największa próba

rozmowa z Robertem Tekielim

 

 

Co spowodowało, że od robienia artystycznego pisma nagle znalazłeś się po uszy w ezoteryzmie i okultyzmie? Czy były to świadome decyzje, fascynacje?

 

W pewnym momencie, powodowany pychą, podjąłem się rzeczy, które mnie przekraczały. Robiłem czasopismo, o którym profesorowie mówili, że jest to nowa "Chimera", nowe "Wiadomości Literackie". Byłem porównywany z Grydzewskim i Giedroyciem, i to mi bardzo dobrze robiło. Oprócz pisma robiliśmy książki i cykliczne programy telewizyjne. Wszedłem na poziom, nad którym już nie panowałem. Jeśli w instytucji, którą stworzyłeś, zarabia czterdzieści, siedemdziesiąt osób, to konsekwencje nawet banalnych decyzji, których w ciągu dnia musisz podjąć osiemdziesiąt, mogą być bardzo dojmujące... Czułem się w tym totalnie bezradny. I zacząłem studia nad skutecznością, które doprowadziły mnie do okultyzmu. Nie wiedziałem, że to okultyzm, bo wszystko było ubrane w płaszcz sformułowań paranaukowych: "synchronizacja półkul mózgu" etc, etc... Doszedłem do tego, że moja władza nad ludźmi, którzy albo byli otwarci na mój autorytet, albo mieli rozbitą naturalną osłonę chroniącą człowieka od świata niewidzialnego, była bardzo duża. Słyszałem myśli innych ludzi, czułem, co ich boli. Na podstawie różnych sygnałów, które nieświadomie nadawali, mowy ich ciała, byłem w stanie odczytać różne historie. Koncentrując się i wysyłając "energię" na odległość powodowałem, że facetowi trzydzieści metrów ode mnie włosy na kręgosłupie stawały dęba i był przerażony. Przychodziły do mnie chore zwierzęta, korzystały z tego mojego otwarcia. Znałem wyniki meczów przed ich zakończeniem. Kompletnie nad tym nie panowałem, ale to niesamowicie budowało moją pychę.

Doszliśmy do takiego momentu, że uczestniczyliśmy z żoną w zawiązywaniu stowarzyszenia Gnosis. Spotkaliśmy się tam z ludźmi, którzy parają się gnozą, magią, psychotroniką... Spotkaliśmy tam również Tomka Budzyńskiego, ale po pierwszym, czy po drugim razie, zniknął. Zobaczywszy tych wszystkich ludzi na sali (poza jednym małżeństwem profesorskim), poczuliśmy z żoną skoncentrowane zło.

 

Jak się to objawiło? Chłodem?

 

Wiesz, nie potrafię tego odtworzyć. Po prostu weszliśmy na tę salę i poczuliśmy bardzo wyraźnie, że ci ludzie robią krzywdę innym. Moja żona ma dużą intuicję, jest wrażliwą osobą - ufam jej, ale nawet ja świadomie to czułem. Koncentracja zła na sali była tak potężna, że myśmy się po prostu regularnie przestraszyli. Przestraszyliśmy się tych psychotroników, bioenergoterapeutów, magów-kahunów, adeptów Silvy, Reiki, badaczy Tarota.

 

Ile na sali było osób?

 

Koło siedemdziesięciu...

 

Sama śmietanka?

 

Tak, elita tego środowiska. Prokopiuk, Stefański... Sami znani goście... Było tam stoisko z różnymi amuletami, talizmanami. Wracając z tego spotkania w warszawskim Muzeum Etnograficznym postanowiliśmy w strachu, że też musimy mieć swoje talizmany. Oni mają swoje amulety, my - swoje. I żona kupiła mi w sklepie z biżuterią... srebrny krzyżyk. Solidna, duża forma, nie z lanego srebra, ale z blachy. Krzyżyk zrobiony na formę trójwymiarową, ale ramiona w środku ma puste. Zawiesiłem go na szyi. Krzyżyk po pierwszej nocy pokrył się czernią. Po prostu w miejscach, gdzie stykał się z ciałem stał się czarny. Poszliśmy do naszej znajomej, która zajmuje się srebrem, ale ona przekonywała, że srebro się tak nie zachowuje.

Drugiego dnia, gdy się zbudziłem, krzyżyk był pogięty. Nie połamany, ale widać było, że działała na niego jakaś bardzo duża siła. Niezwykle trudno jest taką wypukłą formę zagiąć do środka... Tym bardziej w łóżku. Jest to niemożliwe, kości są zbyt miękkie. Nasz znajomy ateista śmiał się: "Trzeciego dnia obudzisz się, a krzyżyk będzie wisiał do góry nogami"...

Na następnym spotkaniu klubu Gnosis podano nam deklaracje członkowskie, ale myśmy je świadomie odrzucili. Nie podaliśmy nawet swoich danych. Po prostu czuliśmy głęboko, że to coś groźnego i baliśmy się, że ci ludzie mogą coś uczynić z naszymi podpisami, by nas skrzywdzić. Po latach Budzy opowiedział mi, że też skojarzyło mu się to z cyrografem...

Przestaliśmy się tam pojawiać. Potem doszedłem do wniosku, że trzeba mój krzyżyk poświęcić. Pojechałem do mojej rodzinnej miejscowości. Znałem wspaniałego księdza, który nie miał gospodyni, nie grał w karty - święty człowiek. On poświęcił mi krzyżyk i... następnego dnia czarny osad zniknął. Do dziś noszę ten pogięty krzyżyk.

I potem już poszło... Na początku pomyśleliśmy sobie: co robią katolicy? Katolicy chodzą co niedzielę do kościoła. Więc jeździliśmy sobie po Warszawie, na początku z naszą przyjaciółką, później już sami. Szukaliśmy. Byliśmy w jednym kościele, w drugim, w trzecim, aż w końcu trafiliśmy do dominikańskiego kościoła świętego Jacka na ul. Freta. Później w tym kościele wzięliśmy ślub, ochrzciliśmy dziecko... Ale wtedy, w czasie Mszy świętych, działy się rzeczy po prostu straszne. Nieprawdopodobne. Wychodziliśmy z Kościoła i nie pamiętaliśmy ani jednego słowa z czytań.

 

Miałem ostatnio ważną rozmowę z pewnym zakonnikiem. Radził, bym przeczytał fragment Pisma Świętego. Z rozmowy zapamiętałem wszystko, prócz tego cytatu (a powtarzałem go sobie kilkukrotnie). Kapłan powiedział mi później, że jeśli taka sytuacja się zdarza, to po prostu zabiera to demon.

 

Nie pamiętaliśmy zupełnie nic. Działy się wtedy rzeczy dziwne. I to nie jest moja wyobraźnia, ale sytuacje były takie, że np. trzynastoletnia dziewczynka zachowywała się w sposób prowokacyjny, wulgarny. Często podsuwane były mi takie rzeczy...

 

Wiedzieliście, co z tym robić czy byliście bezradni?

 

Gubiliśmy się. Nasza świadomość była wówczas zupełnie zerowa. Wydawało się, że czas ten trwał i trwał, ale na szczęście już samo to nasze wychylenie w stronę Pana Boga powodowało, że On brał wszystko w Swoje ręce. Trafiliśmy do ojca Jacka Salija. Zaczęliśmy rozmawiać. Potem był chrzest żony i cała reszta... Wtedy też chodziłem na czuwania modlitewne na Długą, gdzie Duch Święty działał w sposób niezwykle wyczuwalny, wyraźny. Ale towarzyszyły mi cały czas sytuacje nieprawdopodobnych kuszeń. Najtrudniejsze były zwłaszcza te oparte na pozorach dobra, gdzie okazywało się, że w tym, co robię, wcale nie jestem bezinteresowny. Taki schemat: jakaś osoba ma interesy wobec mnie, a ja udaję, że tego nie widzę. Był to czas potężnych amplitud. Gwałtownych wzlotów ku Panu Bogu. Pamiętam czuwania na Długiej. Od 20.00 do czwartej nad ranem... tam naprawdę działy się rzeczy potężne.

 

Wpuszczaliście w to wszystko Maryję, czy mieliście kłopot z Jej przyjęciem? Jej świętość jest dla wielu nie do przełknięcia...

 

Była z nami od początku. Było to dla nas oczywiste. Moja żona dość szybko się z Nią dogadała i ma do Niej wielkie nabożeństwo...

Konsekwencje tego, że byłem bardzo długo poza Kościołem, i zła, które uczyniłem, są przez cały czas obecne w moim życiu. Pan Bóg zabrał mi natomiast kilka "zdolności", jedną zostawił, uzdrowił też całkowicie kilka dziedzin mojego życia. Nie wszystkie - pewne rzeczy zostawił mi do osobistej pracy. I teraz właśnie trwa ta droga uzdrawiania. Bardzo trudna. Składająca się z maluteńkich, głupich spraw. Człowiek czyta gazetę, książkę i nie chce pobawić się z dziećmi...

 

Nie tęsknisz za czasami, gdy młodzi ludzie zabijali się za "bruLionem"? Gdy opinie wygłoszone w twoim piśmie traktowali jako wyrocznię? Gdy marzyli, byście zamieścili ich wiersz, grafikę? Poczta redakcyjna, teksty odrzucone, miała czasami kilka stron...

 

Nie tęsknię. Kilka lat temu, również z Tomkiem Budzyńskim, rozważaliśmy, że istnieje przecież możliwość, że Pan Bóg będzie chciał, żebyśmy rzucili w zupełności to, co robiliśmy do tej pory. Tomek mówił wówczas: "Boję się. Nie wiem, czy byłbym w stanie przestać śpiewać". Ja powiedziałem wtedy, że nie mam żadnych sentymentów. Jeśli mam to rzucić, mogę to uczynić. I to się właściwie stało. Z takimi dającymi prestiż sprawami miałem o wiele mniejszy problem, niż mógłbym przypuszczać, ale to nie było najważniejsze w historii którą Bóg nam przygotował. Był też survival. Pan Bóg, gdy miałem już syna, dał czas dwuletniego postu. Nie zarobiłem przez ten czas ani grosza. Robiłem dokładnie to samo, co wcześniej, nie stałem się przecież z dnia na dzień głupszy, a tu nic!! Załatwiałem na przykład jakieś duże kontrakty z telewizją, gdzie na dokumencie potrzebowałem siedmiu podpisów i trzykrotnie umowa wracała z sześcioma... Ktoś znajdował jakieś błędy, wady prawne w różnych moich dokumentach...

 

A po telewizji krążył okólnik, by "unikać kontaktów z Robertem Tekielą"...

 

Na przykład (śmiech). Sporządzano różne czarne listy... I wbrew pozorom, był to czas jednego z większych błogosławieństw w moim życiu.

 

Bolały Cię recenzje w prasie i oskarżenia o to, że nowe "bruLiony" stawały się nudnymi skarbczykami? "Wyborcza" zamieszczając krótką notkę biograficzną, podpisała ją "Tekieli - szef neogówniarzerii"...

 

Tak, ale to określenie wymyślił Wojtek Bockenheim, by inny, duży tekst o "bruLionie" się w ogóle ukazał. Zeszyt "bruLionu", który - wedle "Wyborczej" - był "nudnym skarbczykiem", zawierał fascynujące, niewiarygodne historie i sprzedawał się najlepiej ze wszystkich numerów! Bez żadnej już wtedy reklamy. Zresztą Wyborcza kłamie nawet pisząc o sporcie i programie telewizyjnym... Wiesz, nie przejmowałem się takimi oskarżeniami przede wszystkim dlatego, że przeżyłem wtedy czas, gdy przerażony budziłem się spocony, w kompletnie mokrej podkoszulce, suszyłem ją na kaloryferze i kiedy wieczorem chciałem ją ubrać, okazywało się, że nie mogę jej włożyć, bo ma tak intensywny zapach... po prostu śmierdzi. I ja potrafię sobie wyobrazić, co było w Ogrodzie Oliwnym. I co to znaczy pot przerażenia. Był to czas, kiedy byliśmy już w Kościele, ale żyliśmy wciąż według starych schematów. Dopiero po dwóch latach takiej absolutnej pustyni (mieliśmy długi u siedemdziesięciu osób, musieliśmy sprzedać samochód - sytuacja była naprawdę katastrofalna) dotarło do mnie, że wszystko to, co kiedyś wydawało mi się moją zasługą, efektem moich wielkich talentów, było tylko i wyłącznie darem Pana Boga. I ten czas był, jak już mówiłem, największym błogosławieństwem, bo po prostu zrozumiałem wreszcie, jak naprawdę świat jest zbudowany. Odrzuciłem wszystkie newageowe złudzenia o sile psychiki kreującej rzeczywistość materialną itd., itp. Zrzuciłem z siebie cały ten pseudointelektualny bagaż badań, poszukiwań, fascynacji... Jednym słowem: wyjście z potwornego zaciemnienia.

Mój umysł był w kleszczach, moje oczy były nieprawdopodobnie zasłonięte przez konsekwencje mojego grzechu. Przebiłem się do rzeczywistości. Miałem poczucie, jakbym wypłynął. Dosłownie. Coś, co mnie dotąd otaczało, a co wydawało mi się powietrzem, to była woda, albo jakaś przezroczysta maź powodująca, że wszystkie moje ruchy były powolne. Po rekolekcjach Odnowy w Duchu Świętym i po modlitwie o uwolnienie Pan zabrał mi wszystkie przesądy. Nieprawdopodobne uczucie wolności i lekkości... Po pewnym czasie nasi przyjaciele zaczęli robić radio Plus. Byłem jedną z niewielu osób, które miały radiowe doświadczenie. Budowaliśmy to radio, jego intelektualne zaplecze. I nagle okazało się, że przez młodych ludzi tam pracujących moja praca jest bardzo negatywnie oceniana. Jakieś nawrócenia? Jakieś świadectwa? Straszna kicha... I znów okres pustyni, w którym kwestionowano właściwie wszystko, co robiłem. Wiesz, trzydziestosiedmioletni człowiek dowiaduje się, że pracuje pewnie jedynie dlatego, że jest jakimś znajomym prezesa... Wymagało to pokory, na jaką mnie nie było stać, ale - dzięki Bogu - jakoś to przeszedłem... Wiedziałem, że to okres oczyszczenia... Na osłodę Pan Bóg dał badania popularności poszczególnych programów radiowych, gdzie okazało się, że "Pocieszenie i strapienie" jest - proporcjonalnie do mniejszego audytorium wieczorem - jedną z najchętniej słuchanych audycji w sieci Plusa. Pamiętam jak zdziwiło to Janka Pospieszalskiego...

Dziękowałem Bogu, który się mną posłużył... Pierwszym i najważniejszym powodem, dla którego muszę się nawracać, są oczywiście moje dzieci i to, że uczestniczą jakoś w komunii mojego wcześniejszego grzechu, bo nie wszystko zostało jeszcze oczyszczone. Mam też nadzieję, że Pan Bóg jednak chce przeze mnie czynić wielkie rzeczy.

 

Czy to nie jest pokusa? Otrzymałem kiedyś proroctwo, że Pan Bóg uczyni przeze mnie wielkie rzeczy, ale chce, abym był pokorny i chwalił Go jak Maryja. Ta pierwsza część napełniła mnie początkowo radością, ale i pychą. Ale druga... Pokorny i oddany jak Maryja. Boże, jak to możliwe?

 

Wiesz, ja miałem dokładnie takie same proroctwo! To jest dokładnie moje doświadczenie. Identyczna obietnica: wielkie dzieła pod warunkiem pokory. (śmiech).

 

"Różaniec - modlitwa mocy, a więc znienawidzona przez węża" - pisałeś niedawno wspominając, że każda próba podjęcia tej modlitwy przerywana była jakimiś zawirowaniami, kłótniami... Uspokoiło się? Zrezygnowaliście z różańca?

 

Podchodziliśmy do tego z Olgą trzy razy. I każda z tych prób była nieudana. Trwały one nawet przez pół roku, więc to nie jest tak, że jesteśmy ludźmi, którzy się łatwo poddają... Ale to było zgorszenie jakieś...

O pewnym przełomie w moim życiu modlitewnym zorientowałem się w trakcie pisania świadectwa do "Życia duchowego" ojca Józefa Augustyna, jezuity. Pisałem i wiedziałem, że kończę jakiś etap mojego życia, otwiera się coś nowego. Po raz pierwszy sam, nie dzięki np. rekolekcjom, wyrwałem się z duchowej apatii. Dzięki codziennej modlitwie. Modlitwie wbrew "uczuciom" opuszczenia, bezsensu. A potem 4 października złapałem się na tym, że od czterech dni, codziennie odmawiam trzy tajemnice różańca. To łaska, bo wcześniej nie potrafiłem odmówić dziesiątki... I jakoś udaje się do dzisiaj. Wiem, że jest to strasznie trudna modlitwa i wszystko jeszcze przede mną...

 

Ta wasza "religijność ludowa" była obiektem medialnych kpin...

 

Spotykałem się przede wszystkim ze zdziwieniem. Gdybym nawrócił się na środowisko "Tygodnika Powszechnego", jakiegoś intelektualizowania, to byłoby jeszcze zrozumiałe. Ale Maryja, woda święcona, różaniec? To było strasznie trudne do zaakceptowania. Ale ja to rozumiem. Sam takie rzeczy odrzucałem. Struktura happeningu, jakim był "bruLion", była taka, że wywoływaliśmy celowo różne kryzysy i ataki na nas, i powiem Ci szczerze, że mnie zupełnie to nie rusza, że ktoś mówi jakieś dziwne rzeczy na nasz temat. Poza jakimiś głębokimi przejawami niesprawiedliwości, które ludziom niezorientowanym mogą poprzestawiać w głowie. Zauważyłem, że naszych byłych fanów, szczególnie tych spod znaku "Gazety Wyborczej" i "Tygodnika Powszechnego" rzeczywiście głęboko niepokoi właśnie ten nasz "katolicyzm ludowy": Maryja, różaniec. Chodzi mi o ludzi, którzy przestali być już młodzi, ale pozostali w tym uchwycie młodzieńczym, o środowisko, którego największa nagroda literacka w tym kraju promuje twórczość związaną z czynnościami frapującymi siedemnastolatków, bo większość dwudziestolatków już raczej nie...

 

Czy nie boisz się, że będziesz musiał zostać prorokiem, opowiadającym na łonie Kościoła o okultyzmie, wiedzy ezoterycznej... Jak np. o. Verlinde, którego często cytujesz w swych pismach. A może wolałbyś o tym zapomnieć, zostawić to za drzwiami...

 

Jak mówiłem, jedną ze "starych" rzeczy Pan Bóg mi zostawił. Ja na przykład do dziś widzę i czuję energię... Powoli zaczynam o tym pisać... Do "Azymutu" o. Macieja Zięby, "Życia Duchowego"... Wysyłam takie delikatne sygnały, patrząc, jak to się przyjmuje, bo nie chciałbym nikomu krzywdy zrobić. Myślę, że chrześcijaństwo stoi przed ważną przemianą. Będzie musiało zaakceptować jakąś cząstkową prawdę, która nie była mu dotąd potrzebna. Bo i okultyzm i ezoteryzm są efektem nieudanej translacji doświadczeń Wschodu na egocentryczną kulturę Zachodu. Wschodnia mistyka naturalna prowadzi do rozwoju mocy (siddhi), adepci lewitują, bilokują, itp. Główny nurt hinduizmu i buddyzmu, prawdziwe szkoły rozwoju duchowego, zakazują wykorzystywania tych naturalnych właściwości, pojawiających się wraz z zmianami wywoływanymi stosowaniem technik mistyki naturalnej, gdyż są sprzeczne z podstawowym celem mistyki wschodniej - rozpłynięciem się "ja". Po prostu to egotyczne "ja" wzmacniają. Europejczycy ze szkół hermetycznych, okultystycznych, ten przygodny, nieistotny element, jakim są moce, stawiają jako cel! Trudno o większe nieporozumienie. Wobec coraz większego rozpowszechnienia wiedzy o tych sprawach, wiedzy rozpowszechnianej dziś przez książki i media elektroniczne, chrześcijanie nie będą mogli jak dotąd mówić, że ten niższy - stworzony - poziom rzeczywistości duchowej nie istnieje (mając właściwie pragmatycznie rację, bo wiedza ta jest zupełnie niepotrzebna do zbawienia, a nawet w nim wielu przeszkodziła).

Trzeba będzie zrezygnować z Tomaszowej definicji cudu jako boskiego zawieszenia praw natury. Każdorazowo Bóg nie ingeruje, gdy jogin czyta w myślach człowieka, dla którego jest autorytetem bądź gdy lewituje. Ta mistyka jest naprawdę naturalna. Dotyczy pewnych właściwości niższego świata duchowego, nie Boskiego, w którym jesteśmy zanurzeni, ale który jest dla większości ludzi zasłonięty (i dobrze).

Wschodnia mistyka naturalna kończy się tam, gdzie droga chrześcijanina się zaczyna, oni nie wiedzą o istnieniu transcendentnego TY, kogoś, kto szaleńczo pragnie, by każdy z nas kochał Go równie szaleńczo. Trzeba będzie - nie tracąc rzecz jasna niczego z Objawienia - zaakceptować istnienie tego, co wnosi tradycja nieobjawiona. Nie zmieni to prawdy głoszonej przez Kościół i wbrew pozorom nie będzie to wcale wielka zmiana. Będzie to rzecz naprawdę mało istotna i dotycząca jedynie przestrzeni, które były dotąd opisywane przez literaturę Zachodu jako "nadwrażliwość" czy "nadmierna wrażliwość". Ważne jest spojrzenie na to przez pryzmat nauki... Niektórzy mówią: tego świata nie ma. Jest! Doświadczyłem tego! Nie ma to wpływu na Objawienie i nie jest to "do zbawienia koniecznie potrzebne", ale nie będzie można tego odrzucać. Szczególnie teraz, w obliczu tak olbrzymiej presji, gdy nawet kolorowe pisma dla kobiet przynoszą całą masę wiedzy okultystycznej. Mówienie, że tego świata nie ma, w czasach, gdy ludzie opierają się na doświadczeniu, sprawia, że stają się zupełnie bezbronni, tak jak np. Gustaw Herling-Grudziński - ateista, który nagle zauważył jakieś przejawy działania mocy naturalnej i... wpadł w to jak w przepaść. Robiąc potworny wstyd polskim intelektualistom. Bo jeśli człowiek nie jest przygotowany, że takie rzeczy mogą się dziać, przepada, gdy zdarzy mu się coś "niefizjologicznego".

Dlatego katolik, który wie o przejawach niższego świata duchowego, o przestrzeni mistyki naturalnej, i potrafi je nazwać, może zachowywać się spokojnie, trzeźwo... I nie będzie ulegał jak wspomniany Herling-Grudziński, czy inni intelektualiści, takim prymitywnym fascynacjom, które wytłumaczyłaby pierwsza baba za rogiem... W Polsce są przecież żywe tradycje czarostwa słowiańskiego... i to jest poziom adepcki, ale ktoś, kto jest intelektualistą, przepada z powodu braku języka.

 

Twoje nawrócenie jest ogromną łaską. Czujesz się tym wciąż zaskoczony, czy przyzwyczaiłeś się już do tego i zadomowiłeś się w Kościele?

 

Pytasz o pierwotną miłość... O pierwsze i drugie nawrócenie. Nie wiem, czy jestem po drugim nawróceniu. Nie wiem, czy rzeczywiście nie uciekłbym spod krzyża. W tej chwili najistotniejszym problemem jest dla mnie codzienność. Okazało się, że ja jestem naprawdę radykalny, ale we wszystkich dziedzinach, prócz duchowej. A jeśli chodzi o wyrzeczenie, oddanie siebie, zapomnienie o sobie, to nie jestem wcale radykalny. Ale ponieważ wszystko to ma strukturę "albo - albo", zmuszam się co jakiś czas do takiej właśnie refleksji i do stwierdzenia, że jest tu coś nie tak... Bo dużo się gada, szczególnie w jakiś sytuacjach publicznych, gdzie składam świadectwo i ono ma dobry wpływ na innych ludzi, ale później moja żona mówi: "Słuchaj, słyszałam, co mówiłeś, a jak jest w życiu?".

Gubię się trochę w mnożących się ostatnio od Święta Archaniołów różnych dziwnych sytuacjach. Mam firmę producencką i ostatnio znalazłem się w sytuacji, w której zostałem postawiony przed oskarżeniem o nieuczciwość. Stwierdzono po prostu, że jestem złodziejem. To takie dogłębne upokorzenie zewnętrzne. Ale jest też upokorzenie wewnętrzne - przecież dopiero wtedy mogłem się przed sobą przyznać, że cesarzowi nie oddawałem co do grosza wszystkiego, co powinienem. Co z tego, że przepisy są absurdalne. Zrób to na czysto, a Bóg odda ci w trójnasób. Wbrew logice i rachunkowi prawdopodobieństwa. Było to upokorzenie budujące: nie śpisz przez trzy noce, nie ma żadnego rozwiązania sytuacji, oddajesz całą sytuację Panu Bogu i nagle znajdujesz Jego wyjście. I to wyjście jest w sytuacji publicznej. I to takiej, że gdyby miała się ona potoczyć tylko według ludzkich wektorów, musiałaby skończyć się tragedią.

Musiałbym pewnie sprzedać dom, oddać potężne pieniądze - po prostu jakaś sytuacja przekraczająca zwykłe życie. I nagle słyszysz takie delikatne pstryknięcie i wszystko zaczyna się toczyć w drugą stronę... Ja całą tę sytuację oddałem Matce Bożej. I widać jej metodę działania: niezwykle subtelną, delikatną. Nikt nie został poddany żadnej presji, żadnemu przymusowi... Wolność ludzka nie została w żaden sposób zagrożona. Wiesz, gdy poczułem masywność i ogrom tej sytuacji, tej pomocy, poczułem szarpnięcie, że muszę przed Najświętszy Sakrament, podziękować... To było tak naturalne, jak wołanie dziecka o ratunek... Mam relację z Bogiem, ale jest ona szalenie trudna. Bo jest oparta na prawdzie. A człowiek niestety tej prawdy nie chce.

 

Jak oceniasz dziś czas "bruLionu"? Hasła w stylu "Baranku Boży odp... się", "Boże chroń mnie przed katolikami"? Czy jest on dla Ciebie czasem definitywnie straconym? Widzisz tylko przekleństwo, czy też błogosławieństwo?

 

Wiesz, ilekroć rozmawiam z ludźmi, którzy, jak ja, mają swoje za paznokciami, widzę, że oni są niezwykle zbulwersowani tym, że ja to kompletnie odcinam. Moje zdolności, które otrzymałem od Boga, wykorzystywałem do manipulowania i krzywdzenia ludzi. Ja to dzisiaj wiem. I pozwala mi to wejść w różne sytuacje ze słowem prawdy. Jasne, nie odrzucam wszystkich pozytywów, które były. Jeśli oddajesz Bogu życie, On z wszystkiego wyprowadza maksimum dobra, które można wyprowadzić. Jestem pewien, że miłość Pana Boga polega najbardziej na tym, że daje całkowitą wolność. Ale ona nie byłaby całkowita, jeśli byłaby zabezpieczeniem od konsekwencji naszego działania. Ja cały czas czekam na moment, w którym Pan Bóg oczyściwszy mnie, będzie mnie używał, abym mógł zadośćuczynić za to wszystko, co uczyniłem.

 

A to, że w ostatnich "bruLionach" publikowałeś np. świadectwa o. Verlinde, których nie można było znaleźć nigdzie indziej, nie jest formą zadośćuczynienia?

 

Ostatnie dwa numery to zupełnie osobna kwestia. To nie jest ta historia, od której ja się odcinam. To numery, nad którymi miałem po raz pierwszy w całości świadomą kontrolę.

 

Czy nie jest brakiem pokory z Twojej strony stwierdzenie, że by zadośćuczynić za całe zło, które było Twoim udziałem, musiałbyś zostać męczennikiem? A może Bóg nie chce, byś był męczennikiem. To trochę tak, jakbyś sam chciał wszystko naprawić...

 

Masz rację. Uświadomiła mi to moja żona. Jeśli ta pokuta miałaby być skuteczna, nie może składać się z ekscesów, ale z codzienności. I ja to przyjmuję. Ta moja wypowiedź była raczej figurą, dzięki temu ją zapamiętałeś. Gdybym mówił o codzienności, w ogóle byś jej nie zapamiętał... Ona była tylko po to, by wypowiedzieć moją świadomość zła, które uczyniłem i przed którym nie uciekam, ale którym się też nie katuję.

Bóg uzdrawia, ale nie zabiera tego, co było. Oddaję życie Jezusowi, przechodzę ten etap nawrócenia, oczyszczenia, postawienia mnie w prawdzie, rozeznania powołania i oczekuję momentu, w którym spełni się to, co Chrystus obiecał, że "będziecie mieli życie i to w obfitości", że będzie radość, będzie pokój.

Jeśli rozeznałem dobrze swe powołanie, praca będzie powodowała zmęczenie, ale mnie nie zdołuje: przyjdę do domu i będę mógł się bawić z dziećmi, nie reagując agresją na ich głośne zabawy.

Ale może to będzie walka do końca życia z małymi upierdliwościami mojej natury? Może to jest największa próba?

 

Str. 69 - 87

autor wywiadu: Marcin Jakimowicz

tytuł książki: "Tramwaj, kefir i bułka"    

wydawnictwo: Paganini, Kraków

rok: 2004

 






bruLion - wybór tekstów