"Nowa Fantastyka", nr 5 - maj 2006
POŻEGNANIE
MAREK ORAMUS
TRURL I KLAPAUCJUSZ NIE ŻYJĄ
Stanisław Lem był wielkim i bodaj niedocenionym skarbem narodowym. Nie wiadomo, na jakiej zasadzie taki fenomen wystąpił w kraju de facto zacofanym pod względem naukowym i technicznym. Mieliśmy wielkie szczęście, że mogliśmy go czytać w oryginale.
Do II wojny światowej fantastyka w polskiej literaturze nie miała ani mocnych tradycji, ani nie była bogato reprezentowana pod względem liczby autorów bądź dzieł. Wysiłki Antoniego Smuszkiewicza, który w "Zaczarowanej grze" z lupą w ręku poszukiwał śladów występowania SF w naszej literackiej przeszłości, czy autorów antologii "Polska nowela fantastyczna", gdzie przedstawiono niektóre historyczne dokonania tej odmiany literackiej, nie zmienią przygnębiającego faktu, że także pod tym względem odstawaliśmy od światowej czołówki. Według mojej oceny, polska fantastyka po II wojnie zatrzymała się gdzieś na poziomie Wellsa oraz opowiastek o samotnych wynalazcach i szalonych profesorach, mocą swych prekursorskich prac odmieniających oblicze cywilizacji. Sytuacja ta utrzymała się do wkroczenia na scenę Stanisława Lema, który w pojedynkę, nie korzystając z żadnego wsparcia krytyki ani kolegów po piórze, zasypał przepaść dzielącą nas od fantastyki światowej. Nie inspirował się też krajową nauką ani techniką, bo jakież mogło być oddziaływanie jednej albo drugiej w zrujnowanym przez wojnę kraju.
Rzecz jasna Lem dokonał tej tytanicznej pracy nie od razu. Musiało upłynąć 15 lat od jego faktycznego debiutu w tej branży ("Człowiek z Marsa", 1946), aby stało się jasne dla czytelników i krytyki, że objawił się artysta niepospolity. W bardzo dobrym pod względem twórczym dla Lema przełomie lat 50. i 60. powstał główny zrąb jego dzieł, dziś uchodzących za klasyczne, z którymi przez następne dekady go identyfikowano: "Powrót z gwiazd", "Eden", "Solaris", "Niezwyciężony", "Dzienniki gwiazdowe". Z powstałych w tym okresie "Bajek robotów" wkrótce narodziła się nieśmiertelna "Cyberiada".
Lem nie tylko dorównał tendencjom światowym w opowiadaniu przyszłościowych historii, ale rychło wprowadził jakości, których przed nim fantastyka światowa nie znała. Groteskę fantastyczną wywindował na taki poziom, że bez wielkiej przesady może uchodzić za jej ojca. "Cyberiada" jest brylantem samym w sobie, podobnie jak mój ulubiony "Kongres futurologiczny" oraz opowiadania i powieści z nieustraszonym Ijonem Tichym w roli głównej. Porywał się na zadania dla fantastyki naukowej wydawałoby się karkołomne, jak pisanie o rozkodowywaniu listu z gwiazd z pozycji geniusza matematyki ("Głos Pana"), podrabianie wykładów superinteligentnego komputera ("Golem XIV") czy recenzowanie książek nieistniejących ("Doskonała próżnia"); w recenzjach tych przedstawiał niesamowite pomysły z pogranicza nauki, futurologii i filozofii oraz dezawuował prądy literackie w rodzaju nouveau roman. Śledził posuwanie się światowych frontów naukowych, starając się być na bieżąco ze wszystkim, co w nauce i technologii piszczy, i w oparciu o nie formułował prognozy cechujące się dużą trafnością. Tu wspomnijmy jedynie o hodowanych w komputerze cyfrowych organizmach z opowiadania "Non serviam"; nie minęły dwie dekady, a idea ta doczekała się realizacji w zachodnich ośrodkach naukowych.
Tak więc Lem nie tylko wyprowadził gatunek SF z polskiego zaścianka na światowe szlaki, lecz także sam jeden zastępował batalion pisarzy, ponieważ umiał wszystko. Philip Dick, który zetknął się z twórczością Lema przy okazji wydawania u nas "Ubika" (Lem zakwalifikował tę powieść do krótko egzystującej serii "Stanisław Lem poleca"), na serio posądzał go o nieistnienie. Jego zdaniem, autora "Astronautów" wyprodukowało zbiorowym wysiłkiem KGB, ponieważ nie jest możliwe, aby jeden człowiek dysponował tak wielką wszechstronnością i swobodą w rozpracowywaniu tematów i uprawianiu różnych odmian literatury. Dick, jeden z wybitnych pisarzy amerykańskich XX wieku, a może i najwybitniejszy, z praktyki literackiej przekonał się, jakiego wieloboju wymaga SF, więc wiedział, co mówi. O sobie Lem w pewnym okresie mawiał, że wystarczy nim potrząsnąć, aby "zamrowiło logarytmami" - tak był przesycony nauką.
W czasach mojej młodości Stanisław Lem był niekwestionowanym guru tej literatury. Znało się jego twórczość na wyrywki, rzucało na każdą nowość podpisaną jego nazwiskiem, w rozmowach prywatnych nawet "gadało się Lemem". Pisarze debiutujący w latach 70. i później odczuwali konieczność określenia się wobec Lema, ponieważ autor "Głosu Pana" nie tylko bił ich na głowę pomysłami, lecz także wysoko zawiesił poprzeczkę wykonawstwa, "zawyżył poziom", jak się mawiało na studiach. Choć żył w tym samym kraju i rzadko wyjeżdżał, mieszkał jakby w wieży z kości słoniowej, trudno było do niego dotrzeć, nie fraternizował się, nie uczestniczył w ruchu fanów. Niektórzy mieli mu to za złe; nie przypadkiem Lem okazał się np. niegodny nagrody Zajdla. Podczas Polconu w Krakowie fani jednak się przełamali i postanowili wręczyć mu nagrodę specjalną. Ponieważ wiedzieli, że nie stawi się na wręczenie, zawieźli mu ją do domu. Lem powitał ich mało entuzjastycznie. - Przynieśli mi coś, co wyglądało na tłuczek do bicia świń, i co natychmiast odniosłem do kuchni - relacjonował mi potem to zdarzenie.
W pewnym momencie na mój odbiór twórczości Lema wpłynął fakt, że sam stałem się autorem z tej samej branży. To zaangażowanie w literaturę od strony warsztatowej pozwoliło pełniej docenić klasę pisarza i wyrafinowanie środków, których używał. Można powiedzieć, że wówczas - w latach 70. i 80. - wszyscy znajdowaliśmy się w cieniu Lema i nie sposób go było pominąć, bo górował nad horyzontem jak gigantyczny posąg. To, co pisaliśmy, powstawało w dużej mierze z Lema i ze sprzeciwu wobec Lema, ale zawsze był on dla nas punktem odniesienia. Byliśmy mu także wdzięczni: wprawdzie słabo orientowaliśmy się w osiągnięciach i tendencjach fantastyki zachodniej, ale dzięki Lemowi nie mieliśmy kompleksów. Lem był dla nas bramą do literatury SF, on nas wyposażył w paszporty do tej zaczarowanej krainy, dzięki niemu nie czuliśmy się tam ubogimi krewnymi. Jego twórczość nobilitowała także nas, choćby przez to, że używaliśmy tego samego języka i czytaliśmy mistrza w oryginale, rozkoszując się w pełni jego grami słownymi i typem humoru. Ciotkę parowozu przetaczać na sznyclach, powtarzaliśmy z upodobaniem, a wiersze Elektrybałta przyprawiały niemal o doznanie metafizyczne. O ile mi wiadomo, kolejne pokolenia autorów nie przeżyły takiego zauroczenia Lemem, zlekceważyły go bądź zwyczajnie odrzuciły. Nie zazdroszczę im tego "wyzwolenia", sądzę, że są o coś istotnego uboższe.
Później niektórych z nas zaczął odstręczać jego nieprzejednany ateizm: Na istnienie żadnego Boga nie mogę dać zgody. W czasach, kiedy tryumfy święciło podejście Jana Pawła II, tak daleko posunięta abnegacja religijna Lema wydawała mi się nie na miejscu. Miałem wrażenie, że ubożeje na tym jego twórczość, pozbawiona istotnego elementu. Lech Jęczmyk ujmował to z właściwą sobie bezkompromisowością: Facet wyrzuca z układanki najważniejszy element i dziwi się, że nic mu się nie zgadza. Gdzieś na początku XXI wieku zacząłem odnosić wrażenie, że Lem mięknie, a jego nieprzejednanie wobec Boga ustępuje bardziej przychylnej refleksji. Indagowany o to na jednym ze spotkań, udzielił mi zdecydowanej reprymendy. Wie, że bardziej opłaca się wierzyć niż nie wierzyć - miał zapewne na myśli zakład Pascala - ale nie będzie zmieniał poglądów na starość i przechodził na islam albo na jakąkolwiek inną religię. Śmierć kończy wszystko nieodwołalnie, po niej nie ma już nic. Ciekawe, czy teraz, gdy znalazł się po drugiej stronie, nadal z równą stanowczością obstawałby przy swoim poglądzie.
Trurl i Klapaucjusz, para mechanicznych konstruktorów z "Cyberiady", zawsze wydawali mi się dwoma odbiciami Lemowej osobowości. Pierwszy - raptus, piekielnie zdolny, biegły w swoim fachu, lecz porywczość bez przerwy pakuje go w kłopoty. Drugi - chłodny sceptyk, do wszystkiego podchodzący z rezerwą. Choć na co dzień Lem zachowywał się bardziej jak Klapaucjusz, dla mnie zawsze miał w sobie coś z Trurla, upartego, nieznośnego, za wszelką cenę dążącego, by postawić na swoim.
Teraz Trurl i Klapaucjusz nie żyją. Ale równie dobrze mógłbym napisać: Pirx i Ijon Tichy nie żyją. Gdy pisarz umiera, wszyscy jego bohaterowie definitywnie umierają razem z nim (Pirx co prawda zginął fizycznie w ostatniej powieści Lema "Fiasko", ale w mocy pisarza leżało wskrzeszenie go bądź przedstawienie nieznanych epizodów z jego przeszłości. Teraz i od tej iluzorycznej możliwości jesteśmy odcięci).
Tak więc bohaterowie Lema pomarli wraz z nim, i wielki rozdział w polskiej fantastyce został zamknięty. Lecz dziś widać, że do podobnego wniosku można było dojść już w 1988 roku, kiedy Lem oficjalnie ogłosił rozbrat z beletrystyką, sam siebie wysyłając na pisarską emeryturę. Pisywał wprawdzie felietony, udzielał wywiadów, które składały się na całe książki, opracowywał prognozy i diagnozy, w jakim kierunku idzie moloch cywilizacji, ale dziedzina beletrystyki pozostawała dlań zamknięta na klucz, nieliczne zaś próby powrotu, zwłaszcza w krótkiej formie, okazywały się chybione. Pisarz w końcu wyznał w rozmowach ze Stanisławem Beresiem, że na starość obawiał się spadku formy literackiej i wolał zawczasu spasować. Jest to dylemat wielkich mistrzów sportu, zwłaszcza bokserów, kiedy zejść z ringu: czy u szczytu sławy, czy dopiero po ciężkim nokaucie. Lem rozwiązał go na sposób asekurancki - wyrzekając się fikcji, zmyślonych bohaterów i sytuacji.
Co do mnie, zawsze miałem tę decyzję za przedwczesną, jeśli nie błędną. Nagabywany o nią pisarz tłumaczył, że ma do niej prawo, że swoje napisał, że znudziło go już obmyślanie fabuł - woli wypowiadać się w publicystyce. Wszystko to prawda - a jednak uważałem (i uważam nadal), że autor tej rangi, obdarzony talentem takiej wielkości i intensywności, występuje niejako w służbie społecznej, i przestaje być tylko swoją własnością. Staje się natomiast czymś w rodzaju dobra wspólnego, i dopóki dopisują mu siły oraz pomyślunek, nie powinien wypuszczać pióra z garści. Choć Lem robił z niego użytek w swej publicystyce, istnieje przecież różnica pomiędzy dziełem artystycznym a spisywanymi doraźnie, między śniadaniem a podwieczorkiem, sądami na różne tematy. Innymi słowy miałem za złe memu ulubionemu autorowi, że poszedł na literacką łatwiznę i w pewnym momencie - grubo za wcześnie - odesłał się na pozycję obserwatora.
W konsekwencji owej pochopnej decyzji Lem od lat 90. zamienił się w żywą skamielinę, w klasyka, który osiadł na laurach i - używając nadal terminologii sportowej - zrezygnował z bicia rekordów życiowych. Widziałem w tym przejaw małostkowości, zniechęcenia faktem, że za niewątpliwe dokonania był za mało wielbiony i zbyt nisko wynoszony pod niebiosa. Czy istniały powody do takiego rozżalenia? Pomimo tłumaczeń na 41 języków i 27 milionów sprzedanych książek Lem nie doczekał się ani jednego wielkiego bestselleru, który by go rozsławił po świecie i last but not least obsypał dolarami. Był za trudny dla mas? Koszmarnie nie powiodło mu się z filmowcami. Jednakże nie wytwarzając nowych dzieł, przestał podsycać zainteresowanie dawnymi i brać udział w przemianach, jakim podlegała SF. Jego pisarstwo zawsze czerpało z osiągnięć nauki, z wielkich odkryć i sporów naukowych. Problematyka jego dzieł pozostała wprawdzie żywa, lecz staroświeckie scenografia i technika w miarę upływu lat coraz bardziej się kojarzyły z Vernem.
Chyba wypada się zgodzić z poglądem Małgorzaty Szpakowskiej, że Lem był dobry w śrubkach i mechanicznych werkach, lecz tak naprawdę np. elektroniki nie rozumiał. Wydawała mu się trochę bardziej skomplikowanym ślusarstwem, z którego wprawdzie wycisnął, co się dało, ale dalej trzeba było zmienić podejście. Możliwe więc, że pod koniec lat 80. XX wieku Lem już nie czuł przemian w tonie cywilizacji, nie akceptował ich i nie rozumiał. Wyznawany przezeń paradygmat wyczerpał się i zawodził - to mógł być prawdziwy powód ogłoszenia strajku i usunięcia się na bok. Pisząc swoje analizy i prognozy, wciąż jednak miał wrażenie, że kibicuje głównym nurtom przemian, podczas gdy de facto tkwił na orbicie parkingowej. Jego gwiazda blakła coraz bardziej, słabła recepcja jego dzieł, i w końcu przyszło pokolenie, które po naukę i rozrywkę udało się do innych autorów. A może gdyby nie te 17 lat na stłuczkę, zmierzch Lema w ogóle by nie nastąpił?
Traf chciał, że w trzy dni po jego śmierci musiałem odwiedzić wielki supermarket. Powodowany ciekawością, zajrzałem na stoisko księgarskie. Pośród mrowia książek nie było ani jednej jego autorstwa.