechnę, pogrzebie mnie pod płotem - wyjaśnił. Ponadstukilogramowe ciało opierał na lasce.

- Skarżył się, że w domu źle go traktują, dlatego sam woli zadbać o swój pogrzeb - wspomina dyrektor. - I wyjął dwie polisy. Potem usiadł i się zamyślił.

Marzył o służbie w przestępczości

Milicja posłała Zenona do szkoły dla podoficerów. Opinię miał dobrą. "Zdyscyplinowany, dba o swój wygląd zewnętrzny. Do linii Komitetu Centralnego naszej partii i Związku Radzieckiego - ustosunkowany pozytywnie. Nałogów szkodliwych nie stwierdzono" - tyle można o nim przeczytać w archiwum policyjnym.

Żona Zenona Wanda nie zna tej karty jego życia: - Jego przeszłość mnie nie obchodziła.

Starsi mieszkańcy wsi pamiętają, jak w roku 1957 spłonął dom rodzinny Zenona, a on przyjechał do Ż. w mundurze.

- Wszystkiego naprzywoził do remontu: cementu, farby, desek. Dzięki niemu stanęliśmy na nogi - wspominają siostry.

Jako milicjant nie przeganiał szwendających się po ulicach brudnych dzieci. Został społecznym kuratorem sądowym.

- Ten margines leżał mu na sercu - wspomina Lucyna. - Załatwiał im domy dziecka, zapomogi, pracę.

W drugim roku służby Zenon wypisał się z partii. Dlaczego, nie wiadomo. Nikt dzisiaj nie potrafi tego wyjaśnić, a w dokumentach nie ma o tym ani słowa.

Przeniesiono go do Zmotoryzowanych Oddziałów Milicji Obywatelskiej. Nowe zajęcie mu się nie spodobało. Marzył o "służbie w przestępczości".

Gdy po raz kolejny mu odmówiono, złożył wymówienie. Przełożony nie protestował. Napisał: "Skupiał wokół siebie innych i demobilizował ich do pracy. Był inicjatorem napisania oszczerczego listu do KC PZPR na kierownictwo tutejszej komendy. Mało interesował się zagadnieniami bieżącymi. Bezpartyjny. Wyczuwało się, że do pracy w MO przyszedł tylko i wyłącznie dla zarobku".

Chyba się zmieszczę

W końcu listopada Zenon K. ponownie odwiedził zakład pogrzebowy.

- Powtórzył, aby w razie jego śmierci nie powiadamiać żony i dzieci, bo "traktują mnie gorzej niż psa" - wspomina dyrektor Szczuciński. - I zapytał, czy może wybrać trumnę.

Do magazynu z trumnami idzie się schodami w dół jak do piwnicy. Jest tu chłodnia i pomieszczenie do tak zwanej toalety pośmiertnej. Dom pogrzebowy Służew "nie wypuszcza klienta nie umalowanego" (w umowie z Zenonem też figuruje tanatokosmetyka - 25 zł).

Pół godziny Zenon spędził wśród trumien. W końcu wybrał coś w sam raz na jego, ważące blisko 130 kg, ciało. Otworzył wieko, zachwiał się, oparł o trumnę. Wyszeptał: - Tu się chyba zmieszczę.

To nie ta przeszłość

Zenon K. wybierał dla siebie chłodnię, trumnę, kwiaty i odbywał podróże w przeszłość. Zaczął od Targówka. Tam mieszkał i pracował jako milicjant i kurator.

W miejscu kamienicy, w której spędził kilkanaście lat, wyrósł wieżowiec ze sprayowymi napisami: "Lepsze jutro było wczoraj!", "Załatwię was! - Rambo". Nie znalazł drzewa, które posadził, ani znajomych. Z przeszłości, do której przyjechał, została tylko nazwa ulicy: Prałatowska.

Zaczepiał starszych, wypytywał, ale oni patrzyli z politowaniem. A gdy ktoś poświęcił mu chwilę uwagi, łapał się tej chwili jak ratunkowego koła. I z tej nie swojej przeszłości wydobywał własne wspomnienia. Wtedy się ożywiał: mówił szybko, hałaśliwie.

Wiedział, jak zarobić

Po odejściu z milicji, w 1958 roku, został motorniczym. Zaczęło mu się gorzej wieść. Mniej pomagał rodzinie na wsi. To mu dokuczało. Uważał, że jako najstarszy syn i brat ma taki obowiązek. Wrócił do MO. W Kompanii Konwojowo-Ochronnej wytrwał niepełne trzy lata.

Zanim w 1964 roku na zawsze zrzucił milicyjny mundur, zdążył poznać podskórne życie stolicy: handel walutą, paserstwo, pośrednictwo w wynajmie.

Świat, który zwalczał jako mundurowy, z czasem go wchłonął. Niektórzy z tych, których konwojował do aresztu, później zostawali jego współpracownikami.

Pośredniczył w meldowaniu zamiejscowych i zarabiał na swataniu. Nielegalny dochód miał dobry i stały, bo w latach 60. i 70. ludzie pchali się do stolicy. Zenon K. - jak uważał - pomagał w rozwiązywaniu spraw życiowych takim jak on i jego rodzeństwo.

Klienci Zenona pozbywali się oszczędności i rodzinnej biżuterii. Wiedział, jak obracać złotem, by zarobić.

Przeprowadził się na Wolę, urządził mieszkanie. Jeden pokój przygotował dla cudzoziemców. Odnajmował go za dolary.

Krystyna J., dawna znajoma Zenona, wspomina: - Mieszkanie jak marzenie, meblościanka, dywany, telewizor, glazura, parkiet lakierowany. Każdy chodził tam na palcach.

Od urządzenia mieszkania zaczął budowanie rodziny. Życiowego celu - jak mawiał.

Planował poślubić miłość z rodzinnych stron. Ale rodzice zakazali: Celina miała kilka lat więcej od niego i wyznaczonego przez rodziców kandydata na męża.

Piekło

Ostatniej jesieni Zenon zgłosił się do jednego z warszawskich domów opieki społecznej. Powiedział, że chce tu zamieszkać, bo "jego dom to piekło".

Opieka obiecała zbadać sprawę. Zenon usiadł i zaczął opowiadać, jak budował rodzinę.

Najpierw wy

Siostry pozazdrościły Zenonowi życia w stolicy.

Najpierw ściągnął Lucynę, po siedmiu klasach, do sprzątania biur. Poznał ją z kolegą Stefanem, frezerem, który miał mieszkanie i szukał żony. Po trzech miesiącach skakał na weselu.

Potem zamieszkała u niego Barbara. Posłał ją na kurs krawiecki. Utrzymywał. Gdy uzyskała pełnoletność i dyplom krawcowej, ją też wydał za mąż.

Na nielegalnych interesach dobrze zarabiał, ale żeby nie mieć kłopotów, potrzebował stałego zatrudnienia i pieczątki w dowodzie. Zatrudnił się więc w piekarni jako konwojent, potem w ubojni na Żeraniu. Był ślusarzem w fabryce mebli, strażnikiem w sądzie, konwojentem w Wedlu, pomocnikiem kucharza w Warsie. Kręcił się, pracował w różnych zawodach: rok, dwa, parę miesięcy.

Ale było kilka stałych punktów w jego życiu: pomoc podopiecznym z Targówka (potem z Woli) i rodzinie.

Gdy bliscy pytali, kiedy się ożeni, mawiał: - Najpierw wy, potem ja.

Chciał porozmawiać

W listopadowy poranek 1997 roku Zenon postanowił odwiedzić kamienicę przy Spiskiej na Ochocie. - Siedliśmy w kuchni - wspomina 57-letnia Monika P. - Nie chciał kawy ani herbaty. Szukał Krystyny J., dawnej znajomej, ale ona już tu nie mieszkała.

Siedzimy w tej samej kuchni. Monika spogląda na obrus w róże. Skuliła się na wieść o śmierci Zenona. - Nie wyglądał na samobójcę - ocenia. - Skarżył się, ale oczy miał wesołe.

Poznała go rok wcześniej, gdy po latach odwiedził jej drugiego męża.

Podczas ostatniej wizyty zapytał o niego. Monika zakreśliła stopą prostokąt na podłodze.

- Tu umarł - powiedziała.

Zenon wymamrotał: - Każdy musi umrzeć.

A ja wrzasnęłam: - Ale nie o drugiej w nocy! Właśnie oglądaliśmy telewizję. Wstał tylko, żeby się napić. I upadł na amen.

Zenon K. zapisał "nowy adres kolegi" - tak to ujął - i spytał o znajomych z bloku.

- Robię rundę po znajomych i nikogo nie zastaję - poskarżył się. - Albo powyprowadzali się w nieznane, albo do Bozi.

Monika P. zapytała, co u niego słychać.

Gość na chwilę się ożywił. I zaczął: dzieci się nie odzywają, żona przestała mu prać i stawiać przed nim jedzenie. Ma kochanka, a jego wygania z domu. - I pomyśleć - powiedział, że w tym mieszkaniu ją poznałem.

Stukot laski odchodzącego Zenona przywołał Monikę do okna. Odsłoniła firankę, uśmiechnęła się. Przez chwilę Zenon zatrzymał wzrok w oknie i oddał jej uśmiech.

A Monika pomyślała: - Jak takiś samotny, to może przygadaj sobie nową, spokojniejszą.

Zdatna z niej gospodyni

Ściągnięta ze wsi siostra Lucyna zamieszkała z mężem na Spiskiej.

Jej sąsiadka z piętra Maria Bąk wynajmowała pokój wiejskiej dziewczynie. Dużej, z piwnymi oczami, bez wykształcenia. Miała na imię Wanda i pracowała w szpitalu jako salowa.

- W domu było nas pięcioro - powie później Wanda. - Ja najstarsza. Czego miałam szukać na wsi?

Maria Bąk nie zamierzała zameldować obcej, a o tym Wanda najbardziej marzyła.

Po pracy dziewczyna odsłaniała śnieżnobiałe firanki i opierała łokcie na parapecie. Czasami widywała postawnego mężczyznę, który z siatkami z Peweksu wchodził do bloku. Zawsze sam.

Maria Bąk wyłapała spojrzenie sublokatorki. Wyjaśniła, że to kurator sądowy, brat sąsiadki. - Kawaler z mieszkaniem - dodała.

Wandzie aż się oczy zaiskrzyły.

- Panie kuratorze - zagadnęła wkrótce Maria Bąk - poznam pana z kimś.

Sublokatorka uprosiła gospodynię, by przedstawiając ją panu kuratorowi nie zdradzała jej imienia.

- Heńka, takie wiejskie - krzywiła się. To wtedy została Wandą.

Był sylwester 1972 roku.

Ślub wzięli trzy miesiące później. Zenon skończył czterdzieści lat, Wanda - dwadzieścia trzy.

Maria Bąk udostępniła nowożeńcom mieszkanie na przyjęcie, przygotowała dania weselne na dziesięć osób. Pan młody miał gest, opłaciło się Bąkowej.

Zenon zabrał żonę do swojego mieszkania na Woli. Krótko po ślubie zajrzał do swatki. - Energiczny, w czystej koszuli i uśmiechnięty - wspomina Bąkowa.

- O taką mi chodziło - mówił, całując jej dłonie. - Zdatna z niej gospodyni.

Po roku urodziła się córka (w podzięce Bąkowej dostała imię jej córki - Krystyna), po kilkunastu miesiącach - syn. Zanim dzieci poszły do szkoły, Wanda od kwietnia do listopada przebywała z nimi u rodziców. - Co miałam tu siedzieć? - pyta. - Na wsi przynajmniej powietrze było.

Wanda ucieka od wspomnień, pali kolejnego papierosa. - Z początku było normalnie: dużo gości, siedziało się przy wódce, herbacie i szynce - rzuca niechętnie. - Ale jak mu ta szajba odbiła...

Tylko na to czekał

Wolny czas, a miał go Zenon przed śmiercią w nadmiarze, spędzał na ławce pod blokiem albo na pogrzebach. Lubił deszcz, bo gdy płakał, nie było tego widać. Wstydził się płaczu, bo tych, których odprowadzał do grobu, znał tylko z przycmentarnych klepsydr.

Pewnego listopadowego dnia wybierał się na kolejny pogrzeb, gdy - po latach milczenia - zadzwoniła Apolonia, najstarsza siostra.

- Mietek się kończy. Przyjedź! - płakała do słuchawki.

Mieczysław, mąż Apolonii, leżał w szpitalu z nowotworem.

- Przyjechał natychmiast - opowiada Apolonia. - Zawsze był wrażliwy. Pytał, w czym pomóc. Nalegał. Chciał czuć się potrzebny.

Powiedział: zapomnijmy o niezgodzie.

Gospodarstwo rodzinne w Ż. - dom, siedem hektarów, krowa, koń i kilka kur - skłóciło rodzeństwo piętnaście lat temu. Ledwie wtedy pożegnali rodziców. Matka Zenona zmarła w środę, ojciec - w niedzielę, cztery dni później.

Na pogrzeby Zenon przyjechał bez żony.

- Zauważyliśmy, że "między nimi krzywe kluski" - wspomina Apolonia.

Ale wówczas nie to zaprzątało ich myśli. Ojcowizna została do podziału. Padły złe słowa.

- Między nami nastała wojna - Apolonii drżą dłonie. - Ale jak Zenio przyjechał do Miecia, od razu wiedziałam, że tylko na to czekał. Na jakiś znak.

Przy szpitalnym łóżku szwagra powiedział: - Nie martw się, Mieciu, twoja świeczka jeszcze nie gaśnie. To moja się dopala.

- Widocznie już musiał mieć postanowione - wnioskuje Apolonia.

Wyciskał złotówki

W poszukiwaniu minionego czasu Zenon K. udał się na Wolę. W bloku, w którym kiedyś mieszkał, dzwonił do kilku drzwi. Ale otwierały same obce twarze. Zanim coś powiedział, drzwi zamykały się z hukiem. Niechlujny grubas bez zębów mógł wzbudzać litość albo przerażenie.

- Jak go zobaczyłam rok temu, krzyknęłam: Bój się Boga, Zenek! Cożeś ty z sobą zrobił? - wspomina Maria D., dawna sąsiadka. - A on odpowiedział: I tak piach to ze mnie wyciągnie.

Maria często bywała u Zenków. Pamięta ich doskonale.

Zenon z żoną i dziećmi mieszkał na Woli do 1984 roku.

Gdy dzieci poszły do szkoły, pomyślał o kształceniu Wandy. Podkreślał, że matka jego dzieci musi być wyuczona. Wanda wybrała wieczorową gastronomiczną. Ona się uczyła, on zajmował dziećmi. W wolnych chwilach robił przetwory i swetry na drutach.

W pokoju do wynajęcia ciągle zmieniali się dolarowi lokatorzy.

- Zenków stać było na wszystko - opowiada Maria D. - Cała Polska gniotła się w kolejkach po pętko zwyczajnej, a u nich balerony, szynka, banany. Lodówka się nie domykała. Bo taki był Zenek: wszystko, co najlepsze, dla dzieci i żony. A do tego był gościnny.

Odwiedzało go więc rodzeństwo ze wsi i siostry z Warszawy.

Gdy kilkanaście lat temu Apolonia leczyła syna u warszawskich specjalistów, zatrzymywała się na Woli u Zenków. - Wanda była dobrą żoną - uważa najstarsza siostra. - Gotowała mu i prała.

- Czekało się na imieniny u nich, żeby najeść się różnych frykasów - wspomina druga siostra Lucyna. - Jego dzieci miały najlepsze zabawki, konta w banku i książeczki mieszkaniowe.

- A Wanda chodziła jak bombonierka - dodaje Lucyna. - Najpiękniej w bloku ubrana. Chciała ortalion, dżinsy z Peweksu, to jej kupił. Na garsonki nabierał materiałów. Wieszał na niej złoto jak bombki na choince.

- Kupował to, co jemu się podobało - oburza się Wanda. - Ja lubiłam czerwony, a on mi zieloną bluzkę przynosił.

Kontakty Zenona z rodzeństwem zaczęły się rwać gdzieś w okolicach drugiego futra Wandy.

- Zaszumiało jej bogactwo. Z biedą nie będzie się bratała - skarży się Lucyna.

Wanda inaczej widzi rozłam ze szwagierkami: - Zazdrościły, że nam się dobrze wiedzie, że ja, wykształcona, w domu sobie siedzę.

Z czego oni mają to wszystko? - dziwili się sąsiedzi.

O piątej rano, przez osiem lat, Zenon ustawiał pod drzwiami butelki z mlekiem. Dzień należał do niego. Z każdej minuty potrafił grosz wycisnąć: na wyścigach, u cinkciarzy, na bazarze. Handlował, zamieniał, sprzedawał.

- Nie przepijał, po knajpach nie łaził. Wszystko zgarniał dla rodziny - twierdzi Maria D. - Z grobu by wstał, gdyby wiedział, że na zmartwychwstaniu da się zarobić.

Ciasne poranki

Gocław - osiedle oddalone od centrum stolicy o kilkanaście minut jazdy samochodem.

Jeden z wielu mrówkowców. Z bloku wylewa się tłum. Po niewielkim podwórku biegają psy i dzieci. Ze skrzyżowania dobiega wycie klaksonów, pisk opon i hamulców.

To tu, czternaście lat temu, Zenon K. kupił czteropokojowe mieszkanie na parterze wieżowca. Starym zwyczajem jeden z pokoi przygotował dla cudzoziemców.

Interesy szły doskonale, więc z oficjalnej posady przeszedł na rentę.

Był rok 1984. Taksówkami przywoził zagranicznych gości, głównie spod hotelu Metropol. Kupował od nich dolary. Jak dawniej kręcił się po bazarach, pod Peweksami, pod bankami. Wśród cinkciarzy uchodził za niegroźnego pionka.

Wieczorami, gdy wracał, kładł się na wersalkę.

- Nic go nie obchodziło, tylko robota - skarży się żona. - O dzieci nie dbał. Mówię mu: "Zrobiłeś je, to choć wyprowadź na spacer" albo: "Ruszyłbyś się, wszyscy w niedzielę idą z dziećmi do Łazienek".

Apolonia, najstarsza siostra, broni Zenona: - Bardzo mu dzieci leżały na sercu. Woził je na religię, do lekcji gonił.

Każde z nich miało osobny pokój: on, żona, dzieci i cudzoziemiec. Jako rencista Zenon już nie musiał wstawać wcześniej od dnia.

Gdy dzieci wychodziły do szkoły, ciasne robiły się te poranki: Zenon w łazience, w kuchni, w pokoju, w oknie, w przedpokoju. Okazało się, że z Wandą nie mają o czym ze sobą rozmawiać. Czasem próbował zainteresować żonę swoją przeszłością, podopiecznymi. Ale Wanda wolała popatrzeć w telewizor.

Zatrudniła się w barze.

- To wtedy pokazała rogi - oburza się bratowa Lucyna. - Dama się z niej zrobiła! Do świata poszła! A jak awansowała na szefową kuchni, to z góry zaczęła traktować naszą rodzinę.

- Był starym kawalerem, jak się pobraliśmy - protestuje Wanda. - Naleciałości miał!

W nowym mieszkaniu nikt już ich nie odwiedzał.

- Na swoje siostry mówił: te kurwy - opowiada Wanda.

Przestali wyprawiać imieniny, ale Wanda na święta, jak zwykle, wyjeżdżała z dziećmi do rodziny na wieś.

- Po jakiejś awanturze moje święta się skończyły. Samolubny był! Zabronił mi spać na nowej wersalce. Dlaczego? Bo niechcący wypaliłam w niej dziurę papierosem.

- Awanturny był - poprawia w uchu złoty kolczyk i opowiada dalej: - Jak córka skończyła podstawówkę, zaparł się, żeby szła do pielęgniarskiej. Wrzeszczał: To potrzebny zawód, tylu ludzi cierpi!

Córka wagarowała, Zenon odprowadzał ją pod szkołę, znalazł korepetytora.

- I teraz Krysia męczy się przez niego za grosze - ubolewa Wanda.

Spłyń, ćwoku

Zenon K. odkrył nową Polskę, gdy przed oczami wyrosły mu kantory z walutą, a w miejscach jego pracy zjawili się faceci w białych skarpetach. Przejęli jego interesy. Warczeli: - Spłyń, ćwoku!

Z pokoju dla cudzoziemców chcieli korzystać już tylko Rosjanie. Kupował od nich spirytus, obrusy, pościel. Najpierw sprzedawał na bazarach, potem gromadził.

Jego męskość umarła na długo przed nim. Zaczął podejrzewać żonę o zdrady.

- Był tym na "i", nooo... jak to się nazywa? - mówi nie pytana Wanda. - Zazdrosny był. Wymyślał.

Pewnego dnia Zenon ujrzał w lodówce kartki z napisem: "To moje".

Potem żona zaczęła sortować rzeczy do prania. - Sam se pierz - mówiła.

A on z tabliczką na piersi: "Wynajmę pokój" zdzierał buty pod Pałacem Kultury.

W kolejce po pomoc

W połowie grudnia ubiegłego roku odnalazł nareszcie Krystynę J., córkę Marii Bąkowej ze Spiskiej. Krzyczał do telefonu, że muszą natychmiast się spotkać.

- Nie widziałam go kilka lat - wspomina Krystyna J., emerytowana urzędniczka. - Jak go zobaczyłam, chciałam uciekać: tłusty, niechlujny, śmierdzący.

- Chyba dostrzegł moje przerażenie, bo zapłakał i powiedział: "To ona tak mnie z życia wyprowadziła".

Dawni znajomi nie mieli sobie za dużo do powiedzenia.

- Wstydziłam się go - opowiada Krystyna J. - Płakał, że żona go źle traktuje, że go zdradza. Ja mu na to: "A jak ty wyglądasz?! Też na jej miejscu bym to robiła!"

Przypomniał się w ośrodku pomocy społecznej. Powiedziano mu, że "badają sprawę". Dziś pracownica tego ośrodka mówi: - Na miejsce u nas czeka 1,5 tys. osób.

Poprosił Wandę o rozwód. Odmówiła.

- Przecież mieszkanie było na niego - tłumaczy dzisiaj.

Córka Krysia poślubiła nie tego, którego Zenon chętnie przy niej widywał. Wybrała hydraulika z Warszawy, a nie chłopaka z jego rodzinnych stron. Zenon przeżył to bardzo, ale wybaczył. Córka przy nadziei była nadzieją dla niego. "Wnuk mi życie zmieni" - obiecywał sobie i sąsiadom, gdy upominali: "Panie Zeniu, weź się pan za siebie.". I nie miał nic przeciw temu, aby zięć zamieszkał u niego w domu.

Któregoś dnia szczęśliwy oznajmił sąsiadom: - Jestem prawdziwym dziadkiem. Wnuczka mi się urodziła.

Nie mógł się doczekać, kiedy zacznie wozić ją w wózku.

Kilka dni potem siedział markotny na ławce pod blokiem i już o wnuczce nie mówił, tylko karmił gołębie rozmoczonym chlebem. Miał nowy problem.

Dozorczyni Teresa Z. przysiadła obok. Zenon nie wytrzymał: - Zabronili mi na wnuczkę nawet patrzeć.

A potem sąsiedzi widzieli, jak Krysia wyprowadza się z mężem i z wnuczką.

Syn Jarek po zawodówce przylgnął do towarzystwa, które kręci się przy cudzych autach. Przestał reagować na ojca. Tak samo jak Wanda. Nawet pod blokiem, przy ludziach, udawali, że go nie znają.

Twierdza

Z upływem lat Zenonowi było coraz trudniej znaleźć lokatorów do wypielęgnowanego pokoju. Mógł jeszcze liczyć na Wietnamczyków i Rosjan, ale niedługo. Znajoma z sąsiedniego bloku, którą kiedyś wprowadził do biznesu, zaczęła mu ich podbierać. Miała lepsze warunki, czyściej i taniej.

I wtedy Zenon zamieszkał w pokoju dla cudzoziemców. A kiedy się tam wprowadził, to tak jakby w nim samym zamieszkał ktoś inny: zmienił drzwi pokoju na pancerne o silnych zamkach, w okna wstawił kraty, a na siebie włożył luźne łachmany.

- Wziął je ze śmietnika - mówi Krystyna J.

Nikt już z sąsiadów nie pamięta, kiedy Zenon K. zaczął grzebać w śmietnikach. Ani kiedy kupił (a może znalazł na śmietniku?) wielki kocioł, do którego wkładał kapustę i świńskie głowy. Gdy gotował sobie danie na tydzień albo dwa, w bloku cuchnęło tak, że nie sposób było wytrzymać. Zwłaszcza jak odgrzewał. Ale sąsiedzi wiedzieli, że jest "odsunięty" i tylko szeptali: "Gruby znów sobie coś gotuje". Bo w tym czasie został "Grubym".

Nikt też nie wie, kiedy "Gruby" wniósł do swego pokoju czarną walizkę, do której składał złote łańcuszki, pierścionki i kolczyki. Po jego śmierci wszyscy o niej mówią, bo oprócz złota były tam srebrne platery i Bóg wie, co jeszcze.

- Tam są skarby - przekonuje Krystyna J. - Dlatego tak bardzo chciał się ze mną spotkać. Ciągle powtarzał: "Tyle tego mam, ale ona nic nie dostanie".

Jak złodziej skradał się do swojej twierdzy. Zamykał coraz liczniejsze zamki i sztaby i układał, przekładał, liczył gromadzone prześcieradła, ręczniki, obrusy, poszwy. Otwierał czarną walizkę i liczył złoto. Kiedyś ujrzał wścibskie oczy po drugiej stronie okna. Wpadł w furię. Wkrótce założył żaluzje i już nigdy ich nie podniósł.

A potem wezwał ślusarza Czesława R. i zapłacił za zrobienie kolejnej sztaby w drzwiach w pokoju dla cudzoziemców.

- Mówił, że żona i syn polują na jego majątek - opowiada Czesław R.

Pokój miał dwa metry na cztery. Lewą stronę wypełniały graty i szmaty ze śmietników. Prawa - niczym supermarket: równo poukładane nowe komplety pościeli, ręczniki, narzuty. Butelki z wódką, spirytusem. I czarna walizka. Nad wszystkim unosił się smród z jedzenia w kotle.

- Oczy mi z orbit od tych skarbów wychodziły - wspomina ślusarz. - Marzył mi się jeden ręcznik, z lwem pośrodku. Przygadywałem nawet, że córce bym dał.

Ale Zenon K. nie słyszał ślusarza, tylko liczył sztaby, zasuwy i powtarzał: - Chcą mnie okraść.

Pan i pani

Na ławce pod blokiem zaczął przesiadywać kilka lat temu. Jednych wzruszał, innych drażnił. Zwłaszcza gdy beształ tych, co łażą po trawie, albo gdy krzyczał na właścicieli psów załatwiających się przy wejściu do bloku. Oburzeni krzyczeli: "Spójrz w lustro, tłuściochu!" albo: "Mój pies lepiej od pana wygląda!"

Zenon wtedy smutniał.

- Przynajmniej porządek był, jak "Gruby" na ławce urzędował - twierdzi dozorczyni Teresa Z. - Był pogodniejszy, gdy widział, że jest przydatny.

Niektórzy najmowali go do drobnych spraw: popilnować psa, rzucić okiem na samochód, na dziecko w wózku albo posprzedawać truskawki, które sąsiad przywiózł od rodziny.

- Uczciwy był - mówi Teresa Z. - Co do grosza się rozliczał.

Sąsiad polecił komuś Zenona do pilnowania parkingu. Przez rok był stróżem. A potem znów częściej bywał na ławce. - Czekam, aż wyjdą do pracy. Ogolę się, zjem - mówił sąsiadom.

A potem znów siedział na ławce.

Na rok przed śmiercią Zenon zaczął regularnie golić głowę. Pewnie zląkł się życia. (W dzieciństwie lekarz ogolił go na zero, gdy głowę pokrył mu kołtun. Matka potem mu wyjaśniła, że kołtun robi się ze strachu).

Zaczął do żony mówić: "pani". Stracił akurat posadę stróża. Sąsiedzi plotkują, że żona tego zażądała.

Wanda zaprzecza: - Kiedyś mu mówię: Zenek, masz coś z głową, idź do lekarza. A on jak na mnie nie wsiądzie: "Dla pani jestem panem, a nie Zenkiem". Od wtedy aż do samej śmierci byłam dla niego "pani".

Suchy badyl

Nastała ostatnia wiosna w życiu Zenona K.

Pod blokiem dozorczyni zmagała się z uschniętą brzozą. Zenon zaczął krzyczeć, że niszczy przyrodę, zamiast ratować.

- Wyjaśniłam, że to suchy badyl, nic już się nie da zrobić.

- To ja pani udowodnię - uniósł się.

Postawił taboret przy suchej brzozie i codziennie, aż do lata, siedział przy niej z wodą w baniaku. Ludzie widzieli, jak "Gruby" podlewa drzewko, gładzi je i coś do niego mówi.

- I brzózka nam zmartwychwstała - pokazuje Teresa Z.

Śmierć w powietrzu

Zenon zrzekł się telefonu jako jego właściciel. Żona i syn protestowali.

- W piekle telefon niepotrzebny - powiedział. I polecił odłączyć. Był grudzień ubiegłego roku. Krótko po tym zastukał do sąsiada. W ręku miał jogurt i serek. - Już nie będzie mi to potrzebne - podał sąsiadowi.

- Byłem zaskoczony - wspomina Krzysztof S.

- Do więzienia idę - wyjaśnił. - O czwartej ta suka wraca z pracy. Dzisiaj na pewno ją zabiję. Mam już siekierę.

Sąsiad zbaraniał. Wiedział, że Zenonowie źle ze sobą żyją. Ale zabójstwo?

- Pomyślałem: "Gruby" się upił i bredzi. Ale nie, z niego był przecież chłop bezalkoholowy.

Krzysztof S. próbował przemówić mu do rozsądku.

- Zabiję sukę! - upierał się Zenon. - Pójdę do więzienia na dwa lata. Stary przecież jestem i chory. Ale się wyzwolę. Już nikt mi nie powie: zdechnij wreszcie!

Krzysztof S. uprzedził policję o niekonwencjonalnym zwierzeniu sąsiada.

O czwartej po południu brygada antyterrorystyczna w czarnych uniformach wtargnęła do mieszkania Wandy i Zenona K.

Zenon siedział zamknięty w pokoju dla cudzoziemców i płakał.

Straszył żonę śmiercią: - Najpierw to z wami zrobię porządek, potem z sobą. Napiję się kwasu, albo coś. - Ja mu mówiłam: nie pij żadnego kwasu, bo nie umrzesz od razu, tylko będziesz się męczył. A on na to: "A teraz to nie cierpię?" - opowiada Wanda. - Śmierć w tym domu od lat wisiała w powietrzu.

W ostatnie Boże Narodzenie nie proszony stanął w drzwiach mieszkania Lucyny.

- Co było, a nie jest... zapomnijmy - prosił siostrę.

- Jak zobaczyłam tą łysą i wielką sierotę, złość mnie opuściła. Siadaj, Zenuś, powiedziałam. A z niego łzy uchodziły.

Nad świątecznym makowcem liczył: - Mam szesnaście par spodni, siedemnaście sztuk pościeli, ręczniki, złoto... Coś z tym trzeba zrobić.

- Masz żonę, dzieci - powiedziała Lucyna. - A on, że idzie do opieki, bo w domu ma piekło.

Wstał, przywarł do siostry. Powiedział: - Już się nie zobaczymy. I wyszedł.

- Szedł potem o lasce, powoli, jak nie on - wspomina Lucyna. - Mówię do męża: patrz, bogaty taki, a idzie jak bezdomny.

Garnitur do trumny

W styczniu jeszcze raz upomniał się o miejsce w ośrodku opieki społecznej.

Parę razy nocował na Dworcu Centralnym, bo na ławce pod blokiem było zimno, a pokój dla cudzoziemca straszył głośnym śmiechem zza ściany.

Zadzwonił do Krystyny J. Chciał porozmawiać. - Powiedziałam, żeby dał mi spokój.

Prosił o spotkanie siostrę Lucynę: - A ja nie miałam czasu.

Zadzwonił do drzwi sąsiadki Anny B., nauczycielki, z którą przegadał wiele godzin na ławce pod blokiem. - Otworzę, to znów się będzie żalił, siedział, Bóg wie ile. A ja tonę we własnych problemach. Udałam, że nikogo nie ma w domu.

Był 17 stycznia tego roku (tydzień po tym, jak córka z powrotem wprowadziła się do domu).

O siódmej rano na przystanku autobusowym stało kilka osób. Wśród nich małżeństwo: Wanda i Zenon K. Ale stali na dwóch końcach, jak obcy, nawet nie patrząc na siebie.

Wanda jechała do pracy. Jej autobus przyjechał pierwszy. Zenon wsiadł do swojego. Pojechał na bazar Różyckiego, potem do zakładu pogrzebowego.

Przyjechał zmienić umowę.

Dyrektor Jan Szczuciński wspomina: - Powiedział, że się rozmyślił, i przeprasza, ale rezygnuje z kwiatów i tabliczki z nazwiskiem. Tłumaczył, że nie chciałby, aby żona i dzieci wiedziały, że umarł. W końcu tyle razy nie było go w domu i nikt się nie zamartwiał.

Mimochodem dodał: - Bym zapomniał. To jest garniturek, który w razie czego nada się do trumny.

Dyrektor popatrzył: garnitur przykusy, z dawnych lat.

Wychodząc z zakładu, Zenon K. zapytał, czy może skorzystać z toalety.

Po kilku chwilach dobiegł stamtąd dziki krzyk. Zenon w konwulsjach leżał na podłodze. Obok niego butelka z resztką kwasu solnego, którego nie dopił.

Z krzyku dało się wyłowić błaganie, by nie powiadamiać żony. Bez niej chce umierać. Gdy przyjechało pogotowie, krzyczał, że chce zostać w zakładzie, bo tu ma wszystko.

Trzynaście worków

Szpital powiadomił żonę.

Zenon K. konał w mękach, gdy żona, córka i syn włamywali się do pokoju dla cudzoziemców. Zawartość pokoju wysypała się na trzy głowy. Czarnej walizki nie było. Ani nowych ręczników, pościeli, obrusów.

Wanda obdzwoniła znajomych: - Czy ktoś wie, gdzie się podziała czarna walizka?

Krystyna J. poradziła: - Szukaj w wersalce, na której zakazał ci spać.

Ale Wanda niczego nie znalazła.

Zenon umierał, kiedy wokół śmietnika zaczęły fruwać jego zdjęcia i szpargały z pokoju dla cudzoziemców.

- Zajął nam trzynaście worków - mówi Wanda.

Umarł trzynaście dni później.

Wtedy Wanda powiadomiła rodzinę i znajomych. - Zenek miał wylew - zakomunikowała.

Myślałam, że był wyższy

Od kiedy Wanda zaczęła się wstydzić męża? Nie pamięta.

Przez czternaście lat nigdy razem nie wyjeżdżali. Żadnej pocztówki, żadnego listu. Wanda nie wie nawet, jaki charakter pisma miał jej mąż. A ile miał wzrostu? Papiery w policyjnym archiwum podają - 168 cm.

- Myślałam, że był wyższy - dziwi się Wanda.

- Czy między nami była kiedyś miłość? - zastanawia się. - Nie wiem, nie pamiętam.

Kiedy już się zbieram do odejścia, pyta: - A może pani wie, gdzie jest czarna walizka?






Z ŻYCIA NIŻSZYCH SFER