POLITYKA nr 04/2003
Komentarze
Dorwać Dużego
Można dziś odnieść wrażenie, że to Michnik zaproponował łapówkę Rywinowi
Adam Michnik przyznał,
że popełnił błąd nie zawiadamiając natychmiast prokuratury o propozycjach
Lwa Rywina. Ten błąd wyraźnie widać z dzisiejszej perspektywy, z całego
zamieszania, jakie ta sprawa wywołała. Zapewne kierownictwo "Gazety
Wyborczej" popełniło w tej sprawie więcej błędów, począwszy
od pierwszego tekstu, w którym nawet nie próbowano objaśnić,
jakie to własne śledztwo prowadzono, aż po przedstawienie tylko
fragmentów nagrania. Całe wydrukowała "Rzeczpospolita" i jest
ono bardzo interesujące, gdyż pokazuje szerszy kontekst całej
propozycji, skomplikowane, często nieczytelne dla opinii publicznej układy
medialne, charakterystyki aktorów działających na tym rynku. Być może
gdyby "Gazeta" od razu wydrukowała całość, a nie tylko
zamieszczała ją w Internecie, uniknęłaby przynajmniej części
posądzeń o manipulacje (wielodniowe powszechne rozważania, że
zapis cyfrowy jest łatwy do zmontowania), o chęć zatajenia czegoś
więcej niż tylko ów "brzęk szkła", którego brak zauważył jakiś
wyjątkowo czujny dziennikarz.
Błędy redaktorów "Gazety" nie mogą przesłonić jednak
zasadniczego problemu, jakim jest nazbyt widoczna wola bardzo wielu
dziennikarzy i mediów (polityków pomińmy, oni grają tu swoje gry)
szukania winy po stronie tych, do których z niesłychaną propozycją
łapówki się zgłoszono. Szukanie tak intensywne, że powoli zaczyna się
gubić sens całej sprawy, czyli propozycja zapłacenia
17,5 mld dol. za korzystne przepisy ustawowe, a zaczyna się utrwalać
niejasne przekonanie, że oto dwaj zaprzyjaźnieni faceci nagle się w jakiejś
sprawie nie dogadali, a na dodatek jeden miał czelność popełnić
coś tak niegodziwego jak nagranie rozmowy ze starym kumplem i jeszcze
tę rozmowę, oczywiście zmanipulowaną, opublikował. W kolejnych
komentarzach i publikacjach widać tę wielką chęć dołożenia
"Gazecie Wyborczej" i Adamowi Michnikowi osobiście. Redaktorzy
naczelni, znani dziennikarze, publicyści, felietoniści, dziennikarscy
stażyści z trudem trzymający mikrofony wręcz wyżywają się w wytykaniu
błędów i informowaniu, że oni oczywiście natychmiast pobiegliby
do prokuratora, nie opublikowali takiego tekstu, że nie rozumieją,
dlaczego Michnik czekał, bo co tu mają do rzeczy Unia Europejska, wybory
samorządowe, irlandzkie referendum czy inne ważne wydarzenie polityczne.
Ferowanie ex post kategorycznych sądów, puszenie się swoją wyższością,
przywiązaniem do praworządności i wysokich standardów
dziennikarskich, zwłaszcza gdy sprawa została ujawniona i żaden z dzisiejszych
moralistów nie musi rozstrzygać żadnych dylematów (jak wielki dynamit
był w tej sprawie, pokazuje obecny bieg zdarzeń), jest bardzo łatwe.
Tym łatwiejsze, że można przy okazji wyładować swoje frustracje i niechęci,
do których dość zamknięte i przekonane o swych rozlicznych
przewagach środowisko "Gazety" z pewnością w przeszłości
dało powody. Można po prostu wreszcie dorwać Dużego. Dziś aż nazbyt
wyraźnie te środowiskowe frustracje widać. Powodują one, że w tej
sprawie szala niebezpiecznie przechyla się w jedną stronę, w stronę
zapomnienia, że to nie Michnik przyszedł do Rywina, ale Rywin do
Michnika i że trzeba dużej odwagi, aby taką rozmowę nagrać (właśnie
dlatego, że wszyscy się znają, są po imieniu) i nie załatwić
sprawy po cichu, gabinetowo (co też było możliwe, zważywszy, że rzecz
dotyczy najważniejszych osób w państwie), ale na oczach opinii
publicznej. Pokazać coś, co zapewne nie jest (wyjąwszy może sumę)
zdarzeniem wyjątkowym. Zapewne w takim właśnie klimacie, między
znajomymi, załatwia się wiele transakcji łapówkarskich, w takim
klimacie zbierało się i być może zbiera nadal, mimo nowej ustawy,
pieniądze na partie polityczne, buduje się różne finansowe imperia mające
zapewnić byt jakimś polityczno-koleżeńskim układom. Być może ta
sprawa nigdy nie zostanie do końca wyjaśniona, już widać, że Lew
Rywin nie złoży wyjaśnień prowadzących do jej jądra, do owych
"ludzi będących przy władzy", dla których te 17,5 mln było
jedną z ostatnich szans zdobycia dużych pieniędzy na jakiś cel
(według zapisu magnetofonowego). Ale mechanizm został pokazany i nikt
już nie będzie miał pewności, czy nie zostanie nagrany, co ma niewątpliwie
walor profilaktyczny. Dlatego w opisie tej sprawy warto przywrócić
wreszcie równowagę i pamiętać, kto do kogo i z czym
przyszedł.
Janina Paradowska
POLITYKA nr 07/2003
Komentarze
Na początek - dobry teatr
Opozycja poluje na premiera, Samoobrona na Michnika, lewica chroni SLD
Pierwsze publiczne przesłuchanie
przed sejmową komisją śledczą, którego bohaterem był Adam Michnik,
oglądane przez ponad milion telewidzów, okazało się widowiskiem
politycznym na wysokim poziomie. Była to też próba przywrócenia całej
sprawie jej właściwego sensu, jakim jest zbadanie ujawnionej przez
"Gazetę Wyborczą" afery korupcyjnej, mającej - być może - u swego
podłoża interesy polityczne, polityczno-koleżeńskie, grupowe lub po
prostu indywidualne. Żadnej z tych wersji na razie wykluczyć nie można.
Michnik zamanifestował wolę walki z tą patologią z wielką
determinacją, ale też z ograniczeniami, wynikającymi z wyraźnej
niechęci do wikłania w sprawę - bez powodu, a jedynie dla
politycznej gry - premiera czy prezydenta.
Taką taktykę Michnik wybrał świadomie i jedni mogą ją uznać za
postawę propaństwową, inni, bardziej mu niechętni, za próbę zawężenia
śledczych zamiarów komisji. Niewątpliwie jednak po pierwszych dniach
przesłuchań jawność, z jaką mówi się o korupcji, może
napawać nadzieją, że walka z nią przestaje być pustosłowiem, a staje
się realnym zamiarem. Ostatecznym dowodem, na ile determinację Michnika
podzielają politycy, będzie końcowy efekt prac komisji, a także
dorobek prokuratury.
Wielkie polityczne widowisko na razie nie przybliżyło nas bowiem do
jakiegokolwiek rozjaśnienia sprawy. Praktycznie opinia publiczna
dysponuje tą samą wiedzą, jaką dysponowała po pierwszej publikacji
"Gazety" i nic nie wskazuje na to, by członkowie komisji posunęli
się o krok dalej niż prokuratura, którą z takim zapałem, często
w sposób gorszący, krytykowali.
Komisja bowiem w pierwszym etapie postawiła na polityczny teatr, w którym
role zostały zarysowane w ten sposób, że opozycja najwyraźniej
poluje na premiera i ewentualnie prezydenta, Samoobrona na Michnika,
posłowie lewicy próbują chronić premiera i oczywiście SLD, a w którymś
momencie, wyznaczanym interesem politycznym swego ugrupowania, zaatakują
zapewne Agorę.
Na razie Sojusz poświęca prezesa telewizji publicznej Roberta
Kwiatkowskiego, gdyż z inicjatywy przedstawiciela tego ugrupowania przyjęto
uchwałę o zwrócenie się do KRRiTV, aby prezes zawiesił pełnienie
swej funkcji. Dodatkowo z inicjatywy posła
J. Rokity skierowano wniosek do prokuratora generalnego o zabezpieczenie
ewentualnych dowodów mogących być w posiadaniu prezesa TVP.
Komisja śledcza jest ciałem politycznym; wyłoniona została przez Sejm
wedle partyjnych parytetów. Nie jest bezstronnym sądem. Komisja prowadzi
też postępowanie w nieco innej niż prokuratura sprawie.
Prokuratura skupia się na płatnej protekcji, komisja ma przede wszystkim
prześledzić, czy w procesie legislacyjnym powstało zagrożenie
kupowania ustaw za łapówkę.
Gdyby komisja zechciała od razu przystąpić do żmudnego i medialnie
z pewnością mało efektownego wyjaśnienia sprawy, przyjęłaby zgłoszony
na pierwszym posiedzeniu wniosek posła Bogdana Kopczyńskiego z LPR,
popierany zresztą przez posła Jana Rokitę i Zbigniewa Ziobro, aby
prace rozpocząć od praprzyczyny afery, a więc od procesu narodzin
w KRRiTV projektu nowelizacji ustawy o radiofonii i telewizji,
w którym znalazły się kontrowersyjne przepisy, jak choćby ten
otwierający pośrednio drogę do prywatyzacji Drugiego Programu telewizji
publicznej. Przeciwko takiemu najbardziej logicznemu tokowi prac
zaprotestowali głównie członkowie komisji wywodzący się z koalicji
SLD-UP, mimo iż wszyscy mieli publicznie zresztą wyrażoną (gdyż
wszystkie obrady są jawne) świadomość, że zaczynanie od samej
propozycji Rywina, o ile on sam będzie nadal odmawiał zeznań,
niewiele nowego wniesie. Jakie naprawdę zagadki tkwią w samym
procesie powstawania ustawy, jakie osoby odgrywały tu wiodące role, czy
rozpoczynając od nich dochodzenie udałoby się dojść do owej "grupy
trzymającej władzę", o której mówił Lew Rywin? To pytania,
jakie pojawiają się już dziś.
Sam początek prac komisji, burzliwy, pełen politycznych emocji, postawił
jednak pytania istotne dla państwa i kształtu demokracji. Wynikają
one z dwutorowości śledztwa, prowadzonego jednocześnie przez
prokuraturę i komisję. Jak prowadzić śledztwo, jeżeli następnego
dnia wszystkie zeznania mogą stać się jawne i wzywani świadkowie
mają możliwość, najdelikatniej rzecz ujmując, dostosowywania swoich
zeznań do posiadanej już wiedzy? Czy komisja jest instancją kontrolną
dla niezależnej przecież prokuratury, którą to rolę najwyraźniej część
jej członków chciałaby sobie przypisać? Czy posłowie zbyt nie folgują
swojemu przekonaniu, że Sejm jest ponad wszystkimi, a nie jest tylko
jednym z elementów władzy w państwie? Jaka jest w takich
sprawach rola Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego? Dość kuriozalnie
objawiła się ona przy okazji dyskusji, czy billingi rozmów premiera mogą
być ujawnione, podczas gdy wciąż nie wiadomo, jakie działania
podejmowała ABW w całej sprawie, skoro rzecz dotyczyła "grupy osób
trzymających władzę", a w sprawie pada nazwisko premiera,
więc rzecz dzieje się w obszarze zainteresowania służb
specjalnych. Pojawia się też pytanie, czy opinia publiczna, a nawet
posłowie muszą być informowani o wszystkich rozmowach i działaniach
premiera, czy też jest tu jakaś sfera poufności?
Doświadczenie pierwszej komisji śledczej będzie ważne nie tylko w materii
ustalania prawdy o tak zwanej sprawie Rywina, ale także w tych
rozstrzygnięciach, które dotyczyć będą funkcjonowania różnych organów
państwa. Być może okaże się, że trzeba zmienić ustawę o komisji,
by uniknąć podwójnego śledztwa; może Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego
powinna otrzymać dodatkowe uprawnienia, by móc śledzić procesy
korupcyjne nie narażając się na zarzut inwigilacji partii politycznych
i polityków; może należy przyspieszyć prace nad ustawą o lobbingu,
gdyż dziś proces stanowienia prawa znajduje się poza jakąkolwiek
kontrolą, a szaleństwo lobbowania staje się plagą? Jak na początek
prac komisji sporo nam ona powiedziała o państwie. Czekamy, co
powie o tak zwanej sprawie Rywina.
Janina Paradowska
Stenogram z 5. posiedzenia Komisji Śledczej do zbadania ujawnionych w mediach zarzutów dotyczących przypadków korupcji podczas prac nad nowelizacją ustawy o radiofonii i telewizji (SRTV) w dniu 8 lutego 2003 r.
Poseł Jan Rokita:
A w jednym z wcześniejszych pytań, pytań pana posła Smolany, padła ta
kwestia - ona i tak za chwilę pewnie stanie się z natury rzeczy dalszym ciągiem
pytań do pana - padła kwestia wywiadu premiera w "Polityce". Czy można
zapytać, czy pamięta pan w tej chwili, od kogo pierwszego pan się dowiedział,
że taki wywiad w "Polityce" z premierem ma być robiony albo jest
robiony, albo o jego zawartości, o jego treści?
Pan Adam Michnik:
Poseł Jan Rokita:
Pan Adam Michnik:
Poseł Jan Rokita:
Pan Adam Michnik:
Poseł Jan Rokita:
Pan Adam Michnik:
Poseł Jan Rokita:
Pan Adam Michnik:
Poseł Jan Rokita:
Pan Adam Michnik:
Poseł Jan Rokita:
Pan Adam Michnik:
Poseł Jan Rokita:
Pan Adam Michnik:
Poseł Jan Rokita:
Pan Adam Michnik:
Poseł Jan Rokita:
Pan Adam Michnik:
POLITYKA nr 07/2003
Komentarze
Wywiad z premierem
Jak zostaliśmy zamieszani w "sprawę Rywina"
W śledztwie dotyczącym
sprawy Rywina pojawił się wątek wywiadu premiera Leszka Millera dla
"Polityki" z września ubiegłego roku, a ściślej usunięcia
przez redakcję "Polityki" z wywiadu, na prośbę Adama Michnika,
pytania dotyczącego krążących wtedy po Warszawie plotek o jakiejś
aferze korupcyjnej w kręgach władzy (wspominał o tym tygodnik
"Nie") i ewentualnym związku publikacji "Nie" z inną
pogłoską - o rzekomej propozycji korupcyjnej złożonej
przez Lwa Rywina "Gazecie Wyborczej". Na wszelki wypadek wyjaśniam,
jak to z tym wywiadem było. Pytanie to postawiliśmy na sam koniec
rozmowy, sondażowo, ponieważ redakcja "Polityki" nie miała żadnej
własnej wiedzy w tej sprawie, i w zasadzie bez zamiaru
publikacji, gdyż przywołanie w takim kontekście nazwiska
konkretnej osoby mogło mieć wszelkie cechy karalnego pomówienia. Nie
przypadkiem zresztą, mimo krążących pogłosek, żadna gazeta w tym
czasie (poza jedną żartobliwą notatką we "Wprost") o żadnej
"sprawie Rywina" nie pisała. Premier odpowiedział w sposób ogólnikowy,
w tym sensie, że on też nie wszystko tu rozumie i być może
chodzi tu o jakieś nieporozumienie, humoreskę. Mimo tego
zdecydowaliśmy się zachować to pytanie w przekazanym premierowi do
autoryzacji tekście (normalnie, w obróbce redakcyjnej z każdego
nagranego wywiadu redakcja usuwa różne pytania i wątki,
pozostawiając to, co sama uważa za ciekawe czy istotne). Liczyliśmy, że
być może, mając czas do zastanowienia, premier jakoś rozbuduje swoją
wypowiedź - jeśli nie, usuniemy tę kwestię nie chcąc kolportować
plotek.
Nie mam pojęcia, skąd Adam Michnik dowiedział się o dotyczącym
"Gazety Wyborczej" fragmencie wywiadu, choć rozmówca autoryzując
tekst może go pokazywać, komu chce. Prawie na pewno nie z redakcji
"Polityki" (bo przed skierowaniem tekstu do druku znają go tylko
autorzy i redaktor nadzorujący, w przypadku wywiadu z premierem
- redaktor naczelny). Przeprowadzająca wywiad z premierem red.
Janina Paradowska, za moją wiedzą, przyjęła zaproszenie red. Michnika
na rozmowę, w której obiecał wyjaśnić okoliczności sprawy. Adam
Michnik opowiedział szczegółowo znaną z późniejszej grudniowej
publikacji "GW" historię o podjętej przez Lwa Rywina próbie
korupcyjnej, powiedział, że "Gazeta" prowadzi w tej sprawie
intensywne śledztwo, zamierza całość dowodów opublikować, a przedwczesne
ujawnienie sprawy, na marginesie wywiadu na inne tematy i w innej
gazecie, może obrócić aferę w jakąś salonową niezręczność
czy grę nieporozumień. Adam Michnik poprosił red. Paradowską, aby dać
"Gazecie" czas na dalsze śledztwo i prawo pierwszeństwa w ujawnieniu
dotyczącej ich samych afery. Ponieważ decyzja w sprawie
ewentualnego usunięcia jakiegoś wątku z wywiadu należy do
redaktora naczelnego, po wysłuchaniu relacji red. Paradowskiej z rozmowy
z Adamem Michnikiem postanowiłem przychylić się do jego prośby.
Uznałem argument, że to "Gazeta Wyborcza" jest gospodarzem sprawy,
że ma prawo pierwszeństwa i wyłączności w przedstawieniu
afery opinii publicznej, zwłaszcza że tylko "Gazeta" dysponowała
dowodami w sprawie i że zdawkowe, w kontekście
towarzyskich plotek, poruszenie tej kwestii w rozmowie z premierem
mogłoby utrudnić "Gazecie" dziennikarskie śledztwo i nadanie
sprawie właściwej rangi. Prosiłem, aby przekazując moją decyzję
"Gazecie Wyborczej" poinformować, że - moim zdaniem -
"Gazeta" powinna się pośpieszyć z publikacją i że z niecierpliwością
czekamy na pełną relację o aferze i ustalenia
dziennikarskiego dochodzenia.
Jerzy Baczyński - redaktor naczelny "Polityki"