Rzeczpospolita - 29.09.2007

 

 

Maja Narbutt

A potem cię unicestwię...

 

Dwa lata po morderstwie znanego biznesmena sprawa wciąż nie znalazła sądowego finału. Prokuratura wnioskuje o jej umorzenie

 

- Proszę nie pisać o tej sprawie. To niepotrzebne. Po co wracać do czegoś, co stało się dawno? Nie warto, szczerze radzę - mówi Katarzyna Zachwatowicz. Ponad dwa lata temu Ireneusz M., mąż jej córki Aleksandry J., zabił znanego biznesmena Bogdana Chojnę. Sprawą zajęły się tabloidy, podekscytowane brutalnym morderstwem w wyższych sferach, zwłaszcza że była to druga tragiczna śmierć od noża związana z rodziną Andrzeja Wajdy. Nieoczekiwanie szybko przestano o niej pisać.

- Chojna był nieciekawym człowiekiem. Jest lektura na jego temat, wystarczy ją przeczytać - mówi Katarzyna Zachwatowicz. Wkrótce po morderstwie chętnie wypowiadała się o zamordowanym. - "Był potworem" - krzyczał tytuł opartego na jej wypowiedziach artykułu w tabloidzie. Dziś nie jest skłonna do wynurzeń: - Nikt z naszej rodziny nie będzie rozmawiał na ten temat.

Bogdan Chojna był ojcem jej wnuka Ksawerego. - Fatalnym, zupełnie fatalnym - powtarza. Czemu tak surowo ocenia go jako rodzica? - Nie dotrzymywał słowa. Miał na przykład odwieźć wnuka do Aleksandry, tymczasem potrafił go przetrzymać długo ponad umówiony termin - mówi w końcu.

Zabójca Chojny od ponad dwóch lat przebywa w areszcie. Linia obrony prowadzona przez mec. Tadeusza de Viriona zakłada, że w chwili zabójstwa znajdował się wstanie niepoczytalności. Jeśli sąd zgodzi się z wydaną ostatnio opinią ekspertów, to po pobycie w szpitalu psychiatrycznym, Ireneusz M. ma szansę wrócić do rodziny. Tak przynajmniej wynika z deklaracji Aleksandry J., która wkrótce po morderstwie oświadczyła, że czeka na powrót męża do domu.

Czy może powtórzyć się sytuacja jak z greckiej tragedii, gdy zabójca wychowuje dziecko ofiary? Jakim ojcem dla syna Bogdana Chojny byłby Ireneusz M.?

Gdy pytam o to Katarzynę Zachwatowicz, zalega milczenie.

- To miły i życzliwy człowiek - mówi, kończąc rozmowę.

Detektyw ostrzega

- Polują na pana i chcą pana zabić. Ma to zrobić nie zawodowiec, lecz psychopata - detektyw Ireneusz Dzierżega mówi, że po męsku uświadomił Bogdanowi Chojnie, jaka jest jego rzeczywista sytuacja.

Do spotkania doszło kilkanaście dni przed morderstwem. Ówczesny właściciel biura ochrony dokładnie pamięta szczegóły.

- Chojna nie podnosił głowy. Był blady i przybity. Starał się zachować godność. Patrzyłem na biznesmena w dobrym garniturze, znanego jako mocny mężczyzna doskonale radzącego sobie wżyciu, i widziałem człowieka u kresu sił - relacjonuje Dzierżega. Uderzył go sposób, w jaki Chojna mówił o Aleksandrze J. - Oleńka. Zazwyczaj mężczyźni, którzy mają kłopoty z byłymi partnerkami, są skłonni używać zupełnie innego typu określeń.

Detektyw nie wątpi, że to właśnie jemu Chojna najdokładniej opowiedział o swych relacjach z Aleksandrą J. - Czuł wstyd i nie o wszystkim chciał mówić bliskim. To były sekrety rodzinne, do których mnie dopuścił.

Chojna pokazywał mu e-maile i esemesy, jakie dostawał od Aleksandry J. - Pełne wulgaryzmów i zapiekłej nienawiści. Trudno było uwierzyć, że ich autorami mogą być kobieta z tzw. wyższych sfer oraz jej mąż.

- To była poważna sprawa, więc jak zawsze w takich wypadkach, rozmowę nagrywałem - mówi Ireneusz Dzierżega. - Pojawiały się w niej opisy bulwersujących zdarzeń, które uświadomiły mi, że Chojnę nie tylko chce się zaszczuć, lecz fizycznie unicestwić. Nie miałem wątpliwości, że pewne sytuacje - chociażby fakt, że jakiś mężczyzna w nocy, w deszczu, godzinami stoi, patrząc w jego okna - są sygnałem alarmowym. Uznałem, że jeśli Chojny nie obejmie się ochroną, zginie.

Ale chociaż detektyw był ostatnią osobą, której Bogdan Chojna opowiadał o swych problemach i która dysponowała wiedzą o faktach rzucających światło na morderstwo, odniósł wrażenie, że prokuratorom, którzy zajęli się śledztwem, specjalnie na tej wiedzy nie zależało.

- Przesłuchano mnie raz. Wydaje mi się, że nikogo nie interesuje, dlaczego sprawca zrobił to, co zrobił - mówi Dzierżega. - A ja mam pewność, że nie było to zabójstwo spontaniczne. Miało głębokie korzenie, zbrodnia dojrzewała planowo i powoli. Moralny sprawca czuł się bezkarny. Jeśli jednak w innej głośnej sprawie prokurator mógł napisać, że ofiara zadała sobie ciosy w brzuch, a potem umyła nóż, wszystko jest możliwe.

Kilkanaście ciosów nożem

Była północ. Bogdan Chojna kilka godzin wcześniej wrócił razem ze swą nową partnerką z Egiptu. Rozległ się dzwonek do drzwi. Zbudzony ze snu Chojna otworzył.

Dlaczego mając świadomość zagrożenia, ostrzeżony przez detektywa, Bogdan Chojna wpuścił do domu swego mordercę? Bliscy biznesmena nie mają wątpliwości - musiał usłyszeć, że chodzi o Ksawerego. Uznał, że coś się stało jego synowi i bez wahania otworzył drzwi.

Ireneusz M. zadał mu kilkanaście ciosów nożem i odszedł. Wrócił po chwili. - Chciałem zobaczyć, że naprawdę umiera - powiedział przyjaciółce Chojny, która zaalarmowana krzykiem przybiegła i znalazła biznesmena w kałuży krwi.

Gdyby Bogdan Chojna nie otworzył, być może żyłby do dzisiaj. Następnego dnia o ósmej rano miał zostać objęty ochroną, wkrótce zamierzał zmienić adres.

- Rozmawiałam z bratem przez telefon kilka godzin przed jego śmiercią. W pewnej chwili powiedział: - To, co się wokół mnie dzieje, to casus vitae, czyli sprawa życia - opowiada była wiceminister finansów Elżbieta Chojna-Duch. - Do dziś zadaję sobie pytanie, czy można było uniknąć tej tragedii. Bogdan Chojna kilkakrotnie składał doniesienie na policję i do prokuratury, że jest nękany przez swoją byłą partnerkę i jej męża. Bezskutecznie.

- Oczywiście Chojna mógł uważać, że powtarzane zapowiedzi: "zniszczę cię najpierw zawodowo i i towarzysko, a potem unicestwię" to bezsilna furia odrzuconej kobiety - mówi jeden z jego współpracowników. - Czuł się jednak osaczony. Myślał o emigracji.

Don Juan warszawskich salonów

Tę historię można opowiedzieć na kilka sposobów. - Takie rzeczy zdarzają się tylko w filmie - słyszę od moich rozmówców znających Bogdana Chojnę. Obdarzony niezwykłą inteligencją, brylował w warszawskich salonach, był błyskotliwym i wpływowym człowiekiem, który podoba się kobietom i imponuje mężczyznom. Odnosił sukcesy, kipiał pomysłami.

Zasłynął jako twórca godła "Teraz Polska" promującego najlepsze polskie towary. Został pierwszym prezesem Państwowej Agencji Inwestycji Zagranicznych, wymyślił konkurs "Mistrz mowy polskiej". Zdobywał pieniądze i je tracił, żył z rozmachem i ponad stan.

Jednak nieoczekiwanie życie przypominające film o wyższych sferach zmieniło się w mroczny thriller. Bo historia Bogdana Chojny to opowieść o mężczyźnie, który spotkał kobietę fatalną, co przesądziło o jego losie.

- Bogdan był współczesnym Don Juanem na miarę sił i środków. Bolałam nad tym, że nie stworzył stałego związku, który przetrwałby próbę czasu. Nawet po latach spotykam kobiety, które wspominają go - mówi Elżbieta Chojna-Duch. - Mówią o nim z sympatią, choć brat potrafił być lodowaty, gdy uczucie mijało.

Jednak nie brak też bardziej negatywnych opinii - Amoralny i cyniczny. Żył według swoich własnych reguł, kierując się własnym ego - mówi jedna z kobiet, które znały Chojnę. - Ale za to nie ma kary śmierci.

Kiedy pisałam ten tekst, usłyszałam kilka historii o romansach Chojny. Miały podobny schemat: zaczynały się od euforycznej fazy, kiedy kobieta miała wrażenie, że żyje w bajce. Otoczona adoracją i luksusem, ze zdumieniem odkrywała nagle, że jest już w fazie drugiej, gdy uczucia jej mężczyzny wygasły. Rozstania były ostre i zdecydowane, jak cięcie nożem, u boku Chojny pojawiała się kolejna atrakcyjna partnerka.

Aleksandra J. wyraźnie nie chciała się pogodzić z takim scenariuszem.

- Walczyła o Bogdana drapieżnie i bezwzględnie. Był wtedy żonaty. Co noc o godzinie drugiej zaczynała dzwonić, wiedząc, że telefon jest koło łóżka w małżeńskiej sypialni. Telefony kończyły się o świcie - opowiada przyjaciółka Moniki, drugiej żony Chojny. Monika i Aleksandra pracowały w tej samej instytucji. Na biurko Moniki Aleksandra kładła codziennie kopię listu miłosnego do Bogdana.

Gdy rozpadł się związek Aleksandry J. z Chojną, a zanim wyszła za mąż, śledziła jego następne partnerki. Sprawdzała, gdzie mieszkają, robiła awantury. Bały się jej.

Statysta, który zabija

Trzeba bardzo kogoś nienawidzić, by zadać mu kilkanaście ciosów nożem, a potem wrócić na miejsce zbrodni i patrzeć na leżącą w kałuży krwi ofiarę. Co kierowało Ireneuszem M.?

W historii tej zbrodni uderzające jest jedno - wszystkie osoby, które o niej opowiadają, mówią ciągle o związku Chojny z Aleksandrą J. - Wszyscy widzieli namiętność, jaka ich łączy. Dziwny splot miłości i nienawiści - mówi znajoma Aleksandry J.

Ireneusz M. pojawia się w tej opowieści o parze kochanków na drugim planie, jak zabłąkany statysta, który nagle w finale wysuwa się na pierwszy plan.

- Aleksandra J. wyciągnęła go z jakiejś studni społecznej. Według moich informacji poznali się przez internetowe strony wspierające ludzi wychodzących z uzależnienia alkoholowego. Bogdan Chojna nigdy z nim nie rozmawiał, nie był nawet pewien, czy mężczyzna, który wystaje pod jego oknami, to Ireneusz M. - mówi Ireneusz Dzierżega.

Kiedy Aleksandra poznała Ireneusza, była kobietą po przejściach, a on mężczyzną z przeszłością. Jej związek z Chojną był z pozoru definitywnie skończony, a z Ireneuszem M. rozstała się jego pierwsza żona, nie życząc sobie nawet, by kontaktował się z synem. W życiu zawodowym Ireneusz M. też nie był spełniony. Z wykształcenia psycholog, nie pracował w swym zawodzie. Aleksandra J., która została jego drugą żoną, była dla niego szansą na poprawę losu, a także przepustką do lepszego życia, do sfery towarzyskiej, do której nigdy inaczej by nie wszedł.

- Dla Aleksandry był gotów zrobić wszystko - zeznał w śledztwie jego przyjaciel Dariusz M.

Obsesyjne zainteresowanie Aleksandry J. byłym kochankiem udzieliło się jej mężowi i obejmowało osoby rodzinnie związane z Bogdanem Chojną. - Do dziekanatu i rektora uczelni, na której pracuję, zaczęły przychodzić faksy zaadresowane do mnie z adnotacją "Pilne". Sekretarki z uśmieszkiem codziennie przynosiły mi pisma, w których Ireneusz M. informował mnie o "pewnych faktach" z życia, jak go określał, mego "brata szczególnej troski". Pisał o wszystkim: że Bogdan kupił sobie bardzo drogie narty za siedem tysięcy złotych, że w wieku dwudziestu kilku lat odebrano mu prawo jazdy - mówi prof. Elżbieta Chojna-Duch. - Nie miałam pojęcia, kim jest ten Ireneusz M. Ale wiedziałam, że to wszystko mogłoby być wiedzą pochodzącą od Aleksandry J.

Czuły punkt

To się zdarza. Pary rozstają się i zaczynają walczyć o dziecko. Stosują chwyty poniżej pasa, ranią się psychicznie, a nawet fizycznie. Nienawidzą i patrzą na siebie jak na wrogów. Bogdan Chojna nie pozostawał dłużny Aleksandrze - potrafił być bezwzględny, odpowiadał ciosem na cios. Także dosłownie. Zdarzyło się nawet, że pobił Aleksandrę. Jej znajomi mówią o szarpaninach, do jakich dochodziło na oczach dziecka.

Ale podobne historie nie mają zwykle takiego epilogu jak w wypadku Aleksandry J. i Bogdana Chojny.

Nietypowe w tej historii jest też coś innego - determinacja, jaką wykazywał w tej walce ojciec Ksawerego.

- Był bardzo upokorzony. Aleksandra powiedziała synowi, że jego rzeczywisty ojciec zginął. Bogdan zrobił sobie test DNA, by udowodnić swemu dziecku prawdę - opowiada przyjaciel Chojny.

Jeśli pasją Bogdana Chojny były kobiety, to prawdziwą słabością - jego dzieci. Kobiety zmieniał bez specjalnego żalu, ale czworo dzieci było w jego życiu elementem stałym.

- Najlepszy ojciec, jakiego można sobie wyobrazić. Potrafił wszystko rzucić, by być z nami - mówi jego córka Natalia Chojna. - Bardzo mu zależało, żebyśmy spędzali razem czas, jedli obiady, wyjeżdżali razem na narty. Dbał o naszą edukację. Stworzył między nami mocną więź. Mamy różne matki, ale jesteśmy prawdziwym rodzeństwem.

Po śmierci ojca Natalia zaczęła walczyć w sądzie, by mieć prawo do widzeń z 12-letnim teraz Ksawerym. Kiedyś na korytarzu sądowym spotkała Aleksandrę J., która chciała się przywitać.

- Nie podam ci ręki - odpowiedziała Natalia.

Człowiek, o którym trzeba napisać

Dwa lata temu w drodze do kostnicy, gdzie leżał jej ojciec, Natalia czytała artykuł. Do dziś pamięta szok, jaki towarzyszył lekturze "Sprawy Bogdana Chojny". - Najpierw mego ojca zabito, a potem medialnie zlinczowano. Nie opuszcza mnie uczucie bezsilności. Wielki reportaż w "Dużym formacie", dodatku "Gazety Wyborczej", powstawał przez kilka tygodni poprzedzających zabójstwo. Jaki był powód zainteresowania Bogdanem Chojną i żmudnej dziennikarskiej pracy polegającej na zbieraniu materiałów o kimś, kto nie był wtedy osobą publiczną, a nawet nie prowadził już własnej firmy? "Bo rzadko spotyka się człowieka, o którym niemal wszyscy mówią wyłącznie źle - byłe żony, partnerki, współpracownicy" - napisano w artykule.

Do tej właśnie lektury odsyłała mnie matka Aleksandry J., Katarzyna Zachwatowicz, jako do tekstu, który mówi wszystko, co należy wiedzieć o zamordowanym. - To nieprawda, że dziennikarka, która napisała tekst, była przyjaciółką mojej córki. Była daleką znajomą - zapewniała.

W tekście skrupulatnie opisano wszelkie sprawy sądowe i afery, w jakie uwikłany był Chojna, klęski biznesowe i słabości. Mówią o nich anonimowi "byli pracownicy", "współpracownicy". Chociaż napisano, że byłe żony mówią o zmarłym "wyłącznie źle", autorka nie rozmawiała z żadną z nich. Artykuł w "Dużym formacie" stał się najważniejszym źródłem, do którego sięgają ci, którzy interesują się zabójstwem sprzed dwóch lat. - Kiedy zaczęliśmy się zastanawiać, czy zająć się po latach sprawą zabójstwa Chojny, zrobiliśmy research. Byłam wstrząśnięta, czytając ten tekst. Rzadko spotyka się materiały tak jednostronne - przyznaje Monika Adamczyk, dziennikarka telewizyjna, która uczestniczyła w realizacji poświęconego zabójstwu u programu "Ściśle jawne" w TV 4. - A my szybko się zorientowaliśmy, że w sprawie jest wiele bulwersujących, a nigdy niewyjaśnionych wątków.

- Rodzina Chojny po tym tekście spowodowała, że byłam przesłuchiwana. Bo napisałam, że Ireneusz M. przekonywał mnie, iż zabije Chojnę - mówi dziś Katarzyna Klukowska, autorka artykułu. - Dlaczego nic z tym nie zrobiłam, nie ostrzegłam Chojny? Proszę pani, przecież ludzie ciągle mówią, że kogoś zabiją, i nic z tego nie wynika.

Ukryte motywy

- Nigdy nie myślałem, że kobieta potrafi tak manipulować mężczyzną. Nawet bardzo inteligentnym - mówi brat ofiary, Janusz Chojna. - Pamiętam, jak Bogdan przyszedł do mnie na początku swego romansu z Aleksandrą. Powiedział, że Oleńka twierdzi, iż powinien zepchnąć ze schodów Monikę, swoją żonę. Bo tylko to ją nauczy, że nie można spychać nikogo ze schodów. Był niemal przekonany, że tak trzeba zrobić, oburzony, że Monika przyszła na ulicę Lwowską, do mieszkania rodziny J., gdzie jakoby zaatakowała babcię Aleksandry. Zacząłem krzyczeć: Czyś ty oszalał?! Oczywiście Monika nie miała nawet pojęcia o istnieniu jakiejś babci.

Dlaczego fatalnego dnia, w walentynki 2005 roku, Ireneusz M. przyszedł do Chojny? Przerwał pobyt w górach i po kłótni z żoną przyjechał do Warszawy. Przed zabójstwem przyszedł do swojej teściowej Katarzyny Zachwatowicz. Rozmawiał z nią ponad dwie godziny. Potem pojechał na stację benzynową i kupił nóż.

"Jesteście już bezpieczni. Musiałem to zrobić. Nie było innego wyjścia." - taką kwestią wypowiedzianą rzekomo przez Ireneusza M. kończy się artykuł w "Gazecie Wyborczej".

A jednak trudno przyjąć, że Ireneusz M. zabił Bogdana Chojnę, by uchronić swą nową rodzinę przed natręctwem ojca Ksawerego walczącego bezpardonowo o dziecko. Przez ostatnie miesiące Chojna ani razu nie spotkał się z Ksawerym, nie wiedział nawet, gdzie się znajduje.

W wieczór zabójstwa Ireneusz M. wysłał kilka esemesów. W materiałach śledztwa są zeznania jego przyjaciela Dariusza M.

Około godziny 21.13 dostał od Ireneusza M. wiadomość: "... z Olą źle się nam ostatnio układa, uwierzysz?".

Parę minut później: "Ona myślała, że się nie dowiem o różnych takich... Dowiedziałem się. I teraz głupio...". I kolejny: "O ch... chodzi o ich relacje. Sprzedała mi wersję, że z nim już po urodzeniu Ksawerego nic. Wierzyłem. Tymczasem ich kontakty były co najmniej intensywne. Zostałem zrobiony w ch... i tyle".

Ostatni esemes brzmiał: "Darek, mnie się nic nie uda, ani z pracą, ani z domem. Ale przynajmniej próbowałem".

Dwie godziny później Ireneusz M. zadzwonił do drzwi Bogdana Chojny.








KATARZYNA KLUKOWSKA - SPRAWA BOGDANA CHOJNY