Polityka - 16-10-2004

 

 

Daniel Passent

Zygmunt przez duże "Z"

 

 

"Przeczytałem teraz, już po Jego śmierci, że Zygmunt był związany z »Polityką« od 1958 r. Zaledwie kilka osób z dzisiejszego zespołu pamięta jeszcze młodego Kałużyńskiego" - napisał przed tygodniem redaktor naczelny Jerzy Baczyński. Osób, które pamiętają młodego Kałużyńskiego, w redakcji jest dokładnie cztery (Kazimierz Koźniewski, Marian Turski, Andrzej K. Wróblewski i niżej podpisany). Dlatego pozwalam sobie zabrać głos. Przyszliśmy z Zygmuntem do "Polityki" w tym samym roku, ale Zygmunt był już kimś, a ja - nikim. Był już znanym krytykiem, po dłuższym pobycie w Paryżu, miał za sobą swoją pierwszą z prawie 30 książek, jakie później napisał. Był to czas ożywionych polemik, walki rewizjonistów z dogmatykami o kształt popaździernikowych przemian. Teatr polski odkrywał m.in. Brechta, przede wszystkim dzięki Konradowi Swinarskiemu - największemu reżyserowi naszego pokolenia - który miał za sobą staż w brechtowskim teatrze Berliner Ensemble i w 1958 r. wystawił w Warszawie "Operę za trzy grosze", co było wydarzeniem.

Teatr bowiem był w owych czasach nie tylko teatrem, w którym pan Jarzyna i pan Lupa przygotowują kolejne inscenizacje. Był naprawdę sceną polityczną. Rehabilitacja Brechta oznaczała krok ku wolności. Wcześniej, w Polsce stalinowskiej, Brecht nie był dobrze widziany ze względu na eksperymenty formalne, błędy ideologiczne i współżycie z RFN. "Mówimy Brecht, a w domyśle odnowa" - sądzono wówczas. O tego Brechta rozgorzała polemika pomiędzy krytykiem "Trybuny Ludu" Romanem Szydłowskim, zresztą tłumaczem niemieckiego dramaturga, a nie żadnym profanem, a naszym Zygmuntem. Szydłowski nadesłał do "Polityki" artykuł polemiczny, w którym Zygmunt samowolnie i potajemnie wykonał dopiski agresywne pod swoim adresem, z których wynikało, że publicysta "Polityki" jest nieukiem, powinien najpierw zapoznać się z twórczością autora "Matki Courage", a dopiero potem zabierać głos, i tak dalej w tym duchu. Kiedy artykuł ukazał się w "Polityce", Szydłowski nie poznał własnego tekstu i w telefonie do redakcji groził sądem.

Kałużyński tymczasem zniknął, wszelki ślad po nim zaginął, aż po kilku dniach otrzymaliśmy telefon, że znajduje się w szpitalu w Tworkach. W redakcji zapanowała konsternacja. Nie była to redakcja taka jak dziś, pełna ludzi młodych i wesołych. "Polityka" zajmowała wówczas specjalne miejsce, w stopce redakcyjnej i na łamach (obok gołowąsów, jak my) pojawiały się czołowe nazwiska w partii i w kraju. Zatroskani towarzysze zebrali się na obradach kolegium i wysłali do szpitala delegację w składzie Andrzej Wirth, germanista, profesor, znawca Brechta, oraz niżej podpisany, który niewiele rozumie, ale jako beniaminek nie ściągnie na siebie gniewu Zygmunta. Tak się też stało. W domu bez klamek pacjent Kałużyński przyjął nas ciepło, wyjaśnił, że wracając ze Stowarzyszenia Dziennikarzy na ulicy Foksal, które było wówczas miejscem spotkań dziennikarzy, poczuł się źle, podszedł do milicjanta i poprosił o pomoc. Odwieziono go na komisariat, a następnie do szpitala. Tam przeczekał oburzenie Szydłowskiego, a gdy ten zrezygnował z drogi sądowej - Zygmunt wyzdrowiał i nigdy mi nie zapomniał naszych odwiedzin. Ja zaś tak się przejąłem opieką nad Zygmuntem, że gdy po kilku latach w tajemniczych okolicznościach został w nocy pobity na ulicy, odwiedziłem go w szpitalu na Banacha. Dla nas, starców, pocieszające jest to, że "Polityka" do końca dbała o Zygmunta, a on do końca pisał.

Piękne były wspomnienia kolegów Baczyńskiego i Pietrasika przed tygodniem w naszym piśmie, ale ponieważ są to (przynajmniej dla mnie) ludzie młodzi wiekiem i stażem w redakcji, więc nie mogą pamiętać, że w dawnej "Polityce" (i nie tylko w "Polityce") krytycy sztuki odgrywali znacznie ważniejszą rolę, niż pełnią dzisiaj. Dla komunistów kultura była narzędziem przeobrażania człowieka, służyła realizacji nowej utopii, którą szerzyli. Dla wielu innych - była sposobem odkrywania świata zakazanego, wyprawą do krainy, która istniała na długo przed Leninem, wbrew albo pomimo oficjalnej ideologii, areną, na której starali się ocalić wartości lub pożenić je z Systemem. Cóż to byli za autorzy! Jerzy Andrzejewski (który stracił później felieton, ponieważ wypowiedział się przeciwko karze śmierci), Stanisław Dygat, Paweł Beylin (z jego felietonów powstała książka o kiczu), Antoni Słonimski ("Alfabet Słonimskiego"), Konstanty Puzyna, Zygmunt Kałużyński, Tadeusz Drewnowski (ówczesny kierownik działu kulturalnego "Polityki", dziś profesor UW), a także głośni wówczas redaktorzy i publicyści - Michał Radgowski (filozof), Maciej Iłowiecki (biolog), pod parasolem Rakowskiego nadawali pismu intelektualny format w czasach prehistorycznych, tj. przed narodzeniem telewizji i pisma obrazkowego.

W warunkach cenzury i monopartii, kiedy nie było wojen o lustrację i prywatyzację, toczyły się wojny o Brechta i Konwickiego, o Dzienniki Gombrowicza i Dąbrowskiej, o "Popiół i diament" i "Popioły", o Picassa i Joyce'a, o Panufnika i Szymanowskiego. Tamte polemiki zastępowały dzisiejsze spory w Sejmie i w mediach. Były w dużym stopniu zastępcze, ale toczyły się na poziomie kultury, wymagały przygotowania ze strony autorów i czytelników, przyciągały do teatru i do książek. Dzisiaj każdy może powiedzieć, że Czarzasty kręci, a Wassermann wykręca, a wtedy o Gomułce czy Kliszce ani mru-mru - pozostawała sztuka. Kultura dzisiaj - w społeczeństwie wolnym i rynkowym - zdegradowała krytykę artystyczną nie do poznania. W czasach, kiedy wszystko wolno, sztuka jest tylko sztuką, a krytycy - hm, wystarczy przypomnieć, że w "Życiu Warszawy" "Kartki o książkach" pisał Iwaszkiewicz, a kto pisze dzisiaj? W "Polityce" o teatrze pisał Konstanty Puzyna, wyrzucony po Marcu (obok Adama Tarna, redaktora naczelnego) z "Dialogu". A kto pisze dzisiaj? Ozdobą pisma były rozmowy Krystyny Nastulanki z ludźmi kultury i sztuki, poważne, ciekawe i... długie, bo nie trzeba było przeznaczać miejsca na ogłoszenia i zakazany rock.

Kiedy w latach 70. za sprawą Gierka i jego prawej ręki do spraw mediów Macieja Szczepańskiego rozwinęła się telewizja, ówczesna Dwójka Mariusza Waltera (w której stawiała pierwsze kroki Nina Terentiew) odkryła Kałużyńskiego dla telewizji. Był ozdobą programu XYZ, który był cały o kulturze przez duże "K", gdyż należało odgadnąć, kto krył się za tymi inicjałami, a był to np. Franciszek Starowieyski. Zygmunt Kałużyński był więc pomostem pomiędzy starożytną kulturą lat 50. i 60. PRL a kulturą elektroniczno-obrazkową Trzeciej RP. Film, któremu poświęcił całe życie, nadawał się do tego bardziej niż np. muzyka (której był znawcą i miłośnikiem) albo literatura, która ma mniej amatorów. Pozostając wierny swoim poglądom i umiłowanej sztuce, Kałużyński doskonale zniósł transformację - nie tylko polityczną, ale i kulturalną. Wraz z Jego śmiercią coraz bardziej odchodzi w niepamięć dawna "Polityka", dziś odmłodzona i przeobrażona nie do poznania.





KAŁUŻYŃSKI