Polityka - 17/2003




JOANNA SOLSKA, ADAM GRZESZAK

Państwo to Jan 



Skarb Państwa nie może przeprowadzić żadnego większego interesu bez Jana Kulczyka

Wygląda na to, że Skarb Państwa nie może przeprowadzić żadnego większego interesu bez udziału dr. Jana Kulczyka. Telekomunikacja, sektor paliwowy, energetyka, ubezpieczenia, budowa autostrad - wszędzie Jan Kulczyk jest najważniejszym partnerem Rzeczpospolitej. Prawdziwy pierwszy obywatel.

 

Potęga gospodarcza Jana Kulczyka zbudowana jest na mocnym fundamencie rodzinnej firmy Kulczyk Holding. Firma, co intrygujące, z formalnego punktu widzenia jest własnością żony Jana Kulczyka, Grażyny, oraz zarejestrowanej w Wiedniu fundacji Kulczyk Private Stiftung. Wiedeńska fundacja zajmuje się zagranicznym majątkiem rodziny i zapewnia jej utrzymanie. Kulczyk Holding (a także jego zagraniczny odpowiednik Kulczyk Private Stiftung) to rodzaj banku czy może raczej funduszu inwestycyjnego, którego zadaniem jest zarządzanie licznymi aktywami rodziny.

Sam Kulczyk nie potrafi lub nie chce oszacować swojego majątku. Tym, którzy to robią za niego, wychodzi kwota prawie 3,7 mld dol. To sporo; nawet wystarczy, żeby uznać go za najbogatszego Polaka. Jednak faktyczna potęga biznesmena polega na jego niezwykłych wpływach politycznych.

Na opinię człowieka, który może wszystko, pracował długo i starannie. W kraju wystarczy seria zdjęć w kolorowych czasopismach z jedną i drugą głową państwa, na różnych bankietach, świadczących o dużej zażyłości. To jednak za mało, żeby również biznes światowy uwierzył, że żadna wielka prywatyzacja w Polsce nie dojdzie do skutku, jeśli nie będzie przy niej pośredniczyć doktor Kulczyk. Pośredniczyć, czyli zwykle inwestować pod własnym szyldem cudze pieniądze.

France Telecom przekonał się o wpływach Doktora (jest doktorem prawa), gdy po raz pierwszy usiłował przystąpić do prywatyzacji Telekomunikacji Polskiej SA. Odpadł w przedbiegach. Udało się za drugim podejściem, kiedy u boku miał partnera - Kulczyk Holding. Wspólnie kupili 35 proc. akcji, a potem jeszcze 12,5 proc.

Michel Bon, były prezes France Telecom, opowiadał kilku osobom na nieoficjalnej kolacji o spotkaniu w gabinecie ówczesnego ministra łączności Tomasza Szyszki. Oprócz ministra był tam Kulczyk i Bon. Kiedy pojawiły się jakieś nieprzewidziane problemy, Jan Kulczyk ostro zrugał Szyszkę, po czym zadzwonił do ówczesnego premiera Jerzego Buzka i wezwał go na spotkanie. Premier stawił się niezwłocznie. Prezes France Telecom był pod wrażeniem i nie miał już wątpliwości co do hierarchii ważności wszystkich obecnych.

Co psuje kapitalizm?

Podobną relację, tyle że dotyczącą już osobistości z obecnego rządu, przedstawił Jerzy Urban. Podczas przesłuchania przed sejmową komisją śledczą, relacjonując rozmowę z premierem Millerem, wspominał, że jednym z poruszonych przez niego tematów były niezwykłe wpływy Jana Kulczyka. Uzupełniając swe zeznania na łamach "Nie" napisał: "Ludzie biznesu opowiadali mi (cóż, plotki...), że Jan Kulczyk chwali się, jak to odwiedza ze swoimi sprawami premiera, a ten przyzywa do rozmowy ministra wydając mu przy Kulczyku dyspozycje. Albo że Kulczyk wchodzi sobie na najintymniejsze spotkania na najwyższym szczeblu. Wieść o takich wpływach u władz wielce pomaga dr. Kulczykowi jako pośrednikowi w ściąganiu kapitałów zagranicznych. Czyni wielkimi jego możliwości inwestycyjne umożliwiając mu udział we wszystkich najważniejszych przedsięwzięciach gospodarczych zależnych od rządu. (...) Mówiłem o tym, czyż bowiem premier nie powinien wiedzieć, jaką w biznesie wartość ma jego przyjaźń i jakie wywołuje skutki? System kapitalizmu psują nie tylko łapówki".

Współpracownicy premiera potwierdzają relacje Urbana. Dr Kulczyk nie fantazjuje chwaląc się swymi wpływami. Bywa widywany w gabinecie Leszka Millera, podobnie jak nie omija pałacu prezydenckiego. Historia z ministrem, zdaniem naszych rozmówców, dotyczyła prawdopodobnie Wiesława Kaczmarka, który przed Janem Kulczykiem i premierem miał tłumaczyć się, dlaczego nie chciał podpisać umowy prywatyzacyjnej grupy G-8 (ośmiu zakładów energetycznych z północnej Polski).

Kaczmarek mimo gabinetowych nacisków uparł się i umowy nie podpisał. W publicznych wystąpieniach twierdził, że nie mógł tego zrobić, bo El- Dystrybucja, konsorcjum Jana Kulczyka, nie zdołała udowodnić, że było w stanie zapłacić proponowaną cenę. Potem zresztą wybuchł skandal, gdy wyszło na jaw, że Jan Kulczyk potajemnie dogadywał się z konkurentem, niemieckim koncernem E.ON. po to, by nie windować zanadto ceny. Ostatecznie przetarg unieważniono.

To przykra porażka i niejedyna, jaką Jan Kulczyk poniósł w branży energetycznej. Drugą okazała się Polenergia - spółka, która miała być lekarstwem na liczne dolegliwości trapiące polską gospodarkę. Był to wspólny pomysł polsko-rosyjsko-niemiecki. Chodziło o eksport do Niemiec mieszaniny energii elektrycznej - taniej rosyjskiej i nieco droższej polskiej. Uczestniczyć w tym przedsięwzięciu miała rosyjska firma energetyczna Rao-Jes oraz spółka Polenergia, którą w tym celu stworzyły Polskie Sieci Elektroenergetyczne, niemiecka firma Preussen Elektra i Kulczyk Holding. Zdaniem byłego wicepremiera Janusza Steinhoffa pomysł był świetny, a zaangażowanie w jego realizację Kulczyka imponujące. Innego zdania był ówczesny poseł opozycji Wiesław Kaczmarek, który w Sejmie złożył interpelację pytając, dlaczego prywatna firma ma uzyskać monopol na eksport energii elektrycznej. Ostatecznie jednak tak dobrze rokujące przedsięwzięcie skończyło się fiaskiem. Jak twierdzi Siergiej Stankiewicz, ówczesny doradca premiera Rosji Anatolija Czubajsa, powodem było nierównoprawne traktowanie rosyjskiego partnera, którego nie dopuszczono do zysków ze sprzedaży energii. Potem jeszcze partner niemiecki, wchłonięty przez koncern E.ON., wycofał się z interesu i tak skończyły się sny o wielkimi elektrycznym biznesie.

Rynek na sprzedaż

Historia Polenergii dobrze ilustruje kierunek myślenia Jana Kulczyka - dobrze robić interesy z państwem, a jeszcze lepiej, tam gdzie możliwe, zainkasować rentę monopolistyczną. Z monopolem na handel energią się nie udało, ale za to szczęście dopisało na rynku telekomunikacyjnym. France Telecom z pewnością nie żałował, że do interesów zaangażował Jana Kulczyka. Dzięki niemu kupił nie 20 proc. spółki telekomunikacyjnej, jak pierwotnie planował, ale cały polski rynek telekomunikacyjny. W jednym z wywiadów Jan Kulczyk, proszony o komentarz do często powtarzanych wątpliwości, jakim cudem udaje mu się robić tak dobre interesy z państwem, odpowiedział oburzony: "Ci, co tak mówią, niech podadzą jeden przykład na to, że państwo w momencie transakcji ze mną traciło. Jeden. Nie żądam dziesięciu".

Otóż Telekomunikacja Polska jest takim przykładem. Kupno całego rynku to niewątpliwy sukces Jana Kulczyka, jednak to my wszyscy dzwoniąc płacimy za to rachunek. Do umowy prywatyzacyjnej dołączone bowiem zostało Porozumienie Regulacyjne, w którym minister łączności Tomasz Szyszko zobowiązał się, że państwo polskie nie będzie się śpieszyło z demonopolizacją rynku telekomunikacyjnego. Dlatego TP SA mogła na przykład skutecznie blokować wejście do gry operatorów międzystrefowych. Z tego samego powodu odwleczono też moment liberalizacji najbardziej lukratywnego rynku połączeń międzynarodowych.

Dziś plan Jana Kulczyka jest ambitniejszy: powtórzyć ten scenariusz na rynku paliwowym. Najpierw doprowadzić do całkowitej monopolizacji, potem przejąć nad nim kontrolę, by na końcu dobrze go sprzedać inkasując odpowiednią premię. Kroi się miliardowy interes.

Polski szejk

Od dwóch lat należące do niego spółki inwestują w akcje PKN Orlen. Dzięki temu dziś jest największym i najbardziej wpływowym prywatnym akcjonariuszem Orlenu, mając pod kontrolą ok. 10 proc. akcji. W radzie nadzorczej, jako wiceprzewodniczący, zasiada jego najbliższy współpracownik Jan Waga. Ma tu jednak o wiele liczniejszą grupę sojuszników, co w ważnych kwestiach zapewnia mu większość głosów, a więc kontrolę nad zarządem i spółką. Interesy Orlenu i Kulczyka tak dalece się przenikają, że kiedy płocka spółka wysłała do Moskwy delegację, by negocjować sprawę zakupu ropy, to poleciała ona prywatnym samolotem Jana Kulczyka. I oczywiście na pokładzie nie zabrakło Jana Wagi.

A kogo zastawali kolejni ministrowie skarbu, gdy udawali się do Kancelarii Premiera na poufne rozmowy na temat prywatyzacji Rafinerii Gdańskiej czy Orlenu? Oczywiście wiceprzewodniczącego rady nadzorczej Orlenu. Mało tego: Jan Kulczyk chciał nawet obsadzić swoimi ludźmi radę nadzorczą Nafty Polskiej, rezerwując dla siebie fotel przewodniczącego. Nafta Polska to specjalistyczna państwowa spółka wykonująca zadania Ministerstwa Skarbu w stosunku do przemysłu naftowego i chemicznego. Takie rozwiązanie znacznie uprościłoby mu sytuację i ułatwiło pomyślne przekształcenia własnościowe w branży paliwowej. Zaskakujące jest też, że proponowany przez Jana Kulczyka skład rady był łudząco podobny do obecnego składu rady nadzorczej Orlenu. Ten śmiały pomysł, by odciążyć administrację państwową w procesach decyzyjnych, choć miał kilku wpływowych promotorów, nie został na razie zrealizowany.

Rotch rozdaje karty

Tymczasem trzeba grać va banque. Sytuacja jest taka: polski rynek paliwowy dzielą między sobą PKN Orlen, w którym Skarb Państwa ma ok. 28 proc. akcji, oraz całkowicie państwowa Rafineria Gdańska. Próby sprywatyzowania Gdańska trwają bez powodzenia od lat. W ślimaczącym się od miesięcy drugim już przetargu prowadzone są negocjacje z konsorcjum stworzonym przez brytyjską firmę Rotch Energy. To tajemnicza firma. Niewiele o niej wiadomo poza tym, że chce kupić 75 proc. akcji Rafinerii Gdańskiej, choć nie ma na to pieniędzy. Dlatego rozpaczliwie poszukuje partnera, który wniesie potrzebną gotówkę.

Duże nadzieje Brytyjczycy wiązali z rosyjskim koncernem Łukoil, który ma pieniądze i jest zainteresowany Rafinerią. Rotchowi dano jednak do zrozumienia, że związał się z niewłaściwym partnerem, bo z Łukoilem łączy się polityczne ryzyko. W końcu to przecież Rosjanie. Najgłośniej przed Rosjanami ostrzegali szefowie Orlenu, którzy na serio przestraszyli się, że na zapleczu pojawi im się silny konkurent dysponujący na dodatek własną ropą. Uważają, że lepiej i bezpieczniej będzie, jeśli to Orlen kupi Gdańsk. Tylko że Orlen kupić go nie może, bo nie uczestniczył w przetargu, w którym wyłączność ma Rotch.

Rotch może związać się z każdym, kto ma pieniądze i doprowadzi do finału transakcję dając mu szansę na prowizję. Porzucił więc natychmiast Łukoil po to, by stworzyć kolejne konsorcjum: Rotch-Orlen. Ma potężnego promotora, bo w realizację transakcji prywatyzacyjnej zaangażował się teraz Jan Kulczyk. Ten przy każdej okazji powtarza, że Polska potrzebuje silnego koncernu naftowego, na początku łączącego w sobie Orlen i Rafinerię Gdańską. Stanie się on zalążkiem regionalnej konsolidacji z udziałem węgierskiego MOL i austriackiego OMV. Dopiero taka silna, ponadnarodowa firma, może szukać związków z którymś z wielkich koncernów naftowych, choćby i rosyjskich.

Na razie jednak ani Węgrzy, ani Austriacy do fuzji się nie palą. Wszystko więc wskazuje na to, że jeśli coś uda się połączyć, to tylko Orlen z Rafinerią Gdańską. Powstanie coś na kształt naftowego TP SA. Zapłacimy za to przy dystrybutorach. Kto na tym zarobi: państwo czy Jan Kulczyk?

Dwa scenariusze

Są dwa możliwe scenariusze. O to, który zostanie zrealizowany, toczy się dziś walka. Pierwszy: Rotch z Orlenem kupują Gdańsk i przyłączają go do Płocka. Drugi: Nafta Polska unieważnia przetarg, odsyła Rotcha do domu i sama wnosi Rafinerię Gdańską aportem do Orlenu. Teoretycznie efekt jest taki sam, tylko konsekwencje dla najważniejszego prywatnego akcjonariusza skrajnie odmienne. W pierwszym przypadku następuje "rozwodnienie" akcji Skarbu Państwa. Wpływ państwa ulega znacznemu zmniejszeniu, rośnie pozycja dwóch prywatnych akcjonariuszy - Rotcha i Jana Kulczyka - którzy wspólnie mogą zadecydować o przyszłych losach polskiego rynku paliw. W drugim scenariuszu jest odwrotnie: rośnie udział Skarbu Państwa w kapitale akcyjnym z 28 do ok. 35 proc. Państwo pozostaje decydującym graczem na rynku paliwowym i prowadząc dalszą prywatyzację może wpływać na jej kształt i czerpać z tego profity.

Jan Kulczyk zaangażował się, by do drugiego scenariusza nie dopuścić. Twierdzi, że byłaby to renacjonalizacja prywatnej spółki, absolutny skandal. Sam planuje związanie wielkiego Orlenu z rosyjskim koncernem naftowym Yukos. O takim scenariuszu wspominał już prezes PKN Orlen Zbigniew Wróbel. Również specjalistyczne pismo branży naftowej "Petroleum Argus" donosi o rozmowach w tej sprawie między Yukosem i Kulczyk Holding.

- Dr Kluczyk jeździł do Moskwy i prowadził rozmowy z prezesem Łukoila Wagitem Alekpierowem, a także prezesem Yukosa Władimirem Chodorkowskim. Był także w naszym warszawskim biurze - potwierdza fakt prowadzenia negocjacji główny analityk Łukoila Siergiej Stankiewicz. Rozmowy z Łukoilem zakończyły się fiaskiem, z Yukosem potoczyły się lepiej. Zdaniem Stankiewicza, to zapewne efekt podobieństwa charakterów Kulczyka i Chodorkowskiego. Obaj są biznesowymi wizjonerami lubiącymi ambitne plany. Jest jeszcze coś, co ich łączy: obaj są najbogatszymi ludźmi w swoich krajach.

Prezes Nafty Polskiej Maciej Gierej nie chce komentować tych informacji.

- Nafta Polska jest przygotowana do realizacji każdego scenariusza, jaki wybierze minister skarbu - zapewnia prezes. Nie ukrywa jednak, że dla polskiego rynku paliwowego i konsumentów byłoby korzystniejsze utrzymanie dwóch konkurencyjnych firm - Orlenu i Rafinerii Gdańskiej. Ta druga, choć dużo mniejsza, odnosi ostatnio zaskakujące sukcesy handlowe. Dlatego stworzono alternatywny projekt połączenia RG z rafineriami południowymi i wejścia takiej spółki na giełdę. Pojawiła się też szansa na przyciągnięcie amerykańskiego inwestora w ramach offsetu związanego z zakupem myśliwca wielozadaniowego oraz dzierżawy pól irackich.

W Ministerstwie Skarbu o przyszłości branży paliwowej mówi się dużo, choć nieoficjalnie. Obaj byli ministrowie nie chcieli pogodzić się z faktem, że - choć są formalnymi reprezentantami Skarbu Państwa - tak naprawdę nie oni podejmują strategiczne decyzje, dotyczące dalszych losów państwowego majątku. Mieli też wrażenie, że zarówno zarząd PKN Orlen, jak i delegowani przez państwo członkowie rady nadzorczej reprezentują w spółce interesy tylko jednego udziałowca: Jana Kulczyka.

- Skarb, mający aż 28 proc. udziałów, nie wiedział nawet, jakie są zarobki zarządu Orlenu - mówi urzędnik ministerstwa. - Znają je podobno tylko dwaj członkowie rady nadzorczej.

Siergiej Stankiewicz stara się zrozumieć sens polskiej polityki prywatyzacyjnej w branży naftowej i ani rusz nie może. Jest dla niego oczywiste, że ani Orlen, ani Rafineria na dłuższą metę nie zachowają samodzielności, bo w tej branży zarabia się przede wszystkim na wydobyciu ropy i wszystkie zakłady przetwórcze w Europie, poza kilkoma w naszym regionie, związane są z wielkimi koncernami wydobywczymi. Polskie rafinerie są połączone rurociągiem z rosyjskimi polami naftowymi, więc związek z tamtejszymi koncernami wydaje się naturalny i nieuchronny. Okazuje się jednak, że polski rząd nie może sprzedać rafinerii rosyjskiej firmie. Może natomiast sprzedać cały rynek, tyle że za pośrednictwem firmy Rotch i Jana Kulczyka.

Podobne wątpliwości mieli dwaj byli ministrowie skarbu Wiesław Kaczmarek i Sławomir Cytrycki. Dlatego, między innymi, są już byli. Teraz nad sprzedażą Rafinerii zastanawia się nowy minister Piotr Czyżewski.

Pojawiła się ostatnio kolejna intrygująca pogłoska, że Jan Kulczyk gotów jest wspomóc Skarb Państwa w zmaganiach z Eureko - niechcianym inwestorem w PZU. Pomoc miałaby polegać na zamianie jego kontrolnego pakietu w Warcie na akcje PZU. Eureko - konsorcjum zachodnioeuropejskich firm ubezpieczeniowych - zmęczone walkami z kolejnymi ministrami skarbu chciałoby się wycofać. W grę wchodzą jednak spore pieniądze. Eureko cienko przędzie. Przed kilkoma laty zapłaciło za akcje PZU ponad 3 mld zł, chce więc odzyskać co najmniej tyle plus premia za kilkuletnie zamrożenie (pożyczonego) kapitału. Skarb Państwa takich pieniędzy nie ma.

Żeby rozwiązać problem, musiałby się pojawić ktoś trzeci, z pieniędzmi. PZU SA jest łakomym kąskiem dla wielu potentatów ubezpieczeniowych, ale żaden nie będzie się teraz angażować w konflikt. Lepiej czekać.

Scenariusz pomocy Jana Kulczyka mógłby wyglądać tak: belgijska grupa KBC, dziś mniejszościowy udziałowiec w Warcie - zainteresowana jednak jej przejęciem - kupiłaby od Eureko akcje PZU. Następnie doszłoby do wymiany pakietów z Janem Kulczykiem. KBC zdobyłoby upragnioną kontrolę nad Wartą, a Jan Kulczyk stałby się akcjonariuszem w PZU. Wprawdzie mniejszościowym, ale za to za partnera miałby Skarb Państwa, z którym potrafi sobie układać stosunki dużo lepiej niż Eureko. Jeśli wraz z pakietem przejąłby uprawnienia Eureko do nabycia kontrolnego pakietu akcji w chwili wprowadzenia PZU na warszawską Giełdę, mógłby stosunkowo niskim kosztem zdobyć firmę mającą 60-procentowy udział w polskim rynku ubezpieczeń.

Tymczasem pojawiła się informacja o planowanej sprzedaży przez Jana Kulczyka kontroli nad Wartą grupie KBC po to, by zgromadzić pieniądze na powiększenie swego pakietu akcji Orlenu. Szefowie Kulczyk Holding energicznie temu zaprzeczają. Jeśli jednak istotnie większościowy akcjonariusz rozważa wycofanie się z Warty, zdaje się to przeczyć wcześniejszym spekulacjom. Otóż niekoniecznie. Świadczą raczej o tym, że przedsiębiorca błyskawicznie reaguje na zmieniającą się sytuację. Plan zamiany Warty na PZU był bowiem realny, dopóki zakulisowe rozgrywki Zdzisława Montkiewicza, prezesa PZU SA, nie zostały ujawnione.  Prezes za plecami ministra skarbu miał zlecić bankowi HSBC skupowanie akcji PZU od mniejszościowych akcjonariuszy w tym również od Eureko. Pytanie na czyje zlecenie działał prezes, zachowując się jak właściciel PZU, czeka na odpowiedź.  Dlatego teraz, gdy doszło do skandalu, pierwotne plany realizować  będzie o wiele trudniej.

Przewidywany ruch  Jana Kulczyka  wygląda więc racjonalnie. Jeśli spienięży udziały w Warcie i dokupi  akcji Orlenu, znacznie wzmocni swoją pozycję na rynku paliwowym.

Bo teraz konflikt w PZU SA raczej szybko się nie rozwiąże. Niewykluczone, że doktor Johann (jak mówi się o nim w świecie biznesu) zdąży jeszcze zarobić na prywatyzacji Orlenu i dołączy do gry o prywatyzację PZU, która może otworzyć mu drogę do kolejnego atrakcyjnego kąska znajdującego się jeszcze w rękach państwa: do banku PKO BP. Pomysł połączenia PZU i PKO BP w grupę finansową ma ostatnio spore grono wpływowych zwolenników.

Skarb Państwa wyzbył się już - nie bez udziału Jana Kulczyka - większości swoich skarbów. Ale zostało jeszcze kilka sreber: rafinerie, PZU SA, PKO BP, energetyka. Ktoś, kto będzie miał mocną pozycję w tych branżach, nie musi sięgać po władzę w kraju. Wystarczy mu siły, żeby każdy premier musiał się liczyć z jego interesami. Nie tylko w obecnej, ale i w przyszłych kadencjach.

- To ostatnie okrążenie w biegu do wielkich pieniędzy - mówi jeden ze zdymisjonowanych ministrów. - Jak już wejdziemy do Unii, będzie trudniej. Trzeba się więc spieszyć. Nie ma czasu, żeby działać w rękawiczkach.

Trudno mieć za złe Janowi Kulczykowi, że wszelkimi dostępnymi sposobami walczy o powiększenie swego imperium. Nie sposób jednak powstrzymać się od pytania, dlaczego socjaldemokratyczny premier - zmuszając do dymisji dwóch kolejnych ministrów skarbu, działa na korzyść prywatnego biznesmena, a nie budżetu czy konsumentów?



 

 


 

Rzeczpospolita - 26 kwietnia 2003

 

Kto nie lubi tekstów o Janie Kulczyku

Minister kultury i "Polityka"

 

 

Waldemar Dąbrowski, minister kultury, usiłował wpłynąć na redakcję "Polityki", by tygodnik nie publikował tekstu o znanym biznesmenie Janie Kulczyku.

 

Ujawniła to Monika Olejnik w Radiu Zet. "Rzeczpospolita" potwierdziła, że miało to miejsce. Waldemar Dąbrowski zaprzecza.

Jerzy Baczyński, redaktor naczelny "Polityki", odmówił nam skomentowania informacji o interwencji ministra. Nie potwierdził jej, ale też nie zaprzeczył. Zdarzenie takie potwierdzili nam rozmówcy z zespołu redakcji tygodnika.

Fakt interwencji ministra, który "ma nazwisko zaczynające się na D", ujawniła Monika Olejnik w porannej rozmowie w Radiu Zet z Piotrem Gadzinowskim, posłem SLD.

- To jest chyba trochę niepokojące, kiedy ma się ukazać artykuł w "Polityce" na temat Jana Kulczyka, a jeden z ministrów pana premiera przychodzi do "Polityki" i mówi, że nie przychodzi tutaj jako minister, ale jako przyjaciel Janka i nie chciałby, żeby ten artykuł się ukazał. Dla ułatwienia powiem, że ten pan ma nazwisko zaczynające się na "D" - mówiła Olejnik, prosząc Gadzinowskiego o opinię.

Później na antenie dodała, że owym ministrem na "D" jest Waldemar Dąbrowski.

Z naszych ustaleń wynika, że minister odwiedził redakcję "Polityki" i wówczas starał się nakłonić redaktora Baczyńskiego do zaniechania publikacji tekstu Joanny Solskiej i Adama Grzeszaka pt. "Państwo to Jan". Redaktor naczelny oparł się naciskom ministra, a o jego interwencji poinformował członków kolegium redakcyjnego "Polityki".

Według autorów artykułu wygląda na to, że skarb państwa nie może przeprowadzić żadnego większego interesu bez udziału dr. Jana Kulczyka, bo we wszystkich strategicznych inwestycjach - w telekomunikacji, sektorze paliwowym, energetyce, ubezpieczeniach czy budowie autostrad - Jan Kulczyk jest najważniejszym partnerem. Solska i Grzeszak opisywali też zażyłość, jaka łączy Kulczyka z premierem. Posłowie SLD, z którymi rozmawialiśmy na temat interwencji ministra, mówili natomiast o zażyłości, jaka łączy Kulczyka i Dąbrowskiego. Wszyscy podkreślali, że obaj panowie darzą się przyjaźnią, a ponadto Jan Kulczyk jest znanym mecenasem kultury. Sponsoruje m.in. doroczny Festiwal Gwiazd w Międzyzdrojach, którego pomysłodawcą i organizatorem był właśnie Waldemar Dąbrowski, gdy pełnił funkcję dyrektora Opery Narodowej.

Minister Waldemar Dąbrowski zaprzeczył wczoraj w rozmowie z "Rz", jakoby usiłował wpłynąć na tygodnik, by nie publikował tekstu o Kluczyku. - To jest nieprawda - stwierdził.

Michał Tober, rzecznik rządu powiedział nam, że nikt z redakcji "Polityki" nie informował go o interwencji ministra Dąbrowskiego. Nic też mu nie wiadomo, aby inny członek rządu został poinformowany o tym fakcie.

- Taka informacja mogłaby być potraktowana poważnie tylko wówczas, gdyby relację o zdarzeniu przekazali nam sami zainteresowani - powiedział Tober. - W przeciwnym razie traktujemy to jak plotkę, a po tzw. Warszawce krąży ich tyle, że trudno zajmować się wszystkimi. Salony warszawskie są ostatnio bardzo rozplotkowane - dodał rzecznik rządu.

Piotr Gadzinowski w rozmowie z Moniką Olejnik uznał, że minister, który podjąłby się takiej interwencji w interesie biznesmena, "powinien się elegancko podać do dymisji".

E.O.

 

 

 

AD VOCEM

Chybiona interwencja

Czy są prawdziwe składane przez kilka poważnych osób informacje, iż Waldemar Dąbrowski próbował nie dopuścić do publikacji w "Polityce" artykułu o Janie Kulczyku? Gdyby się potwierdziły, byłby to kolejny dowód, że polska klasa polityczna choruje.

Od kilku miesięcy toczy się w Polsce, wywołana sprawą Rywina, debata na temat kryzysu III Rzeczypospolitej, niepewnej przyszłości demokracji w naszym kraju, patologicznych związków łączących świat polityki, biznesu i mediów. W tym samym czasie wskaźniki zaufania społecznego do najważniejszych instytucji życia politycznego i publicznego są rekordowo niskie. Poparcie tracą nie tylko rząd i premier, ale również prezydent, Sejm i Senat, co wskazuje, że kryzys braku zaufania staje się strukturalny. Dlaczego w tym momencie Waldemar Dąbrowski, który jest ministrem w rządzie Leszka Millera, miałby zdecydować się na tak bezceremonialną interwencję?

Być może artykuł ujawniający niezwykłą pozycję Kulczyka i jego ogromny wpływ na polityków był groźny dla Dąbrowskiego i jego obozu politycznego. Ale może też chodzić o coś innego. Po prostu politycy uważają próby ingerencji w działania niezależnych redakcji za coś normalnego.

Kilka tygodni temu wyszło na jaw, iż Adam Michnik spowodował, że w wywiadzie premiera Millera opublikowanym w ubiegłym roku w "Polityce", nie znalazł się fragment dotyczący korupcyjnej propozycji Rywina. Można się cieszyć, że tym razem stało się inaczej. Byłby to pierwszy dobry skutek tej sprawy.

Krzysztof Gottesman

 

 

 

POSTACIE

Waldemar Dąbrowski

Minister kultury ujawnił talenty negocjacyjne. Włączył się w próbę rozwiązania konfliktu w Teatrze Nowym w Łodzi, a - jak twierdzi Monika Olejnik - z tygodnikiem "Polityka" mediował sprawę publikacji tekstu o biznesmenie Janie Kulczyku.

Świat kultury i świat biznesu pociągają go od dawna. W ten pierwszy wkroczył od razu po studiach (jest absolwentem Wydziału Elektroniki Politechniki Warszawskiej), gdy w latach 70. kierował warszawskim klubem "Riviera-Remont", do którego potrafił zapraszać najsłynniejszych artystów, takich jak Michelangelo Antonioni, Julio Cortazar czy Nikita Michałkow. Potem przez trzy lata pracował jako zastępca dyrektora Wydziału Kultury Urzędu Miasta Warszawy, a w 1982 r. objął dyrekcję Centrum Sztuki Studio w Warszawie. Stworzył tam impresariat promujący polskich artystów w świecie, galerię wystawową, doprowadził do powstania orkiestry Sinfonia Varsovia pracującej z Yehudi Menuhinem. Był też prekursorem tworzenia więzi między kulturą a biznesem, co udowodnił głośny spektakl "Tamara", pierwsze u nas artystyczne przedsięwzięcie zrealizowane za pieniądze sponsorów.

Po 1989 r. został mianowany szefem Komitetu Kinematografii. Sprawował ten urząd przez cztery lata, rozpoczynając reformę polskiego kina. Potem przeszedł do świata biznesu, w latach 1994 - 1998 był prezesem Państwowej Agencji Inwestycji Zagranicznych, skąd powrócił do kultury jako dyrektor naczelny Teatru Wielkiego-Opery Narodowej. Na tym stanowisku potrafił wykorzystać swe biznesowe znajomości. Umiejętnie znajdował sponsorów na premiery czy występy zagranicznych artystów, a środki na ten cel gromadziła założona wraz z Janem Kulczykiem Fundacja "Opera". W lipcu ub. roku został ministrem kultury.

J.M.

 

 


 

Rzeczpospolita - 28 kwietnia 2003

 

Kulczyk, Dąbrowski i "Polityka"

Redakcja "Polityki" oświadczyła w sobotę, że minister kultury Waldemar Dąbrowski nie wywierał nacisku na tygodnik w celu zablokowania artykułu o Janie Kulczyku. Informatorzy "Rzeczpospolitej" twierdzą jednak, że było inaczej.

Oświadczenie "Polityki" ukazało się w sobotę w serwisie PAP. Tego dnia w "Rzeczpospolitej" napisaliśmy, że Waldemar Dąbrowski, minister kultury, usiłował wpłynąć na redakcję "Polityki", by tygodnik ten nie publikował tekstu o znanym biznesmenie Janie Kulczyku. Ujawniła to Monika Olejnik w Radiu Zet. Artykuł został opublikowany w zeszłym tygodniu i opowiadał o potężnych wpływach w świecie polityki tego znanego biznesmena.

Waldemar Dąbrowski oficjalnie zaprzeczył tej informacji. Dziennikarze "Polityki" potwierdzili nam jednak w piątek, że taka próba zablokowania publikacji miała miejsce. Tego dnia dzwoniliśmy też w tej sprawie czterokrotnie do redaktora naczelnego "Polityki" Jerzego Baczyńskiego. Nie udało nam się z nim skontaktować, mimo że był w redakcji. Ostatecznie jego sekretarka przekazała nam, że "redaktor Baczyński nie czuje się zobowiązany do publicznego komentowania tej sprawy". Nie zaprzeczył jednak naszym informacjom. Dzień później, już po ukazaniu się tej wiadomości w "Rzeczpospolitej", do PAP trafiło oświadczenie podpisane enigmatycznie "Redakcja tygodnika 'Polityka' ": "W związku z artykułem w dzienniku 'Rzeczpospolita' z 26 kwietnia 2003 pt. 'Minister kultury i Polityka', a także radiową wypowiedzią red. Moniki Olejnik sugerującą, iż minister kultury Waldemar Dąbrowski interweniował w redakcji 'Polityki', aby nie dopuścić do publikacji tekstu poświęconego działalności biznesmena Jana Kulczyka, wyjaśniamy, że w rozmowie z redaktorem naczelnym 'Polityki' Jerzym Baczyńskim minister Waldemar Dąbrowski nie formułował żadnych żądań ani oczekiwań dotyczących wstrzymania jakiejkolwiek publikacji w tygodniku 'Polityka' ".

Po ukazaniu się tego komunikatu skontaktowaliśmy się ponownie z naszymi informatorami, którzy prosząc o zachowanie anonimowości, po raz kolejny potwierdzili, że zdarzenie to miało miejsce. Także informatorzy Moniki Olejnik, która w Radiu Zet ujawniła sprawę, dalej twierdzą to samo.

"Zadzwoniłam jeszcze raz do moich informatorów w 'Polityce' i oni oczywiście potwierdzili, że to prawda" - powiedziała nam Olejnik.

D.P.

 




AFERA RYWINA