Pajęczyna

Barbara Stanisławczyk, Dariusz Wilczak

1992

 

 

Działaliśmy po omacku. Żeby wejść w środowisko byłych pracowników SB, trzeba być wprowadzonym. Wprowadzić mógł nas tylko jeden z nich.

Najpierw poznaliśmy Kazimierza M. Zanim zgodził się z nami współpracować, dokładnie sprawdził kim jesteśmy. Bał się prowokacji. Po sprawdzeniu obiecał skontaktować z kolegami. Z czternastu osób, które mieliśmy na liście, tylko siedem zgodziło się rozmawiać. Reszta odmówiła tłumacząc się tajemnicą służbową. Wszyscy byli oficerami aparatu bezpieczeństwa, ale nigdy nie pełnili kierowniczych funkcji. Właśnie o takich ludzi nam chodziło, tych, co sami nie czując się winni, z czystym sumieniem zrzucali winę na przełożonych i na system, który stworzyło kierownictwo.

Prosili o nieujawnianie ich nazwisk. Potwierdzali, że wprawdzie system się zmienił, ale metody musiały pozostać te same. Zdradzając nazwiska - wydajemy na nich wyrok. Nie bali się UOP. Bali się dawnych pracowników SB zakonspirowanych w podziemnych strukturach, oczekujących na powrót starego porządku.

Z satysfakcją opowiadali o własnych doświadczeniach, nazywając nowe, pokomunistyczne kierownictwo resortu, nieudolnymi amatorami, harcerzykami. Dokładnie rysowali pajęczą sieć donosicieli, rozmieszczonych wszędzie tam, skąd SB oczekiwała najważniejszych dla siebie informacji. Uczyli nas metod pozyskiwania agentów, tłumacząc, że nie ma ludzi nieprzekupnych. Wszystko zależy od proponowanej sumy.

Śmiali się z tych, którzy próbują ujawniać listy współpracowników. Według nich listami można manipulować tak jak człowiekiem. Sugerowali, że większość dokumentów została zniszczona, a tych najważniejszych już dawno nie ma w kraju. Zostali tylko ludzie, a im niczego nie da się udowodnić. Można manipulować teczkami, oskarżać, doprowadzając do wzajemnej podejrzliwości, do kłótni, z których najbardziej zadowoleni są prawdziwi agenci. Ich nazwisk być może już nigdy nie poznamy.

Mam trudności z zasypianiem. Przed snem widzę różnych ludzi, przełożonych, podwładnych. Wszystkich w jednym miejscu i czasie. Nasi lekarze nazywali to syndromem służby bezpieczeństwa (Jerzy K., w SB od 1959 roku, pracownik wydziału B - obserwacja).

Pracowałem dla dobra Polski Ludowej. W służbie byli tacy, których system przekupił, ale byli też ideowcy, przychodzący z powołania. Mnie nikt nie musiał przekupywać. Byłem i jestem komunistą. Józef Stalin powiedział: "Istnieje marksizm dogmatyczny i marksizm twórczy. Stoję na gruncie tego ostatniego". Ja też. (Marian A., w milicji od 1945 roku, w Służbie Bezpieczeństwa od 1966, pracownik biura W - inwigilacja korespondencji).

Mnie tam żadna partia nie obchodzi, żadna ideologia, mam własną mądrość: ustawić się w życiu tak, żeby mi było dobrze. Jestem człowiekiem praktycznym. Na karierze nigdy mi nie zależało. Wyznawałem zasadę: bliżej kuchni, dalej od dowództwa. Nie mam nic do ukrycia. Mogę mówić o wszystkim. (Kazimierz M., od 1959 roku w Biurze B, od 1964 w Departamencie III - wywiad polityczny wewnętrzny).

"Nazwa rzeczy jest czymś zewnętrznym w stosunku do jej istoty. Nic bowiem nie wiem o człowieku, gdy ma na imię Jakub." To są zdania z "Kapitału" Marksa. Jeśli je przyjmiecie za motto tej książki, to proszę bardzo, możemy rozmawiać. Służbę w SB traktowałem jak kontrakt. Za pracę - dobra zapłata. Reszta, cała ideologia, to były pozory, które musiałem zachowywać, żeby się podobać. Komunizmu nigdy nie traktowałem poważnie. (Józef Z., w UB od 1945 roku, pracownik Departamentu I - wywiad).

Nie wierzę wam, bo nie widzę powodu, dla którego miałbym wierzyć. Może mówicie prawdę, wtedy sami podejmujecie ryzyko. A jeśli kłamiecie? Jeśli jesteście agentami UOP, albo podziemnej SB? Wtedy ja ryzykuję. Dobrze, przyjmijmy waszą wersję. Tak jest wygodniej. Nie jesteście agentami, piszecie książkę. Chcę wam pomóc. Mówiąc szczerze, to od dawna czekałem na taką okazję. (Adam G., w S B od 1966 roku, pracownik Departamentu III).

Cale życie zaspokajałem głód. Z dzieciństwa pamiętam skurcz pustego żołądka. Jadłem i bałem się, że za chwilę znów będę głodny. Lęk głodu nie opuścił mnie nigdy. Z czasem przybierał różne formy. Był to głód rodziny, potem pieniędzy na jej utrzymanie, głód mieszkania, później większego mieszkania i tak dalej. Ale cały czas to był ten sam skurcz pustego żołądka. (Krzysztof R., od 1957 roku pracownik Wydziału Propagandowo-Szkoleniowego).

Pracowałem uczciwie przez trzydzieści lat. Nie robiłem więcej niż wynikało ze służbowego obowiązku. Nikomu nie zaszkodziłem. Sumienie mam czyste. To najważniejsze. (Mirosław B., od 1957 roku w Biurze C - archiwum, od 1966 w Departamencie III).

 

Jerzy K.:

F. zawinął się w dywan, żeby nie było słychać strzału. On zawsze wyglądał jak dziki. Przekrwione, rozbiegane oczy, wiecznie spocone dłonie. Zanim się przywitał, to wycierał ręce w spodnie. Jego sprawa jest do dziś nie wyjaśniona. Jako naczelnik dochodzeniówki w Komendzie Stołecznej prowadził sprawę upadku samolotu w Lesie Kabackim. Wtedy zginęło z samolotu jedenaście tysięcy dolarów. Podejrzewano F. Ale on tego nie zrobił. On całe życie walczył o czystość, miał usta pełne wielkich słów. To podejrzenie było dla niego ciosem. F. lubił mówić o służbie i o tym, że trzeba wytrwale pracować. A jak mówił, to oczy mu się robiły takie niesamowite, krzyczał, przenosił się wtedy w zupełnie inną rzeczywistość. Do lekarzy nie chodził, bo nie miał czasu.

Jak były urodziny, imieniny, to w Komendzie pito przez dwa, trzy dni. F. nie pił, dlatego uważano go za donosiciela. Znów niesłusznie, bo on chciał być naprawdę w porządku. Ale nie mógł ścierpieć, gdy robiono z niego wariata. Kiedyś jego podwładni urządzili sobie bibkę w pokoju. F. chciał wejść. Drzwi zamknięte. Pukał. Nikt nie otworzył. Jeszcze przez drzwi posłali mu wiązankę. Wtedy, pierwszy raz w życiu, F. napisał raport na swoich kolegów do dyrektora. Następnego dnia nie mógł otworzyć drzwi do swego gabinetu. Ktoś włożył spinacze w zamek. F. się za bardzo przejmował. Gryzł się, aż się zagryzł.

Jeśli się chciało traktować tę służbę poważnie, to efekty były takie jak u F. Wszystkich nas trzymano w napięciu. Czujność w stosunku do opozycji, system potrzebuje czujności. Człowiek nawet prywatnie nie odpoczywał. W nocy śniły się udane albo nieudane akcje. Śnili się ludzie, a raczej twarze. W pewnym momencie człowiek przestawał rozpoznawać twarze. Wrogowie mieszali się z kolegami. Powstawała piorunująca mieszanka. Dla wielu kończyło się to chorobą numer trzysta - nerwicą i sanatorium w Barcinku. Barcinek był wewnętrznym ośrodkiem ministerstwa. Lekarze kierowali tam na wypoczynek. Zwykle trzymiesięczny. Każdy objaw niezrównoważenia traktowano bardzo poważnie i w sposób poufny. Nawet jak ktoś jechał do Barcinka to starano się nie nadawać sprawie rozgłosu. Oprócz ośrodka mieliśmy mocno rozbudowane poradnie zdrowia psychicznego. Lekarze szli pacjentom na rękę. Dawali zwolnienia jak tylko któryś się poskarżył, jak powiedział, że coś z nim nie w porządku. Lekarze psychiatrzy mieli dużo pracy. Najbardziej bali się samobójstw, bo potem ich rozliczano.

Mirosław B.:

Myśmy byli funkcjonariuszami przez dwadzieścia cztery godziny na dobę. Cywilne życie towarzyskie sprowadzało się do minimum. Trzeba było uważać, żeby czegoś nie wypaplać przy wódce. Nie rozmawiało się o konkretach. Nawet z kolegami. O nikim nie mogłem powiedzieć, że jest moim przyjacielem. Nie chciałem mieć przyjaciół. Taki przyjaciel mógł się okazać niebezpieczniejszy niż wróg. W SB każdy z nas był sam.

Jerzy K.:

Obejmowałem tylko odcinek. Maleńka odległość od zdarzenia do zdarzenia. Wykonywałem rozkazy. Nierealność mojego świata brała się stąd, że często nie wiedziałem, po co to wszystko robię, po co idę za człowiekiem, kim jest ten człowiek, kim właściwie jestem ja, który idę. Nad nami był ktoś kto obejmował i dla niego prawdopodobnie miało to sens. Nam nie zdradzano. Na dole żyliśmy w systemie nonsensu, tak nauczeni, żeby się nad tym nie zastanawiać. Ten system był w całości spójny. Poszczególne elementy nielogiczne układały się w logiczny bezsens.

Mirosław B.:

Pracowaliśmy na materiale ludzkim, a materiał ludzki jest różny. Wymaga indywidualnej obróbki. Na jednego działa groźba, na drugiego dobre słowo. Każdy materiał ludzki jest podatny na obróbkę. Od tej reguły nie ma wyjątków.

Jerzy K.:

Musiałem skończyć dziewięciomiesięczną szkołę w Legionowie. Zajęcia szkoleniowe dotyczyły prowadzenia obserwacji. Na koniec każdy z nas dostawał zadanie egzaminacyjne. Mieliśmy rozwalić obserwację. Nie wiedzieliśmy kiedy i jak długo będziemy obserwowani. Naszym celem było uciec obserwacji wykonując jakieś zlecone, szkoleniowe zadanie. Wiedziałem, że chwilami mogą za mną jechać samochodem, że mogę być obserwowany nawet przez dwadzieścia osób. Miałem opracowany plan zajęć. Dzień po dniu. Nawet dokładną trasę marszu. Na przykład wchodziłem do sklepu, do zegarmistrza, na klatkę schodową. Jako figurant musiałem zapisywać w notatniku uwagi. Miałem zdekonspirować jak największą liczbę obserwujących mnie pracowników. Każdy z nich mógł zmienić swój wygląd. Pisałem: obserwator A, obserwator B, obserwator C, i tak dalej. Wzrost, wygląd, broda, albo bez brody, ubranie, charakterystyczny chód, twarz, oczy. W ten sposób układałem listę. Wyszło, że w ciągu dwóch tygodni chodzi za mną dwunastu. Wiedziałem którzy. Miałem ich dokładny opis. Poznawałem z daleka, nawet gdy zmieniali swój wygląd. Potem się okazało, że jeszcze pięciu nie zauważyłem. Ale to i tak był dobry wynik. Niektórzy artyści wpisywali na listę dwudziestu, a żadna z tych osób nie była od nas. W takich przypadkach musieli jeszcze raz zdawać egzamin.

Adam G.:

Minister M. i całe to otoczenie władzy, to są amatorzy, harcerzyki. Aż mi się śmiać chce. Nie przeszli przez szkołę SB. O M. myślę sobie: chłopie, przecież każdy sprytny ubek zrobi tak, że będziesz podejmował decyzje jakie on zechce.

Kazimierz M.:

Obserwacja to robota dla bezmózgowców. Chodziłem za figurantem osiem, dziesięć godzin, a nieraz dłużej. W słońcu, w deszczu, na mrozie. Nie myślałem, bo to do mnie nie należało. Do mnie należało mieć aparat fotograficzny, radiostację. Na odprawach naczelnik mówił, czy ma być prowadzona obserwacja, czy i kontr-obserwacja, to znaczy zwracanie uwagi czy samemu nie jest się obserwowanym.

Przeważnie nie wiedziałem kogo śledzę. Często dostawałem tylko zdjęcia i ogólne namiary na figuranta. Nieraz, nie wiedząc, obserwowało się milicję, albo kolegów z branży. Byliśmy utajnieni, nawet dla innych wydziałów SB i milicji. Tylko komendant miał swoją siedzibę w Komendzie Stołecznej. Nasza baza, pracowników, była w zakonspirowanych lokalach, na przykład pod szyldem jakiegoś zakładu produkcyjnego. Chociażby na ulicy Jaworzyńskiej. Teoretycznie działała tam firma naprawiająca sprzęt radiowo-telewizyjny. Drzwi otwierało się na umówiony sygnał. Trzy krótkie dzwonki, dwa długie. Na Jaworzyńską przychodziliśmy do pracy. W lokalu konspiracyjnym odbywały się odprawy i dyżury. Nawet żona nie wiedziała w jakim wydziale pracuję, tylko ogólnie, że w SB. Oficjalnie byłem zegarmistrzem. To dla znajomych, sąsiadów.

W Komendzie działali jeszcze pracownicy specjalni Wydziału B. Jak było trzeba załatwiali lokale konspiracyjne, organizowali punkty zakryte, rozpoznawali akta mieszkańców i ewentualnie opłacali te osoby. Tych pracowników specjalnych nie znaliśmy nawet.

Niekiedy obserwację prowadziliśmy od tyłu. Na przykład świadkowie Jehowy z góry zakładali, że będą obserwowani i ciągle się oglądali. Wtedy szedłem przed nimi. Obserwacje prowadziło się też z punktów zakrytych. Albo na przykład z kilku punktów zakrytych i jednego ruchomego, jak nysa z radiostacją. Porozumiewaliśmy się szyfrem, na przykład: 311 - figurant wyszedł z domu, 312 - skierował się na prawo, i tak dalej. Cyframi szkicowało się szlak figuranta. W samochodzie była książka szyfrów. Zawierała wszystkie powtarzające się zwroty używane w obserwacji na mieście i charakterystyczne punkty. Książka miała ruchomą wkładkę. Przesuwało się nią tak, żeby dopasować cyfry. W ten sposób odczytywało się odpowiednie hasło. Książka była bardzo prosta w obsłudze. Klucz szyfrowy wkładki zmieniano co tydzień, co dwa tygodnie. Rozszyfrowany szlak figuranta ci z nysy przekazywali do Centrali.

Tajne skrzynki obserwowało się przez teleobiektyw, tak żeby była widoczna twarz. Rejestrowało się ruch figuranta krok po kroku, po to by móc rozpracować skrzynkę. Skrzynka wcale nie oznaczała prawdziwej skrzynki, chodziło o skrzynkę kontaktową. Mogło nią być miejsce w parku, w tramwaju, w mieszkaniu.

W poważnych przypadkach obserwację prowadziło kilka osób. Czasem jeden musiał się spalić. Wtedy przejmował drugi, trzeci. Figuranci, którzy zauważą obserwację, biorą ją czasem na wyczerpanie. Dzwonią do wielu drzwi na klatce, zaczepiają ludzi na ulicy, wchodzą do sklepów. Tak przez cały dzień. My musimy wszystkich sprawdzać. Jeden szedł dalej za figurantem, a reszta naszych ludzi musiała się rozdzielać i iść za każdą z osób zaczepionych przez figuranta. Najczęściej były to mylne ślady. Nieraz brakowało ludzi, gdy figurant był sprytny i naprowadzał nas na przypadkowe osoby. Niektórzy sami prowokowali obserwację, można powiedzieć prosili o nią. Zawsze był w tym jakiś cel. Znany polski aktor, reżyser i dyrektor w jednej osobie skarżył się, że otrzymuje anonimy z pogróżkami: "Śmierć komunistom", "Będziesz wisiał", "Dziś w nocy umrzesz". Wydawało się to nam podejrzane. Zaczęliśmy obserwować jego mieszkanie. Nasz podopieczny miał dziwne zwyczaje. Rano brał spod drzwi mleko i kładł list pod wycieraczkę...

Jerzy K.:

Hilary Ch. był moim naczelnikiem w obserwacji. Przed wojną wybierał piasek z Wisły. Do UB wstąpił w czterdziestym piątym. Typ ideowca, którego partia przesunęła z nizin społecznych na szczyt. Przeszedł wszystkie szczeble kariery. Od zwykłego funkcjonariusza do wysokiego rangą oficera. Ch. szczególnie upodobał sobie hotele. Zlecał obserwację nawet wtedy, gdy nie było zagrożenia, żadnej zrozumiałej potrzeby. Pod koniec lat siedemdziesiątych lekarze zalecili mu półroczny wypoczynek w Barcinku. Nie chciał iść. Zmuszono go. Jak wrócił, to z jeszcze większą energią zaczął obserwować. Pisał notatki. Przesyłał je do dyrektora biura. W osiemdziesiątym czwartym przeszedł na rentę inwalidzką. W lipcu 1990 spotkałem go pod Grand Hotelem. Siedział przy stoliku przed kawiarnią. Pił kawę i zapisywał numery rejestracyjne samochodów zatrzymujących się w pobliżu hotelu. Spytał czy chcę z nim współpracować. Przedstawił plan działania. Każdy hotel w Warszawie obserwuje przez dwa miesiące. Wnioski chciał przedstawić kierownictwu resortu. Spytałem czy chodzi o stare, czy o nowe kierownictwo. Powiedział, że to nie ma znaczenia. Ja na to: towarzyszu pułkowniku, już nie te czasy, dzisiaj nikt nas nie potrzebuje. Widziałem jak zapisuje to, co do niego mówię. Potem wstał i wyszedł bez słowa. Więcej go nie spotkałem.

Kiedyś ten człowiek zlecał mi obserwacje. Chodziłem za ludźmi. Poznawałem ich zachowania. Nie wiedziałem jacy są naprawdę. Ja miałem tylko na nich patrzeć, sprawdzać co robią. Ani na sekundę nie mogłem stracić z oczu figuranta, chyba że go przejmował mój zmiennik. Przyglądałem się ludziom w sytuacjach, w których nie spodziewali się, że ktoś ich widzi. Patrzę na pewnego znanego opozycjonistę B., a on stoi w bramie i dłubie w nosie myśląc, że nikt go nie widzi. To, co wydłubie, wyciera o mur. Ale widzę i dziwię się, jak to pasuje do niego. Do niego pasuje postawa twarda, nieugięta, męska, a nie grzebanie w nosie. Albo wchodzę za takim pisarzem do ubikacji w kawiarni. Stoimy przy sąsiednich pisuarach i nagle ja kątem oka widzę, że tego człowieka interesuje moje przyrodzenie. Przekrzywił głowę i wpatruję się, jak ja sikam. A ja nie sikam, bo mi się nie chce, tylko tak stoję i udaję, że sikam. On robi krok w moim kierunku. Nie wytrzymałem. Wyszedłem, bałem się, że jak zacznie się do mnie dobierać, to dam mu w mordę. Potem mu podstawili agenta pederastę i nie wiem czy mu się nie spodobał, czy zwietrzył podstęp. W każdym razie nie był zupełnie zainteresowany tym pederastą.

Józef Z.:

Dla nas nie było takich słów jak moralność czy etyka. My tych słów nie używaliśmy. One dla nas nie miały sensu, bo służba wykorzystywała niemoralność, a z moralnością walczyła. Im bardziej niemoralne zachowanie, tym lepiej dla nas, tym łatwiej zbliżyć się do człowieka, przeniknąć go. Ci, którzy mieli coś na sumieniu byli dla nas najważniejsi, stanowili najlepszy materiał agenturalny.

Byliśmy czujni. Proszę sobie wyobrazić taką sytuację. W kawiarni przy osobnych stolikach siedzą dwaj pracownicy SB. Nie wiedzą o sobie. Przypadkiem znaleźli się niedaleko siebie. Nie podejrzewają się nawzajem o pracę w resorcie. I teraz mamy trzeciego człowieka, który dajmy na to stoi przy barze. Jest lekko podpity. W pewnym momencie zaczyna mówić. Szkaluje pewne osoby, obraża władzę wymieniając ją z nazwiska. Słucha tych słów cała sala. Zapada cisza. Sala reaguje ciszą wtedy, gdy się czegoś boi, a teraz boi się odpowiedzialności za to, że w ogóle słyszy. Najchętniej by nie słyszała. Podpity po serii wyzwisk przestaje krzyczeć. Wraca do kieliszka. Co się dzieje z naszymi pracownikami? Jeden z nich, który w kawiarni znalazł się przypadkiem, od razu pisze notatkę ze zdarzenia i zanosi do właściwego wydziału. Drugi, który miał "pod sobą" tę kawiarnię, zwleka, bo uważa, że zdąży napisać. Dopija spokojnie kawę i idzie do domu. W domu pisze notatkę, ale zanim notatka następnego dnia dotrze na biurko naczelnika, naczelnik go wezwie do siebie i powie: - No, towarzyszu K., mam tu notatkę służbową z wczorajszego wydarzenia w kawiarni. Ale to nie jest wasza notatka. I już nie wiem jakby się w tej sytuacji tłumaczyć, to niczego się nie osiągnie. Bo żeby osiągnąć trzeba być pierwszym, trzeba uprzedzać uderzenie. Trzeba być w każdej chwili czujnym. Nawet jeśli to kolega. Kolegów nie ma w służbie. Konflikt lojalności nie występuje. Masz być lojalny wobec przełożonego, dalej wobec służby, jeszcze dalej wobec ojczyzny. Gdybyś jeszcze chciał być lojalny wobec Boga i spełniać te wszystkie dziwne przykazania, zachowując się etycznie, to możesz być pewien, że zwariujesz. Zamkną cię w Tworkach, albo wyślą do Barcinka. Nawet jeśli nie zwariujesz naprawdę, to tak trochę zwariujesz, żeby było przykrycie na to, co możesz ewentualnie mówić jako nie - wariat. A już ze szpitala możesz wyjść jako wariat rzeczywisty, klasyczny przykład schizofrenika. Już ktoś się o to postara. Wiesz o tym. I dlatego z dziesięciu przykazań wybierasz sobie jedno, dwa, no nie, dwa to już zbyt wiele. Powiedzmy: nie zabijaj. Czy to nie jest prawo moralne? Więcej - prawo ludzkie. Kierujesz się prawem ludzkim, więc jesteś człowiekiem, wmawiasz w siebie człowieczeństwo, aż w końcu uwierzysz, bo niby dlaczego miałbyś nie uwierzyć. Nie robisz przecież niczego, czego musiałbyś się wstydzić, jesteś do pewnego stopnia dumny z siebie. Tylko czasem nie jesteś dumny, kiedy słyszysz, co o tobie mówią. Nawet jeśli niedokładnie o tobie, to też o tobie. Trudno, taki zawód. Ale zaraz przychodzi świadomość, że ty stanowisz władzę. Nie jakiś tam sekretarz, nie minister czy premier. Właśnie ty, chociaż jesteś anonimowy, właśnie dlatego, że jesteś anonimowy jest ci łatwiej sprawować władzę. Nikt cię nie zna, możesz robić wszystko, bo nie masz nazwiska. Czy to jest zrozumiałe? Za ciebie odpowiada system. System cię broni. A ty bronisz systemu. Sprzężenie zwrotne, błędne koło, babranie w gównie, kloaczny zapach i smród, który się zabiera do grobu.

Jerzy K.:

Ojciec od czterdziestego trzeciego pracował w fabryce urządzeń telefonicznych na Grochowie. W lipcu tamtego roku przyszło do nas gestapo. Była noc. Kazali się ojcu ubierać. Zawieźli w Aleję Szucha. Po dwóch tygodniach matka dostała widzenie. Ojciec schudł, był posiniaczony. Dwa miesiące później nadeszło zawiadomienie o śmierci ojca w transporcie do Oświęcimia. Nie wiedzieliśmy dlaczego został aresztowany, nawet w czasie ostatniego widzenia z matką ojciec nic nie powiedział.

Po wojnie, w czterdziestym szóstym albo siódmym, odwiedził nas człowiek ubrany w oficerki i bryczesy. Podziękował za postawę ojca. Nic więcej nie chciał powiedzieć. Zasłaniał się jakąś tajemnicą.

W pięćdziesiątym drugim poszedłem do Oficerskiej Szkoły Artylerii w Olsztynie. Raz w miesiącu przyjeżdżałem do domu na urlop. Rozmawiałem z dziadkiem. Przekonywał, że komuniści to oprawcy, mordercy. Ja jego przekonywałem, że komunizm to humanizm. Dziadek mówił, że jestem młody, głupi, i że już nie ma dla mnie ratunku. Według tego czego uczyli w szkole, starzy ludzie mieli staroświeckie poglądy, a my, młodzi, mieliśmy budować nowoczesne państwo. Moim ideałem był Stalin. Jego śmierć przeżyłem mocniej niż śmierć ojca. Dwaj moi koledzy z kompanii popełnili z rozpaczy samobójstwo. Świat bez Stalina wydawał się kończyć.

W szkole wychowywano nas na komunistów. Na trzecim roku zaproponowano mi wstąpienie do partii. Uważałem to za zaszczyt. Chciałem być dobrym komunistą. Jedno mi się tylko nie zgadzało. Moja rodzina była katolicka, ja też chodziłem do kościoła, a na informacjach politycznych przekonywano nas, że religia to opium. W takich chwilach mój entuzjazm słabł. Nie uważałem, że istnienie Boga przeszkadza w budowie zdrowego świata komunistycznego.

Potem przyszły rewelacje z Wolnej Europy. Dziadek kazał mi słuchać radia. Mój bohater przestawał być bohaterem. Ja byłem rozczarowany, zdruzgotany. Chciałem odejść z wojska, ale pomyślałem, że przecież tamto się skończyło.

Po szkole wysłano mnie na Rzeszowszczyznę. Przez trzy lata bezskutecznie starałem się o przeniesienie bliżej domu. W pięćdziesiątym dziewiątym spotkałem na ulicy kolegę z dzieciństwa. Był naczelnikiem jednego z wydziałów MSW. Zaproponował przeniesienie służbowe z resortu obrony do resortu spraw wewnętrznych. W ciągu kilku dni załatwiliśmy formalności. Przyjęto mnie na kierowcę-wywiadowcę do biura B. W moim wydziale tylko ja byłem z Warszawy. Reszta z małych miejscowości, albo ze wsi. Przyjechali do Warszawy, dostali mieszkania, dobre pensje. Czy mogli uważać, że jest lepszy ustrój niż komunistyczny?

Marian A.:

Pierwszy raz przeczytałem cudzą korespondencję jak miałem dziesięć, może jedenaście lat. To był prawdopodobnie list zgubiony przez listonosza. Seledynowa koperta, papier w jedną linię, pismo przechylone w lewą stronę. Najpierw chciałem go odnieść, bo znałem adresata. Mieszkał w sąsiedniej kamienicy. Potem pomyślałem, że przeczytam, zakleję i oddam. W końcu przeczytałem i wyrzuciłem. Nie pamiętam już dokładnie, o co chodziło. Wiem, że byłem trochę rozczarowany treścią. To był zwykły list. Jakieś pozdrowienia od rodziny, informacja, że przyjadą do Warszawy czy coś takiego. Nie, nie było mi wstyd. Nikt się przecież nie dowiedział.

Adam G.:

Każdy naczelnik poczty był naszym człowiekiem. Jeśli nie było wyraźnego rozkazu co kontrolować, sprawdzano listy wyrywkowo, jakieś grube podejrzane koperty, mocno zaklejone taśmą. Prowadzono jednak najczęściej kontrolę systematyczną, na nazwisko lub adres. Na to musiał wyrazić zgodę naczelnik wydziału. W Pałacu Kultury była poczta na usługach SB. Wchodziło się głównym wejściem, skręcało w lewo, przechodziło obok Sali Kongresowej i dalej mało widocznymi schodkami prosto na pocztę. Jeśli zatrzymany list był ważny, mógł służyć jako dokument procesowy. Robiło się wtedy tak: pisało się do naczelnika poczty "z prośbą o zatrzymanie przesyłki, nadanej od obywatela A do obywatela B". Tymczasem list był już w naszych rękach. Naczelnik poczty odpowiadał listem:" W związku z waszym pismem zatrzymano taki to a taki list". Robiło się kopię, a oryginał wysyłano do adresata.

Marian A.:

Pracowałem w Pałacu Mostowskich w Wydziale W - inwigilacja korespondencji. To był szczebel Komendy Wojewódzkiej MO. Na szczeblu ministerstwa działało biuro W. Biuro w MSW dzieliło się na wydziały, na przykład wydział krajów europejskich, wydział zajmujący się korespondencją z USA, kraje socjalistyczne, niemieckojęzyczne i tym podobne.

Na szczeblu Komendy wydziały nosiły nazwę sekcji. Byliśmy firmą usługową, działającą na zlecenie poszczególnych departamentów ministerstwa i wydziałów Komendy Wojewódzkiej. Do dyspozycji mieliśmy dwa urzędy pocztowe. Pierwszy - Warszawa II w Pałacu Kultury (korespondencja krajowa) i drugi - Warszawa III na Żelaznej (korespondencja zagraniczna).

Jeśli pracownik obserwacyjny rozpracował figuranta, to najpierw zlecał obserwację w biurze B. "Betka" chcąc wiedzieć o figurancie wszystko, musiała czytać korespondencję od figuranta i do figuranta. Zlecano nam przechwytywanie listów. Najpierw określało się czas inwigilacji korespondencji. Powiedzmy, że to było pół roku. Przez pól roku żadna kartka, żaden list wrzucony do skrzynki ani żadna korespondencja przychodząca do figuranta nie mogła przejść nie zauważona, nie przeczytana. Obserwacja chodziła za figurantem krok w krok. List wrzucony do skrzynki albo zostawiony w okienku na poczcie natychmiast przejmowaliśmy. List wyjęty ze skrzynki rozpoznawaliśmy po charakterze pisma, po nazwisku adresata. Czasem, jak na miejscu mieliśmy kłopoty z odszukaniem, zabieraliśmy wszystkie listy ze skrzynki i dopiero na poczcie szukaliśmy, a po znalezieniu resztę korespondencji wrzucaliśmy z powrotem do skrzynki.

W Urzędzie Pocztowym Warszawa II pracowali nasi ludzie. Otwierali listy. Do otwierania służył specjalny, metrowej szerokości pulpit parowy. Po naciśnięciu z góry prasą list otwierał się sam, nie pozostawiając żadnych śladów, żadnych mechanicznych zniszczeń. Do czytania między wierszami używano lampy ultrafioletowej.

Jeśli sami uszkodziliśmy kopertę albo list, tak, że nie mogły potem iść do adresata, to dysponowaliśmy sztabem grafologów, którzy bezbłędnie kopiowali charakter pisma. Mieliśmy też wszystkie możliwe koperty, każdy rodzaj papieru. Pomyłki się nie zdarzały. Czasem chcieliśmy mieć oryginał w kieszeni i dlatego przepisywaliśmy.

Adam G.:

Od kiedy zacząłem pracować w SB przestałem pisać listy i pamiętnik, który prowadziłem wcześniej przez dziesięć lat. Wiedziałem, że i listy i pamiętnik będą przeczytane tak, że ja się o tym nawet nie dowiem.

Marian A.:

Nie, sam nie pisałem listów. Ja wiem, że to nie jest normalne. Przez całe życie ani jednego listu. Kiedy byłem dzieckiem, nie miałem do kogo, a gdybym nawet miał, to nie miałbym na znaczek ani na kopertę czy papier. Potem gdy zacząłem pracować w milicji, to też nie miałem do kogo pisać. Bo rodzina była zawsze ze mną, a przyjaciół nie miałem. Jak przeszedłem do Wydziału W, to chyba jasne, że człowiek tracił ochotę do pisania, widząc że wszystko, co napisze może być przeczytane.

Niektórzy się podniecali czytając listy erotyczne. Nieraz przerzucali całe stosy, żeby trafić na taki list. Przypominam sobie kilka takich opisów, że w najbardziej pornograficznych książkach czy gazetach nie czytałem ciekawszych. Prawdę mówiąc mnie to nie interesowało, tylko tak, jak koledzy pokazali, to się przeczytało, albo zobaczyło jakieś zdjęcia. Zdjęcia były lepsze, ale to młodzież niech się zachwyca. Mnie to już nie bawiło, chyba że naprawdę coś ciekawego.

Styl i forma listu określały człowieka. Teraz, gdy czytam listy drukowane w różnych gazetach, to mogę z dużym prawdopodobieństwem określić charakter osoby piszącej, zawód w przybliżeniu, ale raczej celnie, nie mówiąc już o wieku piszącego z dokładnością do pięciu, dziesięciu lat. Jeśli widzę charakter pisma, to jeszcze łatwiej jest powiedzieć coś o człowieku. W swoim życiu przeczytałem dwieście, może trzysta tysięcy cudzych listów. To był kawał roboty.

Marian A.:

Przed wojną chodziłem do szkoły nr 93 na Czerniakowskiej. Byłem katolikiem. Nie opuściłem żadnej lekcji religii. Katolikiem przestałem być 20 października 1934 roku o godzinie piątej po południu. Tamten chłopak był ministrantem. Wyższy, silniejszy ode mnie. To on zaczął, nie ja.. Biliśmy się w parku przed kościołem. Rozciąłem mu wargę, wybiłem ząb. Sam wyszedłem bez szwanku. Walce przyglądała się cała klasa. Ktoś pobiegł do księdza. Ksiądz wezwał mnie do siebie. Najpierw długo na mnie patrzył, potem kazał zdjąć spodnie i na gołą dupę wlepił dwadzieścia pasów. Kiedy zakładałem spodnie na obolałe pośladki kopnął mnie, nazwał komunistą i zakazał przychodzenia na religię. Przed kościołem czekał jakiś chłopak. Znałem go ze szkoły. Był w wyższej o rok klasie.

- Jestem Szarek - przedstawił się. - Co on ci zrobił?

Opowiedziałem o całym zdarzeniu, a on na to:

- Nie przejmuj się, to nie jest najlepsze miejsce dla ludzi takich jak my. Gdybyś miał jakieś kłopoty, to pamiętaj, że zawsze mogę ci pomóc.

Tak powiedział i odszedł.

Nie wiedziałem, jakich ludzi ma na myśli. Przypuszczałem, że chodzi o ludzi odważnych, dzielnych, takich jak Szarek. W Szarku kochały się wszystkie dziewczyny w szkole. Później dowiedziałem się, że Szarek jest bliskim krewnym Adama Próchnika. Wciągnął mnie do drużyny harcerskiej. To była czerwona drużyna. Dzięki Szarkowi poznałem Dubois, Arciszewskiego. Do kościoła już więcej nie poszedłem. Od tamtej pory kler stal się dla mnie symbolem pasa i sinych pośladków. 

Adam G.:

"Ewa" była najważniejszą agentką w historii SB. Pseudonim "Ewa" sama sobie wybrała. Pozyskał ją Majchrowski, ja ją tylko przejąłem, kiedy zacząłem pracować na zagadnieniu literackim. Ona pracowała na jednej z warszawskich uczelni. Na początku nie miała ważnych zadań. Donosiła na studentów i pracowników naukowych. Potem zaczęto ją posyłać na spotkania autorskie ze znanym pisarzem X. Przygotowywano jej pytania. Ona siadała w pierwszych rzędach i je zadawała. Jej zadaniem była obecność na każdym wieczorze autorskim. Po którymś z takich spotkań X zaprosił ją na kawę. Odtąd widywali się coraz częściej. "Ewa" wpraszała się do jego domu. Akurat zmarła żona X. "Ewa" zajęła jej miejsce. Prała, prasowała, gotowała obiady. Stała się kimś w rodzaju narzeczonej. Ciągle pisała na X meldunki, i to bardzo skrupulatne. Meldunki odbierałem w najbardziej zakonspirowanym lokalu na rogu Narbutta i alei Niepodległości. Do pokoju wchodziło się bezpośrednio z klatki. Właścicielka dostawała pieniądze. Gdy córki podrosły, jedna przeniosła się do tego pokoju. Zorganizowano nam inny lokal, na ulicy Bagno, w jednym z wysokich bloków. "Ewa" najpierw opowiadała mi, co robi X, a potem ja robiłem kawę a ona pisała meldunek. W przypadku ważniejszych agentów organizowano lokal konspiracyjny tylko dla nich. Chodziło o to, żeby najważniejszych agentów, ich twarze, nazwiska, znal jedynie prowadzący. Jeśli z lokalu korzysta kilku agentów, któremuś z nich może wpaść do głowy, żeby obserwować lokal i sprawdzić, kto jeszcze współpracuje.

W tym czasie gdy ja dostawałem trzy tysiące pensji jako kapitan, ona otrzymywała pięć tysięcy i jeszcze zwrot za kawiarnie, wyjazdy i drobne wydatki.

Na polecenie dowództwa wyprowadziłem "Ewę" z uczelni i zatrudniłem w Grand Hotelu. Zarabiała dużo, była łasa na pieniądze. Chodziło nam o to, żeby miała łatwy dostęp do zagranicznych gości.

Przed marcem 1968 roku X, który znajdował się w centrum wydarzeń, musiał się ukrywać. Zamieszkał u "Ewy", wtedy już swojej narzeczonej. Oboje nie opuszczali mieszkania. X myślał, że jest dobrze zakonspirowany. "Ewa" wychodziła codziennie na szybkie zakupy, chleb, mleko i w tym czasie przekazywała mi meldunki. W jej domu zbierali się najważniejsi działacze opozycji, pisarze, dziennikarze. Nam to było na rękę, bo wszystkich mieliśmy na oku. W końcu i ja zacząłem tam przychodzić. Drzwi otwierała mi "Ewa". X szedł w tym czasie do drugiego pokoju. Przychodziłem niby po książkę. "Ewa" tłumaczyła, że jestem starym znajomym z uczelni. Prosto od "Ewy" z meldunkiem jechałem do Komitetu Centralnego, bo tam już czekali na informację. Wtedy czułem, że mam władzę, że kieruję sprawami najwyższej wagi państwowej.

"Ewa" bywała tam gdzie X. X zabierał ją wszędzie ze sobą. Przed narzeczoną X wszystkie drzwi świata literackiego były otwarte. Znała wielu opozycyjnych działaczy. Była bystra, gorliwa i bardzo pracowita. Donosiła nie tylko na X. Zajmowała się również Wańkowiczem, "przyjaźniła się" ze znaną dziennikarką M. M.

Pewnego dnia zapytała mnie, co ma robić. X zaproponował jej małżeństwo. Z wrażenia zaniemówiłem. Poleciałem z tym natychmiast do naczelnika Wydziału, a on do ministra. Zrobił się popłoch, jakiego wcześniej w SB nie widziałem. Drugi taki sam powstał jak Karola Wojtyłę wybrano papieżem.

Zastanawiałem się, kto tu kogo rozpracowywał. "Ewa" X, czy X "Ewę". A może pozyskał ją na swoją agentkę? Może od początku była nam podstawiona? Minister postanowił potraktować sprawę poważnie. Założył w mieszkaniu "Ewy" podsłuch, o którym "Ewa" nie wiedziała. Byli pod ciągłą obserwacją. Dzień i noc. Była w dalszym ciągu lojalna wobec nas. Poza tym jej informacje z kręgów literackich i towarzyskich potwierdzał tajny współpracownik "Andrzej" - wybitny pisarz i urzędnik państwowy. Było zresztą tak, że "Ewa" kapowała na "Andrzeja", a "Andrzej" na "Ewę". Rzecz jasna nie wiedzieli o sobie, nie znali swoich drugich ról.

Wobec nowych zadań zmieniłem "Ewie" pseudonim na "Max". Informacje od "Maxa" otrzymywał nawet sam Gomułka, doskonale zorientowany w sprawie.

Kiedy X zachorował, "Max" dokładnie opisywała etapy choroby, pobyt w klinice.

W końcu X umarł. Ja miałem zabezpieczać pogrzeb. Oprócz mnie było jeszcze dwóch esbeków. Jeden miał nagrywać, drugi fotografować. "Max" czyli dawna "Ewa" stała nad grobem w czarnym ubraniu. Zachowywała się, jak przystało na smutną wdowę po wielkim pisarzu. Potem zwierzyła mi się, że najtrudniejsza była stypa, bo córka X powiedziała do niej: - To pewnie ty przez cały czas kapowałaś, bo nikt inny nie mógł tego zrobić.

"Ewa" zachowała spokój. Podejrzenie zbyła jakimś żartem. Do rozmowy już nie wracano. Trudno było uwierzyć w taką możliwość. "Ewa" - "Max" była najlepiej zakonspirowaną agentką, jaką pamiętam.

O "Ewie" myślałem: a to kurwa, i jednocześnie zacierałem ręce. Ona robiła więcej, niż do niej należało. Pokazywała mi prywatne listy, zanim ją o to poprosiłem.

Kazimierz M.:

Rodzice sprzedali kilka mórg na wsi i przenieśli się do Warszawy. Ojciec za trzy tysiące wykupił dozorcostwo w stolarni. Dostali jedną izbę. Matka była praczką. Chodziła boso do studni po wodę. Nawet zimą. Nigdy, aż do późnej starości, nie chorowała. Bieliznę gotowała na trociniaku, a przy okazji obiad. Czy zimą, czy latem, temperatura w mieszkaniu przekraczała trzydzieści stopni. Oddychało się gorącą parą i zapachem rozgotowanych mydlin.

Brałem w rękę pajdę chleba zmoczonego wodą, posypanego cukrem, i szedłem na podwórko. Bawiłem się wśród usypisk i wiórów. Jak chłopcy z ulicy chcieli wejść na plac, musieli się wkupić. Wpuszczałem ich za guziki, srebrne monety.

Mieszkaliśmy na Ząbkowskiej. Rano ojciec budził mnie o piątej, żebym zdążył pójść na karuzelę. Stała niedaleko, na Markowskiej. Rano można tam było znaleźć pieniądze albo inne zguby. Kiedyś trafiłem na pełen portfel. Wystarczyło na garnitur. Pierwszy raz włożyłem go do pierwszej komunii, a potem nosiłem długo, chyba jeszcze w piątej klasie. To była wełna setka, a ja wolno rosłem, na szczęście.

Nie bardzo lubiłem się uczyć, wołałem włóczyć się z kolegami po Pradze. Wcześnie zrozumiałem, że jestem zdany wyłącznie na siebie, że rodzice nie są mi w stanie zapewnić nic poza kiepskim jedzeniem. Ojciec pukał mnie rano w bok. Wiedziałem, że czas wstawać. Na Bazar Różyckiego miałem kilka kroków. Sprzedawałem proch strzelniczy, który sam wyprodukowałem. Potrzebny był do tego chlorek, mierzwa zwierzęca, nie pamiętam co jeszcze. Przed Wielkanocą interes szedł jak złoto. Handlowałem jeszcze karbidem, monetami i czym się tylko dało. Proch wykorzystywało się też w walce między Ząbkowską a Markowską.

Kiedyś poparzyłem sobie całą twarz. Wyglądałem jak obdarty ze skóry zając. Ale wystarczyło dużo białka kurzego i dziś nie ma śladu.

Kiedy już się uczyłem w Technikum Budowlanym Zegarów Samolotowych, to robiłem zegarki na sprzedaż. Stare części wkładałem w nowe koperty. Za zarobione pieniądze rozbudowywałem swój warsztat, kupowałem części. Do tej pory mam zegarmistrzowskie przetyczki do włosów z lat pięćdziesiątych, po tysiąc sztuk z każdego rodzaju. Mam wszystkie rozmiary szkiełek.

Nauczyłem się naprawiać zegarki i to był mój drugi zawód. Nawet jak byłem w SB dorabiałem w ten sposób. Od komendanta po sprzątaczkę, wszyscy się do mnie zwracali. Od znajomych brałem tylko zwrot kosztów, od innych więcej.

Chciałem zostać ciężarowcem. Byłem niewysoki, warunki fizyczne odpowiednie. Nie zostałem ciężarowcem tylko dlatego, że nie było dla mnie na majteczki gimnastyczne, a w zwykłych majtkach nie wypadało występować.

Kiedyś poszedłem z dziewczyną nad Wisłę. Chciałem jej postawić piwo, ale brakowało mi dziesięć groszy. Rzuciłem na bufet garść drobniaków. Kelner przeliczył i czekał na resztę. Powiedziałem, że musiało się gdzieś potoczyć. Machnął ręką. Ocaliłem honor.

Adam G.:

W pierwszych tygodniach w służbie zapoznawali mnie z pracą. Opiekun, ten co mnie zwerbował, dał mi do czytania teczkę ogólną. To była teczka założona na moje nazwisko. Nie wiem kiedy, ale prawdopodobnie dawno, bo papier był już trochę podniszczony.

Teczka zawierała materiały, które nie mieściły się merytorycznie w teczce personalnej, ani w teczkach spraw. Czytam, czytani i włosy mi dęba stają. Kurwa - myślę sobie - to oni wszystko o mnie wiedzą. Wiedzieli co robiłem na uczelni, z kim się spotykałem, co się działo po zajęciach. Domyśliłem się, że mają agentów na wydziale.

- No co, wiesz kto na ciebie donosił? - zapytał opiekun. Podał nazwisko kolegi, którego nigdy bym nie podejrzewał. Po latach spotkałem go w tramwaju. Wiedział, że jestem oficerem SB.

- Wiesz? - powiedział. - Ja utrzymywałem kontakt z SB na uczelni. Ale jak mi kazali kogoś zlikwidować - odmówiłem. Od tamtej pory nie układa mi się w życiu, chodzi za mną jakieś fatum. Czasem myślę, że to oni przykładają do tego rękę.

Nie miałem do niego żalu, że wtedy kapował. Ktoś to przecież musiał robić.

Józef Z.:

W 1955 roku skończyłem studia, wcześnie będąc na nie oddelegowany z resortu. Przyszedłem do pracy na Rakowiecką, na stanowisko starszego oficera. Gradacja była następująca:

oficer - porucznik

starszy oficer - do kapitana

inspektor - major, podpułkownik

starszy inspektor - podpułkownik, pułkownik

Ze względu na praktykę, chociaż byłem porucznikiem, przeskoczyłem oficera. Miałem "przykrycie" w centrali eksportowo-importowej. Prowadziłem normalną pracę operacyjną. Pozyskiwałem agentów. Werbowanie musiało być starannie przygotowane. Dzieliło się na etapy:

1. Wytypowanie człowieka. Brano pod uwagę:

- środowisko w jakim żyje i pracuje

- przydatność do pracy za granicą

- znajomość języków obcych, wykształcenie

- zainteresowanie, praktyczne umiejętności

2. Sprawdzenie kartką E-15, specjalnym drukiem do wypisywania danych o rodzinie kandydata, rodzinie żony. Dzieci pomijaliśmy, bo kandydaci byli zbyt młodzi, żeby ich dzieci mogły nas zainteresować. Dla nas liczyli się ludzie w wieku 25-35 lat, najbardziej sprawni fizycznie, umysłowo. Jeżeli sprawdzenie wypadło pomyślnie, dochodziło do:

3. Zaaranżowania rozmowy, za pośrednictwem osób z kręgu kandydata. Jeśli w ten sposób się nie dało, bo na przykład nie mieliśmy w tym środowisku swoich ludzi, wtedy korzystaliśmy z kadr w miejscu pracy kandydata. W kadrach zawsze mieliśmy swoich ludzi, jeśli nie pracowników zawodowo związanych z resortem, to przynajmniej była to druga linia, albo współpracownicy, ewentualnie ludzie z jakichś, najczęściej materialnych, powodów nam przychylnych. Kadry w każdej instytucji mieliśmy obstawione. Kadrowcy w większych przedsiębiorstwach, instytucjach, bez wyjątku byli naszymi pracownikami - Departamentu I.

W swojej praktyce miałem ciekawy przypadek werbunku. Penetrując środowiska akademickie spośród wielu osób wybrałem kilku mężczyzn jako agentów perspektywicznych. Spośród tych kilku metodą selekcji doszedłem do jednego - adiunkta na Politechnice. Przez wiele miesięcy sprawdzałem środowisko, przydatność agenturalną naukowca. Za najlepsze dojście uznałem wreszcie kontakt po linii wojskowej. On był po studiach, miał stopień oficerski. Przebrałem się w mundur oficera LWP i poszedłem do szefa WSW na Oczki. Poprosiłem by RKU udostępniła mi akta kilku oficerów rezerwy. Wojsko nie mogło się domyślać, który z wytypowanych oficerów jest dla mnie kandydatem. Istniała nieformalna rywalizacja między nami a wywiadem wojskowym. Mogli mi przejąć agenta zanim nawiązałem z nim kontakt osobisty. Wziąłem dziesięć teczek.

Zostawiłem sobie cztery (między innymi swojego człowieka, który jeszcze nie przypuszczał, że za kilka dni dowie się, że jest inwigilowany od kilku miesięcy). Wysłałem wezwanie do stawienia się w RKU w celu uzupełnienia ewidencji (tak pisaliśmy zawsze, gdy nic do człowieka nie mieliśmy, a tylko chodziło nam o rozmowę, najczęściej werbunkową, albo sondażową - czy się nadaje na agenta, czy nie).

Mieli się stawiać co godzinę od czternastej do siedemnastej. Mój na końcu, żebym miał czas go przekonać. Najpierw dokładnie sprawdziłem, czy w pokoju nie ma podsłuchu. Kiedy wreszcie wszedł naukowiec, od razu zaskoczyłem go wiedzą na temat jego umiejętności, zainteresowań elektronicznych, cybernetycznych. Roztoczyłem przed nim perspektywy. Mówiłem, że z pewnością czekają go zagraniczne wyjazdy. Ostrzegałem przed zachodnim wywiadem, który tylko czyha na ludzi zdolnych, wykształconych. Mówiłem tak z pół godziny, aż wreszcie zaryzykowałem i ujawniłem się. Wyjąłem legitymację, powiedziałem, że jestem pracownikiem polskiego wywiadu. Zanim zaproponowałem współpracę ostrzegłem, że ta rozmowa zostaje między nami, w przeciwnym razie, a jesteśmy to w stanie sprawdzić, ma z głowy karierę. Potem przeszedłem do konkretów. Otwarcie zaproponowałem współpracę. On wziął moją legitymację, dokładnie ją przeczytał, spojrzał na zdjęcie, potem na mnie. Od razu pomyślałem, że fachowiec. Zachowywał zimną krew, był spokojny, rzeczowy. Poprosił o pół godziny do namysłu. Wziąłem teczkę, poszedłem do komendanta, wypiłem kawę, wypaliłem papierosa, wracam.

On: - Przemyślałem wszystkie za i przeciw. Zgadzam się.

Ja: - Cieszę się. Nie będzie pan żałował. Piszemy zobowiązanie.

Miałem przygotowany arkusz papieru podaniowego. Dałem długopis. Pisał własnoręcznie: "Ja, K.B., zamieszkały w Warszawie przy ulicy S-kiej, zobowiązuję się dobrowolnie do współpracy z wywiadem PRL. O powyższym fakcie zobowiązuję się nie informować nikogo, nawet członków najbliższej rodziny. Współpracę zachowam w ścisłej tajemnicy dla dobra PRL." Podpis nieczytelny.

Potem szkolenie w lokalu konspiracyjnym. Umawialiśmy się zawsze na siedemnastą we wtorek, przed kawiarnią MDM. Gdy ja albo on nie mogliśmy przyjść, to mieliśmy umówione spotkanie zapasowe za tydzień w tym samym miejscu, o tej samej porze. Czekaliśmy na siebie piętnaście minut. Potem odchodziliśmy. Innych form kontaktu nie było. Raz się zdarzyło, że on się spóźnił. Przyszedł po siedemnastu minutach. Jeszcze go widziałem, ale celowo nie podszedłem. Sprawdzałem jak się zachowa. Przeszedł raz w jedną, raz w drugą stronę, i odszedł. Tak trzeba było postąpić. Za tydzień był punktualny.

Spod MDM szliśmy do lokalu konspiracyjnego, który się zresztą dla dobra szkolenia co jakiś czas zmieniało. Na szkoleniu dawało się kandydatowi - bo agentem stawał się dopiero z chwilą podjęcia pracy operacyjnej - różne hipotetyczne sytuacje, w których mogło dojść do zainteresowania jego osobą przez służby zachodnie. Mówiliśmy, że za granicą nie powinien na siebie zwracać uwagi. Pod żadnym pozorem nie może nadużywać alkoholu.

Wspólnie z naczelnikiem wymyśliliśmy mu zadanie: niech opisze ludzi ze swojego instytutu, ich stosunek do rzeczywistości, niech przeprowadzi rozmowy sondażowe. Chcieliśmy się przekonać, czy podejdzie do sprawy rzetelnie, bo każdą z opisywanych osób wcześniej sprawdziłem.

Opisał dość szczegółowo. Byliśmy zadowoleni. Jednego tylko przedstawił nierzetelnie, ale później powiedział, że był na niego zły. Został przywołany do porządku, bo złość nie powinna być cechą agenta.

Dostawał regularnie co miesiąc jakąś sumę pieniędzy z funduszu operacyjnego. Były to sumy przewyższające jego zarobki na Politechnice. Mieliśmy wtedy dużo pieniędzy pochodzących z akcji "Zalew" i "Żelazo". Moje wydatki zatwierdzał naczelnik, koszty zwracał dział finansowy. Dołączało się na przykład rachunek obiadu i notatkę tajną w jednym egzemplarzu. W Ministerstwie każde pismo, nawet najmniejsza notatka, nosiło klauzulę tajności.

Do czasu wyjazdu zagranicznego mój agent miał przekazywać informacje o nastrojach w środowisku akademickim o negatywnym nastawieniu inteligencji do rzeczywistości państwa ludowego. Agent miał wyjechać za dwa lata. Wcześniej jednak ja szykowałem się na placówkę na południe Europy. Wtedy nastąpiło "przekazanie agenta pracującego". Uprzedziłem go, że wyjeżdżam. Na kolejne spotkanie w lokalu konspiracyjnym przyszedłem już z nowym prowadzącym. Wybrałem człowieka wykształconego, inteligentnego, żeby mieli wspólną płaszczyznę porozumienia. Pracownika zatwierdził naczelnik.

Kazimierz M.:

Pewien dziennikarz nie chciał ze mną współpracować, ale przyszedł na spotkanie w kawiarni. Wszyscy się musieli zgadzać na rozmowę, bo występowałem z urzędu. Drugi pracownik SB zrobił nam zdjęcie. Kiedy kolejny raz zadzwoniłem, a on odmówił, powiedziałem: - Chce pan, żeby to zdjęcie było rozesłane do wszystkich redakcji?

Nie zaryzykował. Przystał na informowanie mnie od czasu do czasu, wtedy gdy się do niego zgłoszę.

Kiedyś zgłosiłem się do człowieka, który był agentem UB przed 56 rokiem. Potem dali mu spokój, a ja chciałem kontakt odświeżyć. Powiedział, że są inne czasy i on już skończył współpracę.

- Ale teczki są wciąż te same - odpowiedziałem. - Taka teczka może wpaść w niepowołane ręce.

Zmiękł od razu, bo przecież kiedyś własnoręcznie podpisał zobowiązanie, a zobowiązanie jest jak cyrograf. Obowiązuje do końca życia, a nawet po śmierci, bo wszystko zostaje w aktach. Człowiek, który raz coś takiego podpisał, jest skazany na cale życie. Można mu zlecić wszystko. Chyba, że zdecyduje się na ujawnienie własnej osoby jako agenta. Ale ja nie słyszałem jeszcze o takim przypadku.

Ja na agentów nie wywierałem zbyt dużej presji. Nasze kontakty opierałem na spotkaniach towarzyskich. To byli ludzie inteligentni. Dziennikarze, naczelni redaktorzy ważnych pism. Ale każdy przeżywał rodzaj strachu, niepewności. Na zbytnie spoufalenie nie mogłem sobie pozwolić.

Wśród tajnych współpracowników było wielu takich z dewiacją. Przynosili bzdury, byle dużo. To była choroba. Lubili swoją pracę, byli nachalni, gadatliwi. Z takimi wolałem albo zerwać kontakt, albo ograniczyć do minimum. Donosicielstwo leży w charakterze ludzi. Najpierw jest plotka, potem donos. Wielu moich informatorów nie wiedząc o sobie nawzajem, nie przypuszczając nawet, że ich koledzy też współpracują, donosiło na siebie. Czasem tylko po to, żeby zająć ich miejsce, uniemożliwić zagraniczny wyjazd. Zazdrość była moim najlepszym pomocnikiem. Nieraz celowo wywoływałem intrygę. Wtedy gadali jeden na drugiego największe świństwa. Kolega na kolegę.

Wśród dziennikarzy to trzeba było szukać czystego, takiego, który już z kimś nie współpracuje. Jak się już taki znalazł, to się moi koledzy bili, który ma go przejąć, pozyskać. Ale jednak o niektórych wiedzieliśmy, że za żadną cenę nie zgodzą się informować. Przed takimi zamykaliśmy drogę kariery. Sam talent często nie wystarczał. Tacy stawali się często działaczami opozycyjnymi.

Na podstawie informacji tworzono dokumenty operacyjne. Agent zbierał dane o interesującym nas figurancie. Z dokumentów operacyjnych powstawały dokumenty procesowe.

Zakładaliśmy podsłuch w mieszkaniu figuranta. Przez jakiś czas nagrywaliśmy wszystkie rozmowy. Kiedy już figurant był zatrzymany w areszcie, wtedy wybieraliśmy kilka osób, z którymi figurant rozmawiał przez telefon. Wzywaliśmy tych ludzi po kolei

I puszczaliśmy taśmę. Uderzaliśmy ostro:

- Pan zna A, on u nas siedzi. Sprawa poważna. Oskarża pana o to i o to.

Z reguły człowiek się najeżał i mówił:

- A to skurwiel, ja nie mam z tym nic wspólnego, za to on zrobił to, to i to.

Mirosław B.:

Próbowałem pozyskać pewnego aktora. Nikt mi nie powiedział: zostaw tego człowieka. Wykonywałem koronkową robotę, żeby się do niego dobrać. A tu widzę po pierwszej rozmowie, że on się w pracy operacyjnej orientuje lepiej ode mnie. Przypuszczałem, że musiał być przeszkolony, chociaż kartotekę miał czystą. Kiedy się ujawniłem powiedział, że przed wojną był agentem wywiadu sowieckiego. Wiedziałem, że teraz nie może dla nich pracować, bo inaczej kazano by mi się od niego osunąć.

Pierwsza rozmowa z kandydatem na agenta była o wszystkim. Takie wzajemne macanie, ale ja zawsze starałem się sprawiać wrażenie, że wiem wszystko o życiu kandydata, o jego sprawach intymnych. W teorii pracy operacyjnej spotkania w kawiarni były zabronione. W praktyce często z nich korzystaliśmy. Pamiętam, jak umówiłem się z moim agentem w "Nowym Świecie". To były wczesne godziny przedpołudniowe. Przy stoliku w końcu sali siedział mój kolega z wydziału i robił to samo co ja - przepytywał własnego agenta. Kiedy wróciłem do Komendy, szef wezwał mnie do siebie. - Ty idioto - wrzeszczał. - Nie masz się gdzie spotykać?

Okazało się, że tamten kolega wrócił wcześniej i doniósł na mnie do szefa. Bał się, żebym ja tego nie zrobił przed nim.

Adam G.:

Pewien krytyk literacki mieszkał w tej samej dzielnicy co niemiecka dziennikarka, znana z telewizji, R.M. Obydwoje wychodzili na spacer z psem. Mijali się. Czasem rozmawiali. Zadzwoniłem do tego krytyka. Zgodził się na rozmowę. Każdy się zgadzał, ale on bardzo chętnie. Zgodził się donosić na R.M., mimo że nic mu nie groziło, ja nic wcześniej na niego nie miałem. Nie mogłem go nawet szantażować.

Niektórzy ludzie rodzą się donosicielami. Donosicielstwo w nich dojrzewa, aż w końcu zjawia się oficer SB, który jest wybawieniem dla donosiciela, spełnieniem jego potrzeby donoszenia. Ja jednak nigdy nie miałem zaufania do agentów. Taki dziś kapuje jednego, a jutro może donosić na mnie.

Nieraz agent był ważniejszy od oficera. Chociażby taki redaktor z tygodnika "Barwy". Przed redaktorem wszyscy drżeli. Nawet sekretarz Komitetu Warszawskiego. Sekretarz zapraszał redaktora na przyjęcia, żeby się do niego zbliżyć i być mniej narażonym na donosy. Ale sekretarz nie mógł wiedzieć, że agent nie ma przyjaciół. Agent cały czas pracuje. Z tego żyje. Dlatego redaktor najbardziej lubił mówić i pisać raporty na sekretarza, aż musieliśmy go strofować, bo przesadzał, opisując pewne seksualne skłonności sekretarza.

Agent zwykle nie pełnił żadnej kierowniczej funkcji w swojej jednostce, w instytucji, w której pracował. Były rzecz jasna wyjątki, ale przeważnie agenci byli najwyżej wicedyrektorami, wicekierownikami, wiceprzewodniczącymi. Tajny współpracownik najpierw zdawał ustne sprawozdanie, a potem spisywał to w obecności oficera. Oficer dopisywał później nagłówek "doniesienie", żeby to nie działało deprymująco na donosiciela. Dopisywał również pseudonim, nazwę lokalu konspiracyjnego, datę, godzinę odebrania meldunku. Nas, prowadzących agentów, obowiązywał ścisły rewir. Jeśli chciałem pozyskać osobę, która pracowała już dla kogoś innego, naczelnik delikatnie mówił: zostaw go. Informacje od takiego agenta mogłem ewentualnie uzyskać poprzez pracownika, który go prowadził. Inaczej nie było możliwości.

Praca operacyjna była prowadzona także wśród więźniów. Agentów najczęściej pozyskiwało się spośród osadzonych, na przykład w zamian za skrócenie odsiadki, wymazanie winy, albo za wszystko razem plus jeszcze korzyści majątkowe, jeśli sprawa była poważna i agent rokował nadzieje na przyszłość.

Najtrudniejsze było zawsze pierwsze zdanie. I dla pracownika i dla agenta. Nieraz, mimo wielomiesięcznego szkolenia już po pierwszej akcji wiedzieliśmy, że z człowieka nic nie będzie. Agenturę trzeba mieć we krwi.

Moja pierwsza akcja zakończyła się pełnym sukcesem. Z okazji dziesiątej rocznicy Października opozycyjne grupy na Uniwersytecie Warszawskim zorganizowały spotkanie z Leszkiem Kołakowskim. Spotkanie miało się odbyć na Wydziale Historii. Było za późno na wysłanie któregoś z doświadczonych agentów-studentów.

Wysłano więc pięciu funkcjonariuszy. Między innymi mnie, ponieważ wtedy jeszcze byłem studentem matematyki, a jednocześnie od niedawna pracownikiem etatowym Służby Bezpieczeństwa. Do sali miałem wejść sam. W bramce stali organizatorzy: Adam Michnik, Janek Lityński i mój bliski kolega Jurek, który nie miał pojęcia o mojej pracy w SB. Wpuszczali za okazaniem legitymacji studenckiej albo pracownika UW. Ja miałem broń z przodu za pasem. W wewnętrznej kieszeni marynarki minifon z mikrofonem przyczepionym do krawata. Kiedy zbliżyłem się do wejścia podniosłem przed siebie teczkę, tak trochę do góry, żeby zasłaniała pistolet. Było dość tłoczno. Udawałem, że się przepycham. Zawołałem do kolegi: cześć, Jerzy. Wdałem się z nim w krótką rozmowę. Powiedział, że teraz nie ma czasu, że możemy pogadać po spotkaniu. Reszta stojących na bramce spojrzała w moją stronę, ale widzieli, że rozmawiam z Jurkiem, więc dali mi spokój. Gdy znalazłem się w środku, czułem, jak pot leci mi po plecach i dalej po nogach aż do skarpet. Byłem cały mokry, chociaż w środku panował jeszcze chłód. Przeszedłem na tył sali. Usiadłem na parapecie okna, nie dlatego, że chciałem sobie usiąść, tylko dlatego, że nie mogłem ustać. Nogi mi się trzęsły. Bałem się, że ktoś zauważy. Włączyłem mikrofon, chociaż jeszcze nie pojawił się Kołakowski. Jak wszedł, to zebrałem siły i ruszyłem do przodu. Wiedziałem, że z tak daleka jakość nagrania będzie zła. Krok po kroku przesuwałem się w kierunku mówcy, aż znalazłem się w pierwszym rzędzie. Spotkanie trwało dwie, może trzy godziny, a może dłużej. Nie wiem, bo straciłem orientację w czasie. Nie wiem też, jak znalazłem się w wozie po spotkaniu. Ostatnie metry to już koledzy mnie nieśli na rękach. Przed kościołem wizytek stał cywilny radiowóz. Pojechaliśmy szybko do szefa bezpieki, pułkownika Sławińskiego. Dopiero po kilku dniach dowiedziałem się, jaką wartość miały te nagrania. Zebrany przeze mnie materiał miał służyć wyrzuceniu Kołakowskiego z partii. Kopię nagrania kazano mi zniszczyć. Nie zrobiłem tego, bo nigdy nie niszczyłem dokumentów. Wszystko się jeszcze może w życiu przydać.

Kiedy pracowałem na informacji, codziennie spływały do mnie materiały agenturalne: donosy, dokumenty, korespondencja, nasłuchy rozgłośni zachodnich. Sporządzałem informację zbiorczą. Sekretarki za każdym razem przynosiły mi formularz pierwszej strony informacji. To była kartka papieru maszynowego formatu A-4. Kartka była opatrzona winietą, czyli listą osób, którym miałem dostarczyć informację. Kolejność była ustalona. Najpierw członkowie biura politycznego, potem sekretarz KC, dalej najważniejsi ludzie w MSW. Uszeregowanie nazwisk i odstępy między nimi odzwierciedlały prawdziwą hierarchię władzy. Można powiedzieć, że była to lista rankingowa, względnie stała, ale zmieniająca się po jakichś zawirowaniach społecznych. Zmiany najczęściej dotyczyły tych na dole.

WINIETA Z 1974 ROKU

Otrzymują: Tow. Gierek, Tow. Jabłoński, Tow. Jaroszewicz, Tow. Babiuch, Tow. Grudzień, Tow. Jagielski, Tow. Jaruzelski, Tow. Kania, Tow. Kępa, Tow. Kowalczyk, Tow. Kruczek, Tow. Olszowski, Tow. Szydlak, Tow. Tejchma, Tow. Barcikowski, Tow. Łukaszewicz, Tow. Wrzaszczyk, Tow. Frelek, Tow. Karkoszka, Tow. Pińkowski, Tow. Werblan, Tow. Żandarowski, Tow. Kurowski, Tow. Zieliński, Tow. Janicki, Tow. Milewski, Tow. Stachura, Tow. Zaczkowski, Tow. Pożoga, Tow. Słowikowski, Tow. Kwiatkowski, Tow. Chomętowski. Do wiadomości: Tow. Gołębiowski.

WINIETA Z 1978 ROKU

Otrzymują: Tow. Gierek, Tow. Babiuch, Tow. Grudzień, Tow. Jabłoński, Tow. Jagielski, Tow. Jaroszewicz, Tow. Jaruzelski, Tow. Kania, Tow. Kępa, Tow. Kowalczyk, Tow. Kruczek, Tow. Olszowski, Tow. Szydlak, Tow. Tejchma, Tow. Barcikowski, Tow. Łukaszewicz, Tow. Wrzaszczyk, Tow. Frelek, Tow. Karkoszka, Tow. Pińkowski, Tow. Werblan, Tow. Żandarowski, Tow. Kurowski, Tow. Zieliński, Tow. Klimczak, Tow. Maciszewski, Tow. Palimąka, Tow. Rokoszewski, Tow. Kaliski, Tow. Janicki, Tow. Milewski, Tow. Pietrzak, Tow. Stachura, Tow. Pożoga, Tow. Słowikowski, Tow. Straszewski, Tow. Kwiatkowski, Tow. Chomętowski.

Pierwszy na liście otrzymywał informację przed dziewiątą rano. Kilku następnych pół godziny po nim, tak żeby pierwszy zdążył przeczytać, zanim następny zacznie. Ostatni cieszyli się, że w ogóle dostali. Do ostatnich informacja docierała nawet po kilku godzinach.

Na każdej winiecie czerwonym długopisem podkreślałem nazwisko adresata i godzinę dostarczenia.

Nieraz przychodzili do mojego gabinetu różni ludzie spoza listy. Chcieli wiedzieć, co się dzieje. Miałem nad nimi przewagę, bo miałem najświeższe informacje.

Raz w życiu dotknąłem tego, czego nawet nie mam odwagi nazwać. Był rok siedemdziesiąty. Uruchomiono system MOB, czyli system mobilizacji w sytuacji zagrożenia państwa. Byłem wówczas "na zagadnieniu literackim". Wręczono mi listę figurantów, których należało zatrzymać, aresztować, internować lub zlikwidować, w tej ostatniej grupie były tylko dwa nazwiska: Stefan Kisielewski i Paweł Jasienica. Miałem się ustosunkować do tej listy. Oddałem dokument bez zmian. Nikogo nie dodałem, ale i nikogo nie wyłączyłem. Wtedy pierwszy raz zetknąłem się ze słowem internowanie. Listy kwalifikacyjne przygotowywał Inspektorat działający przy kierownictwie Służby Bezpieczeństwa. Oficjalnie Inspektorat zajmował się sprawami organizacyjnymi, zabezpieczaniem imprez, a nieoficjalnie przygotowywał MOB, rozpracowywał pracowników SB. Zastępował dawny Departament X. Czasem jak jakiś towarzysz miał kłopoty osobiste, rodzinne, to z nim rozmawiali w Inspektoracie. Do Inspektoratu wzywano również żony, żeby im przypomnieć, jaką mają pełnić funkcję w rodzinie i że nie wolno im rozprawiać o mężu.

Mirosław B.:

Praca oficera operacyjnego to nie to samo, co praca oficera śledczego, który zza biurka rozpracowywał człowieka. Ja obcowałem z ludźmi na zasadzie większej lub mniejszej wolności.

Czasami trzeba było iść na materiał kompromitujący. Szczególnie jak miało się do czynienia z grupą hermetycznie zamkniętą bez możliwości normalnego dotarcia do niej. Jeden raz musiałem wykorzystać szantaż. To było środowisko artystyczne, dałem człowiekowi do zrozumienia, że dużo wiem o jego związkach homoseksualnych. On miał normalna rodzinę. Wystraszył się i podpisał zobowiązanie.

Czasem wymieniałem informacje z Kontrrazwiedką. Taka wymiana dokonywała się na poziomie szefa jednostki terenowej SB, komendanta lub jego zastępcy. Nigdy niżej.

Pion "C" - archiwum było usystematyzowane personalnie i tematycznie. Przy MSW nazywało się to Biuro "C", a przy komendach wojewódzkich - Wydziały "C". W trakcie pracy z agentem jego teczkę miał oficer. Po zakończeniu współpracy teczka była archiwizowana.

W pionie "C" było kilka działów:

1. Kartoteka byłych pracowników.

2. Informacje o ludziach, którymi się interesowała SB.

Na przykład osoby, które miały dostęp do spraw tajnych, pracownicy zakładów zbrojeniowych.

3. Kartoteka tajnych agentów. Te materiały były tajne, specjalnego znaczenia.

4. Komórka analityczna - kwalifikująca, które materiały mają być zniszczone, a które dalej przechowywane w archiwum.

5. Komórka techniczna.

Pracownik mógł sobie zastrzec, by materiały archiwalne spraw przez niego prowadzonych były obłożone tajemnicą. Każdy kto chciał z tych materiałów skorzystać, musiał się porozumieć z właściwym oficerem. Biuro "C" pełniło rolę łącznika pomiędzy wszystkimi wydziałami i pracownikami.

Adam G.:

Tylko raz chciała mnie zwerbować Kontrrazwiedka. Zaczęło się w Legionowie, w szkole. Poznałem jednego kolegę. Miał na imię Boria. Rodziców Rosjanie wywieźli do Kazachstanu. Tam zginęli. On trafił do domu dziecka, a następnie do radzieckich kadetów. Że jest Polakiem dowiedział się od nauczyciela historii. Odszukał rodzinę. Jeden stryj był przeorem o.o. Jezuitów w Warszawie, drugi mieszkał w Belgii. W pięćdziesiątym ósmym Boria przyjechał do Polski z wycieczką. Miał na sobie mundur kadeta. Stryj sprezentował mu modne cywilne ubranie i namawiał, by zamieszkał w Polsce. Boria nie chciał. Kiedy wrócił do Związku Radzieckiego, uznano go za bikiniarza, z racji tego modnego ubrania. Miał nawet kłopoty z KGB. Chyba wtedy wkroczyli. Następnym razem Boria przybył do Polski potajemnie. W Sokółce, w województwie białostockim spreparowano mu metrykę urodzenia.

W Legionowie wyglądał na szmaciarza. Dopiero jak się z nim porozmawiało, wykazywał inteligencję. Zauważyłem, że się do mnie za bardzo klei. Wszystkim się dzieli, o nic nie obraża. Facet bez ambicji - typowy agent. W SB pracował "na zagadnieniu" mniejszości narodowych. Przyszły lata naszych bliższych kontaktów, wódeczka, rozmowy. Kiedyś niby niechcący poznał mnie z radzieckim generałem. Generał był miły, uśmiechał się, mówił jak każdy Polak po polsku, znał lepiej ode mnie naszą literaturę. Potem Boria wciągnął mnie do Klubu Podróży Radiowych, zorganizowanego przy Radiu Moskwa. Należeli do tego klubu różni ludzie. Z MSW, z KC, a nawet kierowcy PKS - jako dobry materiał na agentów.

W czasie strajków sierpniowych do naszego klubu przyjeżdżali różni prelegenci radzieccy. Mieliśmy spotkania w TPPR. Na jednym z takich spotkań spytałem generała, który jeszcze w czterdziestym piątym wyzwalał Polskę, czy KPZR zamierza jakoś wykorzystać polskie doświadczenia z ostatnich miesięcy. Po spotkaniu obstąpili mnie ci z delegacji radzieckiej. Boria był z nimi. Powiedział, że jestem zaproszony na kameralne spotkanie do ambasady. Poszedłem. Była wódka, dużo wódki. Ktoś do mnie podszedł, przedstawił się jako attache wojskowy ambasady i wprosił się do mnie do domu na rozmowę. Przyszedł. Rozmawialiśmy właściwie o niczym. On wiedział, że ja jestem fachowcem od werbunku i ja wiedziałem, że on, jeśli wyczuje podatny grunt, przystąpi do werbowania. Zaprosił mnie do ambasady. Znów rozmawialiśmy. Wypytywał o stosunki w MSW. Mówiłem jakieś ble, ble. Jeszcze kilka razy po mnie posłali i dali spokój. Zrozumieli, że nie chcę dobrowolnie współpracować, a do groźby się nie posunęli.

Józef Z.:

KGB miał wydzielony korytarz w naszym budynku przy Rakowieckiej. Najstarszy rangą pracownik był w stopniu generała. Reszta pułkownicy. Codziennie rano dyżurujący oficer radziecki był informowany poza wszelką kolejnością o tym, co się dzieje w kraju. Zwyczajem oficerów radzieckich było przychodzenie "na herbatkę" do naczelników poszczególnych wydziałów. Rosjanie mogli wchodzić wszędzie, a w korytarz KGB wchodziło się tylko na hasło. Dojście do KGB mieli jedynie wyznaczeni polscy wysocy oficerowie.

Adam G.:

Zgnoić przeciwnika było lepiej niż go zabić. Zamordowany mógł stać się męczennikiem. Zgnojony był już nieszkodliwy. Jak się nie udawało zgnoić - wtedy się zabijało.

Krzysztof P.:

Mój serdeczny kolega przez dwa lata był przygotowywany do pracy we Francji. Wyjechał tam jako repatriant. Po dwóch latach miał rozpocząć pracę wywiadowczą. I właśnie wtedy dowiaduję się, że zginął. Najpierw wykrył go kontrwywiad francuski. Zaczął sypać. Wtedy do akcji przystąpili nasi. Został zlikwidowany.

Józef W.:

Przy Departamencie I istniała zupełnie szczególna służba. Nazywaliśmy ją grupą likwidacyjną. Byli to w wyjątkowo konspiracyjny sposób szkoleni ludzie, wykonujący zadania specjalne. Przeważnie likwidowali niewygodnych świadków, agentów, co do których mieliśmy pewność, że poszli na współpracę z obcym wywiadem, wreszcie zwykłych szpiegów, których dla dobra interesów PRL należało zlikwidować. Nikt poza kierownictwem resortu nie wiedział, ilu członków liczy grupa likwidacyjna. Nie wiadomo było, kto do niej należy. Mógł to być każdy z nas, pracujący na swoim, przydzielonym odcinku, a tylko w razie konieczności oddelegowany do wykonania rozkazu likwidacyjnego.

O grupie nie mówiło się głośno. Jak ktoś powiedział za głośno - wylatywał z pracy. Grupa likwidacyjna była tematem tabu. W Ministerstwie nie było nic bardziej tajnego. Chociaż była jeszcze jedna super tajna komórka: grupa likwidacyjna dla członków grupy likwidacyjnej. Jak w mafii: zabiłeś, znaczy wiesz zbyt dużo. Do dziś nie wyjaśniono wielu zagadkowych śmierci pracowników Departamentu I.

SB zawsze było na usługach pewnej kliki w partii. Za moich czasów służyło grupie Moczara. Mnie to odpowiadało, bo on nie był ani z Żydami, ani z Sowietami. Jako człowieka zawsze jednakowo traktowałem Żyda, Niemca, Francuza czy Rosjanina. Ale w polityce zawsze będę przeciwko Żydom, bo oni chcą rządzić każdym narodem. Tego nie można głośno powiedzieć, bo zaraz krzykną: antysemita.

Gdybym się urodził w innych czasach, albo w innej rodzinie, pewnie byłbym dobrym naukowcem, matematykiem. A może polonistą. Może pisałbym książki. Byłem jednakowo uzdolniony do przedmiotów humanistycznych i ścisłych. Moja inteligencja stała się moim przekleństwem. Była zbyt surowa, nieociosana, żeby zajść wyżej, ale wystarczała do tego, żeby sobie radzić w życiu. Byłem za mądry żeby zostać na wsi, orać ziemię i biedować jak ojciec, a za głupi na wejście w ten inny, lepszy świat otwartą furtką. Gdyby nie SB, pewnie do dziś gniłbym w Łapach, albo gdzieś w tamtych okolicach. A ja chciałem żyć.

Kilka razy musiałem walczyć, żeby się utrzymać na pewnym poziomie. Nie w sensie materialnym. Na pieniądzach nigdy mi bardzo nie zależało. Musiałem walczyć, aby nie dać się strącić w dołek, poniżej tego, co już osiągnąłem. Taka wspinaczka jak po kruchej drabinie. Szczebel się zarwie i spadasz. Albo jak ktoś ją kopnie i drabina się chwieje, a ty razem z nią.

Imponowało mi, że dla rodziny stałem się autorytetem, że mnie pytają o zdanie. Czułem się wyróżniony, z drugiej strony coraz bardziej oddalałem się od rodziny. Widziałem jak ojciec się gnie pod naporem urzędniczych nakazów i kościelnych przykazań. W końcu zrezygnował, zasklepił się. Tak jakoś się zmniejszył, skurczył. Nie mógł mi imponować, wzbudzał raczej litość. Cala ta moja kariera była na zasadzie: ja wam pokażę. Chciałem pokazać, że stać mnie na to, by być kimś ważnym. Mogłem załatwić wszystko. Nie mogłem chcieć więcej.

Przejmowałem literatów i balem się wielkości zadania. Miałem się zmierzyć z ludźmi, których nazwiska znalem z lektur szkolnych, a twarze z telewizji. Miałem z nimi rozmawiać, rozpracowywać, pozyskiwać. Obawiałem się, że ta rola mnie przerasta. Literaturę poznawałem od tyłu: kto z kim, kiedy, gdzie, dlaczego. Odruch czytania wyrobiłem sobie później. To jest zasługą pracy w SB, że teraz sięgam po gazetę, książkę. W SB dojrzałem intelektualnie i politycznie. Do swoich zadań podchodziłem jak do krzyżówek, które miałem rozwiązać.

Po zabójstwie księdza Popiełuszki przystąpiłem do spowiedzi. Wyznałem, że chcę zabić jakiegoś esbeka. Śmierć za śmierć. Ksiądz mnie zapytał: synu, czy ty nie potrzebujesz pomocy psychiatrycznej?

To nie przypadek, że w SB i wśród kleru jest najwięcej osób pochodzenia chłopskiego. Po prostu były dwie szybkie drogi, żeby się wydostać z tego chłopskiego dołka: przez SB i stan kapłański. Dla mnie nie ma różnicy między tą pierwszą a drugą służbą. Służy się tylko innemu Bogu.

Kazimierz M.:

Po skończeniu szkoły oficerskiej pracowałem w pionie inteligencji. Mówiąc inaczej "robiłem po dziennikarzach". Chciałem pozyskać kiedyś znakomitego dziennikarza H.K. Zaproponowałem spotkanie w kawiarni. Odpowiedział:

- Jeśli mamy się spotkać, to tylko w komendzie.

/ tu mnie zaskoczył. Umówionego dnia czekałem na niego w biurze przepustek. Wprowadziłem go bez przepustki.

- Tu jest pana pokój - powiedział H.K., rozejrzał się i usiadł bez pytania. - Domyślam się, że chce pan ze mną porozmawiać w cztery oczy. Pan zamówi kawę.

Nawet sekretarki nie wpuściłem. Sam przyniosłem kawę.

- Proszę mi dać papier i maszynę do pisania - mówił dalej H.K. rozkazującym tonem.

Napisał długi elaborat, opisując zażydzenie redakcji. To był rok sześćdziesiąty szósty.

Pod tym kątem tak, ale na więcej niech pan nie liczy - zakończył nasze spotkanie H.K., i wyszedł bez pytania.

Myślałem, że z tego będzie premia. Pokazałem tekst naczelnikowi, a ten wpadł w osłupienie. Potem mnie obsztorcował i kazał tekst zniszczyć, w ogóle zatrzeć po nim ślady. Nie zniszczyłem. Włożyłem go do swojej szafy. Przyszedł rok sześćdziesiąty ósmy i wtedy im się przypomniało. Obiecywali premię, bylebym tylko dostarczył tamten donos. Skierowali go prosto do Moczara, a ja dostałem trzy tysiące nagrody.

Cala moja praca "na zagadnieniu dziennikarskim" sprowadzała się do dokładnej penetracji środowiska i pozyskiwania agentów. Musiałem mieć spis wszystkich pracowników redakcji, którą się zajmowałem. Od sprzątaczki do naczelnego. Wypisywałem na każdego "piętnastki". Wiedziałem wcześniej, kto ma wyjechać za granicę (to naczelny musiał ze mną konsultować), kto gdzie mieszka, z kim mieszka, kto kogo odwiedza. Musiałem wiedzieć, jakie słabości mają ludzie przeze mnie obserwowani. Modliłem się zawsze o jak największą liczbę homoseksualistów, lesbijek i w ogóle zboczonych, bo tacy zwykle najszybciej dawali się namówić na współpracę.

W jednej z redakcji, co była "pode mną", w noworocznym przemówieniu Gomułki zdarzył się błąd. Napisano mniej więcej tak: "Życzymy dalszych sukcesów w gospodrace". Sprawą zainteresował się nawet Komitet Centralny. Uznano to za sabotaż. Kazali mi znaleźć winnego. Zwaliłem na zwykły błąd linotypisty. Lepiej, pomyślałem, niech jeden poleci ze stanowiska, niż cała redakcja, a naczelny do więzienia. Potem jeszcze długo naczelny dostawał telefony od swoich kolegów: "niezły numer zrobiłeś". A on cały czas drżał o własną skórę i nie w głowie mu było bohaterstwo.

Adam G.:

Miałem praktykę z przesłuchania, bo uczono nas wszystkiego. Przesłuchanie prowadził Czesiek S. Przesłuchiwanym był student. Fotografował dla kościoła pielgrzymkę do Częstochowy. SB tajnie go zdjęła. Chłopak się załamał. Opowiadał nawet o swojej spowiedzi. Podpisałby wszystko, cokolwiek by mu wtedy kazano. Nic dziwnego. Jak przejechał przez jedną, potem druga bramę Pałacu Mostowskich, to wystarczyło, aby myśleć, że to już ostatnia droga. W pewnym momencie S. wyszedł. Zostałem z tym chłopakiem sam. Powiedziałem mu: proszę pana, ale tajemnicy spowiedzi to już pan nie musi zdradzać.

I wtedy zobaczyłem nagłą przemianę w tym człowieku. S. wrócił i zaczął od początku, a chłopak na te same pytania tym razem: a co to pana obchodzi, to moja sprawa, byłem na pielgrzymce, nic więcej nie mam do powiedzenia.

Tak już do końca przesłuchania. Puścili go. Wyszedł uśmiechnięty, a S. jakoś dziwnie na mnie popatrzył. Zrobiłem mu niezły numer.

 

 

Józef Z.:

Pochodzenie miałem niezłe. Ojciec przedwojenny kolejarz, matka zawsze przy mężu. Szkołę powszechną skończyłem za okupacji w małym podwarszawskim miasteczku.

Po wojnie, w czterdziestym piątym wyjechałem na północ, do miasta O. Znajomy rodziców pracował w O. Strzegł lasów przed kłusownikami. Zatrudnił mnie jako wartownika. Praca była nudna, oglądałem się za inną, ciekawszą.

Nawiązałem kontakt z ZWM. Koledzy z organizacji zaproponowali robotę w Urzędzie Bezpieczeństwa. Czułem, że to jest właśnie to, o co chodzi. Przewodniczący organizacji (pamiętam, że latem chodził w damskim futrze karakułowym) zaprowadził mnie do szefa powiatowego urzędu bezpieczeństwa publicznego. Rozmowa była krótka:

- Skąd pochodzicie?

- Spod Warszawy.

- Ile macie lat?

- Osiemnaście.

- To dobrze, trzeba nam ludzi młodych i odważnych. Co was skłania do pracy u nas?

- To jest potrzebna służba, walczy się z wrogiem zewnętrznym i wewnętrznym.

Odpowiedź miałem już z góry przygotowaną. Tak kazali mówić koledzy z ZWM. Starszych ode mnie chłopaków, którzy przyjechali z Jarosławia, nie zatwierdzono, bo na pytanie dlaczego chcą wstąpić do UB odpowiedzieli, że nie mają za co żyć.

Mnie przyjęto. Dostałem blachę - taki rodzaj legitymacji z wypisaną na maszynie nazwą: Powiatowy Urząd Bezpieczeństwa Publicznego w O. Razem z blachą dostałem przydział na mieszkanie. Dwa pokoje z kuchnią. Mieszkanko niczego sobie, tylko zaniedbane, rozkradzione. Wziąłem do pomocy czterech Niemców. Żeby im się lepiej pracowało, pilnowałem ich z automatem.

Byłem jednym z młodszych chłopaków zwerbowanych przez UB. Akcja werbunkowa była prowadzona we wszystkich miastach powiatowych. Na szeregowych funkcjonariuszy werbowano młodych ludzi od siedemnastego do trzydziestego piątego roku życia. Droga najczęściej wiodła przez ZWM. Niektórzy po roku, dwóch, zdobywali odpowiedzialne stanowiska. Przeważnie ci najbardziej bezwzględni, albo umiejętnie liżący dupę przełożonym. Kierowano ich do szkół przy komendach wojewódzkich. Wracali w stopniu porucznika do swoich macierzystych jednostek.

Mój znajomy wrócił do O. po szkole. Swoje pierwsze przesłuchanie ćwiczył na kocie. Posadził kota na krześle i zadawał jakieś pytania. Kot mu uciekł. Dogonił go, ale kot go ugryzł w rękę. Wtedy mój znajomy wyciągnął pistolet i zastrzelił zwierzaka. Powiedział, że tak należy postępować z wrogiem.

Wierzyłem w to, co nam mówili na szkoleniach. Wróg mógł się wkradać w nasze szeregi, wróg chciał by wrócił dawny, burżuazyjny ustrój. Za wszelką cenę trzeba mu było w tym przeszkodzić.

Jesienią czterdziestego piątego rozpoczęliśmy akcję wysiedlania Niemców. Milicja otrzymała zadanie, żeby wszystkich Niemców pakować na wozy wojskowe i zbierać na stacji w O. Rozdział był taki: kobiety do wagonów osobowych, mężczyźni do towarowych. Radzieccy żołnierze stanowili eskortę. My - Urząd Bezpieczeństwa - obstawialiśmy rampę kolejową.

Niemcy na stację przyjeżdżali już zupełnie pozbawieni majątku. Ostatni szaber odbywał się na rampie. Zabierano wszystko, pozostawiając ubranie, które mieli na sobie. Czasem nawet co wartościowsze rzeczy ściągano przed wejściem do wagonu. Nad całością czuwał starosta. Chodził z pistoletem na wierzchu. Od czasu do czasu wyjmował go zza pasa i podrzucał jak kowboj.

W czterdziestym szóstym otworzono w O. gimnazjum z jedną klasą dla pracujących. Zapisałem się. W mojej klasie byli tylko pracownicy Urzędu Bezpieczeństwa i kilku dyrektorów przedsiębiorstw. Jak się człowiek nie nauczył - wyciągał pistolet, kładł na ławkę, to wtedy nauczyciel wiedział, że nie ma co pytać. Maturę zdałem bez problemów.

Po maturze dostałem cichy cynk od szefa, że mnie szykują na studia. Nie do jakiejś resortowej szkoły w województwie, ale na normalne studia do Warszawy. Jak na warunki resortowe już byłem człowiekiem wykształconym, z maturą. Studia były następnym szczeblem. Otwierały przede mną karierę. Do wyboru były dwa kierunki: prawo i handel zagraniczny. Wybrałem handel.

Na moim roku studiowało wielu funkcjonariuszy UB, ale nikt o sobie nie wiedział. Byliśmy dobrze zakonspirowani. Jeszcze przed studiami powiedziano mi, że na razie mam spokój. Jak będę potrzebny, sami się zgłoszą. Już po studiach ze zdziwieniem poznawałem po raz drugi swoich kolegów z roku, z grupy. Spotykaliśmy się na korytarzach przy Rakowieckiej, w Centrali. Pytaliśmy się nawzajem:

- To co, ty też?

- Tak, a ty?

- No jak widzisz.

Idąc na studia nie byłem przeszkolony wywiadowcza. To mnie uchroniło przed dodatkową pracą. Miałem się tylko uczyć. Penetracja środowiska studenckiego szkoły nie miała sensu. U nas studiowali tylko pracownicy kadrowi resortu, agenci, albo ludzie dokładnie sprawdzeni, co do których też miało się plany na przyszłość. Jednym słowem, była to nasza szkoła. Kto ją skończył, to już był w życiu ustawiony. 

Józef Z.:

Po studiach awansowano mnie na kapitana. Wielu kolegów z mojego roku zaczęło pracować w bezpiece dopiero po studiach. Przechodzili szkolenia. Ja się wybroniłem przed szkołą. Miałem już za sobą kilkuletnią praktykę i tytuł: wykwalifikowany pracownik handlu zagranicznego.

Skierowano mnie do pracy w jednej z ważniejszych central handlu zagranicznego. Kierowanie odbywało się zawsze poprzez departament kadr Ministerstwa Handlu Zagranicznego. Tak było zawsze po linii handlowej, jak moja. Od samego powstania kadry MHZ były obsadzone przez tak zwaną drugą linię, czyli oficerów SB biorących tylko pensję w MHZ. Druga linia w każdej chwili mogła stać się pierwszą, jeśli sytuacja w kraju tego wymagała. Ja brałem pensję w MHZ i wyrównanie do pensji oficera na Rakowieckiej. Dochodziły jeszcze jakieś premie z centrali handlowej, prowizje i różne zyski. W sumie pieniędzy było dość.

Już idąc na studia wiedziałem, że szykują mnie do "jedynki", czyli do wywiadu. Centrala handlu zagranicznego to była jedynie instytucja przykrycia. Oficerów "jedynki" przygotowywano do wyjazdów zagranicznych. Praca operacyjna za granicą to była istota roboty wywiadowczej. Ale nie wszyscy wyjeżdżali. Kierownictwo Departamentu I patrzyło niechętnie na tak zwanych "aktywistów". Przeciętność była najmilej widziana. Wszystko powyżej przeciętności było podejrzane i należało się tego obawiać. Jeżeli aktywista był nadgorliwcem, to go przesyłano do pionu informacyjnego, czyli na tak zwane "zesłanie". "Zesłanie" blokowało dłuższy zagraniczny wyjazd. Pracownicy wydziału informacyjnego mogli od czasu do czasu, zwykle raz na dziesięć lat, wyjechać za granicę w ramach pomocy administracyjnej do konkretnej ambasady. Takie wyjazdy nazywaliśmy "wykopkami". "Wykopki" nigdy nie były dłuższe niż trzy miesiące. Kiedyś, na początku lat siedemdziesiątych, na zebraniu organizacji partyjnej I Departamentu wiceminister Milewski otrzymał pytanie od kobiet pracujących w pionie informacyjnym (było ich około sześćdziesięciu), czy są dla kobiet możliwości wyjazdu na wykopki. Milewski się zamyślił i odpowiedział:

- Na razie nie ma możliwości, ale napiszcie raporty, to się wam przydzieli po pięć, dziesięć dolarów na zakupy.

Żadna nie napisała.

W Departamencie I były wydziały. Wydziały dzieliły się na sekcje. Struktura wyglądała następująco:

Wydział I - szkoleniowy

Naczelnikiem był najdłużej generał Jan Slowikowski, przedtem pracownik rezydentury w Stanach. O Słowikowskim mówiło się, że jest najzdolniejszym, najinteligentniejszym pracownikiem "jedynki", bo nie mając matury został magistrem. 

Zespoły wydziału I:

1. Zespół kserografów - podlegał bezpośrednio naczelnikowi. Śmialiśmy się z tego zespołu, bo składał się z czterech pułkowników przyjętych w czterdziestym piątym do UB. Na placówkach dyplomatycznych pracowali jako szyfranci. Ich praca na kserografach polegała na odbijaniu, powielaniu, praca bezmyślna, mechaniczna. Żaden zespół ani wydział nie miał tak wysokiego średniego stopnia - pułkownik.

2. Sekcja maszynistek.

3. Sekcja przygotowania materiałów do szkolenia.

4. Sekcja lektoratu (Słowikowski zatwierdzał angielskie teksty nie znając angielskiego, ani zresztą żadnego innego obcego języka).

W sumie w Wydziale I pracowało około piętnastu, dwudziestu osób.

Wydział II - wywiad niemiecki

Słynna w naszych kręgach stała się "afera bydgoska". Pracownicy Wydziału II Komendy Wojewódzkiej w Bydgoszczy podjęli w połowie lat siedemdziesiątych grę operacyjną z agentem niemieckim. Prowadzili agenta tak nieudolnie, że ten, wypuszczony do Niemiec, przywiózł wyjątkowo dezinformujące materiały. W Centrali łapano się za głowy ze zdziwienia. Kilka osób w Bydgoszczy poleciało ze stanowisk. Tłumaczyli się, że chcieli do departamentu przekazać już gotowe materiały.

Wydział III - kontrwywiadowcze zabezpieczenie polskich placówek dyplomatycznych za granicą

To był mój wydział. Pracowałem w nim od początku. Pracownicy "trójki" byli najlepiej, najwszechstronniej wyszkoleni. Znali dogłębnie tajemnice wywiadu i zagadnienia kontrwywiadu. Po praktyce w kraju wyjeżdżali na placówkę za granicę. Ale nigdy nie zostawali rezydentami. Najwyżej radcami handlowymi, albo attachees handlowymi ambasady. Rezydentem w każdej placówce był , najczęściej pierwszy sekretarz ambasady. Zadaniem Wydziału III była również kontrola przestrzegania tajemnicy państwowej i służbowej przez inne wydziały Departamentu L

Oficerowie Wydziału III wyjeżdżali za granicę na cztery do pięciu lat. Z góry wiadomo było, że w danym kraju jesteśmy namierzeni. Trwała wojna nerwów, bo wiedzieliśmy, że jesteśmy obserwowani i oni zdawali sobie sprawę, że my wiemy. Dochodziło do zabawnych sytuacji. Nowy rezydent w Londynie po dwóch tygodniach urzędowania został wezwany do Foreign Office, gdzie powiedziano mu wprost:

- Panie Mieczysławie S., dobrze wiemy kim pan jest. Znamy pana zadania, więc jeśli chce pan z nami żyć w zgodzie, to musi pan siedzieć cicho i nie zajmować naszej uwagi. Współpraca z pana poprzednikiem układała się dobrze, bezkolizyjnie. On wypełniał swoje zadania, my swoje. Nie naruszono statusu paszportu dyplomatycznego. Chcemy, żeby z panem było tak samo.

No i przez pięć lat Mietek miał spokój. Aż Milewski się wkurwił, bo Miecio zamiast pracować przysyłał zdezaktualizowane wycinki prasowe, a my gazety z Anglii mieliśmy kilka godzin po ich wydrukowaniu.

Gorzej trafił Staszek B. Stary pracownik. W UB od czterdziestego piątego. Zanim wysłano go na rezydenta do Szwajcarii, pracował jako osoba towarzysząca kurierowi. Jeździł z wizytacją do polskich placówek dyplomatycznych. Używał różnych nazwisk i różnych paszportów. Każdy kraj jest uczulony na osoby towarzyszące i na ich kurierów. Staszek wyjechał do Berna, a po tygodniu został wezwany do szwajcarskiego MSZ, gdzie mu zadano następujące pytanie:

- Szanowny panie pierwszy sekretarzu ambasady, jak się pan właściwie nazywa, bo w Szwecji był pan Bolesławskim, w Brukseli towarzyszył pan kurierowi jako Bogusławski, a do Anglii kierowano pana jako Bozierewskiego. W związku z tym nie wiemy, kim pan jest naprawdę. Dlatego staje się pan oficjalnie persona non grata i ma pan dwa tygodnie na opuszczenie Szwajcarii.

Staszek wrócił i jeszcze miał kłopot, bo wyjeżdżając z Polski wynajął komuś mieszkanie na cztery lata.

Najbardziej rozbudowana była siatka w USA. Rezydent był w Waszyngtonie (oficjalnie I sekretarz ambasady). W konsulacie w Nowym Jorku naszym pracownikiem był radca handlowy. W większości ambasad pracownikami kadrowymi byli: zastępca konsula albo konsul generalny. W ambasadzie polskiej w USA pracowało około dwudziestu kadrowych esbeków. Ambasador wiedział dokładnie kto jest kto, ale ambasadorowie rzadko byli naszymi ludźmi. To było niepotrzebne. Byli tylko od reprezentowania, na pokaz, więc musieli wyglądać na czystych. Faktycznym przedstawicielem interesów Polski Ludowej był rezydent SB - najważniejszy człowiek w ambasadzie.

Wydział III Departamentu I nie notował większych wpadek, ale było kilka niewypałów, czyli nieudanych werbunków agenturalnych. W sześćdziesiątym szóstym uzyskaliśmy informację, że w polskim biurze radcy handlowego w Atenach pracuje jako sekretarka Greczynka. Kobieta doskonale znała język polski, bo kilka lat mieszkała w Warszawie. Oficer kadrowy z Aten (zajmował stanowisko attache handlowego) powiadomił depeszą, że Greczynka jest przygotowana do werbunku. Przez rok prowadzono z nią rozmowy wstępne, nie ujawniając o co chodzi. Podkreślano, że Polska zawsze jej pomagała, że potrafimy cenić przyjaciół i takie podobne rzeczy. Wydawało się, że rozumie o co chodzi. Wreszcie wyjechał do Grecji Jan Bisztyga - formalnie wysoki funkcjonariusz MSZ. Jako pracownik operacyjny otrzymał zadanie zwerbowania agentki. Wspólnie z kurierem i attache handlowym zawieźli ją do restauracji. Zaczęli rozmawiać. Wszyscy myśleli, że werbunek będzie formalnością. Attache przedstawił Bisztygę jako oficera MSW. Padła otwarta propozycja współpracy. Kobieta się wystraszyła, rozpłakała. Odmówiła podpisania zobowiązania. Zagroziła, że jeśli nie dadzą jej spokoju, wszystko przekaże swojemu szefowi - radcy handlowemu. To akurat nie była największa groźba, ale Greczynka mogła sypnąć swoim. Zagrożono, że jeśli treść rozmowy przekaże komukolwiek, to stanie się jej coś złego. Pracowała nadal, ale pod czujnym okiem attache. Nie stwierdzono, żeby sypała. Za to kierownictwo opieprzyło całą obsługę placówki, bo to plama dla całego departamentu. Nie dość, że werbunek się nie udał, to jeszcze ujawniono trzech pracowników.

Wydział IV - USA, Ameryka Środkowa i Południowa

Wydział V - kraje niemieckojęzyczne, Skandynawia, Benelux, Francja

Wydział V miał dwie poważne wpadki. Na początku lat siedemdziesiątych sprzątaczka ambasady francuskiej w Warszawie - Polka, nawiązała romans z kierownikiem tajnej kancelarii tej ambasady. Sprzątała po południu, jak nie było pracowników. Po sprzątaniu spotykała się z Francuzem i kochali się w jego tajnej kancelarii. Przed kimś się wygadała, że ma romans. Ktoś powiedział dalej i tak to trafiło do nas po sznureczku, bo trzeba sobie zdawać sprawę, że wszystkie nitki wiodły do nas. Jeśli o czymś nie wiedzieliśmy, to znaczy, że tego nie było.

Kontakt łóżkowy postanowiliśmy zamienić na operacyjny. Po pięciu miesiącach przygotowań spotkaliśmy się z kobietą w mieście w lokalu konspiracyjnym. Zgodziła się pełnić rolę agentki. Do lokalu zaprosiła Francuza. Przez kilka dni kochali się w dobrych warunkach, niby u koleżanki. Potem, w czasie jednego z umówionych spotkań, weszli pracownicy operacyjni i wyciągnęli zdjęcia intymne, nagrane rozmowy, westchnienia rozkoszy. Normalny szantaż - współpraca albo kompromitacja. Współpraca oznaczała wykonywanie pewnych zleceń, na przykład fotografowanie materiałów z tajnej kancelarii. Wybrał współpracę. W celu ulepszenia metody zbierania materiałów przeprowadziliśmy kilkumiesięczne szkolenie. W tym czasie para otrzymała inny lokal, z dużym łóżkiem. Lokal był zradiofonizowany.

Na początku dostawał symboliczne pieniądze. Byłby dostawał większe, ale niestety nastąpiła wpadka, bo on poza wiedzą pracowników operacyjnych zaczął fotografować dokumenty na własną rękę. Domyślaliśmy się, że chciał nas zaskoczyć, udowodnić, że jest dobrym agentem. Francuzi go namierzyli. Zrywał plomby w szafkach, robił zdjęcia i pieczętował powtórnie. Za którymś razem zostawił otwartą szafę. Przeprowadzono śledztwo. Przewieziono go do Francji. Przyznał się do wszystkiego. Wyrok - osiem lat. Był porucznikiem. Wykazał skruchę. Ujawnił metody działania wywiadu komunistycznego, dlatego dostał tak niski wyrok. Po tym wydarzeniu zaczęto zwalniać polskich pracowników z ambasad w Warszawie.

Wpadka druga: W 1985 roku do naszej ambasady w Sztokholmie zwrócił się listownie obywatel szwedzki pisząc, że posiada interesujące materiały z Głównej Kwatery NATO z Brukseli. Materiały miały dotyczyć Polski i innych krajów socjalistycznych. Rezydent po otwarciu listu nie porozumiał się z Centralą. Wydawało mu się, że informacja jest niewiarygodna. Sam zdecydował, że najlepiej będzie pokazać list szwedzkiej policji politycznej. Rezydent był pewien, że ma do czynienia z prowokacją. W liście oznaczono dokładny termin spotkania i przekazania materiałów natowskich. Gdy nadszedł termin kontaktu policja zdjęła człowieka z materiałami, o których pisał w liście. Na drugi dzień cala szwedzka prasa rozpływała się w pochwałach dla polskiej ambasady, która pomogła szwedzkim służbom specjalnym ująć groźnego szpiega, zakonspirowanego w kwaterze głównej NATO. Jak się kierownictwo dowiedziało, natychmiast wezwano rezydenta - Waldemara W. do Warszawy. Dostał dwa miesiące na uregulowanie stosunku do służby, potem został zwolniony z wilczym biletem. Nie wiem, co teraz robi. Ma przegrane życie, bo już zawsze będzie namierzony, podejrzany.

Byliśmy bardzo przewrażliwieni po sprawie inżyniera Strawy z Metalexportu - naszego agenta w RFN, który poszedł na współpracę z wywiadem niemieckim. Strawie zaczęto się przyglądać wtedy, gdy wydawał więcej pieniędzy niż zarabiał. Prowadził wystawny tryb życia. Rozpoczęto wnikliwą obserwację. Rezydenturę w RFN poproszono o dokładne ustalenie źródeł zarobkowania Strawy. Po dwuletnim rozpoznaniu wiedzieliśmy tyle, co na początku śledztwa. Nie mieliśmy żadnych dowodów, jednak kierownictwo wydało zgodę na aresztowanie. Strawę zwinięto z lotniska przed odlotem do Frankfurtu (to było takie teatralne aresztowanie, nasze kierownictwo chyba gustowało w takich zatrzymaniach publicznych, bo przecież Strawę można było łatwo zdjąć w domu, albo w ministerstwie). Po przewiezieniu na Rakowiecką przebrano go w więzienne ubranie i zostawiono samego w pokoju przesłuchań. Po kilku godzinach odegrano mu sygnał rozpoznawczy radiostacji Wolna Europa. Wtedy wszedł pracownik i zapytał: - No i co, Herr Strawa, wystarczy?

To był bluff, bo nic nie wiedzieliśmy. Ale na Strawę ten bluff wystarczył. Nerwy mu nie wytrzymały. Przyznał się do czteroletniej współpracy z wywiadem BND.

Wyrok wkrótce wykonano. Prasa podała, że został stracony, a wyglądało to tak: rano wszedł do jego celi funkcjonariusz. Skłamał, że Rada Państwa skorzystała z prawa łaski. Wyprowadził go z celi. Szli korytarzem. W którymś momencie funkcjonariusz - kat wyciągnął pistolet i strzelił mu w tył głowy.

Wydział VI - kraje demokracji ludowej w Europie i na świecie

Wydział VII - Azja, ze szczególnym uwzględnieniem Chin i Japonii

W Departamencie I pracowało około sześciuset do tysiąca osób. W całym ministerstwie przy Rakowieckiej przeciętnie dziesięć tysięcy.

Departament I był najważniejszy. Pracownicy tego departamentu to miała być doborowa kadra. Przynajmniej w założeniach. Praktyka była trochę inna. Byli ludzie inteligentni, ale byli też kompletni idioci, bez wykształcenia, bez przygotowania. Błąd w sztuce polegał na tym, że ci ludzie, często starzy zasłużeni frontowcy, pełnili odpowiedzialne funkcje. Naczelnik Wydziału IV (wywiad amerykański) - sam nieuk - nienawidził ludzi inteligentnych i wykształconych. Gdy otrzymywał korespondencję z rezydentury w USA wołał sekretarza komitetu wydziałowego, któremu ufał bezgranicznie i mówił: - Przetłumacz mi do kurwy nędzy (to był jego ulubiony zwrot) te łacińskie słowa, co ten debil wypisuje.

A tam były takie zwroty i słowa jak par excellence, sui generis, kurtuazja, gentelmen's agreement.

Jak rezydent przyjechał na urlop do Polski, radzono mu, żeby nie używał trudnych słów. Nie posłuchał, nadal pisał tak samo i został odwołany ze względów dyscyplinarnych.

Więc przede wszystkim posłuszeństwo. W Departamencie panowały stosunki feudalne. Zwykły pracownik drżał przed naczelnikiem wydziału, naczelnik przed kierownictwem departamentu, dyrektor departamentu schlebiał ministrom, a minister dbał o dysponenta politycznego, którym był sekretarz partii, mający pod sobą cały aparat ucisku czyli sprawiedliwość, milicję, wojsko, WSW i SB.

Od naczelnika wzwyż wszyscy się macali, badali swoje wpływy, skali słabych punktów przeciwnika. Specem od robienia intryg był Milewski, od 1970 roku wiceminister spraw wewnętrznych. Człowiek się nie spodziewał, a tu w którymś momencie atak i kariera przerwana. W 1974 przerwał doskonale się zapowiadającą karierę generała Oska - dyrektora I Departamentu. Akcje Oska rosły. Milewski czuł się zagrożony. Osek miał dobry start, bo go popychał Szlachcic. Osek i Szlachcic poznali się na wczasach w Bułgarii. Przypadli sobie do gustu. Ponieważ depesze od rezydentów z całego świata trafiały wprost na biurko Oska, codziennie rano przekazywał najświeższe informacje Szlachcicowi. Jak Szlachcic przestał być ministrem, to i Oska Milewski się pozbył. Poszedł w odstawkę na zastępcę prezesa Głównego Urzędu Ceł. Zepchnięcie Oska było wyłomem od pewnej obowiązującej reguły. Zasada była taka, że dyrektor departamentu, jeśli odchodził, to najniżej na jakiegoś wiceministra. Istniała wprawdzie instytucja tak zwanej "przechowalni", ale Oska do niej nie zakwalifikowano, tylko wykopano jak psa. "Przechowalnia" była dla zdekonspirowanych pracowników wywiadu i dla niektórych skompromitowanych członków rządu albo działaczy partyjnych. Na przechowalnię jechało się do Moskwy. Na przykład kiedyś minister żeglugi przejechał w Alejach Ujazdowskich człowieka idącego po pasach. Za karę wyjechał do Moskwy. Został radcą przy RWPG. Inna sprawa - Jerzy B. miał wyjechać na placówkę jako rezydent. Z tej radości się upił i skradziono mu paszport. Wyjazd miał być następnego dnia. Do ambasady poszła "zielona depesza", że proponują kogoś innego, bo kandydat z przyczyn zdrowotnych nie może wyjechać. B. znalazł przechowalnię w Moskwie, a po trzech latach został konsulem w NRD. Zwykle smród przechodził po trzech, czterech latach. Wtedy się wracało z przechowalni i człowiek znów dostawał szansę.

Milewski - intrygant i hochsztapler, był jednak doskonałym fachowcem - organizatorem pracy operacyjnej. Do tego miał świetnego nosa politycznego. Umiał przewidywać rozwój sytuacji w Polsce. W siedemdziesiątym siódmym wyszła od niego do najwyższego kierownictwa (u nas się mówiło: "na najwyższy rozdzielnik") informacja o wzroście sił opozycji. Informacja zawierała fakty zbierane przez Departament I, II, III, IV. Dokument podpisany przez Milewskiego trafił wprost na biurko Gierka. Gierek odesłał informację z powrotem do resortu. Pod dokumentem złożył odręcznie napisaną notatkę następującej treści: "Towarzysz Milewski: przewrażliwienie Służby Bezpieczeństwa." Tylko tyle. A to był ostatni dzwonek. Potem winą obarczano służby specjalne, że nie informowały, że nie trzymały ręki na pulsie. Bzdura. Wiedzieliśmy wszystko, ale kierownictwo nie chciało znać prawdy, bo tak było im wygodniej.

Kiedy nadszedł dla mnie czas wyjazdu zagranicznego, zostałem wyprowadzony z Centrali Handlu Zagranicznego. Wyprowadzenie odbyło się przez Wydział Zagraniczny KC. Najpierw tak zwany dyrektor kierunkowy zadzwonił do dyrektora departamentu kadr Ministerstwa Handlu Zagranicznego. Dyrektor - oficer Służby Bezpieczeństwa wezwał do siebie mnie i dyrektora placówek zagranicznych. Nastąpiło oficjalne wręczenie mi nominacji na attache handlowego w biurze radcy handlowego w jednym z państw na południu Europy. Dostałem paszport dyplomatyczny. Wyjeżdżając na placówkę wypełniłem kolejną ankietę personalną. Dwadzieścia cztery strony ankiety pracownika wywiadu PRL, z czego dane o rodzinie szesnaście stron.

Po przyjeździe na placówkę miałem trzy miesiące na aklimatyzację. Każdy oficer MSW był w tym czasie zwolniony od zbierania materiałów wywiadowczych. Cały czas poświęcałem na poznawanie topografii terenu, miasta, na naukę języka.

Potem, jak każdy pracownik operacyjny przy ambasadzie, miałem obowiązek raz w miesiącu przekazywać zebrane informacje wywiadowcze rezydentowi. W nagłych przypadkach można było informować rezydenta o każdej porze dnia i nocy. Gdy rezydent otrzymał z kraju informację, którą należało sprawdzić, rozszerzyć, w trybie natychmiastowym wzywał do siebie pracowników operacyjnych, którym przekazywał informacje jako polecenie centralne, a polecenie centralne to była świętość.

Byłem attache handlowym z pensją 250 dolarów, plus dodatek 20%, plus dodatek od rezydenta, plus fundusz operacyjny. W sumie miałem około 500 dolarów miesięcznie. Wtedy i w tamtym kraju to było dużo. Więcej miał tylko rezydent, czyli I sekretarz ambasady - tak zwana grupa B z dodatkiem 50%. Wychodziło mu około 800 dolarów. Więcej miał również ambasador, grupa A-R, około 1000 dolarów. Rezydent w razie nieobecności ambasadora podpisywał wszystkie dokumenty w jego zastępstwie. W dyspozycji rezydenta znajdował się fundusz operacyjny dla danej placówki. Każda suma wydana w pracy operacyjnej musiała być udokumentowana. Zdarzały się jednak fałszerstwa, rachunki bez pokrycia, i resortem co jakiś czas wstrząsały afery związane z defraudacją pieniędzy pochodzących z funduszu operacyjnego.

Do rezydenta napływała poczta operacyjna do pracowników z kraju, w którym byliśmy. Ja też przekazywałem informacje własne i agenturalne rezydentowi. Rezydent przekazywał wszystko za pośrednictwem kurierów dyplomatycznych do Centrali w Warszawie. Kurier przyjeżdżał raz na miesiąc. Razem z nim wizytowała placówkę tak zwana "osoba towarzysząca kurierowi". Osoba towarzysząca to po prostu wysoki oficer SB sprawdzający na miejscu postępy w pracy operacyjnej. Każdy posiadał paszport dyplomatyczny. Nie było więc kłopotu z przekraczaniem granic. Można było wszystko wwieźć i wywieźć. Kurier zostawał jeden, najwyżej dwa dni, przekazywał pocztę z Centrali i jechał do kilku następnych ambasad na południe Europy i na północy Afryki, potem wracał tą samą drogą i zabierał pocztę do Warszawy.

Wszyscy traktowali pracę za granicą jakby złapali Pana Boga za nogi. Wiadomo było, że każdy się odkuje, przywiezie trochę dolarów po kilkuletnim stażu na placówce.

Kurierzy podlegali bezpośrednio wydziałowi kurierskiemu MSZ. Kierownikami tego wydziału byli, rzecz jasna, oficerowie Służby Bezpieczeństwa. Tajnymi współpracownikami wywiadu i kontrwywiadu byli kapitanowie samolotów i część samolotowej załogi. Kapitanów nazywaliśmy "prawą ręką SB". Typowy przykład - kapitan T.K. Zamieszany w 1990 roku w przemyt srebra do Turcji. W Turcji zatrzymała go policja i przekazała polskim władzom. Siedział jakiś czas na Montelupich w Krakowie. Wtedy zadziałał Departament II - kontrwywiad. T.K. zbyt dużo wiedział, żeby go tak zostawić. Mógł sypać, ujawnić materiały kompromitujące ówczesne kierownictwo zamieszane w przemyt. Oczyszczono go z zarzutów. Jego nazwisko wymazano z gabloty osób zatrzymanych za granicą. To była taka gazetka za szkłem w korytarzu Departamentu I, na której umieszczano nazwiska schwytanych oficerów kadrowych - rodzaj czarnej listy. Jak ktoś się na nią dostał, nawet gdy udało mu się wrócić do Polski, to wiadomo było, że jego kariera jest przekreślona. Polscy pracownicy ujęci za granicą wracali zwykle w drodze wymiany. Do wymiany tak zwanych szpiegów dochodziło co kilka lat na granicy między Berlinem Wschodnim i Zachodnim.

T.K. wrócił do pracy w powietrzu, ale wkrótce poradzono mu, żeby przeszedł na rentę inwalidzką. Zgodził się, bo renta była wyższa niż zarobki. O wiele wyższa.

Moja praca w biurze radcy handlowego biegła dwutorowo. Jako attache handlowy zajmowałem się kontaktami między tym krajem a Polską. Zaczynałem dzień pracy o ósmej, kończyłem o szesnastej. Prowadziłem rozmowy handlowe, pośredniczyłem w wymianie, interesach między tamtym a naszym krajem. Miejscowi biznesmeni czasem zapraszali mnie na wystawne obiady. Najbardziej lubiłem obiady w Hiltonie, gdzie pojedynczy obiad kosztował najmniej sto dolarów.

Drugim torem biegła moja zasadnicza praca operacyjna. Polegała na inwigilowaniu głównie środowisk przedsiębiorców tego kraju. Interesowało nas wszystko, bo wszystko interesowało Centralę. Nigdy nie wiadomo, jaka informacja i w którym momencie może się przydać. Pisałem notatki, przygotowywałem do werbunku agentów.

Centralę interesowały przede wszystkim materiały strategiczne oraz elektronika, jako że kraje natowskie nałożyły w tym czasie embargo na swoją elektronikę. Dzięki mojej pracy, w Polsce zaczęły się pojawiać komputery wykorzystywane przez służby specjalne, badane pod względem przydatności dla uzbrojenia. Departament techniki MSW zamawiał różne urządzenia. Trzeba się było solidnie napracować, żeby należycie wypełnić zadanie. Intensywność pracy wzmagała się, gdy miał przyjechać kurier i osoba towarzysząca. Za wyniki rozliczano nas w Centrali.

Na terenie ambasady istniał tak zwany pokój szczelny - jedyne, w stu procentach sprawdzone miejsce. Tam nie mogło być podsłuchu, ukrytych kamer. Pokój szczelny był w dyspozycji rezydenta. Nawet ambasador nie miał do niego wstępu. W pokoju rezydent rozpakowywał pocztę kurierską, rozdawał pracownikom i przekazywał kurierom w drodze powrotnej materiały spływające do Centrali.

Pracownikiem SB, ale nie operacyjnym, był również kierowca ambasadora. Do jego obowiązków należało informowanie rezydenta, co robi ambasador po godzinach pracy, gdzie jeździ, z kim się kontaktuje. Kierowca pisał raporty i oddawał je rezydentowi. Dostawał za to podwójną pensję. Jedną z MSZ, drugą z MSW.

Drugi kierowca zatrudniony w ambasadzie był obywatelem kraju, w którym przebywaliśmy. Woził I sekretarza ambasady, czyli rezydenta. Zdawaliśmy sobie sprawę, że pracuje dla kontrwywiadu swojego państwa. Chcieliśmy mieć takiego człowieka na oku. Korzyści były obopólne. Taka niepisana umowa między nimi a nami. Jeśli rezydent wyjeżdżał na jakieś tajne spotkanie, wtedy rezygnował z kierowcy i samochód prowadził sam. Mieliśmy opracowany system zrywania ewentualnej obserwacji. W razie potrzeby przesiadaliśmy się do innych samochodów, korzystaliśmy z metra, z autobusów. Musieliśmy dokładnie znać miasto, żeby jeśli zajdzie konieczność zniknąć w sposób niezauważony.

Do Polski wróciłem w połowie lat siedemdziesiątych. Ponieważ, jak mi powiedziano, brakuje dobrze wyszkolonych pracowników operacyjnych w Centrali, od razu skierowano mnie do pracy na Rakowieckiej. Straciłem na tym finansowo, bo przykrycie w centrali handlowej gwarantowało o wiele wyższe dochody niż pensja pobierana tylko w resorcie.

Ta moja praca na Rakowieckiej to była raczej zabawa w pracę. Porządkowaliśmy materiały spływające z zagranicy, piliśmy kawę, herbatę, rozmawialiśmy. No i musieliśmy być jak zwykle czujni. Wróg nadal nie spał. Szczególnie, że wróg czaił się w naszych szeregach. Zaraz po przyjeździe dowiedziałem się o pierwszej wielkiej aferze w SB. Afera miała kryptonim "Zalew". Na jej trop wpadł podobno Milewski, wówczas dyrektor I Departamentu. Główną postacią "Zalewu" był Matejewski, który przez kilkanaście lat dyrektorował Departamentowi III. Pod koniec lat sześćdziesiątych awansował na generała, został wiceministrem spraw wewnętrznych. Jako wiceministrowi podlegał mu Departament II, III, biuro śledcze, biuro B - obserwacja i biuro W - inwigilacja korespondencji. Matejewski wewnątrz resortu stworzył własną grupę przestępczą, zajmującą się przemytem różnego rodzaju dóbr wartościowych do Polski. Grupę tworzyli pracownicy Departamentu II i III. Część tego zespołu była w Berlinie Wschodnim, część w MSW na Rakowieckiej. Przed awansem Matejewskiego grupa działała sporadycznie. Po awansie poczuli się kryci. Zaktywizowali swoją działalność, a Matejewski sądził, że jest ponad prawem. Trzeba sobie zdawać sprawę z jednego: działanie służb specjalnych w żadnym państwie i w żadnym systemie nie kieruje się zasadami etycznymi. Jest to w większości przypadków robota mijająca się z prawem, ale ponieważ skierowana jest na ochronę interesów państwa, obojętne czy to państwo o ustroju kapitalistycznym, czy socjalistycznym, to każda droga wiodąca do celu jest dobra i słuszna. Matejewski postąpił podwójnie bezprawnie, bo nie dość, że kradł cudze dobra (co w pracy wywiadowczej jest normalne i dopuszczalne, choć w sensie powszechnego prawa zabronione), to jeszcze te dobra sobie przywłaszczał. Kiedy Matejewskiego awansowano na generała, a potem wiceministra, robota poszła na całego. Do Polski zaczęto masowo sprowadzać złoto w sztabach i w wyrobach. Do 1970 roku grupa Matejewskiego sprowadziła dla siebie i weszła w posiadanie około tysiąca kilogramów złota. Złoto przemycano już od początku lat sześćdziesiątych. Milewski wpadł na trop kilka łat później. Ale wpaść na trop, to nie znaczy jeszcze zlikwidować grupę od razu. Pozwolono im działać do siedemdziesiątego roku. Dobra cały czas spływały. Milewski wiedział, że przerywając proceder ograniczy napływ złota. Aresztowania nastąpiły w 1970 r. Obok Matejewskiego zgarnięto kilku wysokich oficerów: pułkownika Smolnika i pułkownika Żmijewskiego - wicedyrektorów Departamentu II MSW, pułkownika Milkę - dyrektora Biura Przestępstw Gospodarczych Komendy Głównej MO. Milce podlegały wszystkie biura przestępstw gospodarczych w komendach wojewódzkich. Na zlecenie Milki rozpracowywano cinkciarzy, paserów, pobierając sowity okup. Ostatnim aresztowanym wysokim oficerem był pułkownik Budzyń - naczelnik w II Departamencie.

Matejewski nie przyznał się do posiadania złota. Nic u niego nie znaleziono. Smolnik też się nie przyznał, nie oddał ani grama.

Kiedy przyszli po Żmijewskiego zastali go ubranego. Szykował się do wyjścia z domu. Oficerom, którzy po niego przyszli, oddal stojącą na stole teczkę wypchaną wyrobami ze złota i powiedział, że właśnie szedł do Centrali, żeby o wszystkim powiedzieć i oddać. Żmijewski poza grupowym przemytem złota zajmował się również od czasu do czasu przemytem indywidualnym. W sześćdziesiątym dziewiątym kazał przywieźć z Berlina do polski sto tysięcy żyletek "Silver". Zarobił wtedy ponad osiemset tysięcy złotych.

Milkę zgarnięto z działki pod Warszawą. Przekopano cały ogródek. Pod różami znaleziono pięć kilogramów złota.

Budzynia zdejmowano na końcu. Już wiedział, że jest wpadka. Na dzwonek do drzwi wyrzucił przez okno na ulicę sto tysięcy dolarów. Na dole stała obstawa. Pozbierali pieniądze i grzecznie odnieśli na Rakowiecką.

Wkrótce po "Zalewie" wyszło "Żelazo": Tym razem oskarżono Milewskiego. Nikt go nie żałował i nikt się nie zdziwił. Znane były w całym wywiadzie przyzwyczajenia Milewskiego do kolekcjonowania cennych rzeczy. Każdy rezydent, kurier czy inny pracownik resortu pracujący za granicą lubił coś dawać Milewskiemu w prezencie. Szef najchętniej przyjmował numizmaty i cenne znaczki. Trwała rywalizacja między pracownikami o to, który przywiezie ciekawsze zbiory. Milewski potrafił docenić przydatność swoich pracowników.

Adam G.:

Było nas dziewięcioro dzieci. Ja byłem ten środkowy. Ojciec miał piętnaście hektarów. Kilka odziedziczył po dziadku, resztę dostał z reformy. Był jedynym piśmiennym w naszej wsi we wschodniej Polsce. Zatrudnili go do przeprowadzenia reformy rolnej. Jak przyszła kolej na niego, to tu sobie wziął więcej, to tam, i tak się uzbierało. Potem za to dostawał w dupę, bo go mieli za kułaka.

Moja rodzina nie nadawała się do roli. Byli rozgarnięci, ale gospodarstwem nie umieli pokierować. Poza tym ojciec nie chciał się zapisać do partii. Gospodarka kulała. W czterdziestym szóstym ojciec wpadł na pomysł, który miał naszej rodzinie zapewnić spokojną przyszłość. Kiedy się urodził brat - dal mu na imię Bolesław. Potem napisał do Bieruta, by ten został ojcem chrzestnym dziecka. I został. Bieruta na chrzcie reprezentował wójt.

Tylko jeden raz ojciec skorzystał z pomocy Bieruta. Wtedy, jak groziło mu więzienie, bo nie oddał obowiązkowej dostawy. Pojechał do Warszawy. Bierut go przyjął na dwie minuty. Ojciec złożył podanie o umorzenie, a Bierut obiecał, że sprawie nada bieg. Słowa dotrzymał.

Po śmierci Bieruta przyjechała do nas jakaś urzędniczka z jego kancelarii. Powiedziała, że jest założona książeczka PKO w Warszawie, na mojego brata. Ani brat, ani rodzice nigdy tej książeczki nie wykorzystali.

Szkolę podstawową kończyłem jako syn kułaka i brat chrześniaka Bieruta. Być może to mnie tak dziwnie nastawiło do świata. Od początku czułem jakieś rozdarcie. Wiedziałem, że coś się dzieje ważnego w kraju, ale nie wiedziałem do końca, czy to jest dla mnie dobre, czy nie. W liceum założyłem grupę konspiracyjną. Mieliśmy pistolety. Uważaliśmy się za partyzantkę lewicową, ale nie wiedzieliśmy, z kim należy walczyć. Przeciwnik był dla nas nie znany. Byliśmy partyzantką lewicową, a zmierzaliśmy do obalenia komunizmu w Polsce. Chyba tak wtedy myśleliśmy. Zrywaliśmy portrety Stalina i Bieruta ze ścian. Przygotowywaliśmy zamach na dyrektora szkoły - starego komunistę, o którym chodziły słuchy, że nie umie czytać i pisać. Przed maturą zakończyliśmy działalność. Przeszło nam tak szybko, jak się zaczęło.

Po liceum wybrałem geodezję na Politechnice. Podobało mi się to, że ojciec będąc mierniczym dostał tyle ziemi. Przyjazd do Warszawy to była pierwsza podróż pociągiem. Wyjeżdżając dostałem od siostry kurtkę, bo swojej nie miałem. Nauczyciel matematyki powiedział mi, że na Dworcu Wschodnim trzeba wsiąść w osiemnastkę. Pojechałem w przeciwną stronę. Poznałem tylko jedną trasę między akademikiem a Politechniką i długo nie odważyłem się zaryzykować innej.

Na pierwszym wykładzie profesor powiedział: musicie mieć redisówki, grafiony, ołówki, wymiary takie a takie. Ja nie wiedziałem, co to redisówka i grafion. Musiałem się dobrze wsłuchiwać, żeby te nazwy prawidłowo zapisać. Dostawałem zasiłek stypendialny trzysta złotych. Wystarczyło na opłacenie stołówki i akademika. Próbowałem znaleźć pracę w spółdzielni studenckiej, ale tam działały mafie. Zresztą nie miałem czasu na pracę. Trzeba się było uczyć, chodzić na zajęcia. Nie wytrzymałem tego tempa. Wróciłem na wieś. Zrezygnowałem z Politechniki.

Po wakacjach zdałem na matematykę, na Uniwersytet Warszawski. Tu wystarczył tylko zeszyt i długopis. Zapisałem się do ZMS. Studiowałem spokojnie. Na ostatnim roku przyszedł do mnie do akademika człowiek w milicyjnym mundurze. Przyniósł wezwanie do Komendy Stołecznej. Poszedłem. Inny gość, ale nie w mundurze tylko po cywilnemu, zaczął rozmowę w ten sposób: - Towarzyszu, ile macie stypendium.

Powiedziałem, ile mam stypendium, określiłem swój stosunek do Żydów, zadeklarowałem chęć wstąpienia do partii. Widziałem uśmiech na jego twarzy. Na koniec zapytał, czy nie mógłbym go od czasu do czasu informować o sytuacji na Wydziale Matematyki. Powiedziałem, że uważam to zadanie za zetemesowskie. Spotykaliśmy się w kawiarni "Pod Kurierem".

Kiedyś zapytał, co mam zamiar robić po studiach. Nie wiedziałem. Wtedy zaproponował pracę w milicji. W duchu myślałem o tym, żeby się gdzieś zaczepić w Warszawie. Ciążyło na mnie stypendium fundowane. Miałem do wyboru: Zambrów, Łapy lub Warszawa. Powiedziałem, że się zastanowię, ale decyzję podjąłem już wtedy.

Zanim podpisałem cyrograf jeszcze spytali, jak oceniam postawę Kuronia, Modzelewskiego i innych, tak powiedzieli: i innych. Jeden i drugi byli już wtedy opozycjonistami w partii. Wyczułem intencje pytających i powiedziałem, że żydowskie pochodzenie kieruje ku rewizjonizmowi. To się bardzo spodobało. Jak mi potem kadrowiec mówił: - Będziecie mieli dwa i pól tysiąca pensji, to drżałem, żeby się tylko nie wycofali i nie zostawili mnie. W tym czasie pracownik naukowy na Uniwersytecie zarabiał półtora.

Przyjęli mnie: Uwierzyłem, że mam szczęście.

Krzysztof R.:

W biurach paszportowych siedzieli tylko nasi ludzie. Spławiali petenta byle czym. Jak taki postał w kolejce kilka razy, wykłócił się i nie dostał do środka, albo wszedł, ale brakowało mu jakiegoś dokumentu (zawsze przecież czegoś brakowało), to następnym razem przychodził skruszony. Wtedy można było powiedzieć takiemu: proszę za mną. A na zapleczu siedział oficer operacyjny. Człowiek dostawał paszport albo go nie dostawał. Jeśli coś dla nas zrobił - dostawał, jeśli nie - to do widzenia, proszę innym razem.

Adam G.:

Laureatka jednego z konkursów chopinowskich otrzymała stypendium do Niemiec Zachodnich. Tam poznała chłopaka i nie wróciła. Jej matka starała się o wyjazd do córki w odwiedziny. Pracownik biura skierował ją do mnie. Matka bardzo chciała wyjechać. Opowiadała wszystko, prawie donosiła na córkę. Ja lubiłem stosować metodę, że niby wszystko wiem. W rzeczywistości znałem kilka faktów z życia jakiejś osoby. Jak człowiek przypuszcza, że wiem więcej, to opowiada szczegóły, żeby nie podpaść.

Jerzy K.:

W 1970 roku SB wyłuskało przywódcę strajku szczecińskiego. Posłużono się metodą awansu, żeby go wyrwać z grupy. Bałuka był tokarzem. Dostał awans na szefa wojewódzkiego Związku Metalowców. I już przestał być "swój". Stał się "ich".

W Katowicach odbywał się ogólnopolski zjazd Związku Metalowców. Bałuka został zgłoszony jako kandydat na wiceprzewodniczącego. Po debatach wrócił do hotelu, a tam obstąpiła go SB. Spili go. Rano zaspał zjazd. W Szczecinie agentura zaczęła podpuszczać: Wysiali go na zjazd, a on się spił jak świnia.

I już autorytet maleje. Już go właściwie nie ma.

Później SB załatwiła Bałuce zaokrętowanie na statek dalekomorskich połowów. W czasie postoju w jakimś porcie, kiedy razem z innymi marynarzami zszedł ze statku, znowu go upito. Statek odpłynął bez Bałuki. W kraju powiedziano, że został za granicą. Później Bałuka wydawał we Francji "Robotnika", ale cały czas był kontrolowany, chociaż sam o tym nie wiedział. Nie wiedział, że swoje losy zawdzięcza pracownikom operacyjnym Służby Bezpieczeństwa. "Robotnika" przewoził do Polski agent Służby Bezpieczeństwa, współpracujący z Bałuką. Oczywiście Bałuka niczego się nie domyślał.

Adam G.:

Byłem dobrym pracownikiem. Odznaczono mnie krzyżem zasługi. W pracy było wszystko w porządku, ale całe zło zaczęło się w domu. Ożeniłem się w wieku dwudziestu dziewięciu lat. Myślałem, te stworzę super rodzinę. Zanim się oświadczyłem, sprawdziłem kim są krewni, rodzice narzeczonej. Znalem doświadczenia kolegów. Jeśli rodzice odstają politycznie, to przełożeni powiedzą: rób co chcesz, twoja sprawa - ale potem kasują. Wypełniłem E-15. Okazało się, że jej ojciec był agentem. To już dobrze. Lepiej nie mogłem trafić.

Ona była tancerką. Nie miała talentu. Najpierw pracowała w "Śląsku". Pozbyli się jej z byle powodu. Załatwiłem jej Centralny Zespól Wojska Polskiego. Potem związała się z grupą "S...".

Któregoś dnia mój przełożony poprosił mnie do siebie.

- Adam, dlaczego nie piszesz raportu, że twoja żona wyjeżdża do Wioch?

- Ja nic nie wiem - odpowiedziałem zaskoczony.

- Nie udawaj wariata - nie dowierzał kolega.

Moim obowiązkiem było informować SB o zamiarze wyjazdu za granicę członków rodziny. Żona złożyła podanie w tajemnicy przede mną. Zastanawiałem się, co ona knuje. Przeprowadziłem z nią rozmowę w domu. Niczego nie chciała tłumaczyć, tylko krzyczała: Taki z ciebie komunista, a potajemnie ochrzciłeś dziecko. Twój brat też komunista, a do kościoła chodzi.

Potem wydzwaniała do naczelnika, ale nie chciał mi powiedzieć, o co jej chodziło. Ja byłem od samego początku nieufny w stosunku do niej. Jak się ma całe życie do czynienia tylko z takimi "Ewami" - "Maxami", to i własnej żonie trudno zaufać. Nie wiem już dzisiaj, może ona też była agentką. Chyba właśnie wtedy podjęto decyzję, że muszę odejść z Ministerstwa. Rozwiodłem się, żeby być w porządku wobec Służby. Nie mieli prawdziwego powodu, by się mnie pozbyć, więc starali się taki powód upozorować.

Wtedy jechałem samochodem po małym pijaństwie. Zawsze tak robiłem. W razie kontroli drogowej pokazywałem tylko "blachę" i mnie puszczali. Była noc. Zobaczyłem na ulicy kobietę. Rozpaczliwie machała rękami. Zatrzymałem się. Zapytała, czy mógłbym ją podwieźć do domu. Była atrakcyjna. Objąłem ją, a ona na to pozwoliła. W pewnym momencie zaczęła nagle krzyczeć. Nie wiem skąd, jak spod ziemi wyrósł przed nami radiowóz. Wyskoczyło dwóch po cywilnemu i wyciągnęli mnie z samochodu. Dziewczyna gdzieś się ulotniła. Wciągnęli mnie do radiowozu. Próbowałem stawiać opór. Obezwładnili mnie chwytem za jądra, od góry tłukli pałą. Już mieli moją legitymację, ale nie robiła na nich wrażenia. Krzyczałem: Synu, wiesz kogo bijesz? A oni na to: Wiemy, skurwysyna.

Zawieźli mnie do komendy stołecznej. Milicjantowi na bramce, który zawsze kłaniał mi się w pas, przekazali moje dokumenty, i powiedzieli, że oddają mnie do dyspozycji MSW. Odjechali. Ten na bramce nie wiedział, jak się zachować.

- To co ja mam robić, towarzyszu kapitanie? - pytał.

Zabrałem dokumenty i taksówką wróciłem do domu. Rano napisałem raport i poszedłem z nim do naczelnika. On zrobił duże oczy i powiedział, że nic nie wie, że to prawdopodobnie jakaś akcja sterowana z góry. Od tego dnia byłem dla wszystkich kolegów jak trędowaty. Nikt ze mną nie chciał rozmawiać, bali się nawet podawać mi rękę.

Nie potrafię powiedzieć, co czułem. Tak jakbym spadał z drabiny, na którą mozolnie się wspinałem przez wiele lat. Świat się załamał. To wszystko było takie nagłe i niezrozumiałe, zupełny bezsens, bzdura, nikt mi nie potrafił wytłumaczyć o co chodzi. Jak w książkach tego Kafki, jesteś winien, ale nie wiesz jakie przestępstwo popełniłeś.

O zwolnieniu z SB powiadomili mnie tydzień wcześniej. Naczelnik odbierając mi blachę powiedział: Towarzyszu, już nie jesteście pracownikiem SB, ale pamiętajcie, że oficerem zostaje się na całe życie.

To miała być chyba jakaś groźba, ostrzeżenie.

- My nie mamy do was pretensji, czy wy macie do nas?

- Żadnych - odpowiedziałem.

W uzasadnieniu napisali: "Zwolniony dla dobra służby". Wtedy mieszkałem z matką. Widziała, że ze mną źle. Mówiła: Synu, chodź do kościoła.

Poszedłem na wieczorne nabożeństwo. Chyba majowe, nie pamiętam. Niesiono jakieś chorągwie w procesji. Dwóch facetów podeszło i poprosiło, żebym im pomógł nieść. Powiedziałem, że nie mogę, bo mam chore ręce.

Kazimierz M.:

Dopiero po dziesięciu latach pracy w SB wciągnęli mnie do partii. Psułem stopień upartyjnienia, który powinien wynosić sto procent, a wynosił 99,3. Niedługo po tym, jak mnie przyjęli - zawiesili w prawach członka. Poszło o żonę. Ona symulowała, a to guz sobie nabiła, a to się podrapała i chodziła na skargę, że to ja ją maltretuję. W komendzie stołecznej plotkowano, że jestem jakimś psychopatą. Po siedmiu latach małżeństwa rozwiedliśmy się.

Gdybym nie pracował w SB, nie poznałbym pani Marii Hłasko. To było dwa lata po śmierci jej syna, Marka. Pani Maria wynajmowała jeden pokój redaktorce z telewizji. Ta redaktorka była "pode mną", to znaczy ja ją prowadziłem operacyjnie. Pani Hłasko na początku nie wiedziała kim jestem, gdzie pracuję. Dopiero później, jak się lepiej z panią Marią poznaliśmy - przyznałem się. Robiła mi wykłady o moralności. Potem redaktorka się wyprowadziła, a ja i tak przychodziłem do pani Marii. Robiłem jej zakupy, jeździłem z nią na wieś i uprawiałem działkę. Ona przygotowywała kolacyjki zaprawiane wódką, specjalnie przyprawiane herbatą ulung. Wspaniale gotowała, a jak już była chora i nie wstawała, to ja gotowałem. Ona tylko dogorywała. Przyjaźniłem się z nią do końca życia. Pamiętam, jak mówiła: Kaziu, najważniejsze w życiu to być porządnym człowiekiem. Teraz chodzę do niej na cmentarz.

Krzysztof R.:

Wychowywałem się w zakładzie podrzutków we Lwowie. Tam się nie mówiło, że można mieć matkę i ojca. Wiedziałem tylko, że jest siostra Rozalia, siostra Magdalena. Dwa razy jakaś kobieta przyszła do mnie, ale nie pamiętam, jak się do mnie zwracała. Po trzydziestu latach odnalazłem matkę we Lwowie. Wcześnie osierocona mieszkała u swojej starszej siostry. Kiedy skończyła szesnaście lat, poszła na służbę. Zaszła w ciążę, ale właściciel majątku nie chciał uznać dziecka i ją wyrzucił. Wróciła do siostry. Miałem jeden miesiąc, gdy poszła ze mną do zakładu podrzutków. Dyrektor z początku nie chciał mnie przyjąć, bo przecież nie znaleźli mnie na schodach, na dworcu, czy w koszu na śmieci, tylko przyniosła rodzona matka. Ubłagała go obiecując, że będzie pracować społecznie w zakładzie. Nigdy nie wyszła za mąż. Urodziła czworo dzieci, każde z innego związku.

Byłem w pierwszej klasie, kiedy wybuchła wojna. Chodziliśmy samopas, żebraliśmy. I tak do 1942 roku, kiedy Niemcy po dokonaniu selekcji wywieźli nas do zakładu eksperymentalnego, gdzieś pod Łódź. Karmili nas tam specjalną trawą. Dwa razy wypuszczali na pięć minut do ogródka, a my rwaliśmy i jedliśmy tę trawę. Miała długie sztywne łodygi, a na tym drobniutki groszek. Zielony, słodki, ale kiedy dojrzał, robił się gorzki. Jak ktoś nie zdążył się najeść, w pośpiechu wyrywał trawę z korzeniami i chował za pazuchę. Nic poza tym nie dostawaliśmy do jedzenia. Potem Niemcy załadowali nas w wagony towarowe i wieźli prawdopodobnie w głąb Niemiec. Po drodze pociąg się zatrzymał. Niemiec otworzył wagon z okrzykiem "Raus". Zawsze znajdowałem się na pierwszej linii, czy to w bezpiecznej, czy w niebezpiecznej sytuacji. Wyskoczyłem pierwszy. Za mną jeszcze czterech. Niemiec krzyknął "Halt". Chyba zostaliśmy podkupieni. Chłopi zawieźli nas lasem do wsi, do księdza na plebanię. Ksiądz ogłosił po cichu wśród najbogatszych parafian, żeby wzięli dzieci na wychowanie. Którejś niedzieli przyszło po mszy kilku gospodarzy. Odwracali mnie, oglądali, pytali, czy będę grzeczny. Trafiłem do bezdzietnego małżeństwa. On był urzędnikiem w gminie, ona nauczycielką. Pasłem u nich krowy, sprzątałem, chodziłem do szkoły, na religię, służyłem do mszy. Czasami podkradałem księdzu parę groszy, jabłka z sadu... Gonił mnie z kijem; jak przychodził do państwa przepraszałem go i godziliśmy się.

W 1944 przez wieś przechodził front. Ksiądz zwrócił się do moich opiekunów, żebym wypuścił konie ze stajni, bydło i trzodę z obory. Pomodlili się za mnie i wyszedłem pod gradem kul.

Wpadłem do okopu. Siedziało tam trzech Niemców, którym posłużyłem za tarczę. Trzymali mnie na muszce, gdy im torowałem drogę od okopu do okopu. Podprowadziłem ich pod pasiekę. Wiedziałem, gdzie trzeba puknąć, żeby pszczoły wyleciały. Obsiadły Niemców, a ja w nogi. Piwnica plebani służyła za schron. Wpadłem tam przez okno, nieprzytomny. Obudziłem się następnego dnia już na sienniku. Byłem siwiuteńki.

Włożyłem poduszkę w okno, żeby mnie strzegła od zabłąkanej kuli i obserwowałem walkę. Przechodził Rosjanin.

- Zdrawstwujtie, towariszcz - powiedziałem.

- Zdra... - kula rozwaliła mu głowę. Wzięliśmy go do piwnicy, ale już nie żył.

Po wyzwoleniu wsi Rosjanie wpadli jak szarańcza.

- A, to wy go ubili? No to dawaj... Nie pomogły tłumaczenia, że chcieliśmy go ratować. Wyprowadzili nas na dziedziniec i rozpoczęli sąd polowy. Ale nikogo nie skazali. Trzymali tylko, żebyśmy nie przeszkadzali, kiedy grabili kościół i plebanię. Rzeczy lądowali na samochody ciężarowe. Jak wróciliśmy, już nawet siennika nie było.

Przeszedł front, dzieci znowu się bawiły na podwórku, ja z nimi. Przezywały mnie: znajda, podrzutek. Ktoś tam wołał: mama, tata. Nie znałem tych słów. Zapytałem swoich opiekunów, co to znaczy. A miałem już dziesięć lat. Pani odpowiedziała:

- Słuchaj, Krzysiu, każde dziecko ma mamę i tatę, a zwykle i rodzeństwo. Twoi rodzice pewnie się gdzieś zabłąkali. Jak się skończy wojna, odszukamy ich.

To mnie zadowoliło, nie wracałem więcej do tego tematu. Po wyzwoleniu wyjechaliśmy na Ziemie Odzyskane. Pan objął stanowisko starosty, pani inspektora oświaty w powiecie. Ja chodziłem do szkoły, a po lekcjach byłem nadal służącym.

Sprzątanie domu, zakupy, ogród, samochód (dekawka z demobilu), przygotowywanie bankietów, palenie w piecach... wszystko na mojej głowie. Miałem swój piękny pokój z mnóstwem zabawek, ale nie miałem czasu na zabawę. Tylko szkoła - dom, dom - szkoła. Pani, pan i służący.

Którejś niedzieli postanowiłem uciec. Napisałem kartkę z podziękowaniem za wychowanie i wieczorem wyszedłem z domu nie zauważony, w harcerskim mundurku. Nie zabrałem żadnych zapasowych rzeczy, jedzenia ani pieniędzy. Szedłem dwanaście kilometrów pieszo do sąsiedniej stacji kolejowej, tak by mnie nikt nie zobaczył. Wszedłem do pierwszego pociągu, jaki nadjechał. Położyłem się na brzuchu pod ławką w jednym z przedziałów i tak przeleżałem kilka godzin. W pewnym momencie nie wytrzymałem, zaczęły mnie parzyć rury centralnego ogrzewania. Wyczekałem, aż ktoś wstał do ubikacji i wtedy wyskoczyłem. Byłem zakurzony, a na mundurku widać było przepalone ślady rur. W przedziale zrobił się popłoch. Pech, bo akurat wszedł konduktor i złapał mnie. Nie chciał uwierzyć, że jestem sam. Wykorzystałem moment i zwiałem do następnego wagonu. Był ostatni. Wdrapałem się na dach i tak w zimnie, w deszczu, bo to była jesień, dojechałem do wielkiej stacji - Poznań.

Nie wiedziałem, co ze sobą zrobić, kręciłem się bez celu, aż w końcu zgłosiłem się na komisariat milicji. Zmyśliłem, że odjechałem od babci, ponieważ ona nie ma za co żyć, że szukam przytułku. Uwierzyli w tę historyjkę. Wydzwaniali, szukali wolnych miejsc, ale nic nie znaleźli. Zawieźli mnie do komendy wojewódzkiej, tam funkcjonariusze w tajemnicy przed komendantem zabrali mnie do koszar. Nosili mnie na rękach, śpiewałem im lwowskie piosenki, bardzo im się podobały. Kucharki dokarmiały mnie. Jeździłem na motorze, majsterkowałem w garażu, wypuszczałem więźniów na siusiu. Tu mi było lepiej, niż u państwa. Ale po miesiącu dowiedział się o mnie komendant.

- Ja wiem, że ci się tu bardzo podoba - powiedział. - Mam nadzieję, że kiedyś będziesz pracował w milicji, ale teraz musisz się uczyć.

Nie zareagowałem. Komendant znowu szukał dla mnie miejsca, znowu nigdzie nie znalazł. Przypomniał sobie kolegę, dyrektora domu poprawczego. Wysiał do niego funkcjonariusza, z listem i ze mną. Zajechaliśmy przed bramę poprawczaka. Przywitał nas wiszący nad bramą z rozpostartymi rękami święty Józef. Dyrektor pogłaskał mnie po głowie i powiedział:

- Mam nadzieję, że będzie ci tu dobrze. Będziesz miał szczególną opiekę.

Byłem w grupę średniaków. Po lekcjach grałem w orkiestrze szkolnej. Dwa razy w tygodniu pani dyrektorowa zapraszała mnie do domu. Nadawaliśmy przez radiowęzeł audycję dla kolegów.

Potem zostawałem na kolacji. Przynosiłem do sali ciasto i inne dobre rzeczy, dzieliłem się nimi z kolegami. Dodatkowo prosiłem, żeby mnie przydzielono do pracy w kuchni, ponieważ z wczesnego dzieciństwa pozostał mi lęk głodu. Chciałem być bliżej jedzenia.

Jako jedyny w grupie miałem przepustkę na miasto. Chłopcy nie uwierzyli, że ja tak niewinnie siedzę w poprawczaku. Minęło pół roku, a po mnie nikt się nie zgłaszał, chociaż komendant obiecywał, że zostanę tu tylko trzy miesiące. Koledzy zaczęli robić mi różne kawały. Pewnej nocy wywlekli mnie na środek sali i tłukli pasami. Waliłem pięściami w podłogę w nadziei, że usłyszy wychowawca, który mieszkał pod nami. I usłyszał. Przybiegł z nahajem. Wygonił chłopaków na plac przed budynkiem i dał taką musztrę, że krew sikała z kolan.

Wiedziałem, że jeśli po tym incydencie zostanę, zabiją mnie. Na drugi dzień po kolacji wyszedłem przez bramę, żeby już tam nie wrócić. Wiedziałem również, że nikt nie może mnie zauważyć. Zdjąłem drewniaki i charakterystyczny ciemnozielony mundur z demobilu, przeznaczony specjalnie dla domów poprawczych. Spodnie udarłem do kolan. Szedłem lasem wzdłuż torów kolejowych, do Poznania. To jest jakieś dziewięćdziesiąt kilometrów. O piątej rano dotarłem do tej samej komendy, w której mieszkałem. Tam się już pozmieniali ludzie, moje użalanie nowy komendant skwitował:

- Nie będziesz nam, gówniarzu dyktował, co mamy robić. Dostaniesz w tyłek i odwieziemy cię z powrotem.

- Nie, zabijcie mnie, ale ja już tam nie wrócę - powiedziałem stanowczo. Było ich trzech. Kazali mi zdjąć spodnie i oprzeć się na krześle. Jeden z milicjantów wyciągnął pas. Nie opierałem się. Spojrzeli po sobie, uśmiechnęli się.

- No, wstań - powiedzieli po chwili, zastanawiali się głośno, co ze mną zrobić.

- Panowie, przecież jest kuratorium. Pójdę tam, może mi znajdą jakiś zakład wychowawczy - rozładowałem sytuację. Spodobała im się moja propozycja.

- Dobrze, tylko obojętnie czy załatwisz czy nie, masz przyjść i zameldować się u nas.

W kuratorium wyszukali miejsce w zakładzie pod Poznaniem. Znów zapisałem się do orkiestry i do kuchni. Dyrektor zauważył u mnie talent organizacyjny, zaproponował pracę w sekretariacie: odbieranie telefonów, paczek na poczcie, wypisywanie papierków... Minęło kilka miesięcy, przypomniałem sobie o opiekunach. Napisałem do nich list z adresem zwrotnym, że bardzo mi tu dobrze. Nie minął miesiąc, a przyszło pismo z sądu, kierując mnie ponownie do opiekunów, jednakże pod warunkiem mojej zgody. Dyrektor powiedział: Twoja wola. Podpisałem, jednak co dom, to dom. Miałem nadzieję, że się poprawi, że mnie zaakceptują. Wróciłem do miasteczka, skąd uciekłem. Jego mieszkańcy żyli tym wydarzeniem przez cały następny dzień. Okazało się, że opiekunowie szukali mnie po całej Polsce, bezskutecznie.

Zaczęło się życie, jakie już znalem. Po trzech miesiącach uciekłem ponownie. Tym razem nie zostawiłem kartki, wyruszyłem pociągiem z tej samej miejscowości. Tak jak poprzednio wsiadłem w pierwszy przypadkowy pociąg. Usadowiłem się w budce wartowniczej na tyłach ostatniego wagonu. Dojechałem do spalonej Warszawy. Przebiłem się przez tłum ludzi do hali Dworca Głównego i myślałem co dalej. Wtedy podszedł do mnie starzec z walizką, w ręku trzymał plik świętych obrazków.

- Ty z rodzicami? - zapytał.

- Jestem sam, szukam właśnie swoich rodziców.

- Znajdziemy ich, ale najpierw sprzedamy obrazki i kupimy za to coś do jedzenia.

Od dziecka ludzie chętnie kupowali. Przez godzinę sprzedałem sto. Dal mi następny plik. Chodził za mną krok w krok. Pod wieczór ledwo trzymałem się na nogach. Od kolacji poprzedniego dnia wypiłem tylko pół butelki oranżady, którą kupił starzec. Drugą połowę wypił on.

- Słuchaj, chłopcze, teraz pojedziemy do mnie do domu, a jutro skoro świt znowu będziemy handlować.

Pojechaliśmy ciuchcią do Włoch pod Warszawę. Po kolebiących się schodach bez poręczy wdrapaliśmy się na poddasze na wpół spalonej kamienicy. Starzec otworzył z kłódki drzwi do małego pokoiku. W środku prycza, stół, połamane krzesło i kuchnia na węgiel. Na niej czarna kawa. Z szuflady wyjął razowy chleb i słoik ze smalcem. Po kolacji natychmiast zasnąłem. Przebudziłem się, bo poczułem, że ktoś mnie obmacuje. Zobaczyłem, że obydwaj jesteśmy nago. Skoczyłem z łóżka w kąt pokoju i przykucnąłem skulony. On z krzykiem:

- Co się stało? Śniło ci się coś?

- Nie, ale pan mi przeszkadza.

- Nie zawracaj głowy, chodź spać, bo jutro czeka nas ciężki dzień.

- Tu się prześpię, w kącie.

Zamknął od wewnątrz drzwi na kłódkę, wyjął z szuflady długi nóż i położył na stole.

- Kładź się spać. Na zmianę spoglądał na nóż i na mnie. 

Zrozumiałem, że nie mam wyjścia. Położyłem się na łóżku... Prosiłem tylko Boga, żeby jak najszybciej nastał świt, wtedy będę coś kombinował.

Rano taka sama porcja jedzenia i w drogę po walących się schodach, dalej ciuchcią na Dworzec Główny. Pakiet obrazków w rękę... Nie spuszczał ze mnie oka. Wykorzystałem moment, kiedy ludzie wyszli z pociągu. Wyrwałem się, wmieszałem w tłum i wybiegiem wprost na Towarową, całą w gruzach. Dotarłem na Piusa, obecna Piękna. Dowiedziałem się, że tam jest Czerwony Krzyż. Rozdawali zupę. Pomyślałem, pożywię się. Jakaś babinka pożyczyła mi swoją menażkę i poczekała, aż zjem.

W biurze Czerwonego Krzyża skierowali mnie do Caritasu na Krakowskie Przedmieście, do schroniska dla bezdomnych. Dostałem kartkę żywnościową. Trzy razy dziennie przychodziłem na zupę, a tak łaziłem po gruzach, opalałem się na spalonej ławce, tam gdzie teraz stoi pomnik Mickiewicza, karmiłem gołębie okruszkami z obiadu. Spałem na skwerku. Tylko raz skorzystałem z noclegu w schronisku, tej samej nocy przyszedł do mnie pedał. I to był ten ostatni raz.

Pewnego dnia zgłosiła się do Caritasu jakaś staruszka, oddałem jej swoją kartkę. Mnie już tam dobrze znali, więc i tak dostałem swoją porcję. Ale akurat wtedy była kontrola, wyrzucili mnie. Z powrotem poszedłem do Czerwonego Krzyża.

Przewodnicząca Ligi Kobiet wzięła mnie do siebie. Mieszkała z mężem i rodzicami w jednym pokoju. Brała mnie codziennie ze sobą do biura na Mokotowską. Mieli tam pracownię lalek i ja im pomagałem.

Którejś niedzieli poszedłem na spacer w kierunku Łazienek, były obstawione przez wojsko. Opowiedziałem o sobie wartownikowi. On powiedział:

- Poczekaj, jak skończę służbę, pójdziemy do dowództwa, może cię przyjmą.

W orkiestrze reprezentacyjnej zbadali mój słuch muzyczny.

- Chcesz zostać? - zapytali.

- Tak.

Ogolili mnie, dostałem mundur, najmniejszy jaki był, a i tak za duży. Najpierw grałem na werbelku, potem na sygnałówce, wreszcie na trąbce. Chodziłem też do liceum wieczorowego. Po dziesięciu miesiącach wstąpiłem do orkiestry i do zaocznego konserwatorium muzycznego. Organizowałem w wojsku wieczorki, przedstawienia, różne imprezy. Założyłem też swój zespół muzyczny, z którym chałturzyliśmy na wiejskich zabawach i weselach. Kiedy miałem przystąpić do przysięgi wojskowej, przypomniałem sobie o opiekunach. Zaprosiłem ich na przysięgę. W tym dniu oficjalnie pozwolili mi zwracać się do nich: ciociu i wujku.

Wciąż brakowało mi tego ciepła rodzinnego. Mając dwadzieścia lat postanowiłem się ożenić. Poznałem miłą, spokojną dziewczynę. Miała szesnaście lat i za sobą bardzo ciężkie przeżycia. Jej matka zginęła w egzekucji w powstaniu warszawskim. Przycisnęła swoim ciałem córkę, ocalając w ten sposób moją przyszłą żonę. Po wojnie ojciec odnalazł się, ale założył nową rodzinę, w której ona czuła się zbędna.

Do zawarcia ślubu potrzebny był dowód tożsamości, a ja dotychczas takiego nie miałem. Poszedłem do sądu na Świerczewskiego, do ciecia.

- Na kiedy pan to potrzebuje? - zapytał.

- Za kilka dni.

- To będzie kosztowało dwieście złotych. (Wówczas miałem sześćset złotych pensji). Proszę podać swoje dane.

- Znam tylko imię i nazwisko.

Zdziwił się, ale gdy mu streściłem historię mojego życia, kazał zrobić dwa kroki do tyłu. Popatrzył na mnie dłuższą chwilę i powiedział:

- Niech sobie pan zapamięta. Pańska matka miała na imię Anna, ojciec Antoni. Urodził się pan 12 maja 1932 roku.

Okazało się, kiedy wiele lat później odnalazłem prawdziwą metrykę, że pomylił się tylko o jeden rok. Byłem o rok młodszy.

Pozostałem jednak przy tych fikcyjnych dokumentach, żeby nie robić zamieszania.

Przedstawiłem swoją narzeczoną dowódcy, taki był wymóg, a on nie wyraził zgody na ślub. Chodziło o mieszkanie. Z żoną nie mógłbym mieszkać jak dotychczas, w żołnierskim baraku. Ożeniłem się wbrew zakazowi.

Witaliśmy z kompanią honorową generałów radzieckich, którzy przyjeżdżali do Polski. A na drugi dzień widziałem tych samych generałów, tylko w polskich mundurach, na bankietach w Urzędzie Rady Ministrów, gdzie przygrywaliśmy biesiadnikom. Panowała tam sztywna atmosfera bojaźliwości. Każdemu generałowi nieodłącznie towarzyszyła kobieta z czarną torebką. To były pracowniczki UB. Miały za zadanie ubezpieczać radzieckich towarzyszy.

Pewnego wieczora dostaliśmy rozkaz przygotowania się do wyjazdu. Dwa razy sprawdzano broń, czy nie ma ostrej amunicji. Przez całą noc obwożono nas po pięciu obiektach. Nad ranem dotarliśmy pod Belweder. O czwartej podjechały cicho dwie limuzyny z generałem Popławskim i Konstantym Rokossowskim, który miał przejąć buławę marszałkowską. Na sześćdziesięciu żołnierzy Kompanii Reprezentacyjnej może dziesięciu odpowiedziało:

- Czołem, telu marszałku.

W orkiestrze liczącej pięćdziesiąt cztery osoby osobiście słyszałem tylko kilka instrumentów. Szybki wyjazd do koszar, nie minęło pól godziny jak przyjechał generał Popławski. Ogłosił alarm, zdegradował wszystkich oficerów. Wywieźli nas poza Warszawę i przez pięć godzin robili musztrę. Potem znowu do koszar na szkolenie polityczne. Politruk mówił: "Zanim dojdziemy do komunizmu, musimy przejść przez socjalizm. Ale kiedy osiągniemy komunizm, nadejdzie wielki dobrobyt, bez pieniędzy. Wszystkiego będzie pod dostatkiem, pozostanie jedynie problem wyboru kolorów..."

Skomentowałem do kolegi:

- Co on pierdoli.

Ten zaczai się śmiać. Politruk usłyszał, dostałem dwadzieścia dni aresztu.

W 1955 nastąpiła redukcja sił zbrojnych i rozdział orkiestry do jednostek podwarszawskich.

Wolałem pójść do cywila, bo tylko taką miałem alternatywę.

Przez dwa lata pracowałem w orkiestrze dętej w warszawskiej gazowni, potem byłem na pół etatu pakowaczem w Domu Słowa Polskiego, a na drugie pół grałem w zespole. Ciągle chodziłem na zwolnienia, ponieważ chorowały dzieci, a żona nie mogła na dłużej opuszczać swojej pracy. Zwolnili mnie w końcu. Byłem bezrobotny.

Znajomy powiedział mi, że jest praca w klubie milicyjnym. Zgłosiłem się tam, podpisałem papierki, po kilku tygodniach dostałem odpowiedź, że jestem przyjęty, na etat pracownika technicznego. A robiłem zupełnie co innego.

Prowadziłem w Komendzie Głównej zamknięty klub dla pracowników Departamentu I. Wywiadowcy nie mogli się integrować z pracownikami innych departamentów. Klub mieścił się na tyłach Komendy Głównej w pałacyku. Był tam dobrze zaopatrzony bufet i alkohol na kredyt. Ja decydowałem, komu udzielić kredytu. Jeżeli wyraziłem zgodę, to już miałem kumpla do wypitki i rozmowy. Ale tam się głównie piło. Starzy bywalcy klubu nagle znikali i przez kilka lat się nie pojawiali. Znaczy zostali wysłani za granicę.

Unikali przyjaznych kontaktów. Rzadko przychodzili z żonami. Załatwiałem im dziewczyny do towarzystwa, koleżanki mojej żony, koleżanki koleżanek... Była taka resortowa kawiarnia "Za trzy grosze" przy kinie "Klub". Tam się poznawało dziewczyny i zapraszało.

Niektórzy siedzieli samotnie zamyśleni i tylko co chwilę prosili o następny kieliszek wódki.

Krzysztof R.:

Kiedyś się odezwałem na zebraniu. Potem tego żałowałem. Na egzekutywie partyjnej postawiono sprawę towarzysza. Rozszedł się z żoną, miał inną, potem znowu kochanki. A ta druga przychodziła na skargi, bo ją ponoć bił. Chcieli wyrzucić go z resortu. Ja powiedziałem:

- Towarzysze, wyrzucić człowieka to łatwo. Ale czy towarzysze zastanowili się, czy nie warto by go było wychować? Podać mu rękę...

Został. Naczelnik polecił tylko przenieść go do innego wydziału. Spotkaliśmy się później w Komendzie Stołecznej. Był zastępcą komendanta. Ja pracowałem w wydziale szkolenia. Na korytarzu jakby mnie nie poznał. Podszedłem, podaję mu rękę, a on się rozgląda, czy nikt nie widzi.

- Czy ty nie poznajesz mnie, czy ty już się mnie wstydzisz? - zapytałem. W ministerstwie byliśmy na ty.

- Co ty tu robisz?

- Pracuję, tak jak pracowałem.

- Wiem, że byłeś w ZOMO.

Służby pomocnicze przyjmowano na etaty zomowskie, bo tych było dużo. Interweniowałem u komendanta, by przeniósł mnie tam, gdzie jestem oficjalnie zatrudniony. Za dużo o nim wiedziałem. I na dodatek wstawiłem się za nim. Byłem plamą na jego honorze. Komendant nie zgodził się jednak na przeniesienie, bo dałem się poznać jako dobry organizator życia towarzyskiego i dobry pracownik.

Adam G.:

Esbeckie doświadczenia nauczyły mnie czujności. Wyrobiły odruch ubezpieczania się. Idę na spotkanie z kimś nieznajomym, czy niepewnym, albo mam zamiar późno wrócić, to dzwonię do brata, siostry, żeby wiedzieli, gdzie mnie szukać. Wracam, znowu dzwonię.

Chodzę lewą stroną jezdni. W ten sposób widzę, co się dzieje przede mną. Kto nadjeżdża. Taka sytuacja utrudnia tajne zdjęcie. Jak człowiek idzie prawą stroną, to albo musi się oglądać, co zawsze budzi podejrzenie, albo nie wie, kiedy podjedzie samochód i nim się spostrzeże już jest w środku. Nawet przechodnie nie zauważą zajścia. Niejednego tak zwinęli.

Kazimierz M.:

Nie przestaję obserwować. Zawsze wiem, kto siedzi przy stoliku obok, kto za mną idzie. Siadam tak, żebym mógł jak najwięcej widzieć. Na przykład zawsze przodem do drzwi.

Adam G.:

W moim mieszkaniu jest kurz, rozrzucone gazety, wycinki prasowe, stos nieuprasowanego ubrania na łóżku, niepozmywane gary. W korytarzu części elektryczne. W tym bałaganie ukrywałem różne materiały, które wyniosłem z SB. Jakby przyszli, nie wiedzieliby od czego zacząć przeszukiwanie. No i zostałyby ślady.

Zbieram nekrologi ludzi z kręgów SB i rządu. Trzymam je na stole, na talerzu, i przekładam jak talię kart.

Opinia o wielkich pieniądzach w MSW to legenda. W rzeczywistości dotyczyło to niewielkiej grupy osób na samej górze i hochsztaplerów. Ja mogę powiedzieć, że się dorobiłem, bo zaczynałem od wynajętego pokoju na Hożej, za sto pięćdziesiąt złotych miesięcznie. Teraz mam mieszkanie w dobrym punkcie Warszawy. Dwa pokoje, ciasna kuchnia, przedpokój i łazienka. Razem czterdzieści sześć metrów kwadratowych. Standardowe meble - regał. Duży fiat. To wszystko. Dużo i mało.

Kazimierz M.:

Życie nauczyło mnie walki o wszystko. Nie wręcz, ale metodą wcierania się w różne środowiska.

Krzysztof R.:

Całe życie pracowałem sumiennie. Przez trzy lata byłem w Legionowie. Prowadziłem tam działalność rozrywkową w szkole oficerskiej. Moją bezpośrednią przełożoną była kobieta. Jak tam poszedłem z Komendy Głównej, zastałem straszny bałagan. Instrumenty leżały gdzieś zakurzone w piwnicy. Inne rzeczy figurowały tylko w spisach inwentaryzacyjnych, naprawdę gdzieś zniknęły. Dopiero ja zacząłem organizować życie kulturalne z prawdziwego zdarzenia. Przełożona była wściekła, bo do mnie przychodzili z różnymi sprawami. Któregoś dnia zaczęła wykrzykiwać:

- To nie wy jesteście tu szefem, tylko ja. I do mnie mają się zwracać.

- Widocznie nie macie zaufania u ludzi, towarzyszko - odpowiedziałem.

Ona miała tam układy. I mnie dali pismo o nieprzydatności do pracy. Poskarżyłem się komendantowi. Wyrzucił mnie z gabinetu, bo też był ich kumplem. Tak samo pierwszy sekretarz partii w jednostce. Chciałem zwołać komisję zewnętrzną, z ministerstwa.

- Słuchajcie, towarzyszu - powiedzieli wtedy - to wewnętrzna sprawa. Pogodzimy się.

- Już nie wierzę w wasze gadanie. To będzie zniszczenie człowieka. Już niejednego zniszczyliście.

Dwanaście lat w resorcie i nagle komuś jestem niewygodny. Jak mówię, to jeszcze teraz trzęsę się ze złości. Pojechałem do ministerstwa. Zastępcą kierownika Wydziału Szkolenia był analfabeta, jeszcze z czasów ubeckich. Przeniesiono go tu z innego departamentu, bo tam podpadł. Budowniczych Polski Ludowej tak łatwo nie wyrzucali, tylko dawali inne stanowiska. Dyrektor Departamentu Kadr przyjął mnie na miejsce tamtego.

Adam G.:

Rodzina długo nie wiedziała, że pracuję w SB. Myśleli, że tak długo studiuję. Wierzyli we wszystko, co im powiedziałem. Nie obchodziło ich, co robię, ważne, że sobie radzę. Gdy się dowiedzieli, nie zareagowali. Przyjęli tak samo, jakbym stwierdził, że jestem zawodowym w wojsku, nauczycielem, czy urzędnikiem.

Wydawali się zadowoleni, bo załatwiałem im różne rzeczy: materiały budowlane, przydziały na węgiel, leczenie w klinice i tym podobne. W gminie posługiwałem się legitymacją MSW, nie esbecką.

Byłem idolem rodziny. Skończyłem studia. Mieszkałem w Warszawie. Dobrze mi się powodziło. Ciągnąłem za sobą rodzeństwo. Brat po wojsku wrócił do naszej osady. Co miał tam robić, po skończonym technikum samochodowym? Załatwiłem mu pracę w SB. Siostrę, nauczycielkę, ściągnąłem do Warszawy. Drugi brat, który został w wojsku na zawodowego, dzięki mojej protekcji doszedł do stopnia pułkownika...

A teraz runął obraz świata, który im malowałem. Oni teraz mówią:

- Tyle lat, ile nas indoktrynowałeś komunistycznie, będzie trzeba, żebyśmy się z tego wyleczyli.

I to jest moja tragedia. Oni są teraz najlepszym materiałem na bandytów. Brat, który z wojska pisał: "Sprzedajcie rower, buty, wyrwijcie mnie stąd", gotów jest teraz całować w dupę komunistów. Przedtem robił to ze strachu, teraz tego chce. Rodzina zarzuca mi: "Jesteś zdrajca, jeśli mówisz na komunę". Ja zrozumiałem błąd, oni nie mogą. Nie mają już w co wierzyć. U mnie, jak w dzieciństwie, wiszą nad łóżkiem święte obrazki: Matki Boskiej Częstochowskiej, wizerunek Papieża, pamiątka z Pierwszej Komunii Świętej. Matka przechowywała ją przez wszystkie te lata.

Mirosław B.:

Dziadek był administratorem we dworze, we wschodniej Polsce. Ojciec po skończeniu gimnazjum w latach trzydziestych był bezrobotny. Po wojnie dostał pięć hektarów. Dlatego mnie przypisano pochodzenie chłopskie. Rodzicom nie powodziło się najlepiej. Uprawiali warzywa, wozili je na targ. Często jeździłem z nimi. Kiedyś podszedł do nas facet, który chciał wszystko kupić hurtem, ale pod warunkiem, że podwieziemy towar na miejsce. Okazało się, że to był zaopatrzeniowiec z miejscowego UB. Następnego dnia przyszło kilku uzbrojonych z organizacji podziemnej AK. Zabrali z domu odzież, pieniądze, jedzenie. Ojca pobili, że do śmierci (1963) został kaleką. Umarł mając pięćdziesiąt siedem lat. Oskarżyli go o współpracę z bezpieką. W czasie okupacji ojciec również należał do AK. Do dziś przechowuję odznakę związku podoficerów. Po wyzwoleniu jednak się ujawnił.

Niech ich kto nazywa jak chce, partyzantami, czy bohaterami, dla mnie byli to bandyci. Przynajmniej ich większość. Nawet spory rodzinne załatwiali w ten sposób. Rabowali resztówki dworskie, znęcali się nad rolnikami, którzy dostawali gospodarstwa z reformy rolnej.

Przychodzili do nas słuchać radia, które ojciec przechował przez wojnę. Tłukli do drzwi i okien w nocy. Siostra płakała, a i mnie te wizyty przyprawiały o drżenie serca. Wychodziłem na zewnątrz i zrywałem antenę. Jak ojciec kazał przynieść dla nich wody, plułem do kubka.

Właśnie przez taką bandę został zabity mój wuj. Miał odziedziczyć gospodarstwo po dziadkach, piętnaście hektarów. Ciotka, stara panna, powiedziała do moich rodziców:

- Teraz wy musicie się zaopiekować gospodarstwem i mną.

W 1949 nie mogłem iść do szkoły średniej, bo stałem się kułackim synem. Niedaleko w najbliższym mieście było Zgromadzenie Księży Salezjanów. Pod pretekstem niższego seminarium duchownego prowadzili średnią szkołę świecką. Miałem tam zdawać egzaminy. Przeżywałem konflikt, ponieważ nie odpowiadało mi to ideowo. Już wtedy byłem pod wpływem młodego nauczyciela ze szkoły podstawowej, komunisty. Zapisałem się do ZMP. Matka przekonywała:

- Musisz zdobyć zawód i uciec z tego środowiska. Tu nie ma dla ciebie miejsca.

Gdy nauczyciel się dowiedział, powiedział matce z wyrzutem:

- Dlaczegoście tak zrobili. Przecież mogłem spowodować, że przyjęliby go do każdej szkoły.

U Salezjanów uczyłem się dwa lata. Pewnego dnia na teren Zgromadzenia wkroczyło UB. Duchownych wywieźli, a nas wzięli na przesłuchanie. Dowiedzieliśmy się, że seminarium zlikwidowano, a nam państwo ludowe gwarantuje kontynuację nauki w dowolnych wybranych przez nas szkołach.

Skończyłem Technikum Budowlane, pracowałem w dużej firmie zgodnie ze swoim zawodem. W 1956 roku aparat bezpieczeństwa był skompromitowany. Nowy nabór w pierwszej kolejności prowadzono przez partię. Kierownik mojego zakładu przywołał mnie:

- Pierwszy ma do ciebie sprawę.

To niecodzienne, że pierwszy sekretarz partii chce rozmawiać ze zwykłym pracownikiem. Zdawkowe, sympatyczne powitanie, herbata, rozmowa.

- Słuchajcie, towarzyszu - powiedział w końcu. - Jest dla was propozycja pracy. Widzicie, potrzebni są młodzi, zdolni ludzie do SB.

SB to była wtedy dla mnie egzotyka, ale nie miałem czasu na rozmyślania. Zapytałem:

- Co ja tam będę robił?

- Myślicie, że ja wiem? A poza tym nie budujcie zamku na lodzie. Zanim was przyjmą, dokładnie was sprawdzą.

Kiedy wróciłem na zakład, koledzy wypytywali:

- Co stary chciał od ciebie?

- Proponuje mi zmianę pracy.

I dalej robiłem to, co dawniej. Któregoś dnia zostałem wezwany do dyrektora. Tam przywitał mnie oficer kadrowy SB. Potem podanie, życiorys, badania lekarskie. Trzy razy pytali, czy jestem zdecydowany. Próbowałem się dowiedzieć, jak będzie wyglądała moja praca. Odpowiadali:

- Najpierw podpiszcie zobowiązanie. Potem zobaczymy, do czego się będziecie nadawali.

Podpisałem. Do samego końca właściwie nie wiedziałem, co należy do moich obowiązków. Przenosili mnie z miejsca na miejsce. Może się nie nadawałem. I teraz nie wiem, czy to dobrze, czy źle.

Józef Z.:

To była wielka maszyna, perpetuum mobile. Samo kiedyś ruszyło. Później już się nakręcało od środka. Jak ktoś w tym nie siedział, to nie zdaje sobie sprawy z ogromu tej instytucji. Mnie się wydawało, że poza SB niczego wokół nie ma. Większość społeczeństwa to byli ludzie przez nas zatrudnieni, albo z różnych powodów nam przychylni. Najczęściej z powodów materialnych. Szedłem ulicą i się przyglądałem. Każda z osób, na które patrzyłem, mogła być agentem. Czułem się dobrze, bo wiedziałem, że idę wśród swoich. Ideałem było stuprocentowe nasycenie agenturą. Teoretycznie można sobie wyobrazić sytuację, w której wszyscy pracują dla SB. Donoszą na siebie nie wiedząc o tym. My jeszcze tego ideału nie osiągnęliśmy, ale byliśmy na najlepszej drodze. Teraz ci, co przedtem byli nasi, najgłośniej krzyczą, żeby ujawnić listy tajnych współpracowników. Oni dobrze wiedzą, że takich list nie ma i nigdy nie było, a kompromitujące ich materiały już dawno zostały zniszczone.

Kazimierz M.:

Niedawno w sklepie podszedł do mnie mężczyzna. Stanął ze mną twarzą w twarz i zapytał cicho, żeby inni nie słyszeli:

- Poznaje mnie pan?

Przyjrzałem mu się i poznałem od razu, ale zrobiłem taką minę, jakbym nie wiedział o co chodzi.

- No, niech się pan przyjrzy dokładnie. Ja pana pamiętam. Jak mnie pan wezwał do siebie, to pracowałem w redakcji "K". Kazał mi pan podpisać zobowiązanie i ja się nie zgodziłem. Potem mi pan zablokował paszport.

Uśmiechnął się tak trochę zaczepnie. Powiedział, żebyśmy poszli na kawę. Rozmawialiśmy wszystkiego dziesięć minut. Okazało się, że nie byłem pierwszy i ostatni, który mu proponował współpracę. Za każdym razem się nie zgadzał. W dziennikarstwie nie zrobił wielkiej kariery, chociaż wtedy mówili o nim "młody, zdolny".

Chciał, żebym mu powiedział kto z "K" był tajnym współpracownikiem. Zaczął wymieniać nazwiska i patrzył na mnie uważnie. Dopiłem kawę i wyszedłem. Co, miałem mu powiedzieć, że prawie wszyscy?

Adam G.:

Były dwa rodzaje tarcz, do których strzelaliśmy na ćwiczeniach okresowych. Pierwsza, normalna, z okręgami od zera do dziesięciu punktów. Drugiej tarczy używano tylko w okresach napięć społecznych. Zamiast okręgów był rysunek człowieka naturalnej wielkości. Dziesięć punktów zdobywało się strzelając w serce, czyli w środek tarczy. Płuca to było chyba pięć, albo sześć punktów, już nie pamiętam. Mniej więcej na wysokości wątroby kończyły się okręgi i zaczynało niepunktowane pole. Liczył się tylko strzał w serce. Do takiej tarczy strzelałem tylko kilka razy w życiu. Przeważnie

trafiałem w dziesiątkę. Czasami jeździliśmy z kolegami poćwiczyć do lasu. Lubiliśmy strzelać do pająków zawieszonych między drzewami. Umiałem trafić z dziesięciu metrów w małego pająka tak, żeby nie zniszczyć pajęczyny.

 

 

Jerzy K.

W 1977 roku przeszedł z S B do pracy w Komendzie Głównej Milicji Obywatelskiej. Od 1989 roku na emeryturze.

 

Marian A.

Na emeryturze od 1982 roku.

 

Kazimierz M.

Zwolniony ze służby w 1979 roku. Od tego czasu zajmuje się handlem na Bazarze Różyckiego. Ostatnio specjalizuje się w handlu z Rosjanami.

 

Józef Z.

Odszedł na rentę inwalidzką w 1983 roku. Od tamtej pory pracuje jako konsultant kilku spółek z kapitałem zagranicznym.

 

Adam G.

Zwolniony "dla dobra służby" w 1979 roku. Utrzymuje się z korepetycji z matematyki, czasem za pieniądze pisze prace magisterskie.

 

Krzysztof R.

Emeryt od 1984 roku. Dorabia handlem na ulicy. Sprzedaje książki.

 

Mirosław B.

W SB do 1990 roku, czyli do zakończenia oficjalnej działalności Służby. Zweryfikowany przeszedł do pracy w Służbie Więziennej.

 





Większa dawka top secret