"Gazeta Wyborcza" - 15-03-2002
Ian Buruma i
Avishai Margalit
Nieświęty zachód
i święta wojna
W 1942 r., niedługo po
ataku na Pearl Harbor, grupa japońskich filozofów spotkała się
w Kioto, by przedyskutować rolę Japonii w świecie. Celem tego
szowinistycznego zgromadzenia było znalezienie sposobu na -
jak to ujęto - "przezwyciężenie współczesnej cywilizacji".
Ponieważ współczesna cywilizacja to tyle co cywilizacja
zachodnia, mottem konferencji mogło być równie dobrze
"przezwyciężenie Zachodu". Japonia wkraczała na drogę "świętej
wojny" mającej wyzwolić Azję od wpływów Zachodu i oczyścić
umysły z zachodnich idei; było to całkowite zaprzeczenie
zapoczątkowanej pod koniec XIX w. orientacji na "wyjście z
Azji i dołączenie do Zachodu". Częścią tej świętej wojny była
owa "czystka filozoficzna".
Środkiem czyszczącym stał się zlepek
niemieckich idei nacjonalistycznych z natywizmem czerpiącym z
buddyzmu zen i szintoizmu [natywizm - teoria przypisująca
główną rolę w kształtowaniu się psychiki człowieka czynnikom
wrodzonym i dziedzicznym; szintoizm - od połowy XIX w. do 1945
r. religia oficjalna w Japonii; łączył się z nią kult cesarza
- red.]. Japończycy mieli być wywodzącą się od bogów
"wyjątkową rasą w historii świata", a ich boskim posłannictwem
- wprowadzenie Azjatów w nową erę Wielkiej Harmonii, i tak
dalej. Lecz czym były owe wymagające wyplenienia wpływy
"Zachodu"? Co należało "przezwyciężyć"? Pytanie to nabrało
aktualności, gdyż główne elementy opisu zachodniego wroga
brzmiałyby nader znajomo dla Osamy ben Ladena i innych
islamskich ekstremistów. Składały się nań (porządek nie gra
roli): materializm, liberalizm, kapitalizm, indywidualizm,
humanizm, racjonalizm, socjalizm, dekadentyzm i rozwiązłość.
Japońska demonstracja siły - nie tyle potęgi militarnej, ile
siły woli i ducha - miała przezwyciężyć te słabości. Japońską
czy też "azjatycką" mentalność cechować miała przede wszystkim
zdolność do poświęceń, dyscyplina, prostota i skromność,
podporządkowanie jednostki dobru zbiorowemu, oddawanie czci
boskiemu przywództwu i głęboka wiara w prymat instynktu nad
rozumem.
W wojnie wydanej przez
Japonię Zachodowi chodziło oczywiście o coś więcej, jednak
takie były fundamenty ówczesnej wojennej propagandy.
Podstawowy dokument uzasadniający japońskie roszczenia do
boskości, opublikowany w 1937 r. przez ministerstwo edukacji,
nosił tytuł "Podstawy państwa narodowego" ("Kokutai no
Hongi"). Czytamy w nim, że Japończycy "różnią się wewnętrznie
od tak zwanych obywateli krajów zachodnich", co wynika z
nieprzerwanego dziedzictwa boskiej krwi rodu cesarskiego:
"Zawsze szukaliśmy w cesarzu źródła życia i czynu". Japoński
duch jest "czysty" i "niezaćmiony", zaś wpływy kultury
zachodniej prowadzą do pomieszania umysłu i duchowego
zepsucia.
Część tych idei
inspirowała myśl zachodnia, zwłaszcza niemiecka. Sławny
ideolog [japońskiej] prawicy doktor Uesugi Shinkichi rozpoczął
duchowe życie jako chrześcijanin, pobierał nauki dyplomatyczne
w Niemczech wilhelmińskich i powróciwszy do kraju w 1919 r.,
pisał: "Poddani nie mają opinii poza wolą cesarza. Ich
jednostkowe jaźnie zlewają się z cesarską. Działając zgodnie z
Jego zamierzeniami, mogą urzeczywistniać swą prawdziwą naturę
i osiągnąć moralny ideał" (Daniel C. Holtom, "Współczesna
Japonia i nacjonalizm szintoizmu", 1943). Z takiej gliny
ulepieni są święci wojownicy.
Tańce czarnuchów to marsz ku zagładzie
Podobnym językiem - choć
pozbawionym neoszintoistycznych skojarzeń - przemawiali
niemieccy narodowi socjaliści i inni europejscy faszyści. I
oni walczyli z tymi samymi przejawami "bezduszności"
przypisywanej zwykle społeczeństwom liberalnym. Jedno z
wczesnych dzieł na temat myśli nazistowskiej, autorstwa
uchodźcy z Węgier Aurela Kolnaia, nosiło tytuł "Wojna z
Zachodem" (1938). Ideolodzy nazistowscy i japońscy
propagandziści wojenni walczyli z tymi samymi zachodnimi
ideami. Nienawidzili wieloetnicznego i wielokulturowego
Zachodu, jednak symbolicznym obiektem wrogości była
republikańska Francja, kapitalistyczna Ameryka, liberalna
Anglia i - bardziej w Niemczech niż w Japonii - wykorzenieni,
kosmopolityczni Żydzi. Propaganda japońska koncentrowała się
na "anglo-amerykańskich bestiach" skarykaturowanych jako
Roosevelt i Churchill w symbolizujących plutokrację
cylindrach. W oczach nazistów "wieczny Żyd" uosabiał wszystko,
co nienawistne w liberalizmie.
Elementem wojny z Zachodem jest walka z
ideami obywatelstwa i wspólnoty. Dziesiątki lat przed Hitlerem
duchowy ojciec nazizmu Houston Stewart Chamberlain opisywał
Francję, Wielką Brytanię i Amerykę jako kraje beznadziejnie
"zażydzone". Obywatelstwo zdegenerowało się tam w "pojęcie
czysto polityczne" ("Zapiski 1882-1924", wydane w 1928 r.). W
Anglii - notował Chamberlain - "każdy czarnuch z Basutolandu"
[dziś Lesoto - red.] mógł dostać paszport. Skarżył się też, że
kraj "znalazł się pod niepodzielną władzą Żydów i Amerykanów"
("Anglia i Ameryka", 1915). Według niego - i jego przyjaciela
kajzera Wilhelma II - tylko Niemcy mają w sobie dość ducha
narodowego i rasowej solidarności, by ocalić Zachód przed
zalewem dekadencji i zepsucia. Jego "Zachód" nie był wspólnotą
obywatelstwa, ale krwi i ziemi.
W
1933 r. (trudno wybrać lepiej) Oswald Spengler [filozof
niemiecki - red.] ostrzegał, że głównym zagrożeniem dla
Zachodu są "kolorowi", Farbigen ("Rok rozstrzygnięcia",
Monachium 1933). Nie bez racji prorokował wielkie rewolty
rozwścieczonych ludów w europejskich koloniach. Twierdził, że
po 1918 r. Rosjanie popadli znów w "azjatyckość", a japońskie
żółte niebezpieczeństwo czai się, by pochłonąć cywilizowany
świat. Bardziej interesujący był pogląd Spenglera, że panujące
rasy białe (Herrenvölker) tracą dominującą pozycję w Europie.
Wkrótce - wywodził - Francuzi nie będą rządzić Francją, która
już teraz roi się od czarnych żołnierzy, polskich
przemysłowców i hiszpańskich rolników. Zachód zginie -
konkludował - bo biały człowiek stał się słaby, dekadencki,
przywykł do bezpieczeństwa i wygód. Jak to ujął: "Muzyka
jazzowa i tańce czarnuchów to marsz ku śmierci wielkiej
cywilizacji".
Na wrogie Zachodowi
myślenie wpływ miały niewczesne teorie Niemców, ale od nich
też pochodziły bardziej pozytywne wizje zachodniej
cywilizacji. W XIX-wiecznej Rosji słowianofile i zapadnicy
inspirowali się niemieckimi prądami intelektualnymi. W istocie
idee przyjazne lub wrogie Zachodowi znaleźć można wszędzie.
Wschód nie zaczyna się od Łaby, jak uważał Konrad Adenauer,
ani Zachód nie zaczyna się w Pradze, jak stwierdził kiedyś
Milan Kundera. Wschód i Zachód nie są pojęciami geograficznymi
- przeciwnie, "okcydentalizm", odgrywający tak istotną rolę w
atakach 11 września, jest zlepkiem idei i obrazów obecnych w
umysłach wrogów Zachodu. [Termin "okcydentalizm" jest tu
używany w innym niż przyjęte na ogół znaczeniu - dotyczy nie
postaw prozachodnich, tylko przeciwnie, uprzedzeń płynących ze
stereotypowego postrzegania Zachodu. Jest to odwrócenie
analogicznego pojęcia "orientalizm" spopularyzowanego przez
mieszkającego na Zachodzie palestyńskiego eseistę Edwarda
Saida w książce z 1978 r. pod takim tytułem - przyp. tłum.].
"Okcydentalizm" ma cztery oblicza - Miasta, Burżuazji, Rozumu
i Feminizmu - a z każdym łączyć się mają takie cechy, jak
arogancja, zniewieściałość, zachłanność, deprawacja i
dekadencja, ukazywane jako typowo zachodnie, a nawet typowo
amerykańskie.
Nienawiść "okcydentalistów" do Zachodu nie musi
wynikać z tych samych przesłanek co wrogość wobec Ameryki, nie
należy mieszać tych dwóch spraw. Przyjaciel spytał nas kiedyś
zdumiony: "Dlaczego on mnie nienawidzi? Przecież ja mu nawet
nie pomogłem". Jedni nienawidzą USA za to, że im pomogły, inni
za to, że pomocy nie dostali. Niektórych oburza sposób, w jaki
Ameryka ułatwiła zdobycie bądź utrzymanie władzy ich
znienawidzonym rządom. Dla jednych upokarzające jest samo
istnienie USA, dla innych amerykańska polityka zagraniczna.
Dla części ludzi lewicy nienawiść do Ameryki jest wszystkim,
co im z lewicowości zostało, a antyamerykanizm stanowi część
ich tożsamości. Podobnie jest w przypadku kulturalnej
gaullistowskiej prawicy. Antyamerykanizm jest ważnym
politycznym problemem wiążącym się z "okcydentalizmem", nie
jest jednak z nim
tożsamy.
Miasto, czyli Babilon
Antyliberalnemu buntowi niemal
zawsze towarzyszy zapiekła nienawiść do Miasta, wszystkiego,
co reprezentuje sobą wielkomiejska cywilizacja - do handlu,
mozaiki ludnościowej, wolnej sztuki, swobody seksualnej, badań
naukowych, wolnego czasu, bezpieczeństwa osobistego, bogactwa
i związanej z nim zwykle władzy. Mao Zedong, Pol Pot, Hitler,
japońscy faszyści-agrariusze i - rzecz jasna - fundamentaliści
islamscy zgodnie sławili proste życie pobożnego chłopa o
czystym sercu, niezepsutego przyjemnościami miasta, nawykłego
do ciężkiej pracy i wyrzeczeń, przywiązanego do ziemi i
posłusznego władzy. Za apoteozą wiejskiej prostoty kryła się
chęć poddania mas kontroli, lecz także odwieczna religijna
pasja sięgająca co najmniej czasów starożytnego
supermocarstwa, jakim był Babilon.
"Święci mężowie" trzech monoteistycznych
religii - chrześcijaństwa, judaizmu i islamu - demaskowali
Babilon jako grzeszne miasto-państwo, którego polityka,
militarna potęga i iście wielkomiejska cywilizacja rzuciły
aroganckie wyzwanie Bogu. Legendarna babilońska wieża Babel
symbolizowała pychę i bałwochwalstwo: "Chodźcie, zbudujemy
sobie miasto i wieżę, której wierzchołek będzie sięgał nieba,
i w ten sposób uczyńmy sobie znak, abyśmy się nie rozproszyli
po całej ziemi" (Księga Rodzaju 11, 4). Bóg, w rzeczy samej,
potraktował to jako wyzwanie: "A zatem na przyszłość nic nie
będzie dla nich niemożliwe, cokolwiek zamierzają uczynić"
(tamże, 11, 6). Innymi słowy, obywatele miasta-supermocarstwa
śnić będą sen o boskości.
"Zaprawdę, On nie kocha ludzi pychą
nadętych!" - powiada Koran (sura XVI, 23) i kontynuuje: "Bóg
zniszczył ich budowlę od podstaw. I zawalił się nad nimi dach;
przyszła na nich kara, skąd nawet jej nie przeczuwali" (sura
XVI, 26). Już prorok Izajasz przepowiedział, że Babilon,
"perła królestw", skończy "jak Sodoma i Gomora" (Księga
Izajasza 13, 19). Aroganci zostaną zmiażdżeni tak, iż nawet
"nie rozbije tam Arab namiotu" (tamże, 13, 20). W Apokalipsie
św. Jana czytamy, że "Wielki Babilon. Macierz nierządnic i
obrzydliwości ziemi" (17, 5) upadł: tak, "upadł, upadł Babilon
- stolica" (18, 2).
Jest taki
temat, który powraca w opowieściach ubogich krajów. Młody
człowiek z odległej wioski przybywa do wielkiego miasta
zmuszony przez okoliczności, w pogoni za nowym życiem w
szerokim, dostatnim świecie. Wkrótce sprawy przybierają zły
obrót. Samotny, zdany na własny los młodzieniec (lub
dziewczyna) popada w nędzę, popełnia przestępstwo (zostaje
prostytutką). Zwykle opowieść kończy się symbolicznym aktem
przemocy, próbą zburzenia fundamentów wyniosłego, obojętnego,
obcego miasta. Widzimy echa tego, myśląc o losach Hitlera w
Wiedniu, Pol Pota w Paryżu, Mao w Pekinie oraz wielu
muzułmańskich młodzieńców trafiających do Kairu, Hajfy,
Manchesteru czy Hamburga.
W naszym
świecie nie trzeba się nawet przenosić do miasta, żeby odczuć
jego nieustanną obecność w postaci reklam, telewizji, muzyki
pop i wideo. Ikoną współczesnego miasta reprezentującego cały
ten nieosiągalny blichtr, całą olśniewającą arogancję i
wszeteczeństwo Zachodu stała się panorama Manhattanu ukazana
na milionach plakatów, zdjęć i obrazów, którymi obwieszono
świat. Nie sposób przed nimi uciec. Zdobią szafy grające w
Birmie, dyskoteki w Urumczi, akademiki w Addis Abebie. Rodzą
tęsknotę, zazdrość, czasem ślepą furię. Talibowie - jak
nazistowscy prowincjusze zdegustowani "tańcami czarnuchów",
jak Pol Pot i Mao - próbowali stworzyć świat czysty, który nie
dręczyłby ich wizjami Babilonu.
Mieli jednak nikłe wyobrażenie o prawdziwych
luksusach Zachodu. W ich oczach nawet Kabul błyszczał
"okcydentalną" grzesznością - dziewczęta uczą się w szkole,
kobiety z odkrytymi twarzami plugawią przestrzeń publiczną.
Jednak, jak inni puryści, talibowie interesują się też sferą
prywatną. W wielkim, anonimowym mieście rozdział sfery
publicznej i prywatnej ułatwia hipokryzję. Istotnie, w oczach
"okcydentalisty" zaludniony mieszczuchami Zachód cechuje
sztuczność i dwulicowość, jakże kontrastujące z uczciwym i
czystym życiem beduińskich pasterzy. Riad ze swymi
majestatycznymi arabskimi pałacami jest kwintesencją
hipokryzji. Jego mieszkaniec zachowuje się publicznie jak
purytański wahabita, w domu zaś jak zachłanny człowiek
Zachodu. Dla islamskiego radykała miejskie zakłamanie jest
więc uwewnętrznionym Zachodem, niczym robak toczący od środka
zdrowe na pozór jabłko.
Wielkie
miasta są też zwykle wielkimi targowiskami. Większość rzeczy
godnych, jego zdaniem, podziwu w Anglii zobaczył Wolter w
gmachu Giełdy Królewskiej, "gdzie Żydzi, mahometanie i
chrześcijanie załatwiają interesy, jakby wszyscy wyznawali
jedną religię, a niewiernymi nie zwą nikogo prócz bankrutów"
("Listy o Anglikach"). Ci, którzy nienawidzą tego, co Wolter
szanował - dla których targowisko jest źródłem chciwości,
egoizmu i obcego zepsucia - nie cierpią też grup, ich zdaniem,
najbardziej na tym korzystających: imigrantów i mniejszości,
które tylko poprzez handel mogą polepszyć swój los. Ich
właśnie trzeba usunąć, kiedy chce się oczyścić kraj, ojczystą
ziemię z obcej krwi - wyrzucić Chińczyków z Phnom Penh Pol
Pota, Hindusów z Rangunu czy Kampali, no i zewsząd
Żydów.
Czasem za nieczyste uznaje
się całe narody, a nawet mocarstwa. Głosząc konieczność
przywrócenia Wschodowi prawdziwych azjatyckich wartości,
japońscy przywódcy czasu wojny obiecywali usunąć białych
imperialistów i w ten sposób "położyć kres niepohamowanej
konkurencji rynkowej" (Akira Iriye, "Władza i kultura: wojna
japońsko-amerykańska 1941-1945", 1981). Cokolwiek zrobi
Izrael, w oczach muzułmańskich purystów będzie zawsze obcym
ciałem. USA nigdy nie zasłużą na tolerancję swych wrogów.
"Sojusz krzyżowców i Żydów z USA i Izraelem na czele", jak
określa go ben Laden, nie może zrobić nic dobrego. Nienawiść
nie stawia warunków. W 1998 r. ben Laden powiedział w
wywiadzie dla telewizji al Dżazira: "Każdy dorosły muzułmanin
nienawidzi Amerykanów, Żydów i chrześcijan. To nasza wiara i
religia. Jeszcze jako chłopiec toczyłem wojnę z Amerykanami i
czułem do nich nienawiść". Wrześniowi aniołowie zemsty
starannie wybrali cel. Ponieważ panorama Manhattanu jest
prowokacją, musiały runąć jego babilońskie
wieże.
Niech żyje instynkt, precz
z rozumem!
Co miał na myśli
Hitler, kiedy mówił o "nauce żydowskiej"? Co tłumaczy zapiekłą
nienawiść chrześcijańskich fundamentalistów do Darwina?
Nazistowscy propagandyści twierdzili, że nie da się ustalić
prawdy naukowej takimi "żydowskimi" metodami jak badania
empiryczne czy doświadczalna weryfikacja hipotez. Nauki
przyrodnicze muszą być "uduchowione", zakorzenione w
przyrodzonym duchu narodu. Żydzi - powiadano - pojmują
przyrodę rozumem, podczas gdy prawdziwi Niemcy osiągają wyższy
szczebel rozumienia dzięki twórczemu instynktowi i umiłowaniu
natury.
Przewodniczący Mao ukuł
hasło: "Nauka to po prostu śmiałe działanie". W latach 50.
usunął wykwalifikowanych naukowców i zachęcał zapaleńców do
szalonych eksperymentów inspirowanych błazeńskimi teoriami
stalinowskiego pseudouczonego Trofima Łysenki. "Nie jest
niczym nadzwyczajnym - mówił - budowanie reaktorów atomowych,
cyklotronów czy rakiet... Musisz mieć odwagę, poczuć się
lepszym od każdego, jak gdyby nie istniał nikt oprócz ciebie"
(Jasper Becker, "Głodne duchy: ukryty głód pod rządami Mao",
1996). Słowa te dobrze oddają zawistne poczucie niższości Mao
i jego partyjnych towarzyszy z prowincji wobec ludzi z wyższym
wykształceniem. Instynkt, duch, odwaga... W 1942 r. japoński
profesor Uniwersytetu Tokijskiego stwierdził, że zwycięstwo
nad anglo-amerykańskim materializmem zapewni Japończykom ich
wschodnia "kultura duchowa".
Wrogowie liberalnej, miejskiej cywilizacji
uważali za przejaw tej samej pychy co nowojorskie wieże Babel
"żydowską" ideę, że "nauka nie ma narodowości", a rozum bez
względu na krew jest najlepszym instrumentem naukowego
poznania. Nauka, jak wszystko, musi inspirować się wyższymi
ideałami w rodzaju niemieckiego Volku, Boga, Allaha itp. Lecz
może kryć się za tym inna, bardziej pierwotna myśl. Wyznawcy
bogów plemiennych i tych podobno uniwersalnych - nie
wyłączając chrześcijan, muzułmanów i ortodoksyjnych żydów -
wierzą niekiedy, że niewierni mają nieczyste dusze lub nie
mają ich wcale. Nie bez powodu chrześcijańscy misjonarze mówią
o zbawieniu duszy. W skrajnych przypadkach może to uzasadniać
bezkarne zabijanie niewierzących.
W
"okcydentalizmie" nieustannie powraca wątek duszy. XIX-wieczni
słowianofile przeciwstawiali "szeroką" rosyjską duszę
mechanicznej bezduszności Zachodu. Twierdzili, że bronią siły
uczuć, dogłębnego pojmowania cierpienia. Ludziom Zachodu
przypisywali mechaniczną skuteczność działania i niepojętą
umiejętność kalkulowania, co może się okazać przydatne.
Obrońcy duszy patrzą na sceptyczny intelekt z niezmienną
podejrzliwością. Sławiąc duszę czy ducha, "okcydentaliści"
nienawidzą intelektualistów i życia intelektualnego. Wedle
nich brakuje mu wewnętrznej spójności - jest ono wyższą formą
głupoty, niezrozumienia "całości", "absolutu", tego, co
naprawdę liczy się w życiu.
Wśród
wszystkich nacji rozpowszechnione jest mniemanie, że "inni"
czują inaczej. Jego wyrazem jest przekonanie, że życie na
Wschodzie jest tanie albo że hinduscy kulisi nie czują bólu,
lecz także pogląd, z którym stykaliśmy się wielokrotnie w
Chinach, Indiach, Japonii i Egipcie, że mieszkańcy Zachodu są
oschli, racjonalni, zimni i wyzbyci ludzkich uczuć. Jest to
oczywiście przejaw zaściankowej ignorancji, lecz także
określonego porządkowania świata społecznego. W przekonaniu
pooświeceniowego, anglo-franko-judeo-amerykańskiego Zachodu
rządy sprawują świeckie instytucje polityczne, a obywateli
obowiązują świeckie prawa. Religia i inne przejawy życia
duchowego są sprawą prywatną. Chociaż polityka nie odeszła od
wspólnych wartości i zasad moralnych - i choć niektórzy
dzisiejsi przywódcy pragnęliby wyraźniejszej obecności religii
w życiu publicznym - Zachodem nie rządzą przecież duchowi
przywódcy uważający się za pośredników między nami a światem
nadprzyrodzonym. Nasze prawa nie zostały objawione, tylko
spisane przez prawników.
Społeczeństwa, w których cezarowie są najwyższymi
kapłanami lub odbierają boską cześć - w stalinowskim,
monarchicznym czy islamskim wydaniu - posługują się innym
językiem politycznym. Przywołajmy znów przykład z czasów II
wojny światowej. Kiedy alianci walczyli z Japończykami pod
amerykańskim przywództwem i sztandarem wolności, Japonia
toczyła w Azji świętą wojnę w imię bożej sprawiedliwości i
pokoju. "Głównym celem japońskiej polityki jest umocnienie
światowego pokoju w duchu wzniosłej idei Całego Świata Pod
Jednym Dachem, której ucieleśnieniem jest nasz kraj". Tak
mówił w swoim przemówieniu premier Konoe w 1940 r. Także
fundamentaliści islamscy dążą do pokoju i zjednoczenia świata
pod wspólnym dachem - oczywiście po pozbyciu się niewiernych i
zburzeniu ich wież.
Kiedy polityka
zlewa się w jedno z religią, cele zbiorowe - często
reklamowane pod hasłami miłości i sprawiedliwości - ogarniają
cały świat, a przynajmniej znaczną jego część. Państwo jest
tworem świeckim. Bracia muzułmanie, Kościół rzymski, Cały
Świat Pod Jednym Japońskim Dachem, światowy komunizm -
wszystkie wyrażały, w ten czy inny sposób, dążenia religijne
lub millenarystyczne [związane z wiarą w nastanie na ziemi
tysiącletniego Królestwa Bożego - red.]. Pragnienia te nie są
obce rzekomo świeckim państwom zachodnim. Zwłaszcza w Stanach
Zjednoczonych organizacje chrześcijańskiej prawicy i inne
religijne grupy nacisku próbowały narzucać swoje religijne
wartości i plany metodami, które zatrwożyłyby Ojców
Założycieli. Wielebny Jerry Falwell nazwał terrorystyczne
ataki na Nowy Jork i Waszyngton karą za nasze ziemskie
grzechy, czym nie odróżniał się zbytnio od fundamentalistów
islamskich.
Jednak w sensie
idealnym USA i inne demokratyczne kraje Zachodu są przykładem
tego, co Ferdinand Toennies [zmarły w 1936 r. socjolog
niemiecki] nazywał Gesellschaft - społeczeństwem, którego
członków wiąże umowa społeczna. Inną zbiorowością jest
Gemeinschaft, wspólnota złączona wiarą, pokrewieństwem lub
jakimikolwiek głęboko zakorzenionymi przekonaniami. Co
charakterystyczne, niemiecki myśliciel Edgar Jung uznał I
wojnę światową za starcie zachodniego Intelektu z niemieckim
Duchem.
Lepsza śmierć niż
pepsi-cola
Wrogowie Zachodu śnią
zwykle o bohaterstwie. Mussolini upominał swoich nowych
Rzymian: "Nigdy nie traćcie odwagi!". Fundamentalizm islamski,
nazizm, faszyzm i komunizm to równie heroiczne odmiany wiary.
Maoistowski ideał rewolucji permanentnej był modelowym
przykładem nieustannego fermentu, społeczeństwa pobudzanego
ciągłą heroiczną walką. Wspólnym wrogiem wszystkich
rewolucyjnych bohaterów jest zadowolony burżuj, mieszczuch,
urzędas czy tłusty makler kręcący się wokół swoich spraw -
krótko mówiąc, ktoś, kto mógł pracować w World Trade Center.
Osobliwą cechą burżuazji - wedle
Marksa klasy, która jak dotąd odniosła największy historyczny
sukces - jest to, że nienawidzili jej z całego serca niektórzy
jej najwybitniejsi synowie i córki, nie wyłączając samego
Marksa. Ma z tym wiele wspólnego nieobecność w burżuazyjnym
etosie wątku heroizmu, pragnienia wielkich czynów. Bohater
igra ze śmiercią, burżuj uzależniony jest od poczucia
osobistego bezpieczeństwa. Bohater liczy zabitych, burżuj -
pieniądze. W 1998 r. spytano ben Ladena w wywiadzie, czy nie
bał się zdrady w swoim otoczeniu. Odpowiedział: "Ci ludzie
porzucili przyziemne sprawy, przyszli tu na dżihad".
Intelektualiści, sami skądinąd rzadko
bohaterscy, często okazywali pogardę burżuazji i uwielbienie
dla heroizmu - heroicznych przywódców, bohaterskiego credo. We
Włoszech Mussoliniego artyści sławili rzutkość, młodość,
energię, instynkt i kpiące ze śmierci bohaterstwo. Przed II
wojną światową niemieckich teoretyków nauk społecznych
fascynowało zestawienie herosa z burżujem - przykładem tego
gatunku jest choćby "Händler und Helden" ("Kupcy i bohaterzy")
Wernera Sombarta czy "Der bürgerliche und der heldische
Mensch" ("Mieszczanin i bohater") Bogislava von Selchowa
[pierwszy to zmarły w 1941 r. ekonomista i socjolog; drugi -
poeta, zmarł w 1943 r. - red.]. Jako jeden z wielu (bynajmniej
nie wszystkich) Niemców von Selchow utrzymywał, że
burżuazyjne, liberalne społeczeństwo stało się zimne,
podzielone, dekadenckie, płaskie, bez życia. Bourgeois - pisał
- szuka nieustannie życiowego bezpieczeństwa. Bourgeois -
dowodził - pragnie wyeliminować "walkę przeciw Życiu, bowiem
brak mu sił niezbędnych, by nad nim po męsku zapanować w całej
jego nagiej surowości" (cytat za "Wojną z Zachodem"
Kolnaia).
W oczach takich autorów
jak von Selchow czy Ernst Jünger I wojna światowa ukazała
odmienne, bardziej heroiczne oblicze człowieka. Dlatego bitwa
pod Langemarck [w Belgii] - wyjątkowo okrutny epizod roku
1914, w którym uczestniczył sam Jünger - mogła stać się
pretekstem dla kultu bohaterstwa. W kolejnych beznadziejnych
atakach śmierć poniosło wówczas 145 tysięcy ludzi. Lecz młodzi
bohaterowie - często uniwersytecka elita - niczym japońscy
kamikaze 30 lat później ruszać mieli z "Pieśnią Niemców" na
ustach w objęcia przedwczesnej śmierci [chodzi o pieśń
zaczynającą się od słów "Deutschland, Deutschland über alles",
później, w latach 1922-45, oficjalny hymn Niemiec - red.]. Ku
ich pamięci nieraz przywoływano sławne słowa Teodora Körnera
sprzed stu lat: "Szczęście daje tylko ofiara z własnego
życia". W pierwszym tygodniu wojny w Afganistanie brytyjska
gazeta cytowała młodego afgańskiego bojownika: "Amerykanie
kochają pepsi-colę, a my kochamy śmierć". Oto powraca, w
czystym wydaniu, duch Langemarck.
Nawet tacy zwolennicy zachodniej demokracji
jak Alexis de Tocqueville dostrzegali w niej deficyt
wielkości, umysłowy konformizm i kulturalną przeciętność,
podobno odziedziczone przez nasz system rządów. Demokracja -
ostrzegał Tocqueville - łatwo przeradza się w dyktaturę
większości. Zauważył, że w Ameryce nie ma wielkich pisarzy -
ba, niczego, co można by uznać za wielkie. Jest to powszechny
zarzut, budzący jednak wątpliwości. Nie jest bowiem jasne,
dlaczego kultura i sztuka miałyby być bardziej przeciętne w
Nowym Jorku niż w Damaszku czy Pekinie.
W
naszych zasobnych, rządzonych przez rynek społeczeństwach jest
rzeczywiście wiele przeciętności, zresztą nie ma nic godnego
podziwu w luksusie jako takim. Ale kiedy pogarda dla
burżuazyjnych przyjemności przeradza się w pogardę dla życia,
mamy już do czynienia z atakiem wymierzonym w Zachód. Może ona
mieć różne źródła, jednak pociąga tych, którzy czują się
bezsilni, zmarginalizowani, wykluczeni i zniesławieni -
zapoznanych intelektualistów, pozbawionych talentu studentów
sztuk pięknych w pełnym przepychu mieście, przeciętnych
oportunistów niknących w każdym tłumie, młodzieńca z kraju
Trzeciego Świata, który odbiera jako drwinę obojętność
wspaniałego Zachodu. Lista potencjalnych wyznawców kultu
śmierci jest praktycznie nieskończona.
Zdaniem wczesnego teoretyka nazizmu Arthura
Moellera van den Brucka liberalizm to "prawo każdego do
przeciętności". Ucieczką od niej - podpowiada syreni śpiew
kapłanów śmierci - jest zlanie swojego marnego "ja" z masowym
ruchem, którego zatrważająca energia uwolni się, by tworzyć
wielkie dzieła w imię Führera, Cesarza, Boga czy Allaha.
Przywódca uosabia tęsknotę jednostki za wielkością. Czym jest
marne życie jednego, dwóch czy tysiąca ludzi wobec Sprawy?
Jest to usankcjonowanie przemocy przeciwko "innym" - Żydom,
niewiernym, burżuazyjnym liberałom, sikhom, muzułmanom i tym
wszystkim, których trzeba jeszcze usunąć, by położyć podwaliny
nowego, wspanialszego świata. Amerykański kapelan Francis P.
Scott wyjaśniał Tokijskiemu Trybunałowi do spraw Zbrodni
Wojennych powody niezwykłej brutalności japońskich żołnierzy
podczas wojny. Po przesłuchaniu wielu żołnierzy doszedł do
wniosku, że "wierzyli oni, iż wróg cesarza nie może mieć
racji, więc im brutalniej będą traktować jeńców, tym większą
okażą wierność cesarzowi" (Arnold C. Brackman, "Druga
Norymberga: nieznana historia Tokijskich Trybunałów do spraw
Zbrodni Wojennych", 1987).
Jednak
najprawdziwszym świętym bojownikiem nie jest oprawca, ale
pilot kamikaze. Najwyższym honorem w walce z Zachodem jest
złożenie ofiary z siebie samego. Stanowi ono całkowite
zaprzeczenie burżuazyjnego lęku o własne życie, a młodzi są
najbardziej skłonni do poświęceń. Większość kamikaze ledwo
pokończyła szkoły. Jak powiedział ben Laden, "ci między 15. i
25. rokiem życia są gotowi na dżihad i
ofiary".
Zachód pozbawia nas
męskości
W "Wojnie z Zachodem"
Aurel Kolnai twierdził, że "ruch wyzwolenia kobiet [jest]
czysto zachodnią specyfiką". To nadmierne uogólnienie wydaje
się reakcją na poglądy wrogów Kolnaia. Nazistowski
propagandysta Alfred Rosenberg uważał np., że "wyzwolenie
kobiet od ruchu wyzwolenia kobiet jest pierwszoplanowym
zadaniem tego ich pokolenia, które pragnie ocalić przed
schyłkiem i upadkiem Volk i rasę, Odwieczną Podświadomość,
podłoże wszelkiej kultury" (cytat za: George L. Mosse,
"Kultura nazizmu: życie intelektualne, kulturalne i społeczne
w Trzeciej Rzeszy", 1966). Pomijając pytanie, czym według tego
mętnego myśliciela byłaby Odwieczna Podświadomość, reszta
przesłania jest jasna. Emancypacja kobiet prowadzi do
burżuazyjnej dekadencji. Mają one rodzić bohaterów. Jednym z
powodów sprowadzenia tylu przymusowych robotników z Polski i
innych okupowanych krajów było dogmatyczne przekonanie, że
niemieckie kobiety powinny pilnować domu.
Ben Laden ma tę samą obsesję na punkcie
męskości i kwestii kobiecej. Jest to, w rzeczy samej, jeden z
jego ulubionych artykułów "okcydentalistycznej" wiary. "Władcy
tego regionu [krajów Zatoki Perskiej] - powiedział w 1998 r. -
zostali wyzuci z męskości. I myślą, że lud to kobiety. Na
Boga, muzułmańskie kobiety nie chcą, żeby ich broniły te
amerykańskie i żydowskie dziwki". Zachód - twierdził - pragnie
"pozbawić nas męskości. A my wierzymy, że jesteśmy
mężczyznami".
Niewiele było
współczesnych społeczeństw tak zdominowanych przez mężczyzn
jak Japonia czasu wojny. Symptomem niskiego statusu kobiety w
cesarstwie była brutalna polityka zmuszania koreańskich,
chińskich, filipińskich, a nawet japońskich dziewcząt do pracy
w burdelach dla wojska. A jednak sama wojna miała osobliwy,
zapewne niezaplanowany skutek w postaci emancypacji Japonek.
Ponieważ większość zdrowych mężczyzn potrzebna była na
froncie, kobiety musiały zajmować się domem, handlować na
czarnym rynku i pracować w fabrykach. W odróżnieniu od
mężczyzn, którzy przeżyli porażkę jako głębokie upokorzenie,
wiele z nich uznało zwycięstwo aliantów za krok ku swemu
wyzwoleniu. Jedną z najdonioślejszych przemian w powojennej
Japonii było przyznanie kobietom prawa głosu, z którego
skorzystały masowo już w 1946 r. Nowa konstytucja została w
większości zaprojektowana przez amerykańskich prawników, ale
artykuły dotyczące praw kobiet były głównie dziełem niezwykłej
osoby imieniem Beate Sirota. Miała ona niemal wszystkie cechy
znienawidzone przez wrogów Zachodu - była wykształconą
Europejką, kobietą i Żydówką.
Dla
tych, dla których najwyższym ideałem społecznym jest wojskowa
dyscyplina, poświęcenie, surowość, prostota i kult Wodza,
największym zagrożeniem jest potęga żeńskiej seksualności. Od
pradawnych czasów kobiety dają życie i strzegą go. Wyzwolenie
kobiet jest sprzeczne z kultem śmierci. Demonstrowanie
kobiecej seksualności jest prowokacją nie tylko w oczach
świętych mężów, ale wszystkich uciemiężonych, dla których
jedyną radością może być śmierć za Sprawę. Plakaty z półnagimi
kobietami Zachodu reklamującymi z seksualnym podtekstem
hollywoodzkie filmy, lemoniadę czy cokolwiek innego są równie
wszechobecne jak panorama Manhattanu. Budzą taką samą
frustrację, zmieszanie, a niekiedy i gniew. Są bowiem kolejną
obietnicą grzesznego, zmysłowego świata nieskończonych
przyjemności leżących poza zasięgiem większości
ludzi.
Stalinista Chomeini, trockista ben Laden
Nie ma żadnego zderzenia
cywilizacji. Większość religii, zwłaszcza monoteistycznych,
kryje w sobie potencjał antyzachodniej trucizny, a świecki
faszyzm w różnych odmianach pojawia się we wszystkich
kulturach. Obecny konflikt nie rozgrywa się więc między
Wschodem a Zachodem, światem anglo-amerykańskim a resztą, czy
judeochrześcijaństwem a islamem. Kult śmierci jest zabójczym
wirusem, który z rozmaitych historyczno-politycznych powodów
szerzy się dziś wśród skrajnych odłamów islamu.
"Okcydentalizm" jest wiarą islamskich
rewolucjonistów. Ich celem jest stworzenie jednego islamskiego
świata rządzonego przez szarijat (prawo islamu), którego
wykładnię ustanawiają godni zaufania mędrcy sprawdzeni w
dżihadzie (czytaj "rewolucji"). Jest to wezwanie do
oczyszczenia świata islamu z wpływów bałwochwalczego Zachodu,
którego ucieleśnieniem jest Ameryka. [11 września] celem było
uderzenie w jej pogańskie świątynie i udowodnienie w jak
najbardziej spektakularny sposób, że i ona podatna jest na
ciosy, że jest - by użyć rewolucyjnego żargonu - "papierowym
tygrysem". Dzięki "czynnej propagandzie" przeciwko aroganckiej
Ameryce siły dżihadu zjednoczą się i narzucą rewolucję całemu
islamskiemu światu.
Ajatollah
Chomeini był "stalinistą" w tym sensie, że chciał
przeprowadzić rewolucję w jednym liczącym się kraju, Iranie, a
dopiero potem martwić się jej eksportem. Ben Laden,
przeciwnie, jest "trockistą" - traktuje Afganistan jak bazę
umożliwiającą natychmiastowy eksport rewolucji. W ruchu
fundamentalistów islamskich daje się zauważyć napięcie między
"stalinistami" i "trockistami". Po 11 września przewagę
zyskali ci ostatni.
Al Kaida mówi
serio o wznieceniu rewolucji islamskiej, która obaliłaby rządy
od Dżakarty po Tunis. Jeszcze jej się to nie powiodło. Można
spodziewać się kolejnych aktów "czynnej propagandy" przeciwko
USA i amerykańskim obiektom wspartych brutalną
"okcydentalistyczną" agitacją. Zachód - nie tylko w
geograficznym rozumieniu - powinien przeciwstawić się temu w
sposób inteligentny, wykorzystując cały swój potencjał
wykalkulowanego, burżuazyjnego antybohaterstwa. W długich
zmaganiach bardziej użyteczni okażą się księgowi ślęczący nad
podejrzanymi kontami bankowymi i tajni agenci rozdający
łapówki niż doborowe oddziały macho torujące sobie drogę
ogniem w głąb afgańskich jaskiń. Co do jednego wszakże nie ma
wątpliwości w tej ponurej wojnie - nie powinniśmy odpowiadać
na "okcydentalizm" własnym, równie paskudnym "orientalizmem".
Jeśli ulegniemy tej pokusie, znaczy, że i nas zaatakował
wirus.
Przekład Sergiusz
Kowalski
Ian Buruma (ur. 1951) -
angielski dziennikarz i pisarz holenderskiego pochodzenia,
polityczny i kulturalny komentator spraw azjatyckich. Wydał
m.in. tomy publicystyki "God's Dust: A Modern Asian
Journey"(1989), "The Wages of Guilt: Memories of War in
Germany and Japan" (1994) oraz powieść "Playing the Game"
(1991).
Avishai Margalit (ur.
1939) - filozof izraelski, intelektualista zabierający często
głos w debatach politycznych w swym kraju, współtwórca ruchu
Pokój Teraz, profesor na Uniwersytecie Hebrajskim w
Jerozolimie. Opublikował m.in. książki: "Isaiah Berlin"
(1991), "Idolatry" (1992, razem z Mosze Halbertalem), "Decent
Society" (1996) i "Politics that became" (1996).
Artykuł pochodzi z "The New York Review of
Books", przedrukowujemy go za zgodą redakcji. Tytuł i
śródtytuły pochodzą od redakcji "Gazety" (tytuł oryg. -
"Occidentalism"). Cytaty z Pisma św. za Biblią Tysiąclecia,
Poznań-Warszawa 1980 (przekład zbiorowy); z Koranu - za
wydaniem PIW, Warszawa 1986 (przekład Józefa Bielawskiego)
11 Września 2001