Fantastyka - grudzień 1988 r.
Zbigniew Jastrzębski
Pieśń Szywanga
Dzień. Wczoraj zjadłem resztę pożywki
zgromadzonej w moim pomieszczeniu, a dzisiaj opuściłem je i wyszedłem na zewnątrz.
W przeciśnięciu się pomagało mi kilku Lo. Pracowicie rozdrapywali wąskie
przejście, ja ze swej strony pomagałem im jak tylko mogłem, tak że trwało
to bardzo krótko. Te same Lo oczyściły mnie z resztek ściany i zaprowadziły
do We-Gra - Starej Matki Gra. Pokazali mnie jej, a ona, poznawszy moją
charakterystykę, przesłała ją Strażnikom i innym członkom Gra. Od tej
chwili stałem się pełnoprawnym mieszkańcem Gra. Na razie miałem odpoczywać,
stary, mały On-Lo zaprowadził mnie do pomieszczenia, w którym była
zgromadzona część pokarmu Gra. Miałem najeść się do syta i odpoczywać
przed czekającą mnie jutro pracą. Od momentu opuszczenia ciasnego
pomieszczenia zrozumiałem sporo rzeczy. Już wtedy, gdy byłem ongiem posiadałem
niejasną świadomość tego, czym jestem i czym będę w przyszłości, lecz
dopiero, gdy ujrzałem Starą Matkę, Lo, On-Lo, te mętne i niedokończone
przeczucia stały się krystalicznie czystą pewnością. To przyjemnie wiedzieć,
że się jest Szywangiem. To prawda, że na razie będę wykonywał pracę należącą
do Lo, lecz gdy nadejdzie czas jesieni... Teraz leżę, najedzony do syta i
patrzę w drzwi, za którymi krzątają się Lo. Przenoszą ongi, pożywienie, stawiają ścianki
dzielące pomieszczenia na mniejsze. Nieważne. Spać.
Dzień 3. Całkiem nieźle radzę sobie z pracą
Lo. Stary On-Lo i młody Lo wyprowadzili mnie wczoraj do lasu i nauczyli zdobywać
pożywienie dla Gra. Szybko tego się nauczyłem. Stary Lo powiedział, że
jeszcze nie widział tak zdolnego Lo-Szyw, i że gdy nadejdzie pora, z pewnością
będę dobrym Szywangiem. Młody Lo, mimo iż nie mógł mówić (mają
pozarastane otwory głosowe), zmienił zapach, abym mógł wiedzieć, jak bardzo
mi zazdrości, że jestem Szyw, podczas gdy on jest tylko zwykłym Lo. Wiem to,
czego on nie wie, gdy już nadejdzie pora odjazdów i ja ruszę w orszaku
We-Szyw, on zostanie w Gra i umrze. Szkoda, że nie mogę mówić tak jak On-Lo,
powiedziałbym mu o tym. Zbieram już sam pożywienie, w większości są to miękkie
ziarna gamuno. Zbieram je, aż napełnię pojemnik, potem odnoszę go do Gra,
tam młode Lo przerobią ziarna na pokarm dla ongów i We-Szyw. Czasem trafia się
semung, tego zjada reszta mieszkańców Gra. Dzisiaj po południowym posiłku
spotkałem w lesie Lo z innego Gra. Mimo iż był mniejszy ode mnie i
szczuplejszy, to jednak śmiało zbliżył się i próbował się porozumieć. Długo
mówił, nic nie zrozumiałem. Próbowałem mu to wyjaśnić zapachem ale odszedł.
Musiało na mnie pozostać trochę jego aromatu, bo strażnik przy wejściu długo
się namyślał, zanim wpuścił mnie do wnętrza. Dzisiaj wykluło się kilku młodych
Lo i jeden Hammun-pierwszy. Całe Gra zebrało się go oglądać. Jest dużo
mniejszy od Lo nie mówiąc o mnie czy We-Gra. Żal mi go, po zapłodnieniu
We-Szyw on również umrze. Na razie jest mały i bardzo głodny, żre aż
przestaje się ruszać, wtedy zasypia. Wieczorem przenosiłem ongi do pomieszczeń,
w których się wyklują. Jest ich dużo, a to znaczy, że nasz Gra jest silny i
przetrwa wszystkie przeciwieństwa. Teraz, przed zaśnięciem, jestem zmęczony,
los Lo jest jednak bardzo smutny, pracuje całe swoje życie i gdy przychodzi
najpiękniejsza pora odjazdów, gdy stajemy się w pełni Szywangami, one muszą
umierać.
Dzień 10. W dalszym ciągu wykonuję prace należące
do Lo. Zbieram pokarm, opiekuję się ongami, sprzątam w Gra, raz nawet usługiwałem
We-Gra. Ten nowo narodzony Hammun przed kilkoma dniami zmarł. Przestał jeść,
schudł, nie mógł się poruszać i wczoraj Lo zamurowali jego zwłoki na najniższym,
podziemnym poziomie Gra. Zmarło również kilku starych On-Lo. Zostało ich już
tylko pięciu, może sześciu, wszyscy tacy podobni do siebie. Mali, wychudzeni,
z pomarszczonymi maskami. Coraz mniej pracują i niedługo chyba również oni
umrą. We-Szyw przestała wydzielać zapłodnione jaja. Siedzi teraz w swojej
wielkiej komnacie i dogląda pracujących tam Lo. Gamuno i semungu ciągle
przybywa, nie trzeba nawet zbyt daleko oddalać się od Gra aby uzbierać pełny
pojemnik. Wczoraj jeden z młodych Lo pokazał mi geru-rumaki, których dosiądziemy
jesienią. Ich zagrody są na najwyższym poziomie Gra, tam gdzie zapach lasu
miesza się z zapachem Gra. Nie pozwolił mi jednak żadnego dosiąść, jeszcze
przyjdzie na to czas. Geru są wielkie, silne i spokojne, sierść mają miękką,
przyjemną w dotyku. Nie drgnął nawet wtedy, gdy go mocno uszczypnąłem, poza
okresem rui geru prawie nic nie są w stanie poczuć. Marzę o dniu gdy go dosiądę
i ruszę naprzód w orszaku We-Szyw - Młodej Matki. Musimy przygotować dużo
pożywienia aby odjechać jak najdalej od Gra. Jeżeli semunga i gamuno będzie
tyle co teraz, to jeszcze sporo zostanie w Gra. Geru nie dadzą rady wszystkiego
unieść. Przed zaśnięciem marzę o porze odjazdów.
Dzień 23. Nie myślałem, że tylu Lo i Szywangów
może się zmieścić w Gra. Wszyscy oni przyszli na świat w ciągu kilku
ostatnich dni. Ileż było z nimi roboty, jeszcze bolą mnie ręce od
rozdrapywania ścian. Wszyscy oczywiście bardzo głodni, zżerają mnóstwo pożywienia,
ale już prawie wszyscy pracują więc zapasy pożywienia zostaną prędko
odnowione. W ostatnich dniach zmarli także ci wszyscy starzy Lo, którzy
jeszcze żyli, wszyscy zostali zamurowani na najniższym poziomie Gra, tam gdzie
przed kilkoma dniami pozostawiliśmy ciało Lo z obcego Gra. Chciał wejść do
naszego i Strażnik odgryzł mu głowę. Gdy młodzi Lo wlekli go w dół,
ciemnymi schodami, widziałem pomarańczowe podeszwy jego stóp. Próbowałem już
ujeżdżać geru, to bardzo łatwe, wbija im się w skórę na bokach długie
ciernie sewu i kieruje się nimi naciskając je z jednej lub drugiej strony.
Jutro będzie obława na dzikie geru, jest ich za mało, aby wszyscy do tego
zobowiązani mogli opuścić Gra na rumakach.
Dzień 24. Obława udała się nadzwyczajnie, w
zasadzkę wpadło wiele silnych i młodych geru, starczy ich dla wszystkich. Ja
znalazłem jeszcze coś. Gdy szedłem z nagonką, tuż po rozpoczęciu obławy
pośliznąłem się na gładkim kamieniu i przejechawszy na plecach kilka kroków,
wpadłem do sporej nory. W pierwszym momencie nic nie widziałem. Dopiero gdy już
miałem wychodzić, moje oczy przystosowały się do mroku na tyle, że
spostrzegłem coś leżącego w najdalszym kącie. Były to przecięte na pół
zwłoki starego Szywanga. Z pustego pojemnika wystawała książka, podobna do
tej, jaką teraz piszę. Zabrałem ją z sobą, wyszedłem na zewnątrz i dogoniłem
linię nagonki. Na razie nie miałem okazji zerknąć do niej, ukryłem książkę
w pustym pomieszczeniu, zaraz za wyjściem na zewnątrz Gra, które nie będzie
już zapełniane. Wiem już, że zdarzają się dni-seg, gdy nie możemy
wychodzić do lasu po pożywienie. Każdemu Lo czy Szywangowi, który w taki
dzień opuści Gra, rozmiękają nogi i umiera, nie mogąc ruszyć się z
miejsca. Widziałem wczoraj kilka takich trupów i zrozumiałem, że nie zawsze
możemy wychodzić po pożywienie. Gdy nadejdzie taki dzień, wtedy spróbuję
odczytać książkę tamtego Szywanga, może jego język jest podobny do mojego?
Wiem, że każdy Gra ma własny język, lecz wiele jest podobnych do siebie,
przecież wszyscy wywodzimy się z Pierwszego Gra. Na razie jest dużo pracy
przy geru, trzeba je doglądać i oswajać.
Dzień 30. Coraz mniej znajdujemy w lesie pokarmu
i coraz dalej od Gra trzeba go szukać. Ginie przy tym sporo Lo, zwłaszcza tych
najmłodszych, niedoświadczonych. Przedwczoraj Lo-Szyw, taki jak ja, trafił na
dziką plantację gamuno. Od razu zawiadomił resztę zbieraczy, prawie cały
Gra pośpieszył w tę okolicę. Zbieracze nieustannie krążyli, byliśmy już
w połowie plantacji, gdy natknęliśmy się na zbieraczy z innego Gra. Ponieważ
nie chcieli nam ustąpić, wybuchła walka. Uciekli, straciwszy kilku Lo i
jednego Lo-Szyw. We-Gra była z nas zadowolona. Tym, którzy brali udział w
walce, dała po kropelce słodkiego nektaru, przygotowanego dla mających się
niedługo narodzić We-Szyw. Będzie ich w naszym Gra dwanaście. Pomieszczenie,
które zajmują łatwo odróżnić po czerwonym zabarwieniu ścian. Lo i
Szywangi już przestały przychodzić na świat. Wszyscy w Gra zbierają pożywienie
i czekają na narodziny We-Szyw - Młodych Matek i ich partnerów-Hammunów. Większość
nowo schwytanych geru jest już oswojona i przygotowana do drogi.
Dzień 36. Wczoraj cały czas był dzień-seg i
żaden Lo ani Lo-Szyw nie opuścił Gra. Lecz od czasu ostatniego zapisu w mojej
książce wiele się wydarzyło i najpierw muszę zapisać to, co zaszło w tych
dniach. A więc przede wszystkim przyszło na świat dwanaście We-Szyw.
Wszystkie w ciągu trzech zaledwie dni. Cały Gra chodzi dookoła nich, dba o
nie, pielęgnuje, nosi pożywienie. Są prześliczne. Zaraz po nich zaczęły się
wykluwać Hammuny, dzisiaj rano wykluł się dziesiąty, jest ich jeszcze
kilkunastu, w zalepionych pomieszczeniach. W orszaku każdej We-Szyw musi być
przynajmniej dwóch Hammunów. Wczoraj przeczytałem także książkę, którą
znalazłem podczas obławy na dzikie geru, napisał ją taki sam jak ja Szywang.
Początek jest taki sam jak w mojej książce. Opisuje swoje Gra, codzienne
prace i wydarzenia, inwazję geszemesz. Nie wiem co to takiego. Gdy dotarłem do
dni poprzedzających jesienny odjazd, zabrakło mi pożywienia (ostatnio bardzo
dużo zjadam i staję się gruby jak geru). Poszukałem wiec najbliższego
pomieszczenia, gdzie była zmagazynowana żywność, nakładłem pełen pojemnik
semungu i wcisnąłem się z trudem do tego ciasnego pomieszczenia przy bramie.
Żując powoli czytałem i czytałem a sierść jeżyła mi się na całym
futrze. Bo też straszne rzeczy pisał tamten Szywang. Tak straszne, że trudno
w nie uwierzyć. Gdy w orszaku opuszczał rodzinne Gra, był bardzo szczęśliwy,
wszystko wydawało mu się piękne i wspaniałe. Ich orszak był doskonale
wyposażony, geru uginały się pod ciężarem pokarmu. Jechali tak trzy dni,
czwartego napadły na nich sasule, zabiły trzy geru, jednego Hammuna i jednego
Szywanga. Na nieszczęście dla tego Szywanga, jeden z zabitych geru był jego
rumakiem. Orszak ruszył, aby jak najprędzej opuścić niebezpieczny teren a
Szywang pozbawiony geru poszedł za nimi pieszo. Nie nadążał jednak, wiadomo,
że geru biegnie szybciej, nawet szybciej niż Lo. Szywang szedł jednak dalej,
tropiąc orszak po zapachu. Szedł tak sześć dni, siódmego natknął się na
ślad noclegu z poprzedniego dnia. Przypadkiem, obok obozowiska odkrył dwa
wyssane trupy, Szywanga i jego geru. Zapachowy ślad podążał dalej i dalej też
podążał nim Szywang. Po dwu dniach odkrył następne obozowisko i dwa nowe
trupy, takie same jak poprzednio. W orszaku jego We-Szyw było pięciu Szywangów
i dwóch Hammunów. Trupy ich wszystkich, trupy geru, które dojeżdżali, były
zawsze porzucone w pobliżu śladów nocnego obozowiska orszaku. W końcu, idąc
zapachowym tropem, Szywang dotarł do nowo wzniesionego Gra. Opodal wyjścia leżał
trup ostatniego Hammuna i dwa trupy geru, wyschnięte, wyssane do cna, do
ostatniego mięśnia. Bał się wejść do wnętrza, czuł, że może zostać
zjedzony, podobnie jak reszta orszaku. Wyszukał sobie w pobliżu schronienie i
nocował tam, w dzień podchodząc w pobliże Gra, aby móc poczuć zapach
We-Szyw. Widział, jak We-Szyw wyszła przed Gra, w jednym ręku trzymała jaja,
w drugim zaś, trzymała książki, które pisali jego towarzysze - Szywangowie.
Wyrywała z książek litery i oklejała nimi jaja. Potem We-Szyw zamurowała
jaja w małych komórkach, następnego dnia zamurowała wejście do Gra. Było
już dosyć zimno i Szywang chciał dostać się do wnętrza Gra, jednak We-Szyw
nie wpuściła go do wnętrza. Ostatni zapis w jego książce brzmi: Jest mi
bardzo zimno, jestem też głodny, nie można znaleźć nic, co nadawałoby się
do zjedzenia. Niedaleko widziałem norę aruga, spróbuję go z niej wypłoszyć,
gdy mi się to uda, będę miał przynajmniej ciepłe pomieszczenie. Być może
tam doczekam pory, gdy pojawi się znowu semung, bardzo mi się chce spać. Aż
trudno uwierzyć w to, co pisze ten Szywang. Nas - Szywangów, mają zjadać
We-Szyw? Takie małe, milutkie i kochane. Coś musiało mu się pomylić. Z
powodu tej książki długo nie mogę zasnąć.
Dzień 46. Już dawno wykluły się wszystkie
Hammuny, We-Szyw rosną coraz bardziej. Zostały już sformowane orszaki. Na każde
We-Szyw przypada dwu Hammunów i pięciu lub sześciu Szywangów. Do poszczególnych
orszaków przydzielała nas We-Gra. Ja trafiłem do orszaku tej najpiękniejszej,
czuję, że mógłbym za nie jechać na koniec świata. Samo Gra pustoszeje, Lo
umierają jeden po drugim, zamurowujemy ich na najniższym poziomie. Pożywienie
znikło, już nie wychodzimy z Gra, zadowalamy się tym, co zebraliśmy, gdy było
go w bród. Prawie cały ten czas są seg-dni, ich zapach, zapach śmierci,
dociera nawet do najgłębiej położonych pomieszczeń. Zjadam coraz więcej pożywienia,
jestem już większy niż dwóch lub nawet trzech Lo. Geru także zjada o wiele
więcej pokarmu niż zwykle, są tłuste, ich sierść błyszczy w półmroku
zagród. We-Gra złożyła już jaja na następne cykle, zrobiła to jak zwykle
na najniższym poziomie, tam, gdzie najcieplej. Powietrze robi się coraz chłodniejsze,
coraz mniej w nim zapachów.
Dzień 52. Wczoraj i dziś odjechało już pięć
orszaków, nasz wyrusza jutro. Czuję to po zapachu mojej We-Szyw. Odróżniam ją
bez trudu pośród innych, jest najpiękniejsza. Te orszaki, które odjechały,
były wspaniałe. Nakarmione i błyszczące geru, prześliczne We-Szyw, dumni
Hammuni i na końcu my - Szywangowie, rośli, silni, obładowani zapasami. Z całym
Gra żegnałem ich, życząc szczęśliwej drogi. Po ich odjeździe w Gra, oprócz
naszego orszaku, zostało tylko pięciu Lo a i oni już chyba niedługo umrą. W
Lesie pogodne dni, tylko to powietrze takie chłodne. Z drzew spadają liście,
żółte, czerwone. Jesień - wspaniała pora odjazdów.
Dzień 56. Mamy za sobą już trzy dni podróży,
wyjechaliśmy z Gra tak jak czułem. Jestem szczęśliwy, nareszcie jestem
Szywangiem, tylko Szywangiem i nikim więcej. Las jest potężny, jedziemy,
jedziemy i ciągle nie widać jego końca. Tamten Szywang także pisał o Lesie
bez końca. Być może, zdążymy tam dotrzeć przed mrozami, czuję je już w
chłodnym powietrzu, zwłaszcza każdego ranka. Geru kroczą coraz szybciej w
miarę jak ubywa jedzenia w pojemnikach po każdym posiłku. Boję się, że może
go zabraknąć, zanim dojedziemy do końca. Z Gra zabraliśmy go tyle, ile zmieściło
się w pojemnikach, ale geru zjadają bardzo dużo, potrzebują tego, niosą
przecież cały nasz orszak. Gdy budzimy się rano, na kałużach wody leży coś
dziwnego, co znika dopiero około południa. Kruche, śliskie i przezroczyste
jak woda.
Dzień 61. Wczoraj skończyło się pożywienie w
pojemnikach i bałem się, że We-Szyw zacznie nas zjadać, tak jak pisał
tamten Szywang, ale nic takiego nie nastąpiło. Kochana, najpiękniejsza
We-Szyw, dała nam wszystkim, nawet geru, po łyku gęstego nektaru, przełknąłem
go i przestałem czuć głód. Wspaniała, piękna We-Szyw. Wczoraj także natknęliśmy
się na rozbity orszak, jeden z tych, które wyruszyły przed nami. Zostały po
nich tylko kości i maski, gdzieniegdzie walały się płaskie kopyta geru, to
chyba sasule, zjedzono nawet sierść geru, my jedziemy dalej. To wspaniałe tak
jechać przez Las, bez końca, we wspaniałym orszaku. Na przekór wszystkiemu i
wszystkim. Naprzód, za We-Szyw.
Dzień 67. Bardzo dużo się stało od czasu gdy
po raz ostatni pisałem w mojej książce. Podczas noclegu, drugiej nocy po tym,
jak skończyło się pożywienie, zginął Szywang. Położył się spać pomiędzy
mną a swoim geru, gdy się obudziłem, już go nie było. Wraz z nim zniknął
jego geru. Od razu przypomniała mi się książka tamtego Szywanga. Czyżby to
jednak była prawda? Postanowiłem, że przenocuję jeszcze raz z całym
orszakiem. Jeśli ktoś zniknie w ciągu nocy, spróbuję odejść, chociaż już
czuję, że będzie to trudne, chcę podążać w orszaku We-Szyw, chcę być
prawdziwym Szywangiem. Powietrze coraz chłodniejsze, rankiem musimy czekać aż
wyjdzie słońce i ogrzeje nas, do tej pory niemal nie możemy się poruszać,
tylko We-Szyw nie traci swych zgrabnych, szybkich poruszeń, zupełnie jakby
zimno jej nie owiewało. Z drzew opadły prawie wszystkie liście, nagie gałęzie
sterczą nad naszym orszakiem. Geru napiły się jakiejś seg-wody, idą powoli,
jakby miały zaraz się poprzewracać.
Dzień 68. Tamten Szywang miał rację. Dzisiaj w
nocy zginął następny Szywang wraz ze swym geru. Ranem ruszyliśmy dalej. Nie
wiem co zrobić, aby uniknąć czekającej mnie śmierci, tak bardzo chcę jechać
dalej w orszaku. Dziwne, ale żaden z Szywangów niczego nie zauważył, Hammuni również
jadą niewzruszenie, dumnie wyprostowani na grzbietach geru. Szkoda, że w młodości
pozarastały mi otwory głosowe tak jak wszystkim Szywangom, teraz nie możemy
się porozumiewać między sobą. I wszyscy jedziemy i pragniemy jechać dalej,
do wieczora muszę zrobić coś, aby móc odłączyć od orszaku. Niewiele już
mi czasu zostało.
Dzień 69. Zrobiłem to jednak, udało mi się.
Na popołudniowym postoju przegryzłem mojemu geru żyłę pod brzuchem. Niczego
nie poczuł. W chwilę potem ruszyliśmy dalej, cały orszak. Mój geru szedł
coraz wolniej a gdy już straciłem z oczu resztę orszaku, przewrócił się i
zdechł. Stanąłem nad nim, przyjrzałem się śladom orszaku, odetchnąłem
jego zapachem i poczułem, że muszę iść za moją We-Szyw. I poszedłem.
Dobrze, że osłabione geru idą tak wolno i nadążam za orszakiem bez trudu.
Mam ich w zasięgu wzroku, czuję ich zapach i żal mi siebie, że muszę do końca
pozostać sam. Wciąż nie mogę uwierzyć w to o czym miałem okazję się
przekonać, że nasza piękna We-Szyw zjada nas -Szywangów.
Dzień 75. A jednak wszystko o czym pisał w
swojej książce tamten Szywang było prawdą. Nasz wspaniały orszak przestał
istnieć. We-Szyw i jeden z Hammunów cały wczorajszy dzień budowali nowe Gra.
Budowała głównie We-Szyw. Hammun poddawał jej tylko tłustą glinkę.
Wieczorem było już gotowe pomieszczenie główne i kilkanaście komórek na
jaja. Dzisiaj rankiem z Gra wyleciał wyssany trup tego Hammuna, w ślad za nim
wyleciały ostatnie dwa geru jakie pozostały z naszego orszaku. Były tak samo
wyssane jak ów nieszczęsny Hammun. Z drzewa, na którym przeczekałem noc,
widziałem wszystko dokładnie. Dopiero około południa, kiedy już się mogłem
poruszać, We-Szyw opuściła Gra. Była wielka i piękna jak nigdy dotąd.
Wyniosła z sobą cztery jaja i kilka książek Szywangów. Zdejmowała z kartek
litery i oklejała nimi jaja. Jedna książka wystarczyła na trzy jaja. Potem
zamurowała jaja w komórkach i schowała się do Gra. Niedługo zamuruje wejście
do Gra i wtedy zostanę sam. Muszę poszukać sobie jakiegoś schronienia i
trochę pożywienia. Pomimo, że nic nie wydalam, robię się coraz chudszy i lżejszy.
Zimno.
Dzień 78. Dzisiaj bardzo długo trwało zanim
mogłem się poruszyć. W Lesie jest już bardzo zimno. A w Gra musi teraz być
ciepło i przytulnie. Widziałem jak We-Szyw zamurowywała wejście. Zanim zacząłem
się poruszać, połowa Bramy była już zamurowana. Nie chcę umrzeć tak głupio
jak tamten Szywang i pragnę być przy mojej pięknej We-Szyw. Muszę. Książkę
zostawię tutaj, może gdy jej nie będę miał, We-Szyw mnie nie zabije. Poza
tym jaja już złożone a zapora przy wejściu rośnie bardzo szybko. Muszę się
śpieszyć. Muszę.
Zbigniew JASTRZĘBSKI - urodził się
8.11.1961 r. w Dąbrównie, woj. olsztyńskie. Pracuje jako robotnik rozładunkowy
w Zakładach Naprawczych Taboru Kolejowego w Ostródzie. Żonaty, dwoje dzieci -
chłopcy. Poeta nagradzany na różnych konkursach, publikował m.in. w
"Dzienniku Pojezierza" i "Gazecie Olsztyńskiej"; także występy
w lokalnych programach RTV. W wydawnictwie "Iskry" czeka na decyzję tom
fantastycznych opowiadań Z. Jastrzębskiego - ciekawych, choć nierównych, co
zresztą częste w przypadku debiutu SF. Prezentowana "Pieśń Szywanga"
jest najbardziej oryginalnym tekstem owego tomu. (mp) ZBIGNIEW JASTRZĘBSKI urodził się w 1961
roku w Dąbrownie, województwo olsztyńskie. Pracował jako robotnik budowlany w
prywatnym zakładzie w Ostródzie; obecnie, bodajże (podobnie jak Drukarczyk,
Żerdziński... kto jeszcze ?) trawi czas na gastarbaiterstwie. Poeta nagradzany
na różnych konkursach do wydawców miał mniej szczęścia bo wypłynął za swymi
tekstami w 1988 roku, kiedy wydawniczy rynek fantastyki zaczynał się sypać. Drukowałem jego mroczne, halucynacyjne
opowiadanie o ludziach - owadach "Pieśń Szywanga "("F" 12/88) i
dwie zastanawiająco dobre, oryginalne fantasy, wcale nie chodzące po tropach
Sapkowskiego: "Ja Dragon" ("F" 12/89) i "Tugen Axalla" ("NF"
5/90). Do antologii wybieram "Pieśń Szywanga" bo rzecz jest przejmująca,
właściwie do niczego w polskiej SF niepodobna. Tu dygresja - przyjemności
lektury, także fantastycznej, możliwe są dzięki synergicznemu oddziaływaniu
znanego i nieznanego. Znane, konwencjonalne pozwala się we wszystkim połapać.
Nieznane wywołuje zaciekawienie, napięcie, niepewność. Nadmiar konwencjonalnego
sprowadza na czytelnika nudę; nadmiar nieznanego - dezorientację. "Pieśń
Szywanga" rozbrzmiewa gdzieś na tej drugiej niebezpiecznej granicy, ale
wytrenowanym miłośnikom fantastyki dostarczyło opowiadanie, jak słyszałem,
estetycznej i duchowej radości. Na przykład bardzo spodobało się Oramusowi i
Mirkowi Kowalskiemu, który jako redaktor Iskier pierwszy zwrócił na ten tekst
uwagę. Aha - Jastrzębski, obok Lipki, Cyrana, Dukaja,
Pietruchy i Huberatha, należy do tych "moich autorów" (wymieniając jedynie
postacie przedstawione w niniejszej antologii), których nigdy dotąd nie
widziałem na oczy. Tak mi się przynajmniej wydaje i mam nadzieję, że to się
zmieni. Maciej Parowski "Co większe muchy. 10 lat Fantastyki i Nowej
Fantastyki w 25 opowiadaniach", 1992 r.