Gazeta Wyborcza - 21/02/2005

 

KATARZYNA KLUKOWSKA

SPRAWA BOGDANA CHOJNY

 

 

Informacje o nim zbierałam od dłuższego czasu. Ten tekst pisałam od miesiąca, kilkanaście dni temu chciałam się z nim spotkać. Po co? Bo rzadko spotyka się bohatera, o którym niemal wszyscy mówią wyłącznie źle: byłe żony, partnerki i współpracownicy. Wtedy nie odbierał telefonu. Tydzień temu został zamordowany. Poznałam ich obu - i tego, który został zabity, i tego, który zabił

 

Oficjalnie Bogdan Chojna był nędzarzem: nie miał własnego domu ani samochodu, od 1 lutego był też bez pracy.

Ale naprawdę żył jak król: bywał na rautach, organizował gale, zapraszano go do telewizji.

Mało kto wiedział, że ten bywalec i miłośnik piękna mowy polskiej miał prawomocny wyrok więzienia za pobicie opiekunki swego dziecka. Nie raz używał pięści w sporach z byłą żoną czy kochanką. - Gdyby szef chciał uczestniczyć we wszystkich rozprawach, które toczą się przeciwko niemu, zamieszkałby w sądzie - śmiali się współpracownicy.

Wizjoner

Geniusz. Wizjoner. Ma pomysły godne Nobla - przyznawali nawet najwięksi przeciwnicy. "Mistrz Mowy Polskiej", impreza, którą zorganizował w 2000 roku, okazała się strzałem w dziesiątkę. Genialna w swej prostocie - w czasach powszechnego bełkotu miała wyróżniać tych, którzy mówią pięknie. Patronat nad imprezą objęły kancelarie prezydenta i premiera. W jury konkursu zasiadają m.in. profesorowie: Jerzy Bralczyk, Walery Pisarek, Jan Miodek. Wśród nominowanych do tytułu mistrza są politycy, artyści, dziennikarze. Na imprezę wykładają pieniądze poważni sponsorzy: PZU, PKO BP, Polska Wytwórnia Papierów Wartościowych.

Wcale nie gorzej ma się program gospodarczo-konsumencki "Solidna Firma" (wcześniej nazywał się "Biała Lista", w opozycji do rozmaitych "czarnych list" dłużników, które krążą po internecie). Ma promować uczciwość, rzetelność i terminowość w kontaktach biznesowych, wzmacniać "patriotyzm gospodarczy", a w nagrodę gwarantować przynależność do elitarnego Stowarzyszenia Solidnych Firm. Organizatorem programu "Solidna Firma" i wydawcą magazynu o tej samej nazwie jest dziś spółka Start-02 (poprzednio zajmowała się tym należąca do Chojny spółka 4Aspirations, skompromitowana, zadłużona i w końcu zlikwidowana). Firma Start-02 należy do kuzyna Bogdana Chojny, sam Chojna był zaś jej prokurentem z nieograniczonymi uprawnieniami.

W każdej edycji programu - a były już trzy - bierze udział 200-250 firm. Każda płaci organizatorowi (nawet po 3,8 tys. zł za każdy z trzech etapów). Tylko w 2003 roku przychody firmy Start-02 wyniosły prawie 2,4 mln zł, zysk netto tylko 62 tys. Jednak w kasie organizatora programu wiecznie brakuje pieniędzy. Nie ma nawet na podstawowe potrzeby: koperty, papier do drukarek, o toaletowym nie wspominając.

Niesolidny partner

Poprzednikiem "Solidnej Firmy" był "Solidny Partner", program, który też miał promować uczciwość, rzetelność i terminowość w kontaktach handlowych. Jego organizatorem była firma Business Foundation, której Bogdan Chojna był właścicielem i prezesem.

"Solidny Partner" był pomyślany z rozmachem: tysiące firm z całego kraju będą marzyć o zaszczytnym tytule. Zwycięzcy dostaną świadectwa w świetle jupiterów i telewizyjnych kamer. Po uroczystej gali nastąpi wykwintny raut, który zafundują sponsorzy.

I tak było. Jesienią 1997 roku zakończenie pierwszej edycji "Solidnego Partnera" uświetnił koncert orkiestry Sinfonia Varsovia pod dyrekcją Yehudi Menuhina i Krzysztofa Pendereckiego. Transmitowała go telewizja. Potem odbył się bankiet, potrawy serwowała krakowska restauracja Chłopskie Jadło.

"Z powały zwisały szynki i kiełbasy. Goście drewnianymi łyżkami zajadali wprost z drewnianych beczek kiszoną kapustę. Wśród prostych, acz niezwykle smacznych potraw toczyły się wartkie rozmowy licznie przybyłych na koncert polityków, artystów, biznesmenów" - opisywał kronikarz "Magazynu Klubu BF".

Szef Chłopskiego Jadła wyłożył na bankiet 80 tys. zł. W zamian miał zostać wymieniony jako sponsor imprezy. Tak obiecywał mu Chojna, ale przyrzeczenia nie dotrzymał.

Sztandarowym dziełem firmy Business Foundation miała być "Business Foundation Book" - "biblia polskiego biznesu", jak nazywał ją Bogdan Chojna.

Kampania reklamowa ruszyła na początku lat 90. Każdy polski biznesmen marzył, by jego zdjęcie, życiorys, adres znalazły się w "booku". Grube tomy kolejnych edycji, wykwintnie wydane na kredowym papierze, zdobiły gabinety prezesów firm, biura polskich radców handlowych, przedstawicielstw dyplomatycznych. Siermiężny polski kapitalizm z początku transformacji ustrojowej zyskał elegancką wizytówkę zawierającą kompendium wiedzy o polskiej gospodarce dla zagranicznych inwestorów. Wstydem było jej nie mieć.

Teraz minister

Na fali sukcesów edytorskich Bogdan Chojna otrzymał w 1992 roku propozycję objęcia stanowiska prezesa (w randze ministra) nowo utworzonej Państwowej Agencji Inwestycji Zagranicznych (PAIZ), agendy rządowej o strategicznym znaczeniu dla promocji kraju.

Nie był ekonomistą ani nawet specjalistą od marketingu; z wykształcenia był magistrem polonistyki. W latach 80. zaczynał od produkcji kosmetyków i importu komputerów. Dzięki świetnemu angielskiemu został tłumaczem Jerzego Urbana, ówczesnego rzecznika rządu.

Po dwóch miesiącach prezesowania PAIZ Chojna sprzedał wszystkie swoje udziały w spółce Business Foundation.

Za to wymyślił Fundację "Teraz Polska". I został jej prezesem.

Przygoda z PAIZ trwała rok. W 1993 roku Chojna odkupił udziały w BF i wrócił na stanowisko prezesa spółki, bogatszy o 1,9 mld starych złotych dotacji dla Fundacji "Teraz Polska" (jako prezes PAIZ załatwił je w nieistniejącym już Ministerstwie Współpracy Gospodarczej z Zagranicą).

Całą energię skupił na "Teraz Polska". To był znowu hit, przebój sezonu, coś, na co wszyscy czekali. Politycy z pierwszych stron gazet, z prawa i z lewa, pchali się, by zasiąść w kapitule programu. Patronem godła został prezydent Lech Wałęsa. Marka "Teraz Polska" zaczęła być znana i pożądana. Uważano, że towar z charakterystycznym biało-czerwonym znakiem sprzedaje się lepiej niż taki sam, ale bez znaku.

Celiński demaskuje, Wałęsa się wycofuje

Fasada zawsze wyglądała ładnie: doborowe towarzystwo, prestiżowe nagrody, tłumy na galach. Od podszewki wszystko się pruło. A łatać nie było czym.

Tym bardziej że Bogdana Chojnę ścigali komornicy. To ze względu na nich pozbył się wszystkiego, co miał na własność. Zamieszkał w domu brata, jeździł wyleasingowanym samochodem, rachunki płacił służbową kartą kredytową. Służbowa gosposia sprzątała mieszkanie, a służbowy kierowca woził go po mieście.

Skąd te kłopoty?

W czerwcu 1995 roku przewodniczący kapituły programu "Teraz Polska" ówczesny poseł Unii Wolności Andrzej Celiński publicznie zarzucił Chojnie nadużycia finansowe przy realizacji konkursu. Oskarżył go, że przyjął 50 beczek piwa od browaru, który wystartował potem w konkursie.

Pytał też, dlaczego pieniądze z Ministerstwa Współpracy z Zagranicą należące do Fundacji "Teraz Polska" zasiliły konto spółki Business Foundation pod pozorem wspólnej loterii fantowej, która się nie odbyła.

Celiński doprowadził do kontroli karnoskarbowej w Fundacji "Teraz Polska". Inspektorzy potwierdzili jego zarzuty i skierowali sprawę do prokuratury. W lipcu 2003 zapadł sądowy wyrok - Chojna został skazany na pół roku więzienia z zawieszeniem na dwa lata i 20 tys. zł grzywny.

Kancelaria prezydenta Wałęsy wycofała Fundacji "Teraz Polska" prawo do używania godła i zarządzania programem promocyjnym jeszcze w 1995 roku. Dziś konkurs organizuje Krajowa Izba Gospodarcza.

Za pieniądze inwalidów

Spółka Business Foundation, która organizowała konkurs "Solidny Partner", zbankrutowała z hukiem w 1998 roku. Zostawiła milionowe długi wobec kontrahentów, urzędu skarbowego, banku. Maciej Płażyński, ówczesny marszałek Sejmu, który sprawował honorowy patronat nad "Solidnym Partnerem", nie mógł się nadziwić, jak łatwo dał się wyprowadzić w pole.

Znikła tez "biblia polskiego biznesu". Na ostatnią, VI edycję "Business Foundation Book" trzeba było czekać od 1995 roku do kwietnia 1998, gdy większość danych była już nieaktualna. Duża część reklamodawców zdążyła zapomnieć o wydatkach na ogłoszenia. Ale niektórzy, jak skromna spółdzielnia inwalidów z południa Polski, nie mogli darować Chojnie, że z nich zakpił.

- Wykupiliśmy ogłoszenie w "Business Foundation Book", bo dla nas to wielki zaszczyt znaleźć się w takiej książce. Ale książka ciągle się opóźniała. Za to kiedy włączyliśmy telewizor, to widzieliśmy Chojnę, jak bryluje w wielkim świecie. Za nasze pieniądze - skarżył się "Gazecie" dyrektor spółdzielni.

Bo dokumenty zjadł pies

Chojna lekką ręką wydawał firmowe pieniądze na własne potrzeby: wyjazdy zagraniczne, drogie garnitury, narty za 7 tys. zł. Za to współpracownikom płacił w ratach, z dużym poślizgiem.

- Gdy ktoś się upominał - wspominają byli pracownicy - robił wielkie oczy: "Pierwsze słyszę, że aż tyle się panu należy". Potem doliczał koszty, których nie było, i odejmował wydatki, których nie poniósł. Po długich dyskusjach zgadzał się wypłacić czwartą lub piątą część kwoty, o ile w kasie pojawią się pieniądze. Kasa zaś niemal na okrągło świeciła pustkami.

Kiedyś jedna z pracownic przyszła po zaległe wynagrodzenie. Usiadła w gabinecie i oświadczyła, że nie wyjdzie, póki nie dostanie pieniędzy. Bogdan Chojna zamknął ją na klucz. Żeby zmiękła. Po kilku godzinach jej wrzasków i płaczów otworzył. Zaczęli się szarpać.

Ci, którym brakowało na chleb, godzili się na część wynagrodzenia, podpisując zobowiązanie, że zrzekają się dalszych roszczeń.

Tak było z T.P. W 2001 roku zorganizował on konferencję, która spółce Chojny przyniosła kilkadziesiąt tysięcy zysku. Gdy przyszło do wypłaty, usłyszał, że pieniędzy nie ma. Wkurzył się, tym bardziej że musiał świecić oczami przed restauratorem, któremu nie zapłacono za catering w czasie konferencji.

Potem T.P. złożył jednak pozew o zapłatę całości. I wygrał. Sąd nakazał Chojnie wypłatę pieniędzy. Ten bronił się, że nie sposób potwierdzić, czy T.P. nie chce za dużo, bo wszystkie dokumenty spółki zjadł pies.

Mistrz pożyczonej kierownicy

Pracownikami potrafił tak manipulować, że z własnej kieszeni płacili nawet za paliwo do jego prywatnego samochodu.

- Kiedyś miał amerykańskiego forda - opowiada jeden z byłych podwładnych - uwielbiał wysyłać tą landarą upatrzonego pracownika do miasta w celu załatwienia jakiejś drobnej sprawy. Dowartościowany przez prezesa pracownik wyjeżdżał dumnie reprezentacyjnym samochodem (pełna elektryka, skóra, klima, CD). Ale działo się to na ogół wtedy, gdy w baku było widać dno. Jak landara stanęła na trasie, to delikwent musiał szorować z kanistrem do stacji paliw i za własne pieniądze tankować.

Chojna lubił wypożyczać na specjalne okazje luksusowe auta od zaprzyjaźnionych dealerów. Nigdy nie robił tego osobiście, zawsze przez pracowników "Magazynu Konsumenta", pisma, którego był wydawcą i redaktorem naczelnym (można było tam przeczytać o zaletach tej czy innej marki, którą prezes akurat testował; niektóre teksty kończyły się adresem i telefonem do dealera).

Pracownik przyprowadzał samochód z pełnym bakiem i wszystkimi ubezpieczeniami. Auto miało być testowane przez pięć dni bez prawa wyjazdu poza Polskę. Ale często ślad po prezesie i samochodzie ginął. Chojna oddawał je z dużym poślizgiem, a dealer nie mógł się nadziwić, jak w tak krótkim czasie można przejechać tak dużo kilometrów.

Jesienią 2001 roku Chojnie udało się namówić na testy importera jaguara. Testowanie zakończyło się dramatycznie. Rozpędzony samochód wjechał w Łodzi na skrzyżowanie na czerwonym świetle i staranował forda. Kierująca fordem kobieta wylądowała w szpitalu ze wstrząśnieniem mózgu. Pasażerom jaguara nic się nie stało, tyle że koszty naprawy przekroczyły wartość wypożyczonego auta.

Damski bokser

Tak mówią ci, którzy znali go bliżej.

2000 rok. Pod szkołą, na oczach starszego syna i jego kolegów, bije byłą żonę, matkę chłopca. Interweniuje dziennikarz "Gazety Wyborczej", który przypadkiem widzi zajście. Sprawa trafia do prokuratury i trwa do dziś.

Luty 2002 roku. Bije opiekunkę młodszego syna, która nie chce oddać mu chłopca. Zostaje skazany prawomocnym wyrokiem sądu na osiem miesięcy więzienia z zawieszeniem na dwa lata, odszkodowanie i nadzór kuratora.

Czerwiec 2003. Zakończenie roku szkolnego. Także pod szkołą, na oczach młodszego syna, bije jego matkę, Aleksandrę. Kobieta robi obdukcję lekarską: uraz głowy z chwilową utratą przytomności, liczne krwiaki na całym ciele. Nie składa jednak doniesienia, bo się boi Chojny.

Czerwiec 2004. Zakończenie roku szkolnego. Na oczach dzieci i nauczycieli Chojna szarpie się pod szkołą z ojczymem syna. Interweniuje dyrekcja szkoły i policja.

Obaj mężczyźni nienawidzą się serdecznie. Do szarpaniny i wyzwisk będzie dochodzić jeszcze wiele razy.

Poczuł gaz i poszedł do domu

Obok szybkich samochodów drugą pasją Bogdana Chojny były piękne kobiety. Typ, który mu odpowiadał, to młoda, drobnej budowy, inteligentna. Miał ich wiele. Dwie poślubił. Cztery były matkami jego dzieci. Najnowsza dziewczyna 51-letniego prezesa była o kilka lat młodsza od jego córki.

Zazwyczaj to one odchodziły, nie wytrzymując jego wybuchów gniewu, skoków w bok, sarkazmu, cynizmu.

Tego Bogdan Chojna nie mógł znieść. Śledził je, nagabywał, wydzwaniał, przysyłał SMS-y. Raz miłosne, a raz z pogróżkami, w zależności od nastroju.

Najbardziej prześladował matki swoich dzieci. Czekał na nie pod szkołą, nachodził w pracy.

Szczególnie dręczył Aleksandrę, matkę średniego syna. Kiedyś porwał dziecko spod sklepu. Wpakował do samochodu i pojechał na komisariat. Zgłosił, że kompletnie pijana matka zostawiła dziecko bez opieki.

Innym razem brutalnie dobijał się do drzwi jej mieszkania. - Nie wpuściłam go. Pięć minut później pod dom podjechały dwa wozy straży pożarnej i policja. Wszystkie na sygnale. Zablokowały całą ulicę. Chcieli ewakuować mieszkańców kamienicy, bo podobno w naszym mieszkaniu ulatnia się gaz. Od razu wiedziałam, czyja to sprawka - opowiada kobieta.

Całe zdarzenie opowiedziała sądowi na jednej z rozpraw o alimenty. Sędzia się zainteresowała: "Poczuł pan gaz, zawiadomił straż, a sam co pan zrobił?". "Poszedłem do domu. Ja swoje zrobiłem" - odpowiedział spokojnie Bogdan Chojna.

Jesteś namierzony

Dwa lata temu Aleksandra poznała Rafała M., 42-letniego menedżera.

Chojna oszalał z zazdrości: nasyłał na nich policję pod pozorem, że Rafał M. maltretuje jego dziecko.

Gdy spotykał się z synem, wmawiał mu, że kochanek jego matki jest chory. To niebezpieczna i zaraźliwa choroba. Na pewno już zaraził mamusię, a jak chłopiec nie będzie uważał - to zarazi też jego.

W zeszłym roku Aleksandra i Rafał M. pobrali się.

O ślubie Chojna dowiedział się od syna. W przeddzień uroczystości przysyłał SMS-y, że proponuje kobiecie małżeństwo, na co nie zdobył się przez kilka lat ich związku. Aleksandra wyłączyła komórkę i wynajęła ochroniarza. Nie chciała, by Chojna zepsuł jej uroczystość.

W czasie najbliższych wakacji Chojna miał spędzić - za przyzwoleniem sądu - trzy tygodnie synem. Nie oddawał go przez dwa miesiące. W firmie nikt nie wiedział, gdzie go szukać. Oszalała z niepokoju matka zawiadomiła policję. Ta odmówiła interwencji, bo skoro ojciec nie ma ograniczonych praw rodzicielskich, o porwaniu nie może być mowy.

Aleksandra zatrudniła prywatnego detektywa, żeby ustalić, co dzieje się z synem. Detektyw namierzył Bogdana Chojnę na ulicy w Warszawie. Chojna zaczął jednak uciekać. Jechał samochodem z prędkością, która zaskoczyła nawet detektywa, byłego policjanta - 180 km na godzinę po mieście. Poza miastem przyspieszył i zniknął detektywowi z oczu.

Syna uwolnił 22 sierpnia, na dzień przed konferencją "Czarne listy, białe listy", organizowaną wspólnie z Krajowym Rejestrem Długów. - Bał się, że urządzę mu publiczną scenę. I zrobiłabym to, gdyby nie oddał syna - mówi Aleksandra.

Kilka dni potem zadzwonił do niej pracownik firmy Chojny, by zaprosić chłopca do restauracji na chrzciny młodszego, rocznego braciszka z kolejnego związku Chojny.

Aleksandra zmieniła synowi szkołę i wystąpiła o pozbawienie Bogdana Chojny praw rodzicielskich. Zrewanżował się jej pozwem o obniżenie alimentów - z 1000 do 300 zł miesięcznie, motywując to brakiem środków do życia (ale w styczniu organizował galę "Teraz Internet" w Pałacu Kultury i Nauki; w telewizyjnej "Kawie czy herbacie" zapowiadał kolejną edycję "Mistrza Mowy Polskiej").

I cały czas chciał kontrolować syna. Podarował mu telefon komórkowy. Gdy chłopiec go uruchomił, na wyświetlaczu pojawił się zaskakujący komunikat: "Lokalizacja twojego telefonu została namierzona".

- Przeżyliśmy noc grozy. Zdawało się nam, że on za chwilę zapuka do naszych drzwi. Rano syn nie poszedł do szkoły. Na szczęście, jak sprawdziłam, takie urządzenia nie potrafią namierzać superprecyzyjnie. Dowiedział się co najwyżej, w jakiej dzielnicy przebywamy - opowiada Aleksandra.

Żyli w ciągłym strachu, wydawało się, że Bogdan Chojna wszystko może, bo zna tylu VIP-ów. Chcieli go zdemaskować. Dzwonili do ludzi, którzy swoimi nazwiskami firmowali pomysły Chojny, i opowiadali, kim jest naprawdę. Wysyłali faksy i maile.

- Wiem, że planuje nam ukraść dziecko - powiedział mi Rafał M. w czasie ostatniej rozmowy, kilka tygodni temu. - Szuka naszego mieszkania i szkoły chłopca. Ja chyba będę musiał go zabić.

Nie wierzyłam, ale dodał: - Nie mam już innego wyjścia. Jestem skończony psychicznie. Nie mam siły dalej walczyć.

W nocy z poniedziałku na wtorek zapukał do drzwi Bogdana Chojny na warszawskim Żoliborzu. Gospodarz go wpuścił, właśnie wrócił ze swoją 21-letnią dziewczyną z wycieczki do tropików. Zaczęli się kłócić. Rafał M. pchnął go kilka razy nożem. Wyszedł. Wrócił i powiedział: - Muszę jeszcze zobaczyć, jak on umiera. Potem wsiadł do samochodu i odjechał.

Kilka godzin później zadzwonił do Aleksandry: - Jesteście już bezpieczni. Musiałem to zrobić. Nie było innego wyjścia.

Kilka godzin później zatrzymała go policja. Grozi mu dożywocie.








Maja Narbutt - A potem cię unicestwię...