CALEK PERECHODNIK

Spowiedź

Dzieje rodziny żydowskiej podczas okupacji hitlerowskiej w Polsce

 

2004

 

(...)

 

Likwidacja getta w Otwocku

 

Środa - 19 sierpnia 1942 roku, dzień zagłady nadszedł. Jakżebym chciał wiernie i dokładnie opisać ten dzień, opisać tak plastycznie, żeby każdy był w stanie uzmysłowić sobie, jaką gehennę przeżyli ludzie w ten przeklęty dzień, gdy nagle przekonali się, że się dali oszukać.

Pierwszą ofiarą była doktorowa Glikmanowa, mieszkająca tuż przy szlabanie warszawskim. Miła, śliczna, lekarka-dentystka, matka dwojga dzieci. Wyszła spokojnie na ulicę, chcąc pokazać Ukraińcom świadectwo, że jest dentystką w ogóle, a policji żydowskiej w szczególe. Z miłym uśmiechem wyciągnęła rękę ze świadectwami, padł strzał w głowę, już nie żyła.

O szczęśliwa kobieto! Zginęłaś w chwili, kiedy najmniej się tego spodziewałaś, z nieświadomością, że wraz z Tobą zostały skazane na śmierć i Twoje śliczne, małe dzieci.

Roboty Niemcy w ogóle nie mieli, przede wszystkim udali się na żydowski komisariat. Tam nakazali zebranym tłumom ustawić się w szeregu, powiedzieli, że wszyscy pójdą na plac i stamtąd zostaną rozszeregowani i rodziny policyjne będą zwolnione. Policjanci biegną jak szaleni, nie wiedząc, co mają robić - każdy niespokojny o swą rodzinę, o siebie samego - biegną bez celu i gwiżdżą.

Ukraińcy zaś raz w raz strzelają. Nie ma tu żadnych strzałów w powietrze. Każdy strzał oddany jest w głowę człowieka i to z odległości nie większej od dwóch metrów. Ludzie padają, mózgi pryskają, krew się leje.

Żydzi oszołomieni, w ogóle nic nie rozumieją, toć oni się nie chowają, są gotowi stanąć w szeregu, wszak każdy ma papier i świadectwo w kieszeni, że on nie podlega wysiedleniu, więc czemuż Niemcy strzelają? Jakim prawem?

Podchodzi do oficerów SS inż. Rotblit (nie jestem pewien nazwiska) - on, twórca i założyciel szopów w Otwocku, osobisty przyjaciel Kreishauptmanna. Z dumnym uśmiechem podaje swe papiery, oficer jedną ręką przyjmuje, drugą zaś strzela w głowę. Inż. Rotblit pada, Niemiec zaś, zamiast przejrzeć papiery tego, kogo zabił, woli przeszukać kieszenie zabitego, zabrać pieniądze, wyjąć koronki z zębów.

Inżynierze Rotblit! Toć Ty z Twoimi znajomościami, majątkiem, przepustkami, miałeś największe szanse ratowania się i czemuś zginął, naiwny człowieku?

Tymczasem w komisariacie formuje się szereg. Wszystkie żony policjantów, dzieci, bliższe i dalsze rodziny. Jedna tylko kobieta w całym Otwocku nie traci głowy, to żona Kronenberga *[Bernard (Berek) Kronenberg - od 31 grudnia 1939 członek Judenratu w Otwocku, stał na czele Wydziału Pracy i był odpowiedzialny za dostarczanie Niemcom żydowskich robotników przymusowych. W listopadzie 1940 mianowano go komendantem policji żydowskiej w getcie otwockim.], Tola, każe teściowi stanąć w szeregu, sama zaś zasiada przy telefonie w komisariacie jako telefonistka. Mąż jej dał przedtem majorowi Brandowi dwa złote zegarki, no i ona pozostaje na miejscu. Inne żony, tak jak i mężowie, nie orientują się nawet, że jej nie ma w szeregu.

W tym momencie nadleciałem do domu, żona nieprzytomna ubiera dziecko, sama jest ubrana w dwie suknie, spódnicę, blezer, żakiecik i płaszcz. Chce się ukryć w piwnicy, straszny strach mnie ogarnia. Toć dziecko może zapłakać, mogą ją znaleźć w piwnicy, a wtedy nie będą się liczyć z tym, że jest żoną policjanta, zabiją ją, tak jak i dziecko i tych innych, którzy zdążyli już ukryć się w piwnicy. Co robić? O Boże!

Nieprzytomny lecę na komisariat, dolatuję do Kronenberga, mówię mu, że żona jest ukryta w piwnicy, co robić?

- Sprowadź ją pan na plac z dzieckiem, zostanie zwolniona, na moją odpowiedzialność.

Lecę jak na skrzydłach do mieszkania, nie zwracam uwagi na kule, które świszczą dookoła mnie, wpadam do mieszkania, dzięki Bogu, zastaję jeszcze Ankę w pokoju, ale w jakim momencie! Do połowy weszła już do piwnicy, tylko głowa i ramiona wystają.

- Anko - krzyczę - Kronenberg kazał się stawić na plac, Tobie nic nie grozi, będziesz zwolniona.

- A Rachela gdzie jest?

- W komisariacie, w grupie żon policyjnych - odpowiadam.

Anka wychodzi z piwnicy, zakrywamy otwór, żeby ciotki z jej synkiem oraz innych, którzy się tam ukryli, nie znaleziono, biorę dziecko na rękę i prowadzę żonę.

Mało, żem ją stracił, ale musiała mi zostać jeszcze świadomość, że ja byłem jej katem, który ją zaprowadził na śmierć.

Dołączamy się do grupy żon policyjnych zdziwieni, że ta grupa nie jest już jednolita, że się inni ludzie wkręcili, pocieszamy się, że to na placu przecież odbędzie się dopiero właściwa selekcja.

Anka z dzieckiem stoi w szeregu, a ja kręcę się obok.

Ze strony Judenratu nadchodzi olbrzymi wąż ludzi, to urzędnicy z prezesem na czele, wraz z ich rodzinami. Wszyscy maszerują spokojnie, bo i tak wiedzą, że zaraz zostaną zwolnieni.

Nadchodzi w szeregu doktor Augarten, naczelny lekarz w getcie i najlepszy lekarz płucny w Otwocku i w całej okolicy. Chce podejść do oficerów SS, wylegitymować się, nie na darmo przez tyle lat był ordynatorem w szpitalu w Hannowerze. Oficer jednakże kiwa ręką, on wszystko wie, ale na razie doktor musi stać jak inni, na placu będzie zwolniony.

Inni Ukraińcy otaczają już pralnię, gdzie zebrane są wszystkie kobiety inteligentniejsze wraz z dziećmi. Stoją one przy baliach i trzymają w rękach szmaty. Pomyślcie, szmat, które kiedyś zostaną przerobione na towar dla Niemców, rzeczywiście Ukrainiec z karabinem w ręku pilnuje, żeby nikt niepowołany nie dostał się do pralni. Pracujcie kobiety, bądźcie spokojne.

W tym momencie nadlatuje Erlich, sekretarz Ghetto-Polizei, wraz z żoną, chce ją ulokować w pralni. Ukrainiec zastępuje mu drogę, grozi karabinem, nie wpuszcza żony do pralni. Zrozpaczony Erlich, nie mogąc jej tam ulokować, ulatuje do swego mieszkania, które znajduje się vis-a-vis pralni i w ostatniej chwili ukrywa żonę w piwnicy. Możliwe, że gdyby wiedział, że żonom nic nie grozi, stawiłby ją również na plac, tylko cała rzecz, że jeszcze przedtem Ukraińcy go w żaden sposób nie chcieli przepuścić wraz z żoną w kierunku komisariatu, tak że on nic nie wiedział, co się tam dzieje.

Nagle coraz więcej Ukraińców otacza pralnię, każą szmaty odłożyć na bok, ustawić się w szeregu i pomaszerować w kierunku placu.

Ludzie zamieniają się w automaty, głupie marionetki i to nawet nie żywe, bo coraz inny zostaje zabity.

Nikt nie jest w stanie myśleć, gwizdy żydowskich policjantów, strzały Ukraińców, trupy znajomych ludzi pod nogami, oficerowie SS w hełmach i w srebrnych tarczach na piersiach wyglądają jak półbogowie, w obliczu tego nędznego, pokornego tłumu z bagażem na plecach, małym dzieckiem na ręku i z potwornym strachem w sercu.

Ukraińcy z wszystkich ulic napędzają Żydów. Aczkolwiek wszyscy są posłuszni, wszyscy maszerują równo, coraz to inni Żydzi zostają zabici na miejscu. Przeważnie strzelają Ukraińcy do młodych ludzi, do ładnych dziewcząt. Jeśli napotykają na starców, na kaleki, na sparaliżowanych, o nie, takich nie zabijają, każą rodzinie prowadzić na plac.

Widziałem młodą kobietę, która miała sparaliżowane nogi, ze łzami w oczach prosiła się o kulę, nadaremnie. Rodzina musiała ją dźwigać z końca miasta aż na plac, a stamtąd poszła do wagonu.

Widziałem młodą kobietę, przed minutą tryskającą życiem i zdrowiem, widziałem ją w momencie, gdy Ukrainiec łopatą ćwiartował jej żywe ciało. Zabrakło mu kul, chwycił łopatę za trzonek i tak długo bił w żywe ciało między piersiami, aż zupełnie rozpołowił.

Z drugiej strony toru kolejowego Ukraińcy również naganiają ludzi, którzy przeważnie się sami stawiają, tworzą się szeregi, Żydzi pilnują, żeby iść równo, wszyscy maszerują w kierunku placu, w kierunku szopu stolarskiego, który własnymi rękami grodzili drutem kolczastym.

Siadajcie Żydzi za tym drutem, wszyscy na ziemię, plac jest duży, wszystkich pomieści, ach, jesteście już, już całe miasto jest, no to przyjmijcie do wiadomości, że wszyscy zostajecie wysłani. Nikt nie będzie zwolniony, nawet policjanci jadą również.

Już nas też pilnują, łuska ślepoty opada. Oszukano nas wszystkich!

Na placu siedzi 8000 ludzi z ogólnej ilości 12.000 mieszkańców. 8000 ludzi, którzy w przeważającej większości sami się stawili.

Żona spogląda na mnie niemymi oczyma, nic prawie nie mówi, ale to spojrzenie...

- Calek, czy znaleziono Czernę w piwnicy?

O, gdybym miał siły skłamać, powiedzieć: tak, znaleziono i zabito ich z miejsca, niestety, milcząc zaprzeczam głową.

- Calek, gdzie żona Kronenberga, który kazał Tobie mnie dostarczyć na plac?

Milczę, cóż mam mówić?

- Calek, a ci, co się pochowali, będą żyć, prawda?

Nic nie odpowiadam, czy ja wiem, czy ja w ogóle jestem w stanie pojąć coś w tym momencie.

W głowie mam szum, jakby to wodospad Niagara przepływał, nic nie rozumiem, straciłem zdolność myślenia. Ale Niemcy wiedzą, że niezdrowym jest, jak ludzie nic nie robią i może myślą - nakazują nam, policjantom, dostarczyć wody dla całego tłumu z pobliskiej studni. Chodzę jak automat, słyszę głosy, których nie rozumiem, ach, racja, ktoś mi proponuje pieniądze, żebym jemu prędzej przyniósł wody. Niemądry człowieku! Na co mi pieniądze?

Słońce mocno praży, moja córeczka jeszcze dzisiaj nic nie jadła, a przecież już jest czas, żeby ją po raz drugi położyć spać. Zawsze o tej porze śpi w lesie.

Córko, córko, dziś akurat kończysz dwa lata, akurat dziś, ach, gdybym wiedział, może bym Cię udusił własnymi rękami, dwa lata temu, toć pośrednio przez Ciebie Anka ginie. A może to Ty giniesz wskutek głupoty Twoich rodziców? Kto jest w ogóle w stanie zrozumieć, co jest przyczyną, a co jest skutkiem?

Na razie za tym drutem kolczastym patrzysz na mnie, córko moja najdroższa, poważnymi oczyma. Już nie płaczesz, nie grymasisz. W ciągu jednej godziny stałaś się dorosła, stałaś się staruszką, bo widocznie już wiesz, że jesteś skazana, jakiś instynkt to Ci mówi, wyciągasz do mnie ręce, ale przecież ja nie mam prawa wziąć Cię, jak wezmę, to z miejsca dostanę kulę. No to co, że dostanę? Ach, ten strach, paniczny strach niewolników!

Niemcy tymczasem sprowadzają sobie krzesła, siadają naokoło, piją piwo, palą papierosy, jedzą i śmieją się. Od czasu do czasu strzelają w tłum, żeby nikt nie odważył się stanąć na miejscu. Wyjmują również kilku ludzi z tłumu, pałkami biją ich tak długo, aż tamci giną.

Żydzi patrzą na to i, o dziwo, wciąż nie rozumieją grozy sytuacji. Jedni upominają się u drugich o należne im pieniądze, przeklęte pieniądze, czyż zawsze będzie się wydawało ludziom, że one ratują człowieka od wszystkich nieszczęść?

Jedna koleżanka prosi mnie, żebym poszedł do jej pokoju po pieniądze, które tam zostawiła na stole.

Inny znajomy prosi mnie, żebym mu dał choć 20 złotych na drogę, bo on nic nie ma przy sobie.

Czego oni wszyscy chcą ode mnie, kiedy ja i tak nic nie rozumiem, nic nie wiem, co się dookoła mnie dzieje, tylko ta świadomość mi pozostaje, że sam zaprowadziłem żonę oraz córkę na śmierć.

Wtem z szeregów wychodzi jedna Żydówka, Kamieniecka, idzie śmiało do oficerów, pokazuje im Kennkartę polską *[Niem. (Kennkarte): dowód osobisty.]. Dostaje kilka uderzeń, ale zwalniają ją, wkrótce ginie nam z oczu w polskiej dzielnicy. Jest uratowana.

Anka zaś na mnie patrzy, ale nic nie mówi, nawet nie wyrzuca mi, że przeze mnie nie ma Kennkarty. Boże na niebiosach! Cóżem ja zawinił? Odwracam głowę, milczę, cóż mam mówić? Tłumaczyć się czy też prosić o przebaczenie? Czy w obliczu śmierci w ogóle jest coś do mówienia?

Szatan niemiecki wścieka się, że jedna Żydówka oszukała Niemców i uratowała się.

Nagle ma satysfakcję. Z polskiej dzielnicy nadchodzi młoda, przystojna, elegancko ubrana kobieta. Sami nic wiemy, czy to Polka czy też Żydówka. Dochodzi śmiało do oficerów, ci przyjmują ją grzecznie, czego sobie życzy? Ona jest Żydówką, ona chce iść razem z matką, która jest na placu. "Polen czy Jude?", pytają ją kilkakrotnie, nie mogą zrozumieć.

Dopiero jak uprzytomniają sobie, nie chylą głowy w milczeniu przed jej ofiarą, o nie! Zostaje pałkami pobita i wepchnięta w szeregi.

Przez cały czas policjanci byli pewni, że również zostaną wywiezieni. W stronę komisariatu już nie przepuszczano, ale po miasteczku nadal mogli się kręcić swobodnie. Niektórzy próbowali się ukryć, ale większość nie myślała o ucieczce.

Wraz z Willendorfem poszliśmy na miasto, żeby znaleźć trochę jedzenia dla naszych dzieci, które jeszcze w tym dniu nic nie jadły. Kręciliśmy się po ulicach, prawie nie rozmawiając ze sobą. Aczkolwiek dokładnie wiedziałem, że mogę się teraz skryć, żeby nie zostać wywiezionym, nawet mi to przez myśl nie przeszło. Jak to? Tam Anka czeka na jedzenie dla Aluśki, a ja się schowam i nie przyniosę? Zostać samemu i pozwolić im wyjechać - zdawało mi się to wówczas takie absurdalne, że przez minutę nie brałem tego w rachubę.

Znaleźliśmy trochę pomidorów i cukierków, po czym wróciliśmy na plac, niosąc ze sobą jeszcze kilka jaśków, żeby mieć dla dzieci w wagonie.

Byliśmy zupełnie zrezygnowani, niezdolni do jakiejkolwiek akcji czy do czynu, czy do myślenia, czy też nawet mówienia.

Godzina dwunasta. Nadjeżdża Lipszer, zjawia się inspektor Frank wraz z Durrem, odbywają konferencję, wszyscy policjanci mają się stawić do apelu na placu przed komisariatem, tam usłyszą o swoim losie, zarówno jak i ich rodzin.

Żony mają jak najlepsze nadzieje, zostawiamy je, stoimy w dwuszeregu przed komisariatem.

Mówi Lipszer. Głos jego pada powoli, twardo, dobitnie, akcentuje każde słowo. Człowiek to czy też Bóg? Nikt nie zdaje sobie z tego sprawy.

Wtem przerywa mowę, dochodzi do jednego z szeregu. "Bistu ein polizist, du chunt einer? Umleigum!" *[Właśc. Bist du ein Polizist, du Hund einer? Umlegen! Niem. (prawdopodobnie dialekt śląski albo wschodniopruski): Jesteś policjantem, ty psie? Kładź się!] Na oczach dwóch synów stary Szwajcer zostaje zabity. Synowie dali mu na placu starą opaskę policyjną i w ten sposób go wyjęli. Teraz patrzą, jak pada tuż pod ich nogami, nawet nie drgną, stoją na baczność.

Lipszer kontroluje drugiego z szeregu, też wydaje mu się podejrzany. I faktycznie. Nój również zdążył złapać jakąś starą opaskę policyjną, nie ma czapki ani numerka, ale za to ma autentyczną legitymację, podpisaną przez Niemców, był bowiem kiedyś policjantem. Serce mu bije jak dzwony kościelne. Spojrzy na numer opaski i porówna z numerem legitymacji czy nie spojrzy? Nie spojrzał!

Lipszer pyta się, czy jeszcze jest ktoś, kto by miał zamiar go oszukać?

Zrezygnowany wychodzi z szeregu radny Solnicki, nosi opaskę Judenratu, trudno, trzeba umrzeć, ale nie. "Du blajbst" *[Właśc. Du bleibst. Niem.: Zostajesz.] - pada krótko.

Wraca Lipszer na werandę i powoli płyną jego słowa. O Boże! Co on mówi?!

Wy, policjanci, zostajecie się w Otwocku, sprzątniecie całe getto, wszystkie rzeczy, towary, meble sprowadzicie do magazynów, a ludzi schowanych będziecie pilnować w areszcie, aż przyjdzie żandarmeria. Nie wolno wam nic brać ani z rzeczy, ani pieniędzy. Jak będziecie zdejmować firanki, to ich nie zrywajcie, mebli nie uszkadzajcie, złoto zaś i dolary jemu osobiście do rąk będziecie dostarczać.

Pamiętajcie, nie starajcie się napełnić własnych kieszeni, bo "der farater szlaft nicht" *[Właśc. Der Verrater schloft nicht (niem.) albo Der farreter szloft niszt (jid.) - Zdrajca nie śpi.], a z nim, Lipszerem, nie ma żartów. Jak całe getto będzie sprzątnięte, to zostaniecie wysłani do obozu pracy, do Karczewa czy gdzie indziej, gdzie będziecie przez cały czas wojny pracować, a po wojnie was zwolnią.

Gdyby tu były wasze żony - ciągnie dalej spokojnie Lipszer - to bym je zwolnił, ale skoro już są na placu, to muszą odjechać. Pięć żon, które pozostały, mają prawo oficjalnie się pozostać.

Boże! Czy on kpi z nas, żartuje czy się śmieje?

Najprzód każą nam żony dostarczyć, a potem się mówi: gdyby były tu, to by pozostały.

Szwagier mój Janek Freund stoi i płacze.

"Mencz, bist du ein Mencz?" *[Właśc. Mensch, bist du ein Mensch? Niem. (albo jid.): Człowieku, jesteś człowiekiem?]

O Boże wielki, stoi nas stu chłopów, chłop w chłopa, a przed nami kilku żandarmów z karabinami, chłopcy rzućmy się na nich, gińmy wszyscy!

O nie! Zabiera głos Kronenberg. On żony nie dał na plac, tylko mnie i innym kazał je dostarczyć. Co on mówi?

"Mir denken, Herr Leutnant." *[Właśc. Wir danken (niem.): Dziękujemy.] Chłopcy powiedzcie to razem wszyscy, głośno.

Ale Lipszer kiwa ręką przecząco i śmieje się w duchu. Przecież on doskonale wie, że jak przyjdzie czas, jak murzyn swoje zrobi, to wtedy on własnoręcznie zabije Kronenberga wraz z żoną i resztę policjantów, toć wszyscy są skazani na śmierć.

Ale my przecież o tym nie wiemy. A zresztą, co by Żyd nie zrobił, żeby żyć o godzinę dłużej. Część policjantów się cieszy, przypadkowo mieszkali oni w dużej odległości od komisariatu i żony ich się pochowały, kawalerowie są zadowoleni, że sami zostają, a ci, co tracą żony... Kto teraz myśli o drugim?

Kto w ogóle myśli?

Ale nie, znajduje się człowiek, co myśli, mój kolega Abram Willendorf. Chce głośno oddać opaskę policyjną, dziękuje za życie, woli zginąć razem z żoną i synkiem. Ale Kronenberg mu nie pozwala na taki gest, twierdzi, że może przyłączyć się do żony bez żadnych manifestacji, które mogłyby zaszkodzić reszcie policjantów.

Część policjantów zostaje odkomenderowanych do "Zofiówki", grzebać tam trupy, Janek też z nimi odchodzi. Mnie udało się zbiec z tej grupy. Reszta wraca na plac.

Wracam na plac, tam Anka siedzi, czeka na wyrok wolności. Co jej powiedzieć? Co robić? Jesteśmy już na miejscu. Calek, Calek, czy jesteśmy wolne? - krzyczą do mnie już z daleka jej błagalnie wyciągnięte ręce. Dziecko instynktownie również na mnie patrzy z wyciągniętymi rączkami. Milczę, wyręcza mnie Willendorf.

Nic swojej żonie nie mówi, w milczeniu zdejmuje i odrzuca na bok opaskę, czapkę, numerek policyjny i spokojnie siada na ziemi. "Jedziemy razem", taka jest milcząca odpowiedź Willendorfa, człowieka honorowego, komunisty z dawien dawna.

Abramie Willendorfie! Cóż mam o Tobie powiedzieć? Przez rok czasu byliśmy nierozłącznymi przyjaciółmi, zawsze razem. Ty komunista, ja syjonista. Teraz Ty jeden uratowałeś honor Żydostwa otwockiego, honor policji, i osłodziłeś żonie ostatnie minuty jej życia. A ja? Ja, intelektualista, cóżem zrobił? Nie, nie miałem odwagi.

Mógłbym powiedzieć, że żona prosiła mnie, żebym tego nie czynił, żebym choć ja pozostał przy życiu i wspominał ją czasami. Jeżeli o tym piszę, to tylko dlatego, żeby wykazać, jak szlachetną i ofiarną osobą była Anka, bo wiem, że i bez tych próśb też bym nie miał odwagi samemu iść na śmierć. Przykład masy porwał i zasugerował mnie zupełnie. Bodaj o jeden dzień później pod przymusem, ze wstydem, niż o dzień wcześniej samemu, dobrowolnie, z dumą.

Mija jedna godzina, mija druga. Żydzi wpadają w apatię, już nie myślą, bo i o czym mają myśleć?

O czym myślisz, żono moja, Anko?

Czy może o tym, że tu obok Ciebie siedzi również Twoja siostra z dziećmi, że już nikt nie pozostanie z Waszej rodziny przy życiu?

A może patrzysz na córeczkę Twą, obraz ślicznego aniołka, przypominasz sobie, w jakich bólach ją rodziłaś, w jakich trudnościach i z jakim samozaparciem ją chowałaś, i co ona zawiniła?

Czy może starasz się dociec, zrozumieć tych Niemców, że nikt nie dochodzi, nie bierze Aluśki na ręce, żeby pobawić się z nią. Toć dotychczas nie było człowieka, który by Cię na ulicy nie zatrzymał, żeby się choć popatrzeć na małą?

A może myślisz o kinie, które budowałaś własnymi rękami?

Czy może myślisz, jak piękna i wysoka jest trawa w Twojej willi? Jaki miły cień tam pada pod osłoną sosen, których nie pozwoliłaś mi wycinać? Jak tam cicho i bezpiecznie? Jak dobrze byłoby tam się wyciągnąć, usnąć, jak to robiłaś przez tyle lat w sierpniowe, słoneczne dni?

A może patrzysz na polskiego policjanta, który Cię również pilnuje z karabinem w ręku, i w ogóle nic nie rozumiesz? Tyle lat przychodził do kina, zawsze całował Cię w rękę przez szybkę od kasy, prawił komplementy, jak ślicznie wyglądasz, oświetlona żarówką, w całej krasie Twej młodości, a teraz jest gotów Cię zastrzelić, o ile wstaniesz z miejsca.

Czy może patrzysz na Polaków, którzy jadą w przepełnionych wagonach elektrycznych i oglądają po raz ostatni Żydów. Jedni są na pewno szczerze zadowoleni i żartują, jak grzecznie wyglądają Żydzi na placu, jak stado baranów, drudzy zaś pochylają głowy, w milczeniu robią znak Krzyża Świętego, "requiescent in pacem" *[Właśc. Requiescant in pace. Łac: Cześć ich pamięci.] - szepcą ich usta. Wszak trupów widzą już przed sobą.

A może zadajesz sobie pytanie, kto stracił Polskę niepodległą, Ty czy oni?

Czy może myślisz, że ja pozostanę przy życiu, będę długo jeszcze żył, ożenię się i zapomnę o Tobie?

A może masz nadzieję do ostatniej chwili, że Cię uwolnią, nie rozumiesz, że mogą Cię zabrać i wtłoczyć do wagonu bydlęcego?

Czy może się modlisz?

A może się załamałaś i nic nie myślisz?

Czy może wspominasz swe zabawy w kasynie, spacery po Zakopanem, patrzysz na Aluśkę, wspominasz Twe młode życie oraz córeczki i chcesz żyć, żyć, żyć...

O czym Ty myślisz, Anko?

Przez całe życie znałem Twe myśli, ale w ostatnim dniu już mi nic nie mówisz, chociaż nie: "Calek, postaraj się dla mnie i dla dziecka o truciznę". Rachela: "Dla mnie również".

Skąd tu wziąć truciznę? Jestem jak automat, który może wykonać rozkaz, ale nic nie wie, co się dzieje dookoła niego. Idę na komisariat, dzwonię do apteki Podolskiego. Jak dziwnie brzmią moje słowa przez telefon - całe życie mieszkałem vis-a-vis apteki:

- Mówi Perechodnik, proszę o truciznę na trzy osoby i proszę mi ją dosłać do parkanu przy komisariacie.

Czy to są moje słowa, czy jakiegoś obcego człowieka i dlaczego mają dosłać? Racja, dwieście metrów dzieli mnie od apteki, ale dojść nie mogę.

Czekam, apteka nie przysyła. Przy parkanie kręci się jakiś Polak na rowerze, proszę go, jedzie do apteki, po chwili wraca, nie chcą mu dać bez sygnatury lekarza. Skąd tu wziąć lekarza? Ach, racja, przecież na placu jest doktor Augarten, tyle lat ratował ludzi, Polaków czy też Żydów, od śmierci, niech raz da i lekarstwo śmiertelne.

Wracam na plac. "Doktorze, daj pan sygnaturkę na truciznę." Wyjmuje pióra wieczne, blok-notes: Doktor medycyny Augarten, były ordynator szpitala w Hannowerze, specjalista chorób płucnych, pod tym pisze coś po łacinie, podpisuje, stawia datę 19 sierpnia 1942 roku, dodaje zwykłą formułkę przy truciznach: "dla Perechodnika".

Jakie to wszystko dziwne, biorę kartkę przez drut, już nie trzeba nawet płacić.

Co to jest? Tragedia? Komedia? A może po prostu teatr marionetek? Wracam do parkanu, przerzucam kartkę temuż Polakowi, po kilku minutach wraca, rzuca mi dziesięć tabletek luminalu. O pieniądze nie prosi. Czy to nieznajomy za mnie wyłożył, czy apteka nie wzięła pieniędzy?

Wracam na plac. Jak działa luminal? Wiele trzeba użyć? Kto to wie? Ktoś mówi, że trzy tabletki to doza śmiertelna.

Pierwsza siostra moja Rachela się nie waha. Bierze trzy tabletki, rozpuszcza w wodzie i jednym tchem wypija. Nie żegna się z nikim, przedtem tylko dała mi kilka drobiazgów pamiątkowych dla męża, dzielna dziewczyna z miejsca usypia. Odchodzę.

Żona moja szykuje dla siebie napój śmiertelny, chce go wypić nie pożegnawszy się nawet ze mną, w ostatniej chwili siostra jej wylewa szklankę na ziemię. Ach, ona wierzy, że i tam będą żyły!

O czym myślisz, szwagierko ma?

Czy jesteś zadowolona, że nie pozwoliłaś Twemu mężowi być nadal policjantem i przez Ciebie on już zginął, a mógł się uratować.

O czym myślisz, inżynierowo Skotnicka?

Ty, wielka Pani, szlachetna kobieta, ach, uśmiechasz się, "Non omnis moriar" - szeptają Twe wargi. Racja, zdążyłaś w wojnie wysłać syna i córkę do Palestyny. Syn Twój na pewno walczy w szeregach Anglii, pomści Cię, córka zaś Twa ukończyła technikum w Hajfie, da Bóg, wyjdzie za mąż, będzie miała dzieci, którym nada imię po Tobie. Wargi się Twe uśmiechają. Non omnis moriar, Twego rodu Niemcy nie wyplenią.

O czym myślisz, Frau Schussler, Ty rodowita Reichsdeutczko? *[Niem. (Reichsdeutsche): obywatel niemiecki mieszkający na terenach okupowanych.]

Czterdzieści lat minęło, jak związałaś swe losy z Żydem. Otoczyłaś go miłością, wiernością, dzieliłaś z nim złą i dobrą dobę. W ślad za nim opuściłaś swe Niemcy rodowite, aby zamieszkać z nim razem w getcie otwockim, a teraz sama, dobrowolnie... O czym myślisz? Czy żałujesz swej ofiary? Czy też dumna jesteś z Twej wielkiej miłości, która nakazuje Ci towarzyszyć mężowi nawet do... Treblinki? Pocieszasz męża dobrymi słowami, sama pełna wstydu, że pochodzisz z narodu Wandalów.

O czym myślisz, panno Zylber?

Ty, piękna panno, jeszcze wczoraj miałaś możność wyjazdu do Lublina, do znajomych, mogłaś się uratować. Przecież każdy Polak powinien być szczęśliwy, gdybyś chciała wyjść za niego, Ty, urodziwa, bogata, szlachetna dziewica. A może wspominasz swe dziewictwo z żalem. Powtarzasz za Lilią Wenedą, żeś jeszcze nie zaznała rozkoszy tego życia doczesnego, a już musisz umierać.

O czym myślicie, urzędnicy Judenratu?

Gotowi byliście wszystko robić dla Niemców, a oni wami wzgardzili. Toć Was nie obchodziło nawet, żeście byli przezwani nie Judenraten, ale Judenferaten *[Kalambur: farat (jid.) albo Verrat (niem.) - zdrada.], zdrajcą spraw żydowskich. Ach racja, żałujecie, żeście nie zostali policjantami.

O czym myślicie rabini, mędrcy żydowscy?

Czy i w tej chwili dumni jesteście, że należycie do narodu "wybranego", że giniecie jako ofiary "Świętego imienia Pańskiego" *[Aluzja do żydowskiej tradycji kiddusz haszem: Poświęcenie imienia [Boga] albo śmierć męczeńska.], a może wolelibyście być sobie zwykłym narodem, zwykłych ludzi, zwykłych przestępców, aby tylko mieć prawo do życia?

O czym myślicie, bogacze żydowscy?

Jeszcze i w tej chwili sprawdzacie, czy złoto jest dobrze zaszyte w ubraniu i pewni jesteście, że ono Was uratuje.

O czym myślicie wy, krawcy, szewcy, robotnicy żydowscy?

Tak, tak, Gedalewicz, zabierz ze sobą mundur niemiecki, pokażesz tam, jak ładnie szyjesz mundury, kto Tobie coś zrobi? Bądźcie jak najlepszej myśli! Was nie wyślą!

O czym myślicie wy, dzieci Centosu? *[Centrala Towarzystw Opieki nad Sierotami - żydowska instytucja dobroczynna założona w 1924 roku.]

"To wstyd wywozić sieroty" - mówi do mnie mały chłopak.

O czym myślisz, maso żydowska?

Jesteś bierna, zrezygnowana, milcząca. Nie wiedząc nawet, powtarzasz za wieszczem: "Zginąć naród może z własnej tylko winy, gdy nim ogarnie rozpacz głucha i senna i to zwątpienie, co mu nakaże, że w grobie spoczynek jest miękki" *[Właśc: "Zginąć on może z własnej tylko ręki: I Gdy nim owładnie rozpacz senna, głucha, I Co mu spoczynek wskaże w grobie miękki", A. Asnyk, Sonet XXIX.].

O wszystkim myślicie, tylko nie o tym, żeście potomkami Judy Makabeusza *[Juda Machabeusz - przywódca powstań przeciwko Seleucydom w Judei w latach 165-161 p.n.e.]. Gdzie jest ten duch Wasz, który by gromkim głosem krzyknął: "tomus nafszi im Pelisztim" *[Hebr.: Niech zginę wraz z Filistynami. Por. Sdz. 16,28-30: "Wtedy wezwał Samson Pana, mówiąc: «Panie Boże, proszę Cię, wspomnij na mnie i przywróć mi siły przynajmniej na ten jeden raz! Boże, niech pomszczę raz jeden na Filistynach moje oczy». Ujął więc Samson obie kolumny, na których stał cały dom, oparł się o nie: o jedną - prawą ręką, a o drugą - lewą ręką. Następnie rzekł Samson: «Niech zginę wraz z Filistynami». Gdy się zatem oparł o nie mocno, dom runął na władców i na cały lud, który w nim był zebrany". Perechodnik napisał te słowa (błędnie) literami hebrajskimi.] - "Niechaj ja zginę, ale razem z moimi wrogami". Przed wami dwustu ludzi z karabinami, wy jesteście 8000 ludzi, którzy i tak nic nie mają do stracenia, a tamtym życie jest miłe. Wstańcie wszyscy razem, wydajcie jeden okrzyk, razem w jednej sekundzie, a już będziecie wolni.

Przeklęty jest naród żydowski, stary jest, już nie ma sił walczyć z przeciwnościami!

Wracam do żony, daję jej świeże cztery pigułki.

Nadjeżdżają wagony. Boże, spraw cud!

Zwracamy się do Niemców, prosimy ich prawie na klęczkach o łaskę dla naszych żon.

Szatan niemiecki dalej drwi z nas. "Dobrze, będą zwolnione" - oświadczają nam. Na skrzydłach radości lecę do żony: "Anko, Anko, jesteś uratowana".

Wybieramy żony z dziećmi z tłumu, dzieją się sceny dantejskie, matki muszą iść na śmierć widząc, że córki pozostają! Policjanci-kawalerowie wybierają swe narzeczone albo siostry, którym matki dają swe obrączki, aby uchodziły za mężatki.

Willendorfie, Willendorfie, cóżeś Ty zrobił? Masz patrzeć teraz, jak żony policyjne zostaną zwolnione wraz z mężami, a Ty musisz wejść z żoną i synkiem do wagonu tylko dlatego, boś sam wzgardził opaską. Niestety, teraz już żadnej pomocy dla Ciebie nie ma!

Rachelo, Rachelo, czemuś się pośpieszyła? Ach, wy ofiarne siostry, pielęgniarki z "Zofiówki", chcecie Racheli zrobić zastrzyk, macie narzędzia ze sobą, wiecie, że same zaraz zginiecie i nie zadrży Wam ręka przy ostatnim zastrzyku, ale skąd tu wziąć mleka do zastrzyku w ten przeklęty dzień? Ale nie, nie dajecie za wygraną, nie ma mleka, robicie inny zastrzyk, dawka i tak była, jak się później okazało, niewystarczająca i obudzona Rachela zostaje również umieszczona między żonami policyjnymi. Ledwo co przytomna, trzyma w swym ręku legitymację policyjną jej męża, która ma ją uratować.

Anko, Anko, czyż znajdzie się poeta, który opisze szlachetność Twej duszy? Przed chwilą widmo śmierci stało przed Twoimi oczyma, ledwo jutrzenka wybawienia zaświeciła Ci, już jesteś gotowa do dalszych ofiar i poświęceń.

- Calek - prosisz mnie błagalnym tonem - zabierz z nami córeczkę siostry mojej, podamy ją za nasze dziecko, niech się uratuje razem z nami, zaopiekujemy się nią.

Daremnie prosisz, daremnie błagasz. Rzeczywiście, miłość jest ślepa, skoro Ty, szlachetna kobieta, pokochałaś mnie tak niegodnego Ciebie.

Och, wiem, mógłbym się może spróbować wytłumaczyć, że dlatego odmówiłem, bo przeczuwałem, że z dwojgiem dzieci na pewno Cię nie zwolnią. Ale nie, po co mam oszukiwać własne sumienie?

W tym dniu nie rozum nami kierował, ale ślepy instynkt, który ukazał prawdziwe oblicze bestii ludzkiej: szlachetności jednych ludzi, podłości drugich.

Nareszcie grupa policyjna jest ulokowana na boku, każą nam pozostałych ludzi ładować do wagonów.

O przeklęci Niemcy! Jacy mądrzy jesteście, jak prędko staliśmy się posłusznymi marionetkami w waszych rękach.

Żwawo pracujemy, ani demon buntu nas już nie opanuje, ani nawet uczucie litości wobec pozostałych Żydów.

"Bełgo, bełgo!" *[Prawdopodobnie karpacki dialekt ukraińskiego: Gówno, gówno!] - krzyczą Ukraińcy, za mało jest wagonów, ładujcie po dwustu ludzi w jednym wagonie.

Policjanci wprowadzają własnych ojców, matki do wagonów, sami zamykają drzwi na zasuwę, jakby przybijali gwoździe do wieka trumny jeszcze za życia.

Tempo pracy szalone, ucisk w skroniach, nieznośny ból w sercu i jedna idea: zaraz zabierzemy żony z dziećmi i uciekniemy z tego przeklętego placu. Jeden policjant wręcza ojcu swemu truciznę, a jego braciszek, śliczny szesnastoletni chłopak krzyczy i płacze: "Zygmunt, Zygmunt, a dla mnie".

Jak mrok zapada, wszystkich już załadowano. Niemcy dochodzą do żon policyjnych, zaczynają je segregować, dzieci nie będą zwolnione!

Calek, Calek, co mam robić? Zygmunt, co mam robić? Mojsze, co mam robić? Mężowie nasi, co mamy robić?

Nieprzytomny chwytam Aluśkę, krew krwi mojej i odstawiam na bok. Stoi sama, zdziwiona, głodna i śpiąca. Może nie rozumie, czemu ojciec, taki dobry zawsze dla niej, zostawia ją samą, w ciemnościach. Stoi i nie płacze, tylko oczy się świecą, te oczy, wielkie oczy! Wtem karabiny zostają na nas skierowane.

Pada rozkaz: "Wszyscy policjanci na drugi koniec biegiem marsz, w dwuszeregu zbiórka".

Zdaje się nam, że stoimy na miejscu, ale nie, nogi wbrew naszej woli uniosły nas na drugi koniec placu. Szatan niemiecki odsłania swe prawdziwe oblicze, już nie ma po co odgrywać komedii, 199 osób mogą Niemcy sami pofatygować się i załadować do wagonów. Odchodzą w ciemną noc bez pożegnania. Z daleka widzimy tylko tuman i sylwetki, których już nie odróżniamy. Wszystko przepadło.

Śpieszcie się policjanci, wy kaci własnych żon, własnych braci, oddajcie im ostatnią posługę, rozdajcie chleb przez okienko wagonów. Niech nikt nie powie, że Niemcy żałują Żydom chleba. Długi gwizd, wyruszyłaś, Anko, w Twą ostatnią podróż. Boże, bądź mi miłościwy!

Pozwól mi Anko, choć w myślach, towarzyszyć Ci dalej.

Przez długie dziesięć lat zawsze byliśmy razem. Jak wyjechałem na studia, to Ci od razu posłałem papiery, żebyś również przyjechała. Miałaś już paszport zagraniczny, ale wizy nie chcieli Ci dać. Niestety, może bylibyśmy teraz we Francji? Qui le sait? *[Franc: Kto to wie?]

Znajdujesz się w czwartym wagonie od lokomotywy, wagonie, który jest prawie zupełnie zajęty przez kobiety i dzieci. W całym wagonie są tylko dwaj mężczyźni, czy to mają być Wasi obrońcy?

Siedzisz na deskach z podgiętymi nogami, trzymasz Aluśkę na rękach, czy dziecko śpi już o tak późnej porze? Czy może dusi się wskutek braku powietrza, parności ciepłej nocy sierpniowej?

Czy odchody ludzkie już tak zatruły Wam powietrze, że i zapałek nie można zapalić?

Siedzisz sama, pośród tego tłumu skazańców, czy może znajdujesz pociechę w tym, że los nie tylko Ciebie dotknął, ale również tych wszystkich ludzi? Nie, nie o tym myślisz. Siedzisz i jednej rzeczy nie rozumiesz.

Jak to? Twój Calinka, który przez dziesięć lat Cię kochał, był Ci wierny, wszystkie Twe myśli, życzenia odgadywał i spełniał tak ochoczo, teraz zdradził Cię i pozwolił Ci samej wejść do tego wagonu, a sam pozostał.

Może poszedł już do domu, położył się spać w czystej pościeli, którą zaledwie onegdaj przewlokłaś, gdzie zapach Twojego ciała, Twoich ulubionych perfum jeszcze się unosi, a Ty siedzisz tu sama w ciemnościach, stłoczona bez powietrza z Aluśką na rękach.

Wiem, zaciskasz ręce, ogarnia Cię fala nienawiści do Aluśki. To jest przecież jego dziecko, on je również spłodził, dlaczego ja mam je tutaj mieć. Już się podnosisz, już chcesz wyrzucić małą przez okienko. Anko, Anko, zrób to, wyrzuć dziecko, niech Ci ręka nie zadrży. Może padnie pod koła pędzącego wagonu, które Ją stratują na miazgę. A może?

Może, faktycznie, jest Bóg na świecie, są dobrzy aniołowie, którzy rozścielą niewidoczny kobierzec, aby się Jej nic nie stało podczas upadku, zgwałcą prawa fizyczne przyciągania ziemskiego, prawa Newtona, i nasza Aluśka lekko padnie na ziemię, z dala od szyn kolejowych, uśnie, a nad ranem znajdzie ją jakiś dobry chrześcijanin, który ujęty jej anielskim wyglądem, podniesie z ziemi, przytuli do siebie, zaprowadzi do domu, nakarmi i zachowa jako córkę swą.

Zrób to, Anko, zrób, nie wahaj się ani sekundy!

Niestety, opadasz z powrotem na deski, przyciskasz Aluśkę do łona, prosisz Ją o wybaczenie za Twe myśli, za tę falę nienawiści, która Cię ogarnęła w stosunku do Niej, w stosunku do Jej ojca. Ciałem Twoim wstrząsa cichy, nieutulony płacz, oby Ci choć przyniósł zapomnienie!

Już minęliście Świder, Józefów, nagle widzisz ruch przy okienku. To Wasi dwaj obrońcy, jedyni mężczyźni w wagonie, postanowili uciec. Nie pomaga płacz innych kobiet, które się boją zostać same, nie pomagają naiwne słowa Solnickiej: "Po co uciekacie, możecie się zabić, a tak dojedziemy, będziemy pracować i żyć dalej". Nie, ci mężczyźni nie mogą usłuchać obcych kobiet, oni muszą się ratować, oni chcą żyć, zobaczyć się jeszcze ze swoimi żonami i dziećmi.

Skacze pierwszy, skacze po nim Berek Kejzman. Tak, Berku, jeszcze przed akcją Niemcy skazali Cię na śmierć, teraz wsadzono Cię do wagonu, ale Ty się nie dasz, jesteś gotów walczyć o Twe życie.

Anko, Anko, czemu ich nie naśladujesz? Kiedyś grałaś w futbol w drużynie chłopców, jeździłaś najlepiej w całym Otwocku na rowerze; a teraz niezdolna jesteś do jakiegokolwiek czynu. Czy to dziecko Cię trzyma? Czy nienawiść do mnie?

Co, mam skakać, uciekać i dokąd pójdę? Mamże iść do Calka z powrotem?

Przez dziesięć lat, odkąd mnie poznałaś, zastępowałem Tobie, sierocie, ojca, matkę, brata, myślałem za Ciebie, nic nie robiłaś samodzielnie bez mojej wiedzy i rady. Teraz zaś niezdolna jesteś sama się zdecydować. Siedzisz nadal, przyciskasz dziecko do łona i zazdrościsz Kejzmanowi. Jego żona uratowała się jeszcze przedtem, teraz on się z nią zobaczy, będą nadal żyć razem.

Tak, nie ma proroka, który by Ci się ukazał i opowiedział dalsze dzieje Kejzmana, zarówno jak innych Żydów.

W dniu dzisiejszym ja je znam. Do niedawna i ja jemu również zazdrościłem.

Zazdrościłem, że był w jednym wagonie z moją żoną, że on żyje, że mieszka razem ze swoją żoną, że cieszy się córką swoją. Ale teraz wiem, że Kejzman, gdyby znał swe dalsze losy, nie skakałby, pozostałby w wagonie. I Wy, bezradne kobiety, nie zazdrościłybyście mu!

Już jesteście w Falenicy, pociąg stoi długo na stacji. Ze wszystkich wagonów słychać jeden okrzyk zwierzęcy: wody, wody, wody, wody.

Gdzież jest Polak, który by przyniósł choć butelkę wody dla spragnionych ust, dla dzieci, które powoli umierają z duszności, z braku powietrza i wody?

Kilku odważnych chłopców z getta falenickiego pod osłoną nocy przynosi kilka butelek wody dla spragnionych 8000 ludzi. Chłopcy, chłopcy, nie bójcie się, Wam nic nie grozi! Jutro o tej porze będziecie Wy załadowani do wagonów i będziecie się upominać o trochę wody. Kto ją Wam poda?

Pociąg jedzie dalej, już jest w Warszawie.

Ostatnim razem, Anko, byłaś w Warszawie z Twoim mężem w styczniu 1940 roku. Przyjechałaś do gmachu hipoteki, aby zapłacić stary dług hipoteczny kina. Po co to jeździłaś wtedy? Po co Ci to w ogóle było potrzebne? Czy spodziewałaś się, w jakich warunkach odbędziesz następną podróż do Warszawy?

Pociąg jedzie dalej.

Aluśko, żyjesz jeszcze, czyś się już udusiła? Czy może masz, Anko, jeszcze trochę wody? A może Aluśka spija już Twe łzy?

Chcę wierzyć, że transport Żydów otwockich przybył do Treblinki od razu w następny, czwartkowy dzień. Choć niektórzy mówią, że transport falenicki, który przybył w piątek, został wykończony przed Otwockiem.

Pamiętam, jak jeden chłopak mi to powiedział, rzuciłem się na niego z pięściami. Jakim prawem on mi to mówi? Czy ma mi pozostać świadomość, że żona moja męczyła się jeszcze 48 godzin w tym przeklętym wagonie?

Zamykam oczy. Krzyki o wodę są coraz cichsze, ludzie są już nieprzytomni, sił nie mają, a dzieci? Dzieci chyba już nie żyją. Widzę, jak pociąg przechodzi przez stację Kłosów.

Tak, toć przecież w Kłosowie znajduje się piętnaście rodzin otwockich. Co oni sobie myślą? Czy dziękują Bogu za to, że się sami uratowali? Czy płaczą nad mieszkańcami Otwocka, nad ich rodzinami, które przecież tam są w wagonach?

Pociąg mija Kłosów i zbacza w bocznicę specjalną, bocznicę śmierci, która wiedzie do Treblinki.

Treblinka numer 2 to nie jest żaden obóz karny, to jest miejsce, gdzie święci triumf zły geniusz rasy niemieckiej. Cmentarz trzech milionów Żydów *[Prawdziwa liczba Żydów zamordowanych w Treblince wynosiła 750-870 tysięcy.], cmentarz, gdzie nikt kości ludzkiej nie znajdzie, albowiem mądrzy Niemcy zużywają je na nawóz naturalny, który później otrzyma polski rolnik jako premię za dostarczone zboże Niemcom. Tak, tak, Żydzi, Wasza praca, Wasz pot, Wasza energia twórcza, według Niemców, nie dość użyźniły ziemię polską, Wasze popioły lepiej to uczynią!

Brama się otwiera, lokomotywa sapie, pociąg staje, drzwi od wagonów się otwierają. Żydzi, możecie wyjść.

Anko, Anko, w jakim stanie wyszłaś z tego wagonu? Czy z małą Aluśką na rękach? Czy też zostawiłaś ją w wagonie razem z innymi trupami oraz gównem ludzkim? A może Aluśka jeszcze dyszała? Czy ktoś mi na te pytania będzie w stanie kiedyś odpowiedzieć?

Ludzie wychodzą z wagonów. Pełnymi piersiami nabierają powietrza w płuca, zapominają, że przyjechali na miejsce kaźni, cieszą się powietrzem, pięknym dniem sierpniowym i może, kto to wie, może mają nadzieję?

Dookoła nich stoją Niemcy, dobrze odżywieni, w mundurach, hełmach, srebrnych tarczach na piersiach i z ręcznymi karabinami maszynowymi w rękach. To są bogowie, trzeba się ich słuchać! Wychodzi starszy oficer i przemawia do tłumu. Co on mówi? Jaką wiadomość im zakomunikuje?

- Nie bójcie się, ludzie, nic się złego wam nie stanie, pojedziecie na wschód, będziecie pracować. Teraz, ponieważ jesteście zawszeni, wykąpiecie się wszyscy. Dostaniecie później jeść, a jutro rano pojedziecie dalej. Niech kobiety z dziećmi pójdą na jedną stronę, one się pierwsze wykąpią. Niech się każda rozbierze, rzeczy swoje niech odłoży na bok równo, żeby mogła później je znaleźć, buty koniecznie zwiążcie parami, oto są ręczniki, zabierajcie się czym prędzej, bo czas nagli.

Czyś Ty w to wszystko wierzyła, moja najdroższa Anko? Kobiety rozdzielają się od swoich mężów, ojców, braci, na oczach tłumu muszą się rozebrać do naga. Czy się wstydzą, czy już i tak jest im wszystko jedno? Składają ubrania, ale, o Boże, skąd się tutaj biorą takie stosy ubrań? Czy to są ubrania innych Żydów? To w czym Żydzi pojechali pracować? Ach, dano im na pewno papierowe ubrania.

Tłum nagich, milczących kobiet, przeważnie z dziećmi na rękach, posuwa się naprzód w stronę olbrzymiej szopy, gdzie mają się wykąpać. Na szopie napis wielkimi literami: "Ale Juden baden sich und fahren nach Ost" *[Niem.: Wszyscy Żydzi kąpią się i jadą na wschód.].

Milcząc idą stare kobiety z obwisłymi piersiami, młode dziewczyny, wysokie, smukłe jak topole, promienie słoneczne odbijają się na ich ciałach, Niemcy zaś nawet im się nie przyglądają.

Słońce krwawo zachodzi, a z nim reszta nadziei.

Ach, wieszczu, miałeś rację! Szczęśliwy, kto siły postradał lub modlić się umie, lub ma się z kim żegnać.

Anko, Anko, niech Twe piękne oczy spojrzą po raz ostatni na niebo, na zachód słońca, ześlij mi ostatnie pozdrowienie: błogosławieństwo czy też przekleństwo. Słońce Twe spojrzenie zaabsorbuje i promieniami mi codziennie wiernie przekaże.

Już wszystkie kobiety weszły do szopy, drzwi się automatycznie zamykają, na zewnątrz słychać jeden wielki okrzyk.

Już jest po wszystkim.

Klapa się otwiera, ciała ludzkie zostają wysypane, szopa jest gotowa przyjąć nowych ludzi, żeby się mogli w niej "wykąpać".

Mężczyźni, co robicie przez ten czas? Co robisz, Willendorfie, widząc, jak Twoja żona wchodzi do szopy? Czy wiesz, że już jej nigdy więcej nie zobaczysz i że wkrótce sam zginiesz?

Część mężczyzn zostaje w ten sam sposób zabita, część najbardziej zdrowych zabiera się do podziemi Treblinki numer 1, gdzie przez miesiąc pracują w nieludzkich warunkach - by ich potem zgładzić jak niepotrzebne, wyciśnięte cytryny. Wszak nie brak świeżych ludzi, azali po kilka transportów nie przychodzi codziennie?

Część pracuje przy ubraniach, segreguje je, ładuje następnie do wagonów, część zaś pracuje przy trupach. Ale bez względu na to, co robią, prędzej czy później każdy zostaje zabity.

Wieczór nadchodzi, nagle - co się stało z Niemcami, z tymi Bogami nieustraszonymi? Padają na ziemię, chowają się do schronów przeciwlotniczych. To bolszewickie samoloty przelatują przez Treblinkę.

Nuże, odważni Żydzi, wykorzystajcie ten czas, uciekaj Kenigsberg, uciekaj Rybak, teraz albo nigdy! I faktycznie, uciekają, przeskakują przez druty, przez parkan, są uratowani!

Gdzie jesteś Kenigsberg? Gdzie jesteś Rybak? Uciekliście z Treblinki, aby opowiadać światu nieprawdziwe rzeczy o Wielkich Niemcach. Będziecie głosić "Greuelpropagandę"? *[Niem.: Propaganda o [rzekomych] okrucieństwach.]

Nie, Niemcy są spokojni o uciekinierów. Przyjadą innym transportem Żydów z innego miasta.

Gdzie jesteś Kenigsberg?

Żyjesz jeszcze, czyś wrócił do Treblinki?

Anko

Aluśko

Rachelo

i Wy siostry

i bracia moi

w Izraelu!

Jakżebym chciał z głębi mego zbolałego serca odmówić za spokój dusz Waszych modlitwę El mole rachamim *[Hebr.: Boże pełen miłosierdzia. Żydowska modlitwa żałobna, recytowana na pogrzebie i w rocznice śmierci zmarłych. Perechodnik napisał te słowa (błędnie) literami hebrajskimi.].

Niech Bóg Najwyższy ześle duszom Waszym zasłużony spokój, a w zamian za to, my, synowie, bracia, mężowie Wasi, żyjący, my Żydzi, rozsypani po całym świecie, krwawo Was pomścimy. Amen!

Ma femme bien aimee Annie,

tu seras vengee!

Ma petite filie Athalie,

tu seras vengee!

Les cendres de 3 millions hommes,

femmes, enfants juifs, brules a Treblinki

vous serez venges!

*[Franc: Moja ukochana żono Anko,

zostaniesz pomszczona!

Moja córeczko Athalie,

zostaniesz pomszczona!

Popioły trzech milionów mężczyzn,

kobiet i dzieci żydowskich, spalonych w Treblince,

będziecie pomszczeni!]

20 sierpnia w otwockim getcie.

Wracamy z placu, wracamy do domu. Czyżby? Czyż potrzebny jest dom Żydowi?

Pamiętam, jak szliśmy: ja, Zygmunt Wolfowicz, jego brat Tadek oraz Rubin Grynkorn. Mieszkaliśmy na tej samej ulicy, jednocześnie straciliśmy rodziny i teraz wracamy do domów, instynktownie trzymając się jeden drugiego.

Czy może strach nas obleciał przed wymarłym gettem? Czy może boimy się samotności? Nie, my boimy się zostać sami przed tak wrogim i wszechwiedzącym sędzią, jakim jest własne sumienie.

Tego się boimy, chociaż z tego żaden z nas nie zdaje sobie sprawy. Wracamy powoli, nic nie mówimy, albowiem nadal nie jesteśmy w stanie myśleć. Nie rozumiemy, że nasze żony, dzieci, siostry znajdują się teraz w wagonach bydlęcych i że wkrótce z nich popiół powstanie tylko.

Nie rozumiemy, że już nigdy ich nie zobaczymy, nie usłyszymy, że sami jesteśmy również skazani na śmierć i to z terminem niewiadomym. Nic nie rozumiemy, nawet nie jesteśmy w stanie się wypłakać. Tylko każdy boi się jednej rzeczy panicznie: wejść samemu do mieszkania.

W końcu decydujemy się, że wejdziemy do mieszkania Wolfowicza, wszyscy razem. Wchodzimy, mieszkanie wieje pustką, tylko ze ścian patrzą uśmiechnięte twarze żony i dziecka; oczywiście, to są tylko fotografie. Odwracamy głowy, nie chcemy widzieć.

Milcząc zasiadamy do kolacji - tak, natura ma przecież swoje prawa. Smarujemy chleb grubo masłem, pijemy kakao, mocno słodzone.

Boże, czy to jest orgia? Nie, jest to ostatnia wieczerza skazańców. Takie kolacje będziemy odtąd zjadać codziennie, któraś z nich będzie tą ostatnią, ale jak wiedzieć która? Czy to już ta dzisiejsza, czy może jeszcze nie?

Umawiamy się na czwartą rano, racja, przecież nienadaremnie Niemcy nas pozostawili na razie przy życiu. Później wracam na drugą stronę toru, do domu rodziców. Tam siedzi przez cały dzień schowana ciotka, siedzi i również czeka na wyrok.

Czy wysiedlenie jest kompletne? Jeśli tak, to cóż z nią teraz będzie? Czy ja wiem? Na razie muszę automatycznie tam iść, dać jej chleba, wody, a co dalej? Kto to wie?

Mijam domki, już jest po północy. W tych domach jeszcze 24 godziny temu życie kipiało, teraz stoją puste, ciemne.

Uważam na nogi, w ciemnościach wciąż potykam się o trupy, trupy znajomych, przyjaciół czy też obcych ludzi. Nie oświetlam ich nawet latarką, nie chcę ich rozpoznawać ani patrzeć na te mózgi rozpryśnięte, ani na te kałuże krwi.

Już jestem w domu rodziców, otwieram klapę, ukazuje się ciotka. Z rezygnacją podaję jej chleb, kubek wody i cicho mówię: "Cały Otwock wywieziono, Anka z Aluśką może już nie żyją. Rachelę też zabrali".

Czerna patrzy na mnie jak urzeczona, przyniosłem jej takim obojętnym tonem wyrok śmierci dla niej, dla jej synka, a jednocześnie oznajmiłem o śmierci najbliższych nam osób. Patrzy na mnie, ale wie, że nie wolno jej teraz nic mówić ani się pytać. Może przykro jej, że ona się dzięki mnie na razie uratowała, a moja żona nie?

Klapa opada, już jej nie ma, stoję nadal, nie mogę poruszyć się z miejsca ani oderwać oczu od klapy.

Widzę Ankę, stojącą w piwnicy, tylko głowa i ramiona wystają, słyszę głos, obcy głos, który mówi: "Anko, Kronenberg kazał Ci się stawić na plac, Tobie nic nie grozi, będziesz zwolniona".

Czy to mój głos? Czy ja jestem katem, mordercą? Czy też Kronenberg? A może we dwójkę jesteśmy tylko marionetkami przeznaczenia, złego losu Izraela?

Wzrok mój nie może oderwać się od klapy. Wielki Boże, czemuż to Niemcy nie znaleźli ich w piwnicy? Dlaczegóż to ich nie zabili? Dlaczego przynajmniej nie skłamałem Ance, że to się stało?

Powoli odchodzę, wracam do domu. Znam tę wędrówkę upiorną między trupami, chodzę z zamkniętymi oczyma, wszak drogę znam na pamięć, tyle razy odbywałem ją codziennie. Ale zawsze czekała na mnie uśmiechnięta twarz Anki, która z daleka wołała: "Patrz Aluś, tata idzie, tata!".

A dziś?

Otwieram drzwi - przekleństwo! Nawet Ukraińcy do mego mieszkania nie weszli, mogła żona siedzieć w nim spokojnie. Ach, gdybym znalazł mieszkanie splądrowane, spalone, zrabowane...

Nie, ono jest w takim stanie, w jakim je Anka zostawiła odchodząc, na swoim miejscu leżą drobiazgi toaletowe, wszystko błyszczy, czeka na ludzi, którzy by tchnęli życie w martwe przedmioty. Już tu życia nie będzie!

Kładę się na tapczan, do łóżka boję się położyć, na pewno jest ono jeszcze ciepłe; zostawiam palące się światło. Już śpię.

Czyż powstaje w umyśle moim jakaś asocjacja, jakieś porównanie między tym pokojem a zamkniętym wagonem towarowym, gdzie dwustu ludzi odbywa swą ostatnią podróż? Nie, ja niczego nie porównuję, nic nie myślę i tak może jest lepiej, usypiam, już jest druga w nocy.

Po dwóch godzinach niespokojnej drzemki budzą mnie koledzy. "Wstawaj niewolniku, bierz łopatę, zakopuj trupy, uwijaj się żwawo, żeby ślad po wandalizmie niemieckim nie został, trzeba przez dzień zakopać przeszło tysiąc trupów [ludzi], którzy zostali zabici w dniu akcji, żwawo, niewolnicy, do roboty."

Całe szczęście, że dołów kopać nie trzeba, Żydzi zawczasu je sobie przyszykowali. W każdej willi jest przecież schron przeciwlotniczy wykopany, schron nie używany, gdzie przeważnie kobiety wrzucały śmieci i pomyje gospodarskie. Teraz trzeba tam prędko zaciągnąć trupy, rzucić w ubraniach na te śmiecie, zasypać piaskiem równo z ziemią i już po wszystkim.

Pomyślcie, nie trzeba przeszukiwać kieszeni, Niemcy już to zrobili, nawet wyjęli trupom złote koronki z zębów. Nie trzeba obmyć trupów według rytuału żydowskiego, owinąć je w białe prześcieradła, włożyć do skrzyni, zaznaczyć miejsce, gdzie są pochowane, ani też zmówić modlitwy za spokój ich dusz. Nie, tego wszystkiego już nie potrzeba.

Boże, czyż ja wiecznie będę naiwny? Toć to nie ludzi się chowa, nie ludzi się grzebie, tylko Żydów, więc po cóż te ceregiele?

Pracujemy milcząco, już leży w jednym schronie trup jakiejś nieznanej kobiety, na nią wrzucamy ciało Mulika Noja, mego kolegi, a na niego ciało "Fiołka", znanego złodzieja.

Prędko piasek zostaje zsunięty z góry, już po wszystkim.

Stają Polacy i przez parkan ulicy Szkolnej oglądają nas. Patrzą na grabarzy czy może chcą wyrazić współczucie? Czy może też chcą zadrwić z nas? A może wyrazić zdziwienie, po co to robimy? Dlaczego nie uciekamy z tego przeklętego miasta? Kto to wie?

Milczą jednakże. Groza chwili nakazuje im milczenie, patrzą na krew, która znaczy ziemię od miejsca upadku aż do schronu, i milczą, choć żaden nie uchyli czapki i nie przeżegna się.

Jak mi minął czwartkowy dzień, ile trupów pochowałem? Czy coś jadłem w ten dzień? Nic nie pamiętam, omijałem tylko mieszkanie moje, nie chciałem sobie uświadomić, że sąsiedzi moi, którzy nie byli policjantami, są pochowani w kryjówkach, ja zaś żony nie schowałem. Pamiętam tylko jedną rzecz, że jak przechodziliśmy koło mieszkania, skąd słyszeliśmy głosy pochowanych ludzi, którzy nas prosili, żebyśmy weszli i powiedzieli im, co słychać na mieście, tośmy uciekali od nich, jak od trędowatych.

Nie chcieliśmy ich odprowadzać na komisariat, a baliśmy się rozmawiać z nimi. Zdawało się nam, że z każdego domu, z każdej ulicy czy też rogu podpatrują nas żandarmi. Nie był to już strach, to była psychoza.

Szwagra Janka w tym dniu, ani przez kilka następnych, nie widziałem. Czyż miałem go szukać, żeby mu opowiedzieć o ostatnich godzinach Racheli - iż była ona pewna, że on ze swoim wyglądem aryjskim już w dzień akcji uciekł do polskiej dzielnicy i pojechał do innego miasta, gdzie zamieszka jako Polak. Że była pewna, iż ją zostawił zupełnie samą, nie przyszedł nawet na plac się pożegnać, a mimo to nie przeklinała go, wprost przeciwnie - prosiła Boga, aby choć on się uratował?

Po co to wszystko mówić?

Minął czwartkowy dzień, w nocy automatycznie znów zaniosłem jedzenie Czernie, minęła noc, również nie spędzona w domu, nastąpił piątek. Pierwszy piątek, w którym nie trzeba już było dać żonie pieniędzy na bazar, *[Pieniądze na zakupy na szabat (żydowski dzień święty), który zaczyna się w piątek przed nadejściem nocy.] toć w ogóle człowiek stał się nagle wolnym, bez żadnych obowiązków. Tak, stał się wolnym ptakiem, ale z podciętymi skrzydłami.

Mija piątek, dzień przechodzi jak zły sen. Sobota, uroczysty dzień wypoczynkowy, cieszcie się, Żydzi, idźcie się modlić, a potem po obiedzie idźcie na spacer *[Tradycja żydowska zakazuje wykonywania w szabat wszelkiej pracy. Zakazuje również podróżowania, stąd obyczaj spacerowania w szabat po południu.].

O nie! Żydzi może i się modlą, ale zaczynają wychodzić z mieszkań, z kryjówek swoich, szukają policjantów Żydów, żeby ich doprowadzili na komisariat. Trzymają się ich kurczowo. "Pamiętajcie - mówią - żeśmy się sami stawili, nie zapomnijcie o tym powiedzieć Niemcom."

Z daleka wygląda, że to Żyd policjant prowadzi grupę braci swoich na śmierć, ale w rzeczywistości to oni boją się, żeby on im nie uciekł, nie zostawił ich samych na tych umarłych ulicach. Przecież oni się sami stawili, sami idą dobrowolnie.

"Nie zapomnijcie, policjanci, powiedzieć o tym Niemcom."

Przyrzekamy im, cóż mamy robić. Czasami mówimy, że to i tak bez różnicy, i tak zostaną zabici, wtedy Żydzi odwracają głowy, nie chcą z nami rozmawiać po drodze, nie wierzą czy też nie chcą nam wierzyć.

Racja, człowiek przecież musi mieć nadzieję do ostatniej chwili.

Mija sobota, mija niedziela, co noc zanoszę jedzenie do piwnicy, dowiaduję się, że Janek również to czyni. Nadal nie rozmawiam z Czerną o jej przyszłym losie. Co się stało z rodzicami, również nie wiem, żyję jak w halucynacji.

Poniedziałek. Dzwonię do Magistra, umawiam się, że dojdzie do parkanu. Rzeczywiście dochodzi, nie wyraża mi współczucia, ale zastrzega się, że wobec ogromu nieszczęścia słowa ludzkie nie mają żadnej wartości pocieszającej.

Nie słucham nawet tego, co on mówi, ja muszę się czegoś innego dowiedzieć, muszę wypić czarę goryczy do dna.

- Znalazł pan miejsce dla Aluśki?

- Tak, siostra moja bezdzietna chciała ją wziąć na wychowanie, chociaż może już teraz nie powinienem panu tego nawet powiedzieć - łapie się poniewczasie.

Czuję, jak nogi uginają się pode mną. Morderca, morderca! Przez chwilę tracę przytomność, później żegnam się z nim, o czym mamy więcej mówić, ach tak, "niech pan przyjdzie jutro o piątej, wydam panu walizkę przez parkan".

I w tym momencie Szatan się śmieje ze mnie. Jutro? Co będzie jutro? Czyż zawsze wszystko będę odkładał na jutro?

Wtorek. Z rana zostawiam mój płaszcz letni u Wolfowicza, jest mi w nim za ciężko, po godzinie wracam, już całe mieszkanie jest zdemolowane. To Polacy rozbili je doszczętnie. W ogóle całe getto jest wciąż otoczone przez motłoch polski, który co chwila wskakuje przez parkan, siekierami otwiera drzwi i wszystko rabuje. Czasami potykają się o ciepłe jeszcze trupy, ale nie szkodzi. Nad trupami ludzie biją się, jeden drugiemu wyrywa poduszkę czy też garnitur.

A trup? No, jak trup - leży spokojnie, nic nie mówi, nikomu nie przeszkadza i nikomu się nie przyśni! To i sumienie mają Polacy czyste. "Myśmy ich nie zabili, jak my nie weźmiemy, to wezmą Szwaby."

Nie żal mi płaszcza, nie żal mi tego tysiąca złotych, których on jest wart, ale przecież bez niego nie będę mógł się pokazać w polskiej dzielnicy, tam trzeba być bardzo eleganckim. Mieć zaś energię, żeby szukać w innym domu płaszcza dla siebie? Nie, tej energii nie posiadam. Strata płaszcza w pewnych warunkach może być równoznaczna z wyrokiem śmierci.

Wchodzimy do mieszkania Grynkorna, spotykamy tam Polaka, który już wszystko do worka zapakował. Jest zły i zdziwiony, jakim prawem Grynkorn mu przeszkadza, ale nie mając rady zostawia worki i ucieka przez parkan.

Przy parkanie stoi Zygmunt Wolfowicz, serce ma zbolałe, przed chwilą jego mieszkanie zostało zrabowane. Niemcy zabrali mu rodzinę, Polacy zaś majątek cały.

Czy to on mówi, czy też same tylko usta? "Czekajcie, ja jeszcze wasz koniec, bandyci, zobaczę, jak również zobaczę koniec Niemców." Tak mówi do tych hien, szakali, które cierpliwie czekają przez cały dzień, żeby skoczyć i choćby po trupach rabować cudze mienie.

Zygmunt odchodzi, ale przecież naurągał im, powiedział im "nieprawdę" w oczy. Gdzie jest sprawiedliwość ziemska, która by go ukarała? Racja, oto nadchodzą dwaj żołnierze niemieccy, jeden z nich nawet rozumie po polsku. Tłum, oburzony "bezczelnością" Żyda, zwraca się do nich po sprawiedliwość. Żyd ośmielił się powiedzieć, że zobaczy koniec Niemców oraz ich koniec, takich porządnych ludzi. Dawajcie tu tego Żyda!

Akurat ja nadchodzę, wszyscy wskazują na mnie rękami, oto ten, co powiedział! Żołnierz ujmuje rewolwer do ręki, powiedziałeś to czy nie? Nie pomagają me zaklęcia, że to chyba kto inny powiedział, nie wierzy mi, oczy jego błyskają złowrogo, zaraz strzeli... Wtem jakaś stara kobiecina odzywa się, że przecież tamten nie nosił okularów i był wyższy, to nie ten, co powiedział. Inni zaprzeczają jej, tłum zaczyna się kłócić między sobą.

Żołnierz zostawia mnie żywego. Co mam robić? Dziękować Bogu? Przeklinać tych Polaków, którzy świadomie wydali na mnie wyrok śmierci? Czy też dziękować tej starej kobiecie, co mnie uratowała?

Nic nie robię, odchodzę dalej.

O piątej zjawia się Magister. Proszę go, żeby przyszedł za dwie godziny, to mu wydam walizkę.

Rozmowa moja nie trwa dziesięciu minut, tym niemniej przez ten czas sąsiedni pokój ciotki zostaje przez Polaków doszczętnie obrabowany, wracam, już tam niczego nie zastaję.

W moim pokoju szykuję dwie walizki; jedną z drogimi, eleganckimi rzeczami, żebym się miał w co ubrać elegancko i w razie potrzeby mógł je sprzedać, oraz drugą walizkę z praktycznymi rzeczami, potrzebnymi do życia obozowego, wszak później mamy jechać do obozu.

Dwie godziny mijają, zjawia się znów Magister.

Przez parkan widzę moją gospodynię, żonę biletera z kina, Głazkową. Proszę ją, żeby wyniosła walizkę i dostarczyła ją Magistrowi, w zamian za to dam jej 100 złotych. Zgadza się, wchodzi do mieszkania, bierze walizkę, wynosi ją. Już ma doręczyć Magistrowi, gdy wtem Polacy orientują się, że to nie jest walizka zrabowana, lecz walizka wyniesiona za zgodą Żyda właściciela, rzucają się wszyscy szturmem na walizkę, chcą zabrać i podzielić się między sobą.

Gospodyni moja ledwo co ucieka z walizką z powrotem do getta. Trudno, odbieram ją, nie ma rady. Umawiam się na jutro, że zadzwonię do Magistra.

Jutro, co będzie jutro?

Wieczorem zanoszę walizkę przeznaczoną dla obozu do komisariatu, wchodzę do mieszkania Janka. Proszę go, żeby pomógł mi sprowadzić tu moją drugą walizkę, bo tam lada moment mieszkanie moje zostanie również obrabowane.

Od dnia akcji Janka nie widziałem. Wiedziałem, że nie uciekł, że przynosi jedzenie ciotce, ale nie szukałem go specjalnie ani też on mnie i tak minęło kilka dni.

Zastałem go w mieszkaniu, ale w jakim stanie... Starannie ogolonego, elegancko ubranego, szykował sobie teczkę, do której wkładał koszulę, piżamę, ręcznik oraz inne drobiazgi toaletowe.

- Co się stało, Janek? - pytam zdziwiony.

- Słuchaj, Calek, zdradzę ci tajemnicę. Oto Kronenberg z Erlichem i jeszcze kilku policjantów wraz z żonami wynajęli samochód ciężarowy, kryty, i mają zamiar jechać do getta częstochowskiego. Postaram się z nimi również jechać.

- Janek, a co będzie w Częstochowie? Czy tam nie będzie tak samo akcji?

- Głupiś, tam 90 procent ludzi pracuje w szopach, tam są fabryki, co wyrabiają broń dla Niemców, tam się będzie 100 procent bezpiecznym *[Getto w Częstochowie zostało utworzone 9 kwietnia 1941. Spośród ogólnej liczby 48 tysięcy mieszkańców getta, około 8 tysięcy pracowało przymusowo w niemieckiej fabryce wojskowej Metallurgie. 2 września 1942 spółka Hasag (Hugo Schneider Aktiengesellschaft-Metallwarenfabrik) otworzyła drugą fabrykę amunicji, Apparatenbau, w której pracowało około 3900 Żydów. Likwidacja getta rozpoczęła się trzy tygodnie później; od 25 września do 8 października 1942 wysłano do Treblinki 39 tysięcy Żydów.].

- Janek, a co ja mam zrobić? Przecież jak Kronenberg wyjedzie, to natychmiast zastrzelą wszystkich policjantów.

- Wiesz co, chodź ze mną, może ciebie również zabiorą.

Lecę do domu, zadowolony jestem, że Magister nie zabrał walizki mojej, bo bym nie miał się w co przebrać. Ubieram elegancki garnitur, płaszcza, niestety, nie mam, łapię nową jesionkę i lecę na komisariat.

Ogarniam spojrzeniem moje mieszkanie, wiem, że wszystko zostanie zrabowane, ale nie żałuję.

Powtarzam sobie w myśli słowa, że przez to, że żałowałem rzeczy, że siedziałem jak głupi w Otwocku, straciłem żonę wraz z dzieckiem. Nie, już więcej tego nie zrobię, muszę się ratować, nie po to tchórzliwie zdradziłem żonę, żeby w kilka dni potem zostać zabitym.

Przylatuję na komisariat. Tam nikogo nie zastaję oprócz tych, którzy wspólnie uplanowali ucieczkę. Jest tylko jeden policjant, Sztajnhard, który się domyślił, że chcą odjechać i skamle przed nimi jak małe dziecko, żeby go również zabrali. Poza tym nikt nie wie o planowanej ucieczce.

Erlichowi moja osoba jest mocno nie na rękę, chce mnie wysłać na służbę. Odmawiam, motywując to tym, że jestem przydzielony do drugiej strony miasta, gdzie też przez cały dzień pełniłem służbę.

Jest już późna godzina. Stoję milczący, oparty o drzewo, noc jest strasznie ciepła, parna, palto mi ciąży, czekam na bieg wypadków.

Ludzie się kręcą jak upiory, jak cienie w tę ciemną noc. Dochodzi już dwunasta.

Przez wzgląd na mnie nie chcą również zabrać Janka ze sobą. Janek dochodzi do mnie, mówi mi o tym, wręcza mi klucze do swego mieszkania, gdzie był ulokowany cały majątek mego ojca i mówi: "Żegnaj, ja sam odjeżdżam".

Odchodzi, zostaję sam.

Sztajnhard nadal skamle, aż budzi we mnie odrazę, jak można się tak poniżyć.

Dochodzę do Erlicha, chcę go przeprosić, na osobności z nim mówić, odpowiada mi kpiącym tonem, że mogę mówić przy wszystkich.

Pytam się, czy są gotowi wyjechać.

- Tak, wyjeżdżamy.

- Bez względu na to, jak bym was prosił - mówię dalej - mnie nie weźmiecie, prędzej po moim trupie pojedziecie?

- Tak - pada odpowiedź.

- Znaczy się - kontynuuję bieg mych myśli - cel uświęci wasze środki?

Trach! W tym momencie dostałem silne uderzenie w twarz od Erlicha. Okulary mi się złamały. Zupełnie nie rozumiejąc, za co mnie uderzył, za co mnie gonią, uciekłem przed siebie jak szalony.

W głowie mi huczało, w żaden sposób nie mogłem zebrać myśli. Jedna była tylko idea fixe *[Właśc: idee fixe. Franc: natrętna myśl.]: muszę tej nocy uciec z getta, "bo jutro zostanę w nim rozstrzelany".

Całe szczęście, że miałem zapasowe okulary. Zdawało mi się, że w mieszkaniu włożyłem je do garnituru, szukam po kieszeniach, nie mogę w żaden sposób ich odnaleźć; widocznie pozostały u mnie w domu na Podmiejskiej. Wlatuję do mieszkania ojca, nieprzytomnymi słowami mówię Czernie, co się stało: że Janek uciekł, że Kronenberg lada moment ucieknie, że ja muszę również uciekać i żeby na mnie więcej już nie liczyła.

Szukam dalej okularów, nie znajduję ich, bez nich nic prawie nie widzę.

Zostawiam Czernę, lecę na Podmiejską, po drodze mija mnie dorożka ze Schlichtem. Kryję się w ciemnościach, żeby mnie nie widział. Nawet mi na myśl nie przychodzi zemścić się na Erlichu i powiedzieć Schlichtowi, że jak pojedzie teraz na komisariat, to zastanie całą paczkę pakującą się do samochodu.

Jestem już u siebie w mieszkaniu, jesionka ciąży mi w niemiłosierny sposób, zrzucam ją z siebie. Szukam znów okularów, nie ma ich na stole, szukam dalej. Znajduję je w kieszeniach marynarki, którą miałem, oczywiście, na sobie.

Zupełnie zbytecznie leciałem ich szukać w mieszkaniu, gdy miałem je przy sobie.

Zostawiam mieszkanie, lecę dalej, ale dokąd?

Kto mnie przyjmie?

Kto mnie wpuści do siebie?

Kto mi pomoże?

Przypominam sobie, że jeszcze przed akcją mówił ojcu woźny z gimnazjum, Franciszek Stańczak, aby ojciec w razie potrzeby do niego przyszedł, że on chętnie pomoże i schowa go w gmachu gimnazjum, który latem stał przecież pusty. Pójdę tam, myślę, a z rana poślę Franciszka do Magistra, on mi coś doradzi, dopomoże.

Opuszczam getto, boję się iść ulicą, skaczę w ciemnościach przez drut kolczasty, już jestem w willi gimnazjum, które przylegało do getta, vis-a-vis mieszkania mego ojca. Pukam do domku Franciszka.

Otwiera mi Franciszek wraz z żoną. "Co się stało, panie Perechodnik?"

Nieprzytomnymi słowami tłumaczę mu, co się stało i proszę go o udzielenie mi gościny na jeden dzień, w zamian za to dam mu 500 złotych. Pieniądze kładę na stół, ale nie, Franciszek nie chce ich przyjąć, on się boi, on nie może, ale gdybym mu dał i pieniądze, i parę spodni, to by mnie przez ten dzień przetrzymał.

Skąd tu teraz wziąć spodnie dla niego?

Proszę dalej, nic nie pomaga, on chce pieniądze i spodnie. Zrezygnowany wręczam mu klucz od mieszkania szwagra, mówię, żeby poszedł tam z rana i wyjął z walizki parę spodni. Tu już Franciszek się zgadza.

Proszę go więc, żeby dowiedział się z rana, czy Kronenberg uciekł i żeby mi odniósł list do biura, dla Magistra...

Prowadzi mnie Franciszek na strych gimnazjalny, kładę się spać na kołkach, pierwsza noc, w której czuję się bezpieczny. Dochodzi godzina druga w nocy, z miejsca usypiam.

Tym niemniej świt mnie budzi, nie mogę już spać, dochodzę do okienka, obserwuję willę oraz wymarłe getto, leżące z przeciwka. Widzę, jak cała rodzina Stańczaków dźwiga ciężkie walizki z mieszkania szwagra, oczywiście, zamiast spodni woleli wziąć wszystko, poznaję każdą walizkę, każdą rzecz z daleka. Zrezygnowany wzruszam ramionami, stało się, wszystko zrabował, diabli z nim.

Tylko co do jednej rzeczy ogarnia mnie płomień buntu. Widzę, jak niosą torbę skórzaną, w której były schowane wszystkie zdjęcia żony oraz dziecka.

Nadchodzi poranek, jest już godzina dziesiąta. Zjawia się na strychu Franciszek, przynosi mi śniadanie. "Niestety - mówi z uśmiechem - mieszkanie szwagra pańskiego zostało już przedtem zrabowane, ja prawie nic nie wziąłem, ale wiem, kto to wziął, może coś od tamtego wydostanę."

U Magistra był, wręczył mu kartkę, obiecał, że przyjdzie o pierwszej, w czasie przerwy obiadowej.

Milcząc wysłuchuję tego wszystkiego, jednym słowem nie zdradzam się, że widziałem ich niosących walizki. Pytam się tylko, czy nie wziął "przypadkiem" torby żony wraz z fotografiami. Owszem, fotografie wziął i przechowa mi je. Nie pozostaje mi nic innego, jak podziękować za ten dowód łaski.

Następnie opowiada mi Franciszek, że Janek go widział i że Kronenberg nie odjechał.

Tu już nic nie rozumiem. Co się stało? Dlaczego nie odjechali? Dlaczego Janek pozwolił Franciszkowi zrabować swoje mieszkanie?

Franciszek odchodzi, zostaję sam, znów myśli nie mogę zebrać. Czekam na przyjście Magistra; czy przyjdzie? Jeśli nawet przyjdzie, to jak on jest w stanie pomóc Żydowi?

Opuszczam strych, oglądam sale gimnazjalne, gdzie spędziłem osiem lat nauki i zabawy beztroskiej. Ławki stoją na tych samych miejscach, przypominam sobie, kto gdzie siedział, jak wyglądali profesorowie przy tablicach. Trudno mi w to wszystko wierzyć, że przecież kiedyś byłem człowiekiem na równi z innymi, miałem prawo żyć, płatać figle profesorom, bawić się z kolegami i z koleżankami; a teraz?

Teraz drżę przed własnym cieniem, kryję się tu jak zwierz i to za jaką cenę?

Osiem lat chodziłem do gimnazjum, dostałem maturę i to kosztowało około 8000 złotych. Teraz za jeden dzień pobytu na strychu zapłaciłem prawdopodobnie cenę około 200.000 złotych.

Sam nie wiem, czy mam się śmiać, czy też płakać.

Oglądam dalej ławki, widzę znajome nazwiska kolegów, wyryte scyzorykiem na ławkach. Zawsze się z tego śmiałem, powtarzałem głośno: "nomina stultorum scribuntur ubique loquorum" *[Właśc. "...locorum". Łac: Imiona głupców pisze się wszędzie.]. Teraz zaś widzę, że po Żydach, oprócz imion gdzieś wyrytych, nic nie pozostanie.

Uciekam czym prędzej na strych, wolę już tam siedzieć, chociaż jest strasznie duszno, a nie kręcić się po salach.

O pierwszej przybył Magister, wszedł na górę do mnie. Na wszelki wypadek kupił mi bilet do Warszawy, dał mi swój zielony kapelusz, charakterystyczny kapelusz z piórkiem, jaki noszą Polacy.

Radzi mi jechać do Lublina i przyłączyć się do partyzantów, którzy prawdopodobnie grasują w okolicy. Pyta się, czy mam przy sobie pieniądze - owszem, mam jeszcze tysiąc złotych. W każdym razie, dodaje, gdziekolwiek bym miał zamiar jechać, niech mu stamtąd napiszę, on sprzeda rzeczy, które ma u siebie i przyśle mi pieniądze. Żegna się i odchodzi. Pozostaję sam jeden.

Franciszek przynosi mi obiad, również przybory do golenia, golę się, ale wciąż jestem niezdecydowany, co mam zrobić. Łatwo jest powiedzieć Żydowi: zdejmij pan okulary, jedź do Lublina i przyłącz się do partyzantów. Ale jak dojechać? W jaki sposób odnaleźć partyzantów?

Dzień chyli się ku końcowi, wciąż nie mogę się zdecydować, "ostatecznie - mówię do siebie - pójdę z powrotem do getta, zobaczę, co się tam stało".

Wieczorem opuszczam Franciszka, który jest bardzo zadowolony, że się mnie pozbywa. Zostawiam mu kapelusz, żeby go odniósł Magistrowi.

Wracam do getta, szukam Janka, nareszcie znajduję go. Opowiada mi, że przeze mnie Kronenberg nie uciekł. Bali się, że naślę na nich Schlichta, zwłaszcza że Schlicht akurat jeździł po getcie. Moje słowa "cel uświęci wasze środki" zrozumieli w ten sposób, że uświęci moje również i że ich zdradzę przed Niemcami.

Następnie Janek mówi, że on nie miał zamiaru uciekać, a jego słowa "żegnaj, ja sam odjeżdżam" znaczyły, iż idzie spać, że z rana widział z daleka, jak Franciszek wynosił wszystkie rzeczy, ale ponieważ miał klucz, no to on, Janek, rozumiał, że to się dzieje dla mnie, na moją prośbę i dlatego mu nie przeszkadzał. O ironio losu!

Łapię się za głowę, istna "wieża Babel" - jeden drugiego nie rozumie, pomieszano nam umysły, języki i stąd wszystkie nieszczęścia wynikły. Przez to, że ja Janka nie zrozumiałem, przez to, że Erlich moich słów nie zrozumiał, zostało zrabowane moje mieszkanie na Podmiejskiej, mieszkanie szwagra zrabował Franciszek, a przecież to jest równoznaczne z wyrokiem śmierci dla moich rodziców, którzy się przecież gdzieś ukryli... Z czego oni będą żyć teraz?

Nie wierzę w Boga w obecnej chwili, nie mogę wierzyć nawet w sprawiedliwość dziejową, bo i cóż mogły zawinić małe dzieci żydowskie, że w tak haniebny sposób zginęły, o starszych już nie mówię. Tym niemniej, jak piszę o "wieży Babel", zadaję sobie obecnie pytanie, czy czymś nie zawiniłem, że ta kara "wieży Babel" mnie tylko dotknęła. I faktycznie, zawiniłem, chociaż nikt o tym nie wie, nikomu o tym nie powiedziałem i nikt na świecie nie może mnie zdradzić, jednakże jeśli te pamiętniki mają być prawdziwe, to muszę i o tym napisać.

Otóż w dniu akcji siostra dała mi, żebym wręczył Jankowi, rozmaite drobiazgi oraz złoty zegarek i 1500 złotych. Miałem zamiar wręczyć mu to natychmiast, ale tak się złożyło, że go przez kilka dni nie widziałem. Dopiero gdy się z Jankiem spotkałem, zaskoczył mnie wiadomością o planowanej ucieczce do Częstochowy. Ja przy sobie innych pieniędzy, oprócz tych, co mi dała siostra, nie miałem.

Wszystko zabrała Anka ze sobą do Treblinki.

Rzecz zrozumiała, że nie chciałem od niej zabrać choć części, wolałem jej wszystko zostawić. Zresztą, tak zrobiła większość policjantów ze swymi żonami.

Oczywiście, przez te kilka dni mogłem mieć nie 1500 złotych, ale dziesięć razy tyle. Trzeba było się tylko schylić i przeszukać kieszenie trupów, tym niemniej ani wtedy, ani później nie dotknąłem się kieszeni jakiegokolwiek trupa. Dość że gdy Janek zaskoczył mnie tą nowiną, pod wpływem jakiegoś bodźca wewnętrznego wręczyłem mu rozmaite drobiazgi, złoty zegarek, ale już o pieniądzach nic mu nie powiedziałem.

Przywłaszczyłem je sobie, chcąc się ratować, tymczasem pieniądze te mnie zgubiły. Nie mając ich ani bym nie leciał do Franciszka, ani też nie myślał o ucieczce do Częstochowy.

Za przywłaszczenie tych pieniędzy zapłaciłem też karę stokrotną, nie mówiąc już o tym, że po dziś dzień gnębią mnie wyrzuty sumienia, chociaż już wtedy postanowiłem zwrócić Jankowi te pieniądze, nie mówiąc mu jednak, za co to ja mu je daję.

Wobec takiego stanu rzeczy musiałem - aczkolwiek byłem obrażony na Kronenberga, że mógł mnie posądzić za zdolnego do podobnego czynu - zwrócić się do niego i wyjaśnić tę sprawę, co też zrobiłem. Wytłumaczyłem się, uwierzył czy też nie uwierzył, dość że sprawa została zlikwidowana.

Na tym skończył się pierwszy etap pobytu mojego w getcie po dniu akcji. Trwał on przeszło tydzień. Przez ten tydzień żyłem jak w letargu, nie zdawałem sobie dokładnie sprawy z nieszczęścia, które mnie spotkało, tylko sam panicznie bałem się śmierci.

Po tym czasie uprzytomniłem sobie, że już żony nigdy nie zobaczę - dotarły do nas wiadomości o tym, jak się odbywały egzekucje w Treblinkach. Popadłem w zupełną apatię, nie miałem potrzeby pilnowania mego mieszkania na Podmiejskiej, doszczętnie zostało zrabowane. Udałem się do gmachu Judenratu, gdzie adw. Sołowejczyk, również policjant, odstąpił mi jeden ze swoich pokoi. Przestałem myśleć o sposobie ratowania się, widząc, że to jest rzeczą niemożliwą.

Łódź przeznaczenia odtąd kołysała mnie na wzburzonych falach. Dokąd? W jakim kierunku? Nie wiadomo! Ani nie miałem energii ująć ster w moje ręce, ani też nie miał żaden Żyd możliwości kierować własnym losem. Bowiem wartki prąd i silny wiatr pchał mnie, pchał wszystkich Żydów w jednym tylko kierunku, wszystkie drogi nasze wiodły przeważnie ku Treblince, w najlepszym zaś wypadku ku śmierci z rąk... żandarmów!

Całymi dniami leżałem bezmyślnie na łóżku, w nocy zaś chodziłem na służbę do komisariatu.

*

Postaram się teraz opisać, jak przeszedł pierwszy tydzień po akcji dla ogółu Żydów, pochowanych w rozmaitych dziurach.

20 sierpnia, w czwartek, w Falenicy odbyła się akcja. Dla odmiany Niemcy rozpoczęli ją nie o siódmej rano, ale o trzeciej w nocy, kiedy jeszcze było ciemno. W ten sam dzień odbyła się akcja w Rembertowie, zebrano ludność żydowską i jak bydło zapędzono piechotą do Falenicy, gdzie została wspólnie załadowana do wagonów. Ilu ludzi, ile kobiet, ile dzieci zabito po drodze, dlatego że nie mogli nadążyć - mogę to sobie wyobrazić. Ale w moim pojęciu to byli szczęśliwi Żydzi, którzy dostali kulę z miejsca.

Nie o tym chcę pisać. Ciekawsze jest, co zrobili Niemcy z policją żydowską. Najzwyczajniej w świecie po skończonej akcji, po załadowaniu ludności do wagonów przy pomocy tejże policji, załadowano potem również policjantów. Mieli ten smutny zaszczyt, że ich załadowali Niemcy własnoręcznie. Pozostawiono tylko tych policjantów, którzy przypadkowo pełnili służbę przy szlabanach. Co się z nimi później stało, tego nie wiem.

W Falenicy znajduje się po dziś dzień tartak drzewny Najwerta, pod zarządem komisarycznym niemieckim, gdzie pracują robotnicy żydowscy z Najwertem na czele. Otóż tych robotników nie wzięto, wprost przeciwnie - jeszcze dokompletowano z ludzi wyselekcjonowanych z Umschlagplatzu.

Patrzcie, Żydzi, jak Niemcy szanują robotników, fachowców żydowskich! Bądź spokojny Najwercie, bądźcie spokojni robotnicy, was nic złego nie spotka z rąk niemieckich, pracujcie i bądźcie pewni o wasze życie.

W tym samym dniu odbyło się czy to powtórzenie akcji w Otwocku, czy też część Żydów sama się zgłosiła, dość że z Otwocka wysłano piechotą, pod eskortą polskiej policji, też kilkaset osób, których doładowano do wagonów falenickich. Matki wyjechały transportem otwockim, dzieci nazajutrz falenickim, ojcowie zaś w dzień później transportem mińskim. Co za różnica?

Wszystkim Żydom wyznaczono wspólne rendez-vous na tym świecie: "Treblinka, dort wu jeder Id hot zajn ort" *[Jid.: Treblinka, tam gdzie każdy Żyd ma swoje miejsce.], jak brzmią słowa najnowszej piosenki żydowskiej.

21 sierpnia, w piątek, odbyła się akcja w Mińsku Mazowieckim, w tym Mińsku, który miał tak dobrego Kreishauptmanna, gdzie były szopy, w których większość Żydów pracowała. Kreishauptmann miński był znany w całej Polsce, za głupie kilkaset złotych można było od niego dostać przepustkę na dwie osoby na jazdę kolejami w Guberni Generalnej *[Dekretem Hansa Franka z 26 stycznia 1940 zakazano Żydom podróżowania pociągami.]. Dzięki tym przepustkom niejeden Żyd uciekł początkowo z akcji warszawskiej. Przypominam sobie teraz rozmowę, jaką miałem z Willendorfem w początkach sierpnia.

- Abram, czy są jakieś możliwości ratunku w razie akcji dla zwykłych Żydów?

- Oczywiście, Calek, skoro mają pieniądze, to powinni zaopatrzyć się w przepustkę w Mińsku. Jak rozpocznie się akcja w Otwocku, opuszczą getto i koleją pojadą do Mińska. Sądzę, że tam ludność żydowska będzie bezpieczna, mając tak dobrego Kreishauptmanna - zakończył swe wywody Willendorf.

Jak naiwnie brzmią te słowa teraz, a przecież tak mówiła i myślała większość mądrych Żydów, którzy też zaopatrzyli się w podobne przepustki. Ci, co z tymi przepustkami zdążyli uciec do Mińska, dwa dni potem zostali wywiezieni. Ci zaś, co nie zdążyli uciec w dniu akcji otwockiej, przedstawili Niemcom te przepustki. Niemcy je też honorowali i tych szczęśliwych Żydów, posiadaczy przepustek, nie wzięli do wagonów, tylko - z miejsca rozstrzelali.

W tym samym tygodniu odbyło się jeszcze wiele akcji w różnych miastach Guberni Generalnej. Po tym tygodniu akcje ustały. Czy przypadkowo, spyta się naiwny czytelnik. O nie! U Niemców nie ma przypadków.

Było to im potrzebne, a to z przyczyn, które wyjaśnię. Przez tempo pierwszego tygodnia wieść o tym, że ani Judenraty, ani policja, ani szopy nie są honorowane, nie zdążyła dotrzeć do innych miast, które spokojnie oczekiwały na akcję, wychodząc z podobnych przesłanek, co i mieszkańcy Otwocka przed akcją. W tym tygodniu wiadomość o wysiedleniu jednego miasta docierała do drugiego jednocześnie z Ukraińcami. Rzecz zrozumiała, że nie było już wtedy czasu na wyciąganie wniosków.

Później, kiedy w całej Guberni Generalnej wiedziano już, że całe miasta schodzą z horyzontu - przypominają mi się prorocze słowa wieszcza: "Cała kraina w mogiłę zapada" *[Właśc. "Cała kraina w mogiłę zapadła ", A. Mickiewicz, Konrad Wallenrod.] - wtedy Niemcy zaprzestali chwilowo akcji i pozwolili, żeby nowe pewniki utrwaliły się w mózgach żydowskich.

Przede wszystkim Częstochowa "commt nicht in betracht", tam całe miasto pracuje w fabrykach zbrojeniowych, jednym słowem - szczęśliwe miasto. Tak samo Kraków, toć przecież pod okiem gubernatora i przedstawicieli państw zagranicznych nie będą mordować Żydów *[Kraków był stolicą Generalnego Gubernatorstwa. Władze niemieckie pozwoliły niektórym instytucjom żydowskim (jak np. Żydowskiej Samopomocy Społecznej pod przewodnictwem Michała Weicherta) działać tam legalnie, niewątpliwie na pokaz.].

O nie! To jest rzecz niemożliwa!

Tak samo bezpieczna jest Kołbiel czy też Sobinie, małe miejscowości położone niedaleko Otwocka. Przecież tam nie ma getta ogrodzonego, Żydzi żyją tam razem z Polakami, to gdyby stamtąd chciano wywieźć Żydów, musiano by przede wszystkim urządzić getto. Tak, można się tam spokojnie udać. Zwłaszcza że był jeden dzień w Otwocku, kiedy dużo Żydów zebrało się w areszcie. Niemcy zaś, zamiast ich rozstrzelać, posłali ich samochodami ciężarowymi do Kołbieli. Również z innych, jeszcze mniejszych miejscowości kazano Żydom przesiedlić się do Kołbieli, umożliwiono im nawet przesiedlenia wraz z całym majątkiem i bagażem ruchomym.

Szczęśliwa Kołbiel, a Wołomin nie? Przecież sam Kreishauptmann warszawski przyjechał do Otwocka i wręczył doktorowi Pomperowi, chirurgowi, którego Niemcy po akcji umieścili w obozie karczewskim, przepustkę do Wołomina, bo tam w getcie nie ma chirurga.

Gdyby chcieli wywieźć Żydów, to by Kreishauptmann nie dbał o stan zdrowotny mieszkańców, nieprawdaż?

O co zaś Niemcom chodziło? Po prostu o chwilowe uspokojenie pozostałych gett, które specjalnie pozostawiono na później po to tylko, żeby przyciągnęły liczne rzesze Żydów, pochowanych w rozmaitych dziurach. Miasta te odegrały zwykłą rolę "lepu na muchy".

Uciekłeś Żydzie przed otwocką akcją, wyskoczyłeś z wagonu z transportu mińskiego - leć dalej, wpadniesz w Częstochowie, a jak nie, to w Krakowie.

Znałem Żydów, którzy uratowali się z pięciu miast albo zdążyli ukryć się, albo kilkakrotnie wyskoczyć z wagonu, tym niemniej musieli ostatecznie zawędrować do - Treblinki. Teraz jest dla mnie jasne postępowanie Niemców, ale wtedy, jeszcze wtedy rzadko kto zrozumiał, rzadko kto uprzytomnił sobie, że bezapelacyjny wyrok zapadł na wszystkich.

*

Bardzo dużo bogatych Żydów uratowało się w dniu akcji w Otwocku, chowając się do piwnicy. Przeważnie mieli krewnych czy też synów policjantów, którzy dostarczali im jedzenie przez pierwsze dni; ale teraz powstało pytanie: co mają robić?

Takie samo pytanie postawili sobie policjanci otwoccy: zostać w getcie i wyjechać później do obozu czy też lepiej uciec, a jeśli uciec, to dokąd?

Może pewnego dnia żandarmeria nas również zabije?

Przez pięć tygodni pobytu w Otwocku nie byliśmy nigdy dnia pewni, czy go przeżyjemy, tym niemniej każdy policjant inne wyciągał wnioski, a to w zależności od stopnia energii, możliwości finansowych, a zwłaszcza od tego, czy uratował swą najbliższą rodzinę, czy też nie.

Specjalnie piszę, że wnioski wyciągano w zależności od stopnia energii, a nie inteligencji, albowiem taki nadszedł czas, że wszyscy okazali się na równi głupcami.

Jak się przedstawiała sprawa z procentem uratowanych żon? 75 procent żon stracono w pierwszym dniu akcji. Dziś widzę, że może 10 procent mogło się uratować, to znaczy te kobiety, tak jak Anka na przykład, które - mając niezły wygląd, elegancję w obejściu się, jak i w ubraniu, możliwości finansowe, znajomości polskie - mogły uchodzić za Polki w polskiej dzielnicy. Inne i tak musiały zginąć.

Pewien procent mężów, którzy stracili żony, stracili również całą energię życia, nie mieli odwagi popełnić samobójstwa, ale żyli bezmyślnie, nie dbali ani o pieniądze, ani o rzeczy, biernie poddając się dalszym zrządzeniom losu. Inni zaś, chociaż nieliczni, którzy rekrutowali się z niższych elementów policji (żydowska policja w Otwocku posiadała w szeregach swoich prawie taką samą ilość docentów, inżynierów, lekarzy, co i analfabetów), dość prędko przeboleli stratę swych żon, "robili" pieniądze, jedli, pili i żyli dalej z dobrą wiarą w przyszłość, szykując się do pójścia do obozu.

*

Co zaś robili ci, których żony się uratowały? Były takie trzy kategorie policjantów.

Policjanci ze sfer kupieckich uratowali żony dlatego, iż wiedzieli, że przy selekcji nikt się z nimi liczyć nie będzie.

Jeden z nich, stolarz Kac, dość głupawy chłopak, zrobił najlepszą sztukę. W dniu akcji stał na szlabanie przy ulicy Wawerskiej i najzwyczajniej w świecie umieścił żonę i synka u siebie w budce policyjnej. Przechodzili Ukraińcy, przechodziło SS, widzieli żonę, ale nie kazali jej dołączyć się do szeregów.

Czyż trzeba być w życiu mądrym człowiekiem, inżynierem, czy też wystarczy posiadać łut szczęścia?

Otóż ci wszyscy policjanci przez pierwsze dwa tygodnie wysprzedali swoje rzeczy, wysprzedali cudze rzeczy, wyjęli swoje pieniądze zakopane, wyjęli zakopane cudze pieniądze, dość że z wielką energią przyszykowali się i pewnego dnia zniknęli z horyzontu Otwocka. Uciekli, ale dokąd?

Część do Kołbieli, a część do Kłosowa, miasteczka położonego przy Treblinkach, gdzie mieszkały rodziny Ryknera i pozostałych otwocczan, pracujących w Treblince 1.

Druga część policjantów - ci bogatsi, z lepszych sfer, postanowili uciec wraz z rodzinami do Częstochowy czy też do Krakowa. W tym celu wynajęli samochody ciężarowe, przeważnie z firm niemieckich, które za kolosalne sumy, dochodzące do setek tysięcy złotych, przewiozły ich tam.

Również Kronenberg z Erlichem mieli początkowo zamiar wyjechać do Częstochowy, w umówiony dzień nie wyjechali przeze mnie, później zmienili zamiar i pozostali w Otwocku.

Tak uciekł Rynaldo, jeden z najzdolniejszych aferzystów policyjnych w Otwocku; ale człowiek, który setki ludzi uratował w akcji warszawskiej. Miał bowiem Rynaldo przepustkę od żandarmerii polowej i przywoził Żydów z Warszawy niby w celu rozmaitych dochodzeń. Tak przywiózł na przykład córkę Sławina, którą "wasze" przedstawił jako oskarżoną o "rasenschande" *[Właśc. Rassenschande. Niem.: hańba rasowa. "Ustawa o ochronie krwi i honoru niemieckiego" z 15 września 1935 (druga z tzw. ustaw norymberskich) zakazywała stosunków płciowych między Niemcami i Żydami.]. Był to w swoim rodzaju geniusz, oczywiście, wojenny tylko.

Uciekła w ten sposób rodzina brata Erlicha, rodzina Cwernerów, Klajnerów, Holcmanów, Rubinów.

Niektórzy mieli przepustki kolejowe do Krakowa, sam je widziałem, wydane przez Kreishauptmannat warszawski, oczywiście, za grube pieniądze. Przeważnie jednak uciekano samochodami ciężarowymi. Zdarzały się wypadki, że jak ktoś wsiadł w nocy do samochodu, to był nad ranem zadowolony, gdy się dostał z powrotem do getta, do swojej kryjówki, oczywiście, sam, już bez pieniędzy i rzeczy. To kierowcy samochodów podstawiali Volksdeutschów po drodze, którzy wszystko rabowali i wyrzucali Żydów z samochodów.

Prawdopodobnie, gdyby moja żona się uratowała, tobym z nią również uciekł do Częstochowy. A tak, po nieudanym zamiarze ucieczki, szybko zrezygnowałem, ale w przeciwnym razie na pewno bym uciekł. A zresztą, może ulokowałbym żonę w polskiej dzielnicy. Qui le sait?

Bardzo mała była grupa policjantów, którzy wraz z żonami wybrali tę właściwą i jedyną drogę. Przyszykowali sobie papiery, zgromadzili gotówkę i zamieszkali w polskiej dzielnicy. Prawda, że to była grupa inteligencji z dobrym wyglądem aryjskim i innymi możliwościami.

Gdzie jesteście, dr. Feldhof, Kaduszyn, Tinder, Zajnkram, żyjecie jeszcze? Chcę wierzyć, że choć Wam się udało, że choć Wy wojnę przeżyjecie na wolności. Ale czemuście to, Tinderze i Zajnkramie, wysłali do Częstochowy Wasze szwagierki i dalszą rodzinę? Uczyniliście to bezwiednie czy też chcieliście pozbyć się ciężaru dalszej rodziny?

Ale znam Was, to było niezdecydowanie, nieświadomość, które wyjście jest lepsze. Uczyniliście to w najlepszej wierze.

Niech Wam Bóg przebaczy i choć Wam dopomoże!

W owym czasie nie było policjanta, który by spokojnie uciekł z getta i zamelinował się w polskiej dzielnicy. Większość Polaków o tym słyszeć nawet nie chciała, a tych, co gotowi byli przyjąć, nie znano. Około dziesięciu policjantów - fachowców, stolarzy, krawców - na ochotnika zgłosiło się na wyjazd do żandarmerii rembertowskiej, żeby tam pracować: "Czyż jest miejsce bezpieczniejsze od paszczy lwa?". Ponieważ ilość potrzebnych robotników była ograniczona, kłócili się o to miejsce, każdy chciał tam iść.

I tak z dnia na dzień topniała ilość policjantów, ale na ich miejsce przybywali inni młodzi Żydzi, dotychczas pochowani, przeważnie bracia lub krewni policjantów, którzy dostawali opaski po zbiegłych policjantach, oczywiście, bez wiedzy żandarmerii. Kronenberg nikomu nie przeszkadzał uciekać, pod warunkiem, żeby zostawił czapkę i opaskę; nowych kandydatów nie brakowało. Wbrew powiedzeniu Lipszera, "zdrajca spał" i nikt o tym nie doniósł żandarmerii, ale czy rzeczywiście zdrajca spał?

*

Pewnego dnia Kuca, sekretarka Schlichta, zawiadamia Kronenberga, że zgłosił się do niej policjant żydowski, który chce zdradzić, gdzie są pochowane żony policyjne, zwłaszcza rodzina Erlicha, pod warunkiem, żeby mu dali przepustkę do Warszawy.

Kuca, której Kronenberg przez trzy lata posyłał bogate dary (nie ze swojej kieszeni, tylko na rachunek Judenratu), odwdzięczyła mu się teraz i o tym powiedziała. Powstaje pytanie, kto to mógł zrobić. Pada początkowo podejrzenie, jak się później o tym dowiedziałem, na mnie, że to zrobiłem z chęci zemsty na Erlichu.

Jak im nie wstyd było mnie o to posądzić - człowieka, który jeszcze nigdy z własnej inicjatywy nie rozmawiał z Niemcem. Później sprawa się wyjaśnia. To Chrystjan Herzig zdradził kolegów swoich za miraż przepustki, bez której mógł się doskonale obejść.

Chrystjan Herzig, inżynier, kawaler, pochodzący z jednej z najbogatszych i najbardziej wpływowych rodzin w całej Polsce, człowiek, który w akcji nikogo nie stracił (cała rodzina zawczasu się uratowała), teraz odważył się na coś podobnego.

Pamiętam, jak go sprowadzono przed Kronenberga, który kazał mu zdjąć czapkę i odpowiedzieć, czy rozmawiał z Kuca, czy też nie. "Pamiętaj, mów pan prawdę, albowiem stoisz pan jak przed Bogiem." Herzig zaprzeczył, po chwili przyznał się i rzucił się do ucieczki. Policjanci obecni przy tym złapali go, Kronenberg pierwszy uderzył, później inni zaczęli go masowo bić, niewiele brakowało, żeby go zlinczowali. Stałem z daleka, nie dotknąłem go, chociaż uważałem, że zasłużył na najgorszą śmierć.

Wieczorem przyszedł na komisariat żandarm polowy, na rozkaz Kronenberga wyprowadzono Herziga i zastrzelono przed komisariatem, gdzie też pochowano na miejscu.

Przed śmiercią krzyczał Herzig, dlaczego go zabijają; "przecież ja nie jestem parszywym Żydem, tylko chrześcijaninem" (był przechrztą, tak jak i cała jego rodzina). Żył jak zdrajca, umarł zaś jako podły zdrajca.

*

Z całokształtu opowiadania wynika, jakobyśmy się nie bali specjalnie żandarmerii, która o niczym nie wiedziała.

O nie! Jeśli chodzi o mianowanie nowych policjantów, to musiał to Kronenberg czynić, bo nie miał innej rady, inaczej wydałoby się, że policjanci uciekają. Żandarmeria policjantów osobiście nie znała, wiedzieli tylko o stanie ogólnym, tak że z małym ryzykiem można było rozdawać nowe opaski. Ale zasadniczo opanował nas paniczny strach przed żandarmerią, wobec hasła "der ferater szlaft nicht".

Kolosalne sumy pieniędzy, złota, które znajdowali policjanci przy trupach lub które Żydzi przed śmiercią dawali im, wręczano żandarmerii.

Złoto paliło ręce większości policjantów. Bali się nie tylko trzymać złoto, ale i bali się własnych cieni.

*

Co robiono z Żydami pochowanymi? Co kilka dni, przeważnie dwa razy w tygodniu, przyjeżdżała żandarmeria rembertowska z Lipszerem na czele, która przy udziale polskiej policji przeszukiwała mieszkania - część Żydów na miejscu zabijała, a resztę pędziła do aresztu, gdzie żydowscy policjanci pilnowali ich aż do momentu egzekucji. Duża część Żydów po kilku dniach krycia się sama się zgłaszała, ci szukali tylko policjantów żydowskich, żeby ich doprowadzili na komisariat. Nie mogli sobie naiwni Żydzi wyobrazić, iż zostaną rozstrzelani, pomimo że się dobrowolnie stawili.

Polacy, którzy po kilku dniach dostali przepustkę na wejście do getta, zwłaszcza nowo mianowani dozorcy, też wyłapywali i doprowadzali Żydów. Oczywiście, nie zapominali przedtem zabrać Żydom wszystkie posiadane pieniądze, przeszukiwali nie tylko kieszenie, ale pruli nawet kobietom noszone paski. "Gdzie macie pieniądze? Dajcie, bo i tak Niemcy wam zabiorą." Nareszcie po dokładnej rewizji odprowadzali ich do aresztu.

Czyż jest człowiek, który byłby w stanie opisać, co przeszli Żydzi, zanim zostali rozstrzelani?

Część getta była już po troszeczku zamieszkiwana przez Polaków. Kobiety polskie najspokojniej w świecie robiły już porządki w mieszkaniach, gdzie leżały jeszcze gorące trupy, obierały kartofle przed mieszkaniami, a Żydzi to wszystko widzieli. To był ten ostatni obraz, który utrwalił im się przed śmiercią. Ich współobywatele Polacy zakładali nowe, beztroskie życie, zajmowali ich mieszkania, dziedziczyli ich majątek, a oni Żydzi, mając to wszystko przed oczyma, ten nowy, budujący się piękny świat, musieli zginąć (wszak są Żydami, nie?), musieli sami położyć się brzuchem na ziemię i czekać, aż "zbawcza kula" w kark zaspokoi ich zbolałe serce. Jak się odbywały masowe egzekucje?

Po kilku dniach, gdy w areszcie gromadziło się kilkaset osób, przyjeżdżało dziesięciu żandarmów w asyście polskiej policji. Sprowadzano przedtem robotników Żydów z obozu karczewskiego, którzy wykopywali duże groby zbiorowe, przeważnie na placu przy ulicy Reymonta, gdzie też leży pochowanych około 2000 ludzi.

Inne groby zbiorowe znajdują się w Otwocku, koło "Marpy" *[Właśc. "Marpe" (hebr.-żyd.: wyleczenie) - sanatorium dla biedoty, założone w Otwocku pod patronatem organizacji żydowskich.]. Pojedyncze zaś groby można odnaleźć w każdym bez wyjątku schronie przeciwlotniczym na terenie byłego getta. Nie zapomnijmy, że w Otwocku zastrzelono około 4000 ludzi.

Przez całą noc przed egzekucją pilnowaliśmy my, żydowscy policjanci, naszych współbraci Żydów. Wiedzieliśmy, że nazajutrz z rana zostaną rozstrzelani, zresztą, skazańcy też o tym wiedzieli. Czyż mam opisać te noce?

Zapomnieć ich - i tak w życiu nie zapomnę. Nieduży placyk przed aresztem, ogrodzony siatką, a w nim gęsto stłoczonych na ziemi kilkaset osób - mężczyźni, kobiety, małe dzieci, wszystko znajomi od najmłodszych lat. Piszę, żeśmy ich pilnowali, ale to jest niesłuszne, nie byli liczeni i większość mogła spokojnie uciec do Kołbieli czy też gdzie oczy i nogi poniosą. Nikt by im w tym nie przeszkadzał, tym niemniej rzadko kto uciekał. Żydzi byli złamani tak duchowo, jak i fizycznie, stracili całą chęć do życia, "wszak w grobie spoczynek jest miękki".

Dużo nocy takich przeżyłem, przeżywałem je potrójnie: jako Żyd, jako człowiek i jako zwierzę, ogarnięte instynktem samozachowawczym, które za każdym razem stawiało sobie pytanie: a może z rana również zostanę rozstrzelany? Nigdy nie mieliśmy tej pewności, że nas nie rozstrzelają, a jednakowoż nie uciekaliśmy. Cóż więc dziwić się Żydom pozostałym, że nie uciekali?

Całą noc - płakali.

Płakali skazańcy, płakaliśmy my, dozorcy!

Niektórzy głośno zawodzili, wspominali Bogu wszystkie swe dobre uczynki, pokazywali na swe małe dzieci, pytając się Boga, czy stracił litość nawet nad małymi, niewinnymi dziećmi.

Inni urągali Bogu, śmiali się z tych Żydów, którzy przez całą noc, ubrani w tałesy *[Jid. (talesim) albo hebr. (talitot): chusty z frędzlami, zakładane przez mężczyzn Żydów w czasie modłów porannych, zgodnie z nakazem biblijnym.], odmawiali psalmy, modlitwy za umarłych.

Jedni w napadzie szaleństwa kpili z siebie samych, wspominali swe wysiłki, swe trudy, aby wybudować jeszcze jeden nowy dom w Otwocku.

Drudzy, biedniejsi, nie mogli sobie wybaczyć, że przez trzy lata wojny żyli na samych suchych kartoflach, odmawiali sobie wszystkiego, bo się wciąż bali, że im nie starczy pieniędzy na przeżycie wojny, a teraz nagle znajdą się ludzie, którzy jeszcze po nich, biedakach, będą dziedziczyć.

Modlitwy, płacze, dzikie nieartykułowane śmiechy przybierają z minuty na minutę na sile.

Id clamor caelo! *[Łac: Krzyk dosięgnął nieba.] Ale cóż tam jest w tym niebie? Jest że Bóg? Istnieje jakaś sprawiedliwość wyższa, która rządzi tym światem. To czemuż milczy? Czemuż gromy nie spadają z nieba? Dlaczego się ziemia nie otworzy, aby pochłonąć katów, morderców dzieci, kobiet, starców?

Płakali skazańcy, płakaliśmy my, dozorcy!

Modlili się skazańcy, modliliśmy się my, dozorcy!

Siłą przyzwyczajenia podchwytywałem znajome psalmy, które również powtarzałem głośno w ślad za skazanymi. Czasami w połowie przerywałem, zadając sobie pytanie: po cóż je odmawiam, albo to jest do kogo się modlić?

Czasami wpadałem w drzemkę, śniło mi się, że siedzę w kinie na jakimś okropnym dźwiękowym filmie, mrożącym krew w żyłach. Krzyki robią się coraz głośniejsze, budzę się, rozglądając się nieprzytomnym wzrokiem dookoła. Ciemna noc, cienie ludzi, z których każdy płacze, każdy tuli do serca swe małe dzieci.

A dzieci? Co się stało z dziećmi w te przeklęte noce? Nie widziałem dziecka, począwszy od dwóch lat do dziesięciu, które by głośno płakało, przeważnie tuliły się do rodziców, nie grymasiły, nawet nie żądały jedzenia. Jakiż to duch rezygnacji? Jakaż to mądrość starców w nie weszła? Byłyż to dzieci czy też stuletnie karły?

Pamiętam małą dziewczynkę, podobną do mojej córeczki. Nad ranem ujęty jej wyglądem, a przede wszystkim podobieństwem do mej Aluśki, wziąłem ją od matki do siebie na drugą stronę siatki, posadziłem na kolanach i tak siedzieliśmy przytuleni do siebie. Jak słyszałem, że żandarmeria nadjeżdża, z bólem serca musiałem się z nią rozstać i oddać ją w ręce matki. Mała dziewczynka, miała dwa lub trzy latka, nie znam nawet jej nazwiska, rozpłakała się wtedy głośno, w żaden sposób nie chcąc iść do matki, czuła widocznie, że po tamtej stronie siatki śmierć ją czeka. Zacisnęła piąstki dokoła mej szyi, siłą musiałem ją oderwać. Podałem ją matce z uczuciem, jakbym własnoręcznie zabijał to małe dziecko.

Już świtało, wkrótce będzie godzina ósma. Zjawi się żandarmeria. Coraz więcej policjantów pod jakimkolwiek pozorem ulatnia się. Oni nie chcą być obecni w momencie przybycia żandarmerii, a nuż coś się nie spodoba i rozstrzelają również policjantów.

Zostają tylko ci, którzy akurat pełnią służbę przy areszcie. Ci, nie mając rady, z rezygnacją czekają na jej przybycie. Żandarmeria nadjeżdża, samochód stoi już przed komisariatem. Przed egzekucją jeszcze ma miejsce obława. W asyście polskiej policji przeszukują coraz to inne mieszkania, co chwila pada strzał.

O, wszyscy dobrze wiemy, że to w bajkach, w książkach dla grzecznych dzieci pisze się o strzałach oddanych w powietrze "na hurra" lub też o tym, że rannego nieprzyjaciela nie wolno zabić, śmiertelnie chorego nie wolno rozstrzelać... Tu każdy strzał oznacza śmierć jednego człowieka, salwa karabinowa - dziesięciu ludzi, strzał rewolwerowy po wystrzale karabinowym oznacza, że kogoś dobijają. Widocznie nie trafili od razu, ale to się rzadko zdarza. Mają dobrą wprawę kaci, żeby trafić człowieka z odległości jednego lub dwóch kroków.

Stoję przed aresztem. Już nie wolno nawet płakać, a nuż zauważą. Za każdym wystrzałem zadaję sobie pytanie, czy złapali już matkę i ciotkę, ukryte w piwnicy, czy jeszcze nie. Czy może ten właśnie strzał przeciął pasmo ich życia? A może na razie ich nie znajdą? Staram się samemu pocieszyć.

Można oszaleć, zwłaszcza że teraz zaczyna się dla nas, dozorców, pomocników katów naszych braci, istna gehenna. Przez całą noc, jak było ciemno, Żydzi nie próbowali uciekać, chociaż doskonale wiedzieli, co ich nad ranem spotka. Od czasu do czasu jakiś cień migał nam przed oczyma, siatka była dziurawa w kilku miejscach, tamtędy wiali uciekinierzy. Mogło ich być pięciu, najwyżej dziesięciu przez noc. Z rana zaś, kiedy w całym getcie kręciła się żandarmeria, nagle nowe życie, nowe siły wstępowały w Żydów: wszyscy chcieli masowo uciekać.

Może z punktu widzenia psychologicznego jest to zjawisko zupełnie zrozumiałe. Ale cóż mieliśmy wtedy robić, my, biedne ofiary naszej podłości? Pozwolić im próbować uciec? Byłoby to beznadziejne dla nich, a oznaczało śmierć dla nas.

Doskonale wiem, mógłbym się tym razem łatwo usprawiedliwić, powiedzieć, że nigdy nie stałem sam jeden. Przeważnie przy areszcie pełniło służbę trzech policjantów, z których jeden na pewno nie chciał ryzykować. Ale to byłoby tylko usprawiedliwianiem się, ja zaś postanowiłem pisać te pamiętniki nie gwoli usprawiedliwienia się, lecz gwoli czystej prawdy. Dlatego też o tym nic nie piszę, chociaż byli naprawdę policjanci Żydzi, którzy byli, o dziwo, wrogo nastawieni wobec reszty Żydów.

Nie wiem, jakie było nastawienie policjantów, którzy uratowali swe żony. Zresztą, im się grunt palił pod nogami, starali się czym prędzej uciec. Ci, co pozostali, dzielili się na dwie kategorie. Jednym cierpienia własne uszlachetniły serca i w miarę możności pomagali bezinteresownie innym Żydom, współczuli zaś wszystkim Żydom bez wyjątku, Drugich, wprost przeciwnie, cierpienia uczyniły zgorzkniałymi i w cudzych nieszczęściach szukali i znajdowali pociechę dla swych zbolałych serc.

Taki na przykład adwokat Sołowejczyk *[Jerzy Sołowiejczyk - radca prawny Ghetto-Polizei w Otwocku.], skądinąd porządny człowiek, nie czuł za grosz litości w stosunku do Żydów, wprost przeciwnie - na ich głośne płacze odpowiadał: "Nasze żony mogły umrzeć, a wy nie?". Nie pomagały moje perswazje, cóż są winni Żydzi, że on własną żonę zaprowadził na plac. Nie odpowiadał mi, tylko się jeszcze głośniej odgrażał skazanym.

Pamiętam jeden moment, gdy w areszcie znajdowało się około dziesięciu ludzi; o ich liczbie był poinformowany Schlicht. Nad ranem poszedłem na śniadanie, prosząc jednego robotnika karczewskiego, żeby ich pilnował. Po pewnym czasie skazańcy poprosili robotnika, żeby przyniósł im wody. Zostawił areszt otwarty i poszedł po wodę. Skorzystała z tego momentu stara Krochmalnikowa i uciekła. Robotnik zrobił alarm, przyleciałem ja, przyleciał Sołowejczyk. Trudno, uciekła, niech jej będzie na zdrowie, da Bóg i nie będzie smrodu.

Po pół godzinie zjawiają się dwaj dozorcy Polacy, prowadząc Krochmalnikową między sobą. Złapali ją na granicy getta, no i spełnili "czyn patriotyczny". Sołowejczyk, jak zauważył Krochmalnikową, rzucił się na nią, począł ją przeklinać, raz po razie bijąc po twarzy. Stałem z daleka i nagle oczy mi się otworzyły. Prawda oślepiła mnie.

Biedny jesteś narodzie żydowski. Zostałeś skazany na zagładę przez Twoich wrogów Niemców, przez Twoich przyjaciół Polaków, przez Twoich wyrodnych synów i braci Żydów!

Ale jak by nie było, to najgorsza dla mnie godzina, kiedy musiałem wespół z innymi kolegami stanąć Żydom w poprzek ich chęci ratowania się. Gorzej już nie mogło być, czułem, jak mi się serce rwało na strzępy i witałem przybycie pierwszego żandarma z uczuciem niezmiernej ulgi. Nareszcie skończą się choć moje męczarnie.

Inna rzecz, że pierwszy żandarm nie przychodził wykonać wyroku. On po prostu wykradł się przed innymi kolegami z ogólnej obławy, och nie dlatego, że mu sumienie nie pozwalało zabijać ludzi, ale po prostu dlatego, że to nie był intratny interes. Pieniądze znalezione przy trupach szły do ogólnej puli, wolał więc taki jegomość wykraść się, zjawić się przed aresztem, a wtedy: "Ales geld, gold, devisum musun zi awegebun, aznyt wemn zi derchosen". *[Właśc. Alegelt, gold, dewizen muzt Ir awekgebn, az nit wert ir derszosn (jid.) albo Alles Geld, Gold, Densen mussen Sie abgeben, wenn nichtfwerden Sie erschossen (niem.): Wszystkie pieniądze, złoto, dewizy musicie oddać albo zostaniecie zastrzeleni.] Magiczne słowo derchosen, jakby za godzinę i tak nie mieli być zabici.

Wszyscy pospieszają czym prędzej ku niemu, oddają mu wszystkie pieniądze, proszą go, że są gotowi pracować po osiemnaście godzin na dobę, byleby ich nie zabijano. Wołają na niego "Undzer Got" *[Właśc. Unzer Got (jid.) albo Unser Gott (niem.): Boże nasz.], może i mają rację, boć to on przecież rozporządza ich życiem.

Żandarm wszystkiego wysłuchuje, przynagla do pośpiechu, rozgląda się dookoła trwożliwymi oczyma, czy go koledzy nie zauważą, i czym prędzej znika.

Po kwadransie zjawia się drugi, po nim trzeci i tak ta tragikomedia trwa, dopóki obława się nie skończy. Wszyscy żandarmi zjawiają się na komisariacie, za chwilę zaczną prowadzić Żydów na ich miejsce odpoczynku, oczywiście, wiecznego. Starałem się w miarę sił nie być obecnym przy egzekucjach, przeważnie udawało mi się, a to dlatego, że z rana mnie zwalniali jako pełniącego służbę przez całą noc. Jednakże widziałem, jak się to odbywało, prawie wszystkie egzekucje były do siebie podobne i opiszę, jak one wyglądały.

Od rana żydowscy robotnicy z obozu karczewskiego kopali masowy grób, przed grobem specjalnie zostawiali trochę piasku. Powstawał nasyp, gdzie dziesiątka ludzi dochodziła i kładła się brzuchami na ziemię. Kark leżał siłą rzeczy wyżej jak nogi.

W tym momencie dziesięciu żandarmów, którzy stali odwróceni tyłem, na rozkaz jednego wykręcali się, mierzyli i padała salwa. Po takiej salwie, w zależności, gdzie mierzyli - w kark czy też w mózg, bywały wypadki, że znajdowaliśmy później kawałki rozpryśniętych mózgów w odległości dwudziestu kroków. Potem padały jeszcze pojedyncze strzały, dobijano ruszających się.

W tym momencie robotnicy dochodzili do zabitych, przeszukiwali kieszenie i szybko wrzucali na świeże, gorące jeszcze trupy poprzedników. Miejsce było wolne, następna dziesiątka mogła podejść.

Oczywiście, wszystko to się działo na oczach kolejnych dziesiątek, które doskonale widziały, jak się odbywają egzekucje, no i na oczach robotników żydowskich, z których niejeden własnoręcznie wrzucił do dołu stygnące zwłoki żony, matki czy też dzieci.

Ci robotnicy nawet bali się dać poznać po sobie, że to są zwłoki ich najbliższych, pracowali i ruszali się podczas egzekucji jak nakręceni. Paniczny strach, groza sytuacji czyniły z nich bierne automaty.

Czasami zdaje mi się, że jeszcze jedną bajką karmił nas świat medyczny, jakoby serce było komorą złożoną z delikatnych opon, które czasami nie wytrzymują wzruszenia czy też cierpienia, pękają i następuje śmierć. Ładna bajka, co?

Ja zaś bym doradził inżynierom konstruktorom, żeby budowali samoloty myśliwskie z opon sercowych, na pewno nie pękną i będą wytrzymalsze od najbardziej hartowanej stali.

I tak szła dziesiątka za dziesiątką. Idą biernie, powoli, przytuleni do siebie, żony do mężów, starsze dzieci chodzą same, trzymając się poły matczynej sukni, małe dzieci noszone są na rękach. Każdy cal ziemi zroszony jest łzami, łzami bólu, łzami rezygnacji, ale nigdy łzami buntu.

Niemcy zaś stoją spokojnie, wachlują się swymi hełmami, są strasznie spoceni, dni są takie ciepłe, parne. Stoją spokojnie i wykonują swoją "robotę" automatycznie. Cel, pal! Cel, pal! Co za różnica, czy to w głowę starca, mężczyzny, kobiety czy też małego dziecka?

Cel, pal! Cel, pal! Każda kula przynosi zbawienie i wolność dla Wielkich Niemiec, ich Vaterlandu *[Niem.: ojczyzna.].

Cel, pal! Cel, pal! Ach, wieleż jeszcze jest tych przeklętych Żydów, rozmnożyli się jak robactwo, które trzeba doszczętnie wytępić dla uratowania prastarej kultury europejskiej.

Cel, pal! Cel, pal! Każda kula pozwala im otwarcie wejść w posiadanie złota żydowskiego, które umożliwi luksusowe życie ich dzieciom.

Cel, pal! Cel, pal!

Jak zaś reagowali Żydzi w ostatnim momencie swego życia?

Przed nimi roztaczał się piękny widok sierpniowego dnia w uzdrowisku otwockim...

Przed komisariatem, tuż niedaleko aresztu, stoi sobie grupa Polaków. Stoi dr Mierosławski, lekarz miejski (ciekawe, po co on przychodził, czy po to, żeby stwierdzić prawidłową śmierć ofiar?), stoją administratorzy, stoją urzędniczki policji kryminalnej, ubrane w białe kapelusze, przewiewne sukienki, duże torby wiszą im u ramion, ostatni krzyk mody, tzw. berlinki.

Twarze uśmiechnięte, wesołe. Toczy się głośna rozmowa, toczy się flirt w dobrym tonie, nie zapomnijmy, że znajdujemy się między inteligencją. Polacy są zadowoleni z siebie, ze ślicznej przyrody otaczającej ich. Są wyspani, w dobrych humorach, gotowi są wybaczyć wszystko ludziom, nawet nie biorą za złe Żydom ich płaczów przedśmiertnych.

Żydzi zaś mają gorszy charakter od nich, poprzez drucianą siatkę patrzą na ich uśmiechnięte twarze i biorą im to prawdopodobnie mocno za złe.

Odwracają głowy, nie chcą na nich patrzeć. Z daleka za szlabanem widzą skazańcy ciekawskie twarze tych Polaków, którzy nie mają prawa wstępu do getta, a są w równej mierze ciekawi zobaczyć, jak się prowadzi Żydów na śmierć.

Odwracają znów głowy. Widzą z drugiej strony mieszkania ich zajęte przez innych Polaków, widzą Polki obierające kartofle przed domami, widzą nowe ogniska domowe, budujące się na ich ruinach, zbierające owoce ich pracy i znoju.

Odwracają znów głowy, tym razem kierują je ku niebu. Tam nic przynajmniej nie widzą. Jeśli jest Bóg, który milczy, to niech Jego dosięgną choć ich przekleństwa. "Tyś nas wybrał pośród innych narodów, pokochałeś nas." *[Z liturgii trzech wielkich świąt żydowskich - Pesach (Święto Przaśników), Sza-wuot (Święto Tygodni) i Sukot (Święto Kuczek), jak i Rosz ha-szana (Nowy Rok) i Jom Kipur (Dzień Pokutowania).] "Co zrobi mi człowiek, jeśli Bóg jest ze mną." *[Prawdopodobnie aluzja do Ps. 23,4: "Chociażbym chodził ciemną doliną, zła się nie ulęknę, bo Ty jesteś ze mną".] "W każdym pokoleniu powstaje wróg, czyhający na nasze życie, ale Bóg, niech będzie święte Jego imię, ratuje nas z jego ręki." *[Z hagady (hebr.: opowieść), tekstu recytowanego podczas uroczystości domowej seder (hebr.: porządek) w pierwszy i drugi wieczór święta Pesach.]

Modliły się tak całe pokolenia Żydów od stworzenia świata, prawdopodobnie i teraz, ale z jak gorzką ironią przypominają im się te modły.

Ci wszyscy, którzy tak czują, pchają się przy furtce, chcą czym prędzej iść na plac egzekucji, każda minuta jest im droga. Prędzej, prędzej, biegną prawie, rzucając się na ziemię, niech zbawcza kula ich dosięgnie, uspokoi ich zbolałe serca. Dla tych śmierć jest wybawieniem.

Inni zaś ociągają się, chcą wyjść ostatni. Jedni dlatego, bo chcą się jeszcze pomodlić, drudzy, bo wciąż mają nadzieję na jakiś cud. W żaden sposób nie chcą wyjść poza parkan aresztu. W ostatniej chwili wchodzą do ubikacji, trzeba ich siłą wyprowadzić. Policja polska kieruje na nich swe karabiny. "Pójdziesz, bo jak nie - zostaniesz zastrzelony." W ślad za Niemcami, i oni nauczyli się straszyć śmiercią natychmiastową.

Co chwila słyszę te głosy. Pieniądze, bo jak nie "werstu derchosen" *[Właśc. werstu derszosn. Jid.: zostaniesz rozstrzelany.], połóż się na ziemię brzuchem, bo jak nie "werstu derchosen", leżysz już, no to w porządku. Cel, pal! Cel, pal!

Nie było Żyda, który by przed śmiercią głośno przeklął katów swoich. Wszyscy byli bierni, zrezygnowani i - co najgorsze - nie dlatego, że mieli jeszcze nadzieję życia, ale nie mieli pewności, czy się jeszcze nad nimi nie będą znęcać przed śmiercią.

Pamiętam śmierć Mokotowskiej oraz jej szwagierki. Dwie śliczne młode kobiety, krwią i mlekiem płynące. W przeddzień egzekucji siedziały sobie najspokojniej przed komisariatem. Żandarmeria nakryła je w piwnicy, zabrała całe złoto pochowane i odesłała do aresztu.

Tu jeden żydowski policjant poszedł z nimi z powrotem do piwnicy, gdzie miały w jednym miejscu jeszcze pochowane dolary. Nakrył ich polski policjant i wszystko zabrał. Teraz siedziały przed komisariatem i spokojnie rozmawiały z policjantami, wszak wszyscy są znajomymi od wielu lat. Rodzina Mokotowskich należała do jednej z najbogatszych rodzin kupieckich w Otwocku.

Zatrzymałem się również, wysłuchałem ich dziejów, później spytałem się, czemu nie uciekają w świat, do Kołbieli czy też gdzie oczy i nogi poniosą, wszak tu zostaną zabite. "E tam - odpowiadają - nie mamy pieniędzy, jesteśmy w letnich sukienkach, dokąd pójdziemy, przyjdzie żandarmeria, ukryjemy się w komisariacie." Więcej ich tego dnia ani w nocy nie widziałem.

Nazajutrz, gdy egzekucja miała się już ku końcowi, przechodziłem ulicą Reymonta i zauważyłem te dwie dziewczyny, jak trzymając się za ręce prędko maszerują w kierunku placu śmierci. "Dziewczynki, wy też?" - pytam drżącym głosem. " Tak, Kronenberg kazał nam wyjść z komisariatu."

Szły coraz szybciej. Ostatnie pięćdziesiąt metrów zaczęły biec, dobiegły do nasypu, prędko pocałowały się w przelocie i rzuciły się na ziemię, wciąż trzymając się za ręce. Padła salwa, mózgi prysnęły, ręce zacisnęły się w konwulsji. Nie mogąc ich rozdzielić, robotnicy rzucili je razem do dołu.

Nigdy nie byłem ciekaw egzekucji, tym razem przystanąłem i z tyłu obserwowałem, jak biegły one do nasypu. W owej chwili nie mogłem w żaden sposób wytłumaczyć sobie, czemu biegną na spotkanie Pani Śmierci.

Pamiętam śmierć nieznajomej kobiety. Wracam na komisariat, dochodzi godzina czwarta, zawsze o tej porze egzekucje są dawno skończone. Łapie mnie żandarm, daje jakąś kobietę, która w ostatniej chwili próbowała się ukryć, i każe zaprowadzić na plac. Trudno, nie ma rady, prowadzę ją.

Przeklinam w duchu moją nieostrożność, ale cóż zrobić. Prowadzę ją, ale w żaden sposób dojść nie mogę. Co chwila staje, obiecuje mi dać tysiące złotych, bylebym ją puścił. Prosi, błaga, zaklina mnie i wreszcie zaczyna przeklinać. Tłumaczę się przed nią, że byłbym ją puścił i bez pieniędzy, ale przecież jesteśmy otoczeni polską policją, z daleka obserwują nas żandarmi; czemuż to w nocy nie uciekła?

Kobieta wpada w histerię, zaczyna się rwać, przeklina mnie głośno, mówi, że to ja będę odpowiedzialny za jej śmierć. Gdybym mógł, to bym sam uciekł przed jej przekleństwami. Podchodzi polski policjant, grozi jej karabinem. Trochę mięknie, prosi, że musi oddać mocz, zanim pójdzie dalej. Oddaje też mocz na środku ulicy. Polski policjant ujmuje ją za rękę i siłą doprowadza na plac. W ostatniej chwili załamuje się i sama pada brzuchem na ziemię.

Całe szczęście moje, że jej nazwiska nie znam, ale cóż z tego, po dziś dzień słyszę jej przekleństwa.

Zasłużyłem na nie czy też nie?

Sumienie mówi mi, że tak!

*

Jaki był stosunek Kronenberga do Żydów w owym czasie?

Przed akcją miał nieograniczoną władzę nad Żydami otwockimi, jednakowoż nie wykorzystywał jej, miał bowiem aspiracje, by po wojnie już nie wrócić do lady sklepu galanteryjnego, chciał zostać nadal działaczem społecznym. Teraz, gdy zorientował się, że już i tak nie będzie Żydów w Otwocku, przestał się w ogóle z kimkolwiek liczyć.

Ojca swego, którego stracił w dniu akcji, nie ratował; co będzie żałować starca 80-letniego? Nawet palcem nie kiwnął, żeby go ratować, nawet nie podszedł do niego na placu, nawet się z nim nie pożegnał.

Jeszcze w pierwszych dniach po akcji bał się o swoją skórę, planował rozmaite sposoby ucieczki, ale później, jak dni mijały, żandarmeria go coraz lepiej traktowała - prawda, coraz więcej złota, znalezionego u Żydów, dawał Lipszerowi - toteż uspokoił się zupełnie. Żona jego, Tola, swobodnie kręciła się między żandarmami. Ba, nawet sam Lipszer odpowiedział jej: "Gutmorgen, frau Kronenberg" *[Właśc. Guten Morgen, Frau Kronenberg. Niem.: Dzień dobry, pani Kronenberg.]. Czym nie zapomniała pochwalić się przed wszystkimi policjantami. To wszystko wpływało dobrze na samopoczucie Kronenberga i urastało do manii. "Jego nic złego nie spotka z rąk niemieckich."

Pamiętam, że jak wyprowadzono Żydów na śmierć, Kronenberg siedział spokojnie na krześle i z ołówkiem w ręku notował ilość kolejnych dziesiątek. Wtedy już przestał wierzyć w to, że jest Żydem; ani płacze, ani jęki Żydów nie znajdowały oddźwięku w jego skamieniałym sercu. Cóż on ma wspólnego z tymi Żydami? Nic a nic.

Tylko jako człowiek taktowny nie okazywał tego nikomu. A żona zaś jego, Tola? Ona się nie znała ani na dyplomacji, ani na takcie. "Moja biedna Nellusia, moja córuchna najdroższa", rozpaczała na głos w dzień i w nocy.

Żydzi idąc na śmierć słyszeli jej płacze i zgrzytali zębami w bezsilnej złości. Policjanci żydowscy na widok Toli odwracali swe twarze, aby nie wyczytała nienawiści w ich oczach, mełli przekleństwa między zębami, ale milczeli.

Gdzie się tylko zebrała grupa policjantów, którzy przeważnie wieczorami siadali opłakując swe żony, swe małe dzieci, zjawiała się również Tola. "Moja biedna Nellusia, zabili mi ją."

Po chwili odchodziła, wołając głośno: "Pupuś, Pupuś, gdzie jesteś, ty niesforny łobuzie, chodź do twojej matki".

Okrzyk "Pupuś!" rozlega się coraz głośniej, słychać go w areszcie, słychać go w polskiej dzielnicy. Niejeden Polak przystaje i zdziwiony pyta się drugiego, kogo to wołają w tym wymarłym getcie. "Ach - macha ręką wtajemniczony Polak - to ta kurwa, Kronenbergowa, woła swego pieska na kolację."

Rzecz zrozumiała, że Nellusia była jej ukochaną córką, chociaż z rasy foksterierów wywodziła swój ród. Stratę zaś swego psa porównywała Kronenbergowa do straty naszych dzieci i, co najgorsze, trzeba było tego słuchać i milczeć.

Wierzcie mi, że to jest największa sztuka na tym podłym świecie. Serce krwawi, pięści się zaciskają, ale milczeć trzeba.

*

Egzekucje odbywały się dwa razy tygodniowo i to przez cztery tygodnie. Mógłbym jeszcze dużo o nich pisać, ale chcę skończyć z tym tematem, za dużo zdrowia tracę pisząc o tym. Wspomnę tylko o pięciu epizodach, które utrwaliły się w mojej pamięci. Epizody charakterystyczne dla poznania charakteru ludzkiego.

Pierwszy epizod. W czasie jednej z końcowych masowych egzekucji prowadzono na śmierć Mokotowskiego. Dookoła niego kręcił się jak fryga policjant Noj, skakał ze wszystkich stron. "Zdejmij marynarkę, na co tobie teraz potrzebna marynarka, daj mi ją."

Muszę zaznaczyć, że to wszystko jest autentyczne. Oczy moje widziały, uszy słyszały, bo i sam bym w to nie uwierzył - jak mógł Żyd i to Żyd, który się sam cudem uratował od śmierci, przyczepić się jak pijawka do drugiego, który zaraz zostanie zabity, żeby mu dał marynarkę.

Mokotowski szedł wyprostowany, nawet nie odpowiedział jednym słowem. Noj zaś leciał jak szalony: "Daj, daj", szarpał za rękawy, ale nic mu nie pomogło. Tamten mu jej nie dał!

Odszedł jeden Żyd mocno oburzony na drugiego Żyda, że wolał zostać pochowany w marynarce niż jemu ją dać.

Matesie Noj! Czym się usprawiedliwisz przed Twym sumieniem? Ja wiem, powiesz mi, że tamtemu było bez różnicy, a Tobie były potrzebne pieniądze dla ratowania żony i dziecka. Jednakże, o ile Twoja żona i dziecko są obecnie zabezpieczone, życzę Ci, aby Cię spotkały "błogosławieństwa", którymi Cię w duchu obdarzył Mokotowski przed śmiercią.

Drugi epizod. Sprowadzono na komisariat jakiegoś Żyda niemieckiego z Berlina, starego znajomego Schlichta z dawnych czasów. Byliśmy pewni, że nie zostanie zabity, zwłaszcza że Schlicht przywitał się z nim i przez dłuższy czas rozmawiał. I rzeczywiście Schlicht doskonale pamiętał, że ma przed sobą starego znajomego. Jak go osobiście zabił wraz z jeszcze kilkoma osobami, krzyknął gromkim głosem: "Kronenberg, den Berliner oibun" *[Właśc. ...oben. Niem.: Kronenberg, ten berlińczyk na górze.]. Pochowajcie go na górze, oddajcie mu cześć, wszak to mój przyjaciel. Ach, jak to dobrze mieć przyjaciół Niemców!!!

Trzeci epizod to była historia z córkami Wajdenfelda, Żyda przechrzty. Urodziły się one jako katoliczki, aczkolwiek rasowo pochodziły one od Żydów. Mieszkały cały czas w polskiej dzielnicy, jedna była zamężna z Polakiem, miała małe dziecko i była w ciąży.

Na nasz komisariat sprowadził je Schlicht osobiście spoza getta. Byliśmy na sto procent przekonani, że zostaną "rozwalone". Tymczasem zrobił się krzyk między Polakami - interweniował ksiądz, interweniował magistrat, dość że żandarmeria ich nie zabiła, ale wysłała do getta, do Wołomina. Rzecz zrozumiała, że stamtąd uciekły.

Jeżeli o tym piszę, to tylko dlatego, że zrozumiałem wtedy, na ile wymordowanie Żydów odbyło się jeśli nie za milczącą zgodą, to za milczącym desinteressement *[Franc: obojętność.] opinii polskiej. Dlatego też wybrano Treblinkę jako miejsce kaźni nawet dla Żydów francuskich, belgijskich, holenderskich. Widocznie warunki "klimatyczne" nie pozwoliły Niemcom na wybudowanie kaźni na tamtejszych terytoriach *[W rzeczywistości Oświęcim, a nie Treblinka, był miejscem straceń Żydów zachodnioeuropejskich.].

Czwarty epizod to była egzekucja wykonana na grupie osiemnastu Żydów obojga płci w Karczewie na polu, niedaleko obozu. Między Żydami znajdował się starszy Braff wraz ze swoją córką, która była w ciąży. Córka akurat na polu urodziła dziecko, które stary ojciec własnoręcznie przyjął i goły płód położył na trawie. Uciekli z getta, nic ze sobą nie zabrawszy.

W kilka godzin potem przechodził polaną żandarm, zauważył grupę Żydów i kazał im się położyć na ziemi. Padł strzał - jeden, drugi, trzeci i karabin nagle odmówił posłuszeństwa. Przekonał się żandarm, że mu zabrakło kul w karabinie. Posłał chłopczyka polskiego na komisariat karczewski, aby mu przyniesiono amunicję, sam zaś usiadł i czekał, będąc zupełnie bezbronnym, nie miał już bowiem ani jednej kuli przy sobie.

Cóż zrobili wtedy Żydzi?

Czy się rzucili na niego, by pomścić śmierć swych najbliższych? Czy też sami rzucili się do ucieczki? Nie, o nie!!!

Nadal leżeli brzuchami na ziemi i czekali przeszło pół godziny na przybycie kul, widocznie zbawczych kul. Przybył polski policjant i wręczył amunicję. Żandarm dobił resztę. Zabił matkę, zabił płód kilkugodzinny.

Robotnicy żydowscy z obozu pochowali ich. Niejeden robotnik chował żonę swą, niejeden brata swego. Co za różnica?

Hen, daleko w Karczewie, koło młyna widać małe wzniesienie. Tam leży pochowanych osiemnastu Żydów. Ten niewidoczny grób jest że po wsze czasy świadkiem wandalizmu niemieckiego, czy też świadkiem tchórzostwa żydowskiego, czy też fatalizmu dzisiejszych czasów, który każe nam własnymi oczyma widzieć obrazy, których w największych fantazjach nie uznalibyśmy za możliwe?

Piąty epizod. Tym razem opowiem o śmierci jednego, jedynego Żyda, który umarł "naturalną" i lekką śmiercią w tych tragicznych dniach wrześniowych. Był to stary Frajbergier, właściciel dużej nieruchomości położonej w Otwocku przy ulicy Mickiewicza, człowiek w starszym wieku, cierpiący na raka w żołądku.

Otóż syn jego, Michał, inżynier radiotechnik, mój dobry przyjaciel, umieścił go po akcji w szpitalu żydowskim, w "Marpie", gdzie początkowo chorzy pozostali nienaruszeni. W samym dniu akcji Ukrainiec pozostawił starego Frajbergiera w mieszkaniu, gdyż mu powiedział, że jest ojcem policjanta i chorym człowiekiem. Po dwóch tygodniach sprowadzono wszystkich chorych do aresztu, gdzie mieli być po dwóch dniach "rozwaleni". Wespół ze mną Michał przygotował dla ojca lekarstwo, udaliśmy się do aresztu, gdzie na noszach leżał stary Frajbergier.

- Ojcze - odezwał się Michał (pamiętam tę rozmowę dosłownie) - mówiłem z doktorem Mierosławskim, zgadza się przyjąć Ciebie do sanatorium miejskiego, gdzie pozostaniesz przez cały czas wojny, pod warunkiem, że mu odpiszesz pół willi, zgadzasz się?

- Zgadzam się, Michał, zgadzam się, dziękuję ci.

- No to wypij to lekarstwo, które doktor ci dał, uśniesz, a w nocy przeniosę cię do sanatorium. Całek mi pomoże.

"Stary" spojrzał na nas wdzięcznym wzrokiem i pełen jak najlepszych nadziei wypił. Wypił, oczywiście, truciznę, pełną dozę weronalu. Usnął, aby się już nigdy nie przebudzić. Spał 24 godziny, potem serce przestało automatycznie bić. Pochowaliśmy go w willi komisariatu, w oddzielnym grobie.

Michale, Michale, nawet ręka Ci nie zadrżała, gdyś truł rodzonego ojca. Czy sam też będziesz miał tak lekką śmierć, czy też zginiesz jak inni Żydzi od kuli albo też od gazów podczas "kąpieli" w Treblince?

*

Z dnia na dzień opustoszało getto, już nie było Żydów pochowanych, już nie było mieszkań do rabowania. Wszystko zostało wywiezione przez żandarmerię, wykradzione przez policję polską, zrabowane przez motłoch polski.

(...)

Postaram się jeszcze scharakteryzować nastawienie Polaków do Żydów i w ogóle do akcji wytępienia Żydów. Nie ma najmniejszego sensu, żebym pisał o stanowisku motłochu wobec Żydów w owym czasie. Niższe sfery ludności miejskiej oraz chłopi z miejsca zorientowali się, skąd wiatr wieje. Zrozumieli, że nadarza im się okazja wzbogacenia się, jedyna możliwa okazja na przestrzeni wieków. Wolno rabować, kraść, zabijać ludzi i to zupełnie bezkarnie. Wznoszą ręce ku niebu, dziękując za tę łaskę, że dożyli takich dobrych czasów i każdy z hasłem na ustach "teraz albo nigdy" zabiera się do roboty. W naiwności ducha uważają, że kara ich nigdy za to nie spotka, wszak jest, znajduje się "redaktor odpowiedzialny". Niemcy, w razie czego wszystko i tak pójdzie na karb Niemców.

W każdym mieście, kiedy odbywała się akcja, całe getto bywało otoczone przez motłoch, który urządzał formalne polowanie na Żydów - według wszelkich prawideł sztuki myśliwskiej, z naganiaczami lub bez. Ilu Żydów w ten sposób zginęło? Niezliczona ilość, bo w najlepszym wypadku zabierali Żydom pieniądze i nie doprowadzali do żandarmerii, ale przecież to było i tak równoznaczne z wyrokiem śmierci. Co ma zrobić Żyd bez pieniędzy? Co najwyżej samemu dojść do żandarma i poprosić go o kulę. Sam widziałem i słyszałem z ust Polaków o takich wypadkach.

Nie podaję nazwisk, bo nie jest ważne, że nasz dozorca Jan Dębowski moc Żydów doprowadził i wydał w ręce żandarmerii po uprzednim obrabowaniu ich. Tłum, bezimienny tłum solidarnie w ten sposób postępował. Nie lepiej zachowywali się niektórzy konduktorzy, zwłaszcza na kolejce. Jak zauważyli Żyda w kolejce, jeden drugiemu komunikował: "złapałem ptaka", no a ptaka trzeba obskubać. Opowiadał mi o tym znajomy konduktor, człowiek o wyjątkowo nieskazitelnym charakterze i czystych rękach.

Sam zresztą byłem świadkiem, jak konduktorzy sprawdzali dokumenty u kobiet wątpliwego wyglądu. W 99 wypadkach taki konduktor naraził się tylko na wstyd: "Co, wziął mnie pan za Żydówkę, ciekawe, czy pan szuka Żydów z urzędu, czy też dla swoich prywatnych celów?", jednak w setnym wypadku odkryta Żydówka musiała za wszystko zapłacić, i to z procentem.

W Warszawie powstał nowy zawód: tropiciele Żydów, ale bynajmniej nie należy rzucać kamieniami w tych ludzi, że pracują oni w służbie niemieckiej. O nie, oni pracują tylko i wyłącznie dla własnych i to szlachetnych celów: chcą ulżyć Żydom, oczywiście kieszeniom żydowskim, szlachetna i lukratywna praca. Tak zareagował motłoch, ale ostatecznie cóż będziemy mówić o niższych sferach, a że w Polsce 50 procent ludności należy do niższych sfer, to już trudno.

Ale jak zareagował ogół ludności, inteligencja polska?

Dziwna rzecz, kiedy nam Żydom nie śniło się nawet, że rozkaz wymordowania dotyczy wszystkich Żydów, to Polacy się od razu zorientowali, że żaden Żyd wojny nie przeżyje. Czy to ma być dowodem ich wybitnej mądrości i dalekowzroczności politycznej, czy też ta mądrość okazała się wynikiem przysłowia: każdy z zasady wysnuwa takie wnioski na przyszłość, jakie są mu wygodne - na to już nie jest trudno odpowiedzieć. Dość że się szybko zorientowali i bynajmniej się nie zmartwili. Przed ich oczyma działy się rzeczy, których największy geniusz wieszcza nie jest w stanie opisać, tragedie, jakie się ludziom nawet nie śniły, że są możliwe, zaś dla Polaków to się nie okazało nawet interesującym tematem do rozmów.

Opowiadał mi Magister, który codziennie jeździł kolejką elektryczną z Warszawy do Otwocka i z powrotem, że w najgorętszym czasie akcji ani razu nawet nie usłyszał, żeby w pociągu mówiono o Żydach, żeby się ktoś nad nimi ulitował. Jednym słowem - nieciekawy temat do rozmów ogólnych, ale dość ciekawy temat do rozmów rodzinnych. Wszak każdy Polak miał choć jednego przyjaciela Żyda, który go prosił ze łzami w oczach o łaskę ulokowania rzeczy u niego. Wspaniałomyślnie zgadzano się, a jeśli Żyd okazał się grzecznym, to wyjechał do Treblinki i sprawa była wyjaśniona. Majątek się powiększył, sumienie czyste, tout va tres bien *[Franc: wszystko w porządku.].

Gorzej bywało, jeśli Żyd okazał się natrętnym, chciał żyć nadal i upomniał się o swoje rzeczy. Zrozumiała rzecz, że nie warto oddać, wszak Żyd i tak wojny nie przeżyje; ani nie będzie mógł odwdzięczyć się po wojnie, ani też nie będzie mógł skarżyć ich przed sądem i rzucić jakikolwiek cień na ich nieskazitelne imię. Więc, powiedzcie sami ludzie, nie warto oddać, po prostu grzech przed Bogiem, my mu oddamy, przyjdą inni i zabiorą.

Dlatego też pełne 80 procent, i to z inteligencji, nie miało najmniejszego zamiaru oddać: "Żandarmeria zabrała, niech pan do nas więcej nie przychodzi". Byli i tacy, którzy jeszcze żądali zwrotu tysiąca złotych, które z winy żydowskich rzeczy musieli "dać" żandarmerii, żeby się wykupić. Po miesiącu czy dwóch Żyd ginął i wszystko było nadal w porządku.

Nie powiem, że nie znaleźli się Polacy, którzy chętnie w miarę możności pomagali Żydom, niektórzy nawet zupełnie bezinteresownie. Nie wszyscy zabierali. Najlepszym tegoż dowodem jest fakt, że ja jeszcze żyję. Gdyby mi wszystkie rzeczy zabrano, nie byłbym już na tym świecie. Chociaż jest mała różnica: z tymi rzeczami, których mi nie zabrali Polacy, mogę przeżyć najwyżej rok, z rzeczami, które mi zabrano, przeżyłbym jeszcze sto lat; ale to jest ostatecznie mała różnica, rozchodzi się o głupie tylko dwa zera.

Znam Polaka, naszego lokatora Bujalskiego, który się uważa na sto procent za patriotę i porządnego człowieka. I rzeczywiście, jest porządnym człowiekiem, człowiekiem, któremu można bezwzględnie ufać i który prawdopodobnie jest jedynym lokatorem na terenie całej Polski, który w 1943 roku płaci część komornego swojemu gospodarzowi Żydowi. Otóż w rozmowie z moim ojcem odezwał się Bujalski w następujący sposób: "Tyle lat handlowałem z tym Żydem i pomyśl pan, nic do mnie nie wniósł na przechowanie. Zabrali go do Treblinki i co miał z tego? Tak to by mnie choć zostawił swoje towary, znaliśmy się tyle lat przecież". Śliczne podzwonne, co?

Ale zostawmy sprawy materialne, to są brudne sprawy, nie wypada w ogóle o nich mówić: "pecunia olet" *[Łac: pieniądze śmierdzą.]. Zresztą, skąd Żydzi wzięli ten majątek? A bo nie z ziemi polskiej..., nadszedł czas, zwrócili dług Polakom, wszystko jest w porządku, nie ma też o czym mówić. Ciekawsze jest nastawienie psychologiczne, zmiana, jaka nastąpiła w mentalności różnych Polaków. Przytoczę tu dwa charakterystyczne i autentyczne wypadki.

Pani Alchimowicz należała przed wojną do elity towarzyskiej, wysokiego rodu, mąż na wysokim stanowisku. Na początku wojny, jak zamieszkała u mnie, nieraz dyskutowała z moją żoną: "Droga pani Anko, zobaczy pani, wkrótce Niemcy będą uciekać aż miło, skończą się nasze męki. Jak to będzie dobrze w Polsce po wojnie. Wie pani - kontynuuje - ja mam znajomości w kołach angielskich, po wojnie dostanę posadę w Banku Polskim, oczywiście, przez czas wojny nauczę się angielskiego". Uważaliśmy ją za wybitną patriotkę i demokratkę, w ogóle za kobietę o szlachetnym sercu i ludzkich porywach. Dlatego też byłem mocno zdziwiony po akcji, że pani Alchimowicz nawet do mnie nie doszła i nie zapytała się, co się stało z jej "drogą panią Anką".

Wytłumaczenie na to miałem w listopadzie 1942 roku - podczas pobytu mego w Otwocku odwiedziłem panią doktor Lidię Wolańską, sąsiadkę Alchimowiczów. Jak rozmowa przypadkowo przeszła na państwa Alchimowicz, pani Lidia powiedziała mi, że w rozmowie z nią oświadczyła Alchimowiczowa: "Jedyną i wiekopomną zasługą Niemców wobec Polski to jest fakt, że ją oczyścili z Żydów".

Och, nie myślcie, że pani Lidia powiedziała to tonem oburzonym. Jest ona dosyć głupia, żeby specjalnie myśleć, powtarza głośno to, co słyszy, mówi otwarcie to, co myśli. Według niej sprawa żydowska przedstawia się trochę inaczej. "Zrozum pan, panie Calku - tłumaczy mi jej punkt zapatrywania pani Lidia - część Polaków wywozi się do Oświęcimia, moc tysięcy wywozi się do Prus, a Żydom dotychczas nic się nie stało, żadnych ofiar w tej wojnie nie ponieśli, czy to jest sprawiedliwe? Powiedz pan sam. Toteż zupełnie słusznie postąpili Niemcy, że wywieźli Żydów z Warszawy, tylko to, że wywieźli Żydów z Otwocka, to szkoda, wszak to są sami znajomi."

Cóż miałem wtedy Pani odpowiedzieć, Pani Doktor Lidio, matko dwojga małych dzieci, kobieto, która z czystym sumieniem poświęciła trzy i pół miliona mężczyzn, kobiet i małych dzieci jako ekwiwalent za straty i ofiary, które ponoszą Polacy pracując w Prusach? Wszak Ty nawet nie jesteś antysemitką, po prostu wyraziłaś opinię otaczającego Cię środowiska, przyjmując ją za własną. Tylko Twoje dobre serce ulitowało się nad Żydami otwockimi, "wszak to są sami znajomi".

Nic nie odpowiedziałem, nauczyłem się słuchać i milczeć.

Chcę jeszcze zaznaczyć, że Alchimowiczowa przed wojną nie była antysemitką, a jeśli nawet w duchu, to się umiejętnie maskowała.

Jak zaś zareagowali antysemici przedwojenni? Bardzo charakterystyczny jest wypadek z braćmi X. Pochodzili oni ze środowiska religijnego, katolickiego, przed wojną byli studentami, zagorzałymi przeciwnikami Żydów, z którymi kontaktu towarzyskiego nie utrzymywali i których zwalczali przy użyciu wszelkich środków, ale z grubsza nie kolidujących z zasadami wiary katolickiej. Dla nich Żyd był bogaczem, który wyzyskiwał pracę polską, był bogatym i mocnym przeciwnikiem, godnym walki. Nie zastanawiam się teraz, czy wtedy takie stanowisko było słuszne czy nie, obecnie to nie ma żadnego znaczenia. Ale czasy się zmieniły, wspólny wróg zapanował nad Polską, prawda - podjudza Polaków na Żydów, ale czy to ma znaczenie wobec faktu, że przecież Polacy stracili swe niepodległe państwo.

Teraz wziął się Niemiec za wytępienie Żydów; jakie stanowisko zajmują bracia X? Czy się cieszą? Bynajmniej, Niemiec, ich odwieczny wróg, zabija ich współobywateli, zabija mężczyzn, żołnierzy frontowych, którzy krew swą przelali w obronie Polski, zabija dzieci, przyszłych budowniczych zrujnowanej i zniszczonej wojną Polski. Nie mówiąc już o tym, że ich serca ludzkie, prawdziwa wiara katolicka wznosi jeden głośny protest przeciwko takiemu barbarzyńskiemu postępowaniu. Toteż zmieniają zupełnie swe nastawienie, odzywa się u nich tendencja dawnej rycerskości i szlachetności polskiej, bezinteresownie w miarę możności ratują Żydów znajomych, jak i nieznajomych.

Chylę czoło przed Wami, Bracia X, bynajmniej nie powinniście się wstydzić, żeście przed wojną byli antysemitami, tym ładniejsze jest Wasze obecne postępowanie. W tak ciężkich i niewdzięcznych czasach postąpiliście jak prawdziwi uczniowie Chrystusa, jak prawdziwi patrioci polscy. Cześć Wam!

Nie należy jednak sądzić, że tak postępowali wszyscy antysemici przedwojenni. Przeważająca większość znalazła teraz pole do właściwego popisu, a procent ludzi podobnych do braci X jest, niestety, znikomy i ginie w tłumie.

Jakie zaś było stanowisko Polskiej Partii Niepodległościowej? *[Być może jest to aluzja do partii Wolność, Równość, Niepodległość (WRN), umiarkowanego skrzydła Polskiej Partii Socjalistycznej, albo do Polski Niepodległej, jednej z grup demokratycznych. Bardziej prawdopodobne jest, że Perechodnik miał na myśli polski ruch podziemny w ogóle.] W trzy miesiące po rozpoczęciu akcji w Warszawie, w październiku 1942 roku, ukazał się artykuł w "Biuletynie Informacyjnym", tygodniku Polskich Sił Zbrojnych Krajowych *[Tj. Armii Krajowej. Niewiadomo, o jakim artykule mówi autor.]. Artykuł omawiający wysiedlenie Żydów, podkreślający wandalizm Niemców, ładnymi słowami litujący się nad tragedią Żydostwa, a w konkluzji dochodzący do następującego wniosku: najlepszej warstwie Żydów, którzy przed wojną nie chcieli pasożytować na cudzym organizmie i wyemigrowali do Palestyny, przeznaczone było żyć, reszta narodu zginęła.

Jak widzimy, Polskie Siły Zbrojne nadal stały na stanowisku, że Żydzi w Polsce tworzyli przed wojną element pasożytniczy, a nie element twórczy, współobywatelski, i specjalnie się nie litowały nad ich zgubą ani też czynnie nie wystąpiły w ich obronie. Gdyby w "Biuletynie Informacyjnym" ukazał się choć jeden komunikat następującej treści: "Wyrokiem Sądu Specjalnego został skazany na śmierć funkcjonariusz policji granatowej X czy też Y za zatrzymanie i przekazanie Niemcom Żyda. Wyrok wykonano przez zastrzelenie w dniu tym a tym, w miejscowości tej a tej", jestem święcie przekonany, że automatycznie rozmaici policjanci polscy oraz tropiciele prywatni zaprzestaliby tego haniebnego, choć mocno lukratywnego procederu.

Niestety, ani podobne komunikaty nie ukazały się, ani też Siły Zbrojne nie przystąpiły do werbunku zdolnych i zdrowych Żydów celem zasilenia oddziałów partyzanckich *[W rękopisie Perechodnik dodał na marginesie: "Patrz [na] ostatnią stronę", gdzie przepisał dwa komunikaty, razem z własnymi uwagami: "Biuletyn Informacyjny, rok 5, Warszawa, 16 września 1943, no. 37 (122) Obwieszczenie: Wyrokiem Sądu Specjalnego w Warszawie z dnia 7 lipca 1943 r. został skazany na karę śmierci oraz utratę praw publicznych i obywatelskich praw honorowych: Borys, vel Bogusław, vel Bogusław Jan Pilnik, ur. 5 maja 1912, syn Aleksandra i Felicji Szołkowskiej, zam. w Warszawie przy ul. Pierackiego 17, za to, że w czasie okupacji niemieckiej w Polsce, współpracując z niemieckimi władzami okupacyjnymi na szkodę społeczeństwa polskiego w charakterze konfidenta, wydał w ręce władz niemieckich obywateli polskich narodowości żydowskiej, ukrywających się przed władzami niemieckimi, oraz że wyłudził od swoich ofiar na swoją korzyść duże sumy pieniędzy pod pretekstem potrzeby tych sum dla ochrony ukrywających się, a następnie po wydaniu ukrywających się w ręce władz niemieckich wyłudził od rodzin różne przedmioty majątkowe - rzekomo dla dostarczenia ich aresztowanym, które następnie obrócił na swoją korzyść. 7 września 1943 roku. Kierownictwo walki podziemnej."

Perechodnik napisał niżej: "Nie chcę być złośliwym i twierdzić, że Pilnik został zastrzelony za inne przewinienia niż te, które zostały wyżej wymienione, ale muszę zaznaczyć, że przewinienia Pilnika zostały dokonane najpóźniej w marcu 1943 roku, kiedy jeszcze istniało getto warszawskie. Stąd prosty wniosek, że Sąd Specjalny nie śpieszył się z wydaniem wyroku, zaś ogłoszenie komunikatu dopiero 16 września 1943 roku może w przyszłości zrehabilituje stanowisko Polskich Sił Zbrojnych przed Walczącymi Demokracjami, ale bynajmniej nie wyświadczyło przysługi ogółowi Żydów, bowiem jest ono spóźnione nie dużo, ale o rok cały i przez ten czas, niestety, zabrakło już Żydów, którzy mogliby straszyć różnych tropicieli konsekwencjami ich zbrodni 18 września 1943 roku." (Perechodnik mylił się co do daty egzekucji Pilnika, który został skazany na karę śmierci już w lipcu 1942.) "Tenże numer. «Różne: W Treblince II (obóz żydowski) poza oddziałem SS i Ukraińcami (razem 160 ludzi) była specjalna grupa żydowska w liczbie 600 osób, która pomagała przy masowym traceniu Żydów. Przed miesiącem grupa ta napadła na straż, rozbroiła ją, zdobyła magazyn broni, podpaliła budynki i przebiła się do lasu. W czasie walki około 200 Żydów zginęło, Niemców i Ukraińców zabito lub zraniono około 50»."]. Dopiero w grudniu Polska Partia Robotnicza weszła w kontakt z gettem warszawskim, dostarczając im za opłatą rozmaitej broni *[Perechodnik nie mógł wiele wiedzieć o stosunkach między polskimi i żydowskimi ruchami podziemnymi i jego uwagi na ten temat nie są zgodne z rzeczywistością. Zob. R. Nazarewicz, Podziemie polskie związane z PPR wobec tragedii i walki Żydów, w: Społeczeństwo polskie wobec martyrologii i walki Żydów w latach II Wojny Światowej, K. Dunin-Wąsowicz (red.), Instytut Historii PAN, Warszawa 1996, s. 95-114; P. Matusak, Związek Walki Zbrojnej i Armia Krajowa w akcji pomocy Żydom, tamże, s. 115-129.]. Było już za późno, żeby Żydzi mogli się czy to uratować, czy też zadać Niemcom poważniejszych szkód. Ostatni Mohikanie żydowscy mogli jednakowoż i dzięki tej pomocy zginąć honorowo z bronią w ręku *[To zapewne aluzja do powstania w getcie warszawskim w kwietniu 1943.].

Nie chcę nic złego pisać o Polakach, w ogóle jest to dla mnie największe rozczarowanie życiowe, jakie odniosłem. 26 lat żyłem między Polakami i dopiero w ostatnim roku poznałem ich prawdziwe oblicze, a w międzyczasie przejąłem się kulturą i literaturą polską, polubiłem Polskę, uważając ją za drugą swą ojczyznę; cóż robić? Zdarzają się takie omyłki w życiu.

O każdym fakcie szlachetnego postępowania Polaka wobec Żyda chętnie napiszę w przyszłości, ale także napiętnuję podłość tych, którzy dla chęci zysku czy też kierując się ślepą nienawiścią poświęcili życie setek tysięcy ludzi. Niestety, trzeba prawdzie spojrzeć w oczy. Żydzi zginęli przede wszystkim dlatego, że nie uświadomili sobie, do jakiego stopnia może dojść okrucieństwo i wandalizm niemiecki, ale i w równej mierze dlatego, że doskonale byli świadomi podłości niektórych Polaków, co zamykała przed nimi bramy polskiej dzielnicy i zmuszała ich do czekania w getcie na bliski i nieunikniony wyrok śmierci. Odpowiedzialność za śmierć Żydów spada w równej mierze na tych, jak i na tamtych.

Bynajmniej nie jestem zaślepiony, żeby uważać, że obowiązkiem każdego Polaka było z narażeniem własnego życia przechować u siebie w mieszkaniu Żyda, ale uważam, że obowiązkiem społeczeństwa polskiego było umożliwić Żydom swobodne poruszanie się po polskiej dzielnicy. Społeczeństwo polskie powinno było ostro potępić tych wszystkich tropicieli Żydów. Prawda, Polacy pomogli mnie, ojcu, matce, pomogli i innym tysiącom Żydów, którzy jeszcze żyją. Nie chcę się okazać niewdzięcznym wobec nich i dlatego zmieniam moje nastawienie, więcej nie będę mówić już o Polakach i o ich stosunku wobec Żydów, ale będę pisać o panach X, Y, Z itd. Do każdego dobrego uczynku dodam nazwisko człowieka; opowiadając o każdym podłym uczynku - również wymienię nazwisko.

Czy należy stąd wyciągnąć wniosek co do ogółu? Czy należy wykonać statystykę dobrych uczynków w porównaniu ze złymi? Nie, to nie jest ważne. Toć sam Najwyższy Bóg zajął stanowisko w Starym Testamencie, że jeśli w mieście okaże się dziesięciu sprawiedliwych, to miasta nie zburzy *[Aluzja do opowiadania o zniszczeniu Sodomy i Gomory (Rodź. 18).]. Prawdopodobnie i w Warszawie znajdzie się również dziesięciu sprawiedliwych i chyba w każdym innym mieście też się tylu znajdzie, tak że ludność polska może spokojnie spać po nocach, nic im nie grozi, a ten, co zrabował, to ma i będzie mieć nadal.






ŻYDZI A SPRAWA POLSKA