Natalia Modzelewska

Pisarz i miłość

1975

 

(...)

 

Dostojewski

 

CZĘŚĆ PIERWSZA

Drogą na Sybir

Im większy artysta, tym bardziej bezbronny wobec ciekawości potomnych. Skazani na nieśmiertelność nie mają tajemnic, bo dociekliwość badaczy odsłoni i to, co twórca uważał za nietykalne w dziejach swojego żywota.

Nie lada ambaras sprawiał badaczom Fiodor Dostojewski. Był człowiekiem niespotykanego potencjału uczuciowego. Żadne jego doznanie, żadna myśl nie poprzestawały na fazie napięcia, namiętności, pasji - musiały przemienić się w opętanie zagarniające całą istotę. Co nie wytrzymywało tej skali fascynacji, szybko traciło w jego oczach znaczenie i znikało z kręgu uwagi. W ten sposób myślał, kochał, nienawidził.

Taki też był w swoim dziele. A wszędzie dostrzegał przede wszystkim to, co anormalne, powikłane, dręczące. Cierpienia, zwłaszcza duchowe, stanowiły główny przedmiot jego uwagi pisarskiej. Stąd w jego utworach tylu męczenników i dręczycieli, tyle stanów chorobliwych, chwil najwyższego napięcia, kryzysów i obłędów, tyle zrywów ku niebu i tarzania się w błocie, tyle sytuacji niemożliwych, w które jednak wierzymy.

Życiorys Dostojewskiego nad podziw ściśle pasował do konwencji jego dzieł. Biografowie stawali bezradni wobec indywidualności tak nietypowej, nie przylegającej do żadnych norm, nie układającej się w ustalonych proporcjach. Wszystko temu człowiekowi zdarzyć się mogło - zupełnie jak jego bohaterom.

Naiwnością byłoby się spodziewać, żeby ten, który ukazał świat wewnętrzny człowieka w stanie rozdarcia pomiędzy świętością a zbrodnią, ohydą a pięknem, sam był istotą bardziej jednoznaczną i prostą. Trudno wątpić, że od siebie zaczynał wiwisekcję duszy ludzkiej.

W miarę jak mijały przepisowe terminy i w archiwach zdejmowano pieczęcie z materiałów do biografii Dostojewskiego, coraz kłopotliwszą stawała się kwestia: czemu oddać pierwszeństwo - prawdzie czy względom "przyzwoitości"?

Grubo wcześniej zadbała o tę przyzwoitość (w wersji nader pruderyjnej) wdowa po pisarzu, sprawująca pieczę nad jego spuścizną. Z pedanterią, która w życiu domowym stanowiła jej nieocenioną zaletę, Anna Dostojewska atramentową krechą zamazywała wszystko, co w jej pojęciu mogłoby rzucić cień na dobre imię małżonka. Nie szczędziła nawet jego licznych w listach do niej zwrotów miłosnych, które wydawały się jej nazbyt zmysłowe.

Straty stąd niepowetowane dla historii literatury, nie na tyle jednak wielkie, żeby zatarły przed nami oblicze autora Zbrodni i kary. Przed cenzurą wdowy ocalały listy pisane do innych osób, dotarły też do potomności wędrujące ongiś z ust do ust pogłoski, czasem makabryczne i niewiarygodne, dające jednak wiele do myślenia o tej osobowości, otwartej na wszelkie urazy, skrzywienia i wstrząsy.

Nie da się zaprzeczyć: dla najbardziej nawet monstrualnej pogłoski znalazłoby się jakieś uzasadnienie w utworach pisarza, jeżeli interpretować je jako reperkusje faktów biograficznych. Unikajmy jednak interpretacji dosłownych.

Na to, by tropić żądze tajemne w ludziach pozornie normalnych, niekoniecznie musi autor, na wzór swoich postaci, popełniać podłostki, bezeceństwa i czyny zbrodnicze - wystarczy, że uchwyci echa tych żądz w duszy ludzkiej i zgadnie, do czego mogą one prowadzić.

W ramach głównego tematu - miłość w życiu pisarza, z konieczności ujętego skrótowo, będzie nas w pierwszym rzędzie interesował romans Dostojewskiego z Apolinarią Susłową - kobietą, która wycisnęła głęboki ślad na jego twórczości i już przeto zasługuje na pilną uwagę.

Dobrze jest znana historia obu małżeństw pisarza, zwłaszcza drugiego, z Anną Snitkiną. Była jego duchem opiekuńczym, okazała się nie tylko kochającą, zdolną do wszystkich poświęceń żoną i matką jego dzieci, ale także geniuszem organizacyjnym. Wybawiła go z niezliczonych kłopotów i zobowiązań, uporządkowała zagmatwane sprawy finansowe i familijne, wprowadziła w jego życie lad i atmosferę spokoju, dzięki czemu mógł on nareszcie skupić wszystkie siły duchowe na nurtujących go problemach i na pisarstwie.

Anna Dostojewska, stenograf z zawodu, prowadziła fachowym zapisem dziennik i zostawiła obszerne wspomnienia, stanowiące istną skarbnicę wiadomości o kilkunastu ostatnich latach życia Dostojewskiego. W Polsce dużą poczytnością cieszy się jej dziennik wydany pod tytułem Mój biedny Fiedia.

Mogliśmy więc zrezygnować z relacji o tym okresie w życiu uczuciowym Dostojewskiego, który rozpoczął się już po jego zerwaniu z Susłową. Nie sposób natomiast pominąć takiego ważnego wydarzenia, jak małżeństwo jego z Marią Isajewą, które zaciążyło bezpośrednio na stosunkach między nim a panią Apolinarią.

Romans Dostojewskiego z Susłową należy do najmniej zbadanych fragmentów jego biografii. Taka istotna część dokumentacji, jak ich korespondencja, zaginęła prawie w całości. Inne jednak dokumenty i pewne poszlaki pozwalają wnioskować, że romans ów przebiegał w atmosferze autentycznej "dostojewszczyzny", brzemiennej w najrozmaitsze konflikty i komplikacje.

Już ten fakt usprawiedliwiałby nasze zainteresowanie tą właśnie miłością Dostojewskiego, pełną scysji, rozdarć i obustronnych cierpień. Podobnie jak w jego powieściach, tragiczne konflikty między kochankami odbywały się niekiedy tuż na krawędzi sensacji lub śmieszności, jednakże przed ześliźnięciem się w banał ratowała te sytuacje osobowość pisarza, obca wszystkiemu, co trywialne.

Zanim przejdziemy do dziejów tego romansu, przedstawimy ważniejsze okoliczności, w jakich kształtowała się ta osobowość.

Dom rodzinny

Fiodor Dostojewski przyszedł na świat 30 października 1821 roku *[Tu i wszędzie dalej podajemy daty według kalendarza juliańskiego, który obowiązywał w Rosji carskiej. Przyjęty na Zachodzie kalendarz gregoriański wyprzedzał juliański o 12 dni w wieku dziewiętnastym i o 13 dni w wieku dwudziestym.], w budynku moskiewskiego szpitala dla ubogich, gdzie pracował i mieszkał jego ojciec, lekarz. W wielodzietnej rodzinie Fiodor był drugim z kolei synem i szczególnie blisko przyjaźnił się z bratem Michałem, zaledwie o rok od niego starszym.

Co do genealogii pisarza, nie ma zgody między biografami. Córka jego, Lubow Dostojewska, twierdzi - być może, z pobudek snobistycznych - że ród jej wywodzi się ze starej szlachty litewskiej. Nie jest ona świadkiem poważnym, często opiera się na wiadomościach zasłyszanych, a nie sprawdzonych, toteż można by pominąć jej twierdzenie, gdyby nie wysuwał go również badacz rzetelny i zasłużony, Leonid Grossman, który z pewnością oparł się nie na domysłach, lecz na dokumentach. Powtórzymy więc jego wersję.

Ród Dostojewskich pochodził ze szlachty litewskiej i ongiś mógł się poszczycić niejednym marszałkiem, członkiem trybunału, chorążym i nawet biskupem, ale pisarz nie chwalił się tym rodowodem.

W wieku XVI jego imiennik, Fiodor Dostojewski, był w służbie u rosyjskiego księcia Andrieja Kurbskiego, który zbuntował się przeciw Iwanowi Groźnemu i w roku 1564 przeszedł na stronę Polaków, za co otrzymał od Zygmunta Augusta starostwo kowelskie i krewskie.

Dawne kroniki przechowały nie tylko chlubne dzieje rodu, w wileńskich księgach sądowych zanotowano sprawy wytaczane różnym jego przedstawicielom. Pod koniec wieku XVI Marię Dostojewską skazano na śmierć za zabójstwo męża, usiłowanie zgładzenia pasierba i sfałszowanie testamentu, w których to czynach pomagał jej niejaki Jan Tur; na rozkaz Zygmunta Trzeciego wyrok śmierci był zawieszony.

W wieku XVII służący w wojsku książęcym Filip Dostojewski został pozwany do sądu przez synów starosty Rzeczyckiego za grabież ich mienia i zabijanie chłopów. Mniemać należy, że ten daleki przodek pisarza nie stanowił wyjątku wśród bitnego rycerstwa Litwy.

W wieku XVIII zaczął się zmierzch rodu, spowodowany odmową przejścia na wiarę katolicką. Tradycją Dostojewskich stało się posyłanie synów do szkół duchownych i wydawanie córek za duszpasterzy cerkwi prawosławnej. Z tradycji tej wyłamał się ojciec pisarza, Michał Dostojewski, obierając zawód lekarski.

Gorący wielbiciel Dostojewskiego, krytyk Wasilij Rozanow, w szkicu biograficznym z roku 1894 tak opisywał dom ojczysty mistrza:

"Rodzina, w której wzrastał, była niebogata, hołdująca pracy, pobożna; niemal cały dzień od wczesnego ranka ojciec zajęty był obowiązkami służbowymi i praktyką na mieście; rodzice rzadko składali wizyty, rzadko też chodzili do teatru; całe życie rodziny koncentrowało się w domu, z największym pożytkiem wychowawczym dla dzieci. Piętno ładu, przystojności, surowego obyczaju wyciśnięte było na całym układzie domowym i na wrażeniach, jakimi syciły się serca dzieci".

Badacz, widać, całkowicie zaufał wspomnieniom młodszego syna doktora, Andrzeja Dostojewskiego, który w takim oto duchu odtwarzał wrażenia dzieciństwa:

"Wieczory spędzano w bawialni przy świetle dwóch świec łojowych, woskowe bowiem zapalano tylko dla gości i z okazji uroczystości rodzinnych. Jeżeli ojciec nie był zajęty, urządzano czytanie familijne. Mateńka i tatuś czytali głośno na przemian, a kiedy czuli zmęczenie, zastępowali ich moi starsi bracia. Wybierano dzieła poważne. Rodzice często przerywali lekturę, ażeby wyjaśnić nam sens odczytanego.

Imieniny ojca obchodzono bardzo uroczyście. Z rana obaj starsi bracia musieli wyrecytować laurkę w języku francuskim, po czym wręczali solenizantowi jej starannie wykaligrafowany test. Ojciec niezmiennie się rozczulał i serdecznie obydwóch całował...

W letnie popołudnia rodzina wyruszała pieszo do Marjinej Kępy. Nam, dzieciom, nie wolno było tam bawić się ani biegać, bo to byłaby nieprzystojność. Podczas spaceru ojciec rozmawiał z nami o przedmiotach, które służyły ku poszerzeniu naszej wiedzy".

Te obrazki, zaiste patriarchalne, mogłyby nasunąć myśl, że konserwatyzm Dostojewskiego, który ostał się politycznym burzom jego młodości, tkwił w tradycjach mądrze sterowanego dzieciństwa. Ale w tychże wspomnieniach młodszego brata natrafimy na inne scenki, które - wbrew intencjom piszącego - odsłaniają despotyzm ojca i poczucie krzywdy u synów.

Do nauki zapraszano nauczycieli, którzy udzielali chłopcom lekcji w domu. Tylko łaciny uczył ich sam ojciec, i właśnie te lekcje były ich zmorą: podczas godzinnych zajęć nie mieli prawa usiąść ani choćby się oprzeć o biurko.

"Bardzo bali się tych lekcji. Mimo całej swojej dobroci, tatuś był nader wymagający i popędliwy, przy byle potknięciu któregoś z braci wybuchał gniewem, wymyślał im od leniuchów i tępaków..."

Rygory nie słabły i później: "Ojciec bacznie pilnował moralności starszych braci, kiedy byli już młodzieńcami. Nie pamiętam, żeby kiedykolwiek pozwolono im wyjść z domu bez asysty starszych. Na pensję i z powrotem odwożono ich bryką. Wedle ówczesnych pojęć dorastającym chłopcom nie należało dawać kieszonkowych, toteż bracia nigdy nie mieli grosza przy sobie".

Dwuznacznego sensu dodaje tej dbałości rodzica znany skądinąd fakt, że wobec siebie nie był pod względem moralności taki surowy, co zaś tyczy odmowy kieszonkowych, to po prostu miał węża w kieszeni.

Biograf późniejszy, Leonid Grossman, inaczej widzi postać tego ojca:

"Wedle świadectw osób bliskich był to śledziennik bardzo popędliwy i butny. Wybuchy jego gniewu były groźne. Odznaczał się ponadto okropnym skąpstwem i był nałogowym alkoholikiem. Charakter ojca i wytwarzana przez niego ponura aura domowa zatruły dzieciństwo i lata chłopięce Dostojewskiego... To siebie miał na myśli autor Młodzika, pisząc w brulionie powieści:

«Są dzieci już od dzieciństwa zastanawiające się nad swoją rodziną, od dzieciństwa urażone szpetnym obliczem swych ojców...»"

Matka pisarza, kobieta wielkiej zaradności życiowej i pogodnego serca, w miarę możności rozjaśniała ponury koloryt domu i hamowała despotyczne zapędy męża. Niewiele jednak mogła osiągnąć, sama była ofiarą. Mąż zdradzał tę umęczoną częstymi porodami, przed czasem postarzałą kobietę, a jednocześnie urządzał jej bezmyślne i okrutne sceny zazdrości. Zapadła na suchoty i ostatni rok życia spędziła w łóżku. Zmarła w roku 1837, podczas gdy Fiodor i Michał byli w Petersburgu.

Kontrastujące ze sobą postacie ojca i matki wywarły głęboki wpływ na kształtowanie się struktury psychicznej Dostojewskiego i stały się - w rozmaitych wcieleniach - trwałym tematem jego utworów.

Po śmierci matki szybko nastąpił rozkład rodziny. Ojciec, nieskrępowany obecnością starszych synów studiujących w stolicy, rozpił się ostatecznie i zaczął werbować nałożnice spośród młodziutkich córek chłopskich. Z pewnością nie bez związku z tym zginął w dwa lata później z rąk swoich poddanych. Okoliczności popełnionego na nim zbiorowego mordu nigdy nie zostały wyjaśnione. Rodzina nie żądała dochodzeń: fakt niewiarogodny w czasach, kiedy pańszczyźnianych możną było za drobną przewinę ukarać najsurowiej, a nawet zabić bez sądu. Tu zaś sytuacja została w paradoksalny sposób odwrócona: chłopi zabili dziedzica i nie ponieśli kary. Dlaczego?

Oficjalną wersję zdarzenia, zaaprobowaną przez rodzinę, tak przedstawia Andrzej Dostojewski:

"Na polach koło skraju lasu pracował artel chłopski, z kilkunastu ludzi; miejsce było położone z dala od domostw. Ojciec, zdenerwowany opieszałością pracujących, która może tylko wydawała mu się takowa, wpadł w gniew i zaczął im wymyślać bez opamiętania. Jeden, bardziej zuchwały, odpowiedział na wymyślania nader ordynarnie, a przestraszywszy się ewentualnych skutków swojego zuchwalstwa, krzyknął: «Ludzie, skończmy z nim!» Na ten znak wszyscy, to jest kilkunastu chłopów, rzucili się na ojca i oczywiście wykończyli go.

Z Kaszyry, niczym stado sępów, zjawili się panowie z tak zwanego tymczasowego oddziału śledczego. Najpierw, rzecz jasna, zatroszczyli się o to, czy chłopi mogą zapłacić za ukrycie zbrodni. Nie wiem, na jakich warunkach doszło do porozumienia, nie wiem też, skąd chłopi zdobyli tak szybko sumę na pewno bardzo pokaźną, wiem tylko, że oddział tymczasowy zadowolił się nią. Przeprowadzona sekcja zwłok wykazała, że śmierć ojca spowodował atak apoplektyczny".

Wedle tej wersji rodzina zrezygnowała z żądania dochodzeń, żeby nie rujnować sierot wydatkami na procesowanie się. Tyle Andrzej Dostojewski.

Wieść o tym niezwykłym morderstwie rozeszła się jednak szeroko wśród okolicznych ziemian i chłopów. Przekazywano ją z pokolenia na pokolenie, aż w roku 1926 Wiera Nieczajewa, historyk literatury, udała się na miejsce zdarzenia i zebrała następujące wiadomości.

Aktu zemsty dokonano z premedytacją i bez przelewu krwi. Stało się to na podwórku chaty, w której spędziła dzieciństwo ostatnia kochanka dziedzica, wzięta do służby we dworze. Potomkowie zabójców opowiadali:

"Ledwo pan wszedł we wrota, chłopi rzucili się na niego. Nie bili, żeby znaków nie zostawić. Wleli mu do gardła przygotowaną zawczasu butelkę spirytusu i usta szmatą zatkali. Z tego i zmarł, udusił się".

Ciało znaleziono później w polu, koło lasu.

Krewni zabitego postanowili sprawę zatuszować, by nie ujawniać wszystkich jej skandalicznych szczegółów.

Nie wiemy, co z prawdy o tym zdarzeniu dotarło do siedemnastoletniego Fiodora. Na wieść o zabiciu ojca dostał ciężkiego ataku nerwowego; prawdopodobnie był to jeden z wcześniejszych objawów rozwijającej się epilepsji.

Tak na progu młodzieńczej dojrzałości wtargnęła do jego doznań osobistych zbrodnia, wylęgła z mrocznej rozpusty. Temat ten zabrzmi we wszystkich jego powieściach, żeby w Braciach Karamazow stać się jednym z głównych problemów.

Młody literat w służbie carskiej

Z wyboru ojca starsi bracia studiowali inżynierię wojskową. Kierował się prawdopodobnie względami oszczędności i własną wygodą, nie licząc się z zainteresowaniami obu chłopców, których wyraźnie pociągała literatura. "Umieszczenie mnie i brata w szkole wojennej było, moim zdaniem, krokiem błędnym" - powie później Dostojewski.

Jego kolega ze studiów, Konstanty Trutowski, wspomina:

"W całej szkole nie było wychowanka, który by tak źle pasował do wojskowego drylu, jak Dostojewski. Ruchy miał kanciaste i porywcze, mundur wisiał na nim jak worek, zaś tornister, czako i karabin dźwigał niczym ciężkie żelastwo, z widoczną udręką.

Pod względem duchowym różnił się bardzo od innych wychowanków, przeważnie młodzieńców lekkomyślnych. Zawsze skupiony na własnych medytacjach, w przerwach między zajęciami odłączał się od gromady i przechadzał na uboczu, nie dostrzegając, co wokół niego się dzieje. Łagodny i dobry wobec wszystkich, mało z kim zawierał bliższą przyjaźń".

Zadziwiał kolegów i pedagogów oczytaniem w literaturze pięknej. Znał całego Puszkina, którego zgon tragiczny on jeden chyba w szkole przeżył boleśnie.

- Gdybym nie nosił już żałoby po matce, prosiłbym zwierzchność o zezwolenie na noszenie żałoby po Puszkinie - powiedział do brata.

Utwory Gogola połykał chciwie, ledwo ukazywały się w druku. Pasjonował się też powieściami George Sand, Wiktora Hugo, Balzaka, a także pomniejszych autorów; lubił zwłaszcza fantastykę przygodową w rodzaju Zapisek diabła Fryderyka Soulie, co wyczuwa się i w jego wczesnych utworach.

W roku 1843 ukończył studia w randze porucznika jako inżynier robót polnych. Nie powierzono mu jednak żadnych prac przy budowie jakiejś fortecy, bo nie zdradzał szczególnych w tym kierunku uzdolnień. Zostawiono go przy sztabie w Petersburgu, gdzie musiał zajmować się kreśleniem planów i map dla departamentu inżynieryjnego.

Mieszkał w wynajętym pokoju i regularnie dostawał od opiekuna dość znaczne sumy, które powinny by starczyć na przyzwoity poziom życia. Ale pieniądze nigdy się go nie trzymały, wydawał je błyskawicznie na książki, na słodycze, na teatry i koncerty, a także na małe hulanki z przyjaciółmi, wyręczał też potrzebujących, którzy zazwyczaj o długu nie pamiętali.

Po zapłaceniu komornego i wykupie weksli, Dostojewski już w parę dni później chodził bez grosza i znów pożyczał u lichwiarza na drakońskie procenty. Żywił się kiełbasą, pieczywem i herbatą, kupowanymi na kredyt w pobliskim sklepiku.

"Przyszlij mi, z łaski swojej, pięć rubli albo choćby jednego - pisał do Michała. - Od trzech dni nie mam czym palić w piecu".

"Dostojewski należał do ludzi, przy których inni mają dobrze, ale którzy sami wiecznie klepią biedę" - wspomina jeden z jego ówczesnych przyjaciół.

Nie żywiąc zamiłowania do wykresów, pełnił swą służbę pod przymusem i ubolewał nad czasem straconym, który mógłby wykorzystać na zajęcia właściwe, czyli na lekturę, obserwację życia i pierwsze próby pióra. Pisał tragedie romantyczne w duchu Schillera, po których ślad wszelki zaginął.

Jego debiutem literackim stało się tłumaczenie Eugenii Grandet Balzaka. "Przekład wypadł cudownie, cudownie! Wprost bajecznie!" - pisał do Michała bez fałszywej skromności. Istotnie, tłumaczenie Dostojewskiego i dziś zadziwia temperamentem i swobodą wyrazu, jak dojrzałe dzieło oryginalne. Praca ta posłużyła mu bez wątpienia za dobrą szkołę pisarstwa.

Zabrał się niebawem do pisania własnej powieści, która później ukazała się w almanachu Niekrasowa pod tytułem Biedni ludzie. Pracował zawzięcie, wielokrotnie zmieniając tekst. Z nikim, poza bratem, nie dzielił się swoimi troskami autorskimi. Nastrój miał zmienny: raz pisał o nadziejach na wielką sławę, jaką mu przyniesie ta powieść, innym razem o swoich zwątpieniach i braku wiary we własne zdolności.

Coraz bardziej ciążyły mu obowiązki służbowe. Dwa incydenty, którym ambicja przyszłego pisarza nadała rangę znaczniejszą, położyły kres tej niemiłej harówce.

Pewnego razu posłano go z jakimś poleceniem do wielkiego księcia Michała. Meldując się, z przejęcia pomylił się i nazwał jego książęcą mość zwyczajnie ekscelencją. Urażony książę wyraził swoje niezadowolenie zwierzchnikom z nieroztropnego oficera w słowach następujących:

- Czemu przysyłają do mnie podobnych bałwanów?

Innym razem despekt spotkał go ze strony samego cesarza. Przeglądając plan jakiejś fortecy, sporządzony przez Dostojewskiego nie dość starannie, Mikołaj I raczył napisać na marginesie: "Cóż za dureń to kreślił!"

Każdą własnoręczną uwagę monarchy na urzędowych papierach ubezpieczano warstwą lakieru, więc obelga ta miała zostać poniekąd uwieczniona po wsze czasy. Odegrało to ponoć rolę przysłowiowej "ostatniej kropli" i Dostojewski podał się do dymisji.

Nawiasem mówiąc, nie odnaleziono tego wykresu w archiwach sztabowych. Najprawdopodobniej zniszczono go wówczas, kiedy sława literacka byłego porucznika nadała uwadze tej sens kompromitujący raczej jego cesarską mość.

Nieco później jeden z przyjaciół zapytał Dostojewskiego, dlaczego nie chciał nadal łączyć służby z zajęciami literackimi.

- Bo cesarz przypiął mi brzydkie przezwisko - wyjaśnił Dostojewski. - A przecież wiadomo, że niektóre przezwiska potrafią trzymać się człowieka aż do grobowej deski.

Było to oczywiście wyjaśnienie żartobliwe, ale owe incydenty mogły przyspieszyć decyzję, nad którą Dostojewski zastanawiał się coraz poważniej już od dłuższego czasu. I oto, mając lat dwadzieścia trzy, został cywilem i zawodowym literatem.

Pierwszy sukces i pierwsza miłość

W maju roku 1845 Mikołaj Niekrasow, poeta i jeden z redaktorów najbardziej radykalnego pisma "Otieczestwiennyje zapiski", przeczytał dopiero co ukończony rękopis Biednych ludzi. Czytał go całą noc razem z młodym literatem Grigorowiczem, a po ukończeniu obaj popadli w taki zachwyt, że nie bacząc na późną godzinę, odwiedzili autora, żeby wyrazić mu swój podziw.

W trzydzieści z górą lat później Dostojewski tak wspominał o wydarzeniu, które stało się punktem zwrotnym w jego losach:

"Nie bardzo liczyłem na powodzenie, zresztą lękałem się partii «Otieczestwiennych zapisków», jak nazywano wtedy grupę Bielińskiego. Artykuły jego czytałem z wielkim upodobaniem, ale krytyk ten wydawał mi się osobą nieprzystępną i groźną: «Wykpi moich Biednych ludzi! - myślałem... Pisałem powieść z żarem serca, niemal ze łzami - czyżby teraz miało się okazać, że chwile, jakie przeżyłem przy tym pisaniu, były tylko omamem, złudą, że wyczucie zawiodło mnie?...

Wieczorem poszedłem do kolegi i wróciłem do domu nad ranem... Nagle dzwonek, i oto Grigorowicz wraz z Niekrasowem rzucają mi się na szyję, w zupełnym roztrzęsieniu z zachwytu...

Spędzili u mnie pół godzinki. Ileż zdążyliśmy sobie powiedzieć, rozumiejąc się z półsłowa, śpiesząc się, wykrzykując! Mówiliśmy o poezji, o prawdzie, o obecnej sytuacji, o Gogolu - no i, rzecz główna, o Bielińskim.

- Dziś jeszcze odniosę mu pańską powieść... Pan zobaczy, co to za człowiek! - mówił Niekrasow w uniesieniu, potrząsając mnie oburącz za barki. - No, a teraz niech pan już idzie spać!...

Tak, jak gdybym mógł zasnąć po tym wszystkim!"

Bieliński po przeczytaniu rękopisu popadł w nie mniejszą ekstazę. Mówił do Annienkowa:

- To dzieło początkującego talentu odsłania takie tajemnice życia i charakterów rosyjskich, o których nikomu przed nim się nie śniło. Proszę pomyśleć: to pierwsza u nas próba napisania powieści socjalnej, a przy tym wykonana tak, jak to robią zazwyczaj artyści, czyli - nie zdając sobie sprawy, co wyszło spod ich pióra.

Almanach Niekrasowa z Biednymi ludźmi ukazał się na początku następnego roku, a w marcowym numerze swojego pisma Bieliński umieścił entuzjastyczną recenzję z powieści. "Śmieszy nas, a zarazem wzrusza do głębi duszy, tak że uśmiechamy się przez łzy - cóż za cudowny kunszt, jakiegoż tu trzeba talentu!" - pisał czołowy krytyk demokratycznego obozu, pasując młodego autora na następcę Gogola.

Dla Dostojewskiego oznaczało to błyskawiczny przeskok od bezimiennej szarości do prawdziwej wielkiej sławy. Taka gwałtowna zmiana nie obywa się zazwyczaj bez psychicznego uszczerbku. Grigorowicz wspomina:

"Powodzenie Biednych ludzi, a zwłaszcza przesadne pochwały Bielińskiego źle odbiły się na Dostojewskim, który przedtem żył prawie samotnie, pochłonięty swoim własnym światem, z rzadka tylko spotykając się z nielicznymi kolegami, nie mającymi nic wspólnego z literaturą.

Czyż mógł taki człowiek, nawet będąc obdarzony wybitnym umysłem, zachować równowagę ducha, jeśli od pierwszego jego kroku na nowym polu autorytet najwyższy, sam Bieliński, złożył mu hołd obwieszczając wszem i wobec, że na firmamencie literatury rosyjskiej rozbłysła nowa gwiazda?"

Również inni pamiętnikarze stwierdzają, że Dostojewski, skłonny zawsze do krańcowości, po okresie niewiary we własne siły popadł w nadmierną pewność siebie. Jak powtarzano długo z uporem, zażądał od Niekrasowa, żeby jego powieść była wyróżniona w almanachu specjalną czcionką albo obwódką; bardzo był dotknięty odmową.

Tym słuchom zaprzeczył Dostojewski dopiero w roku 1880, w liście prywatnym. Za późno było na konfrontacje, więc pogłoski utrzymały się w kręgach literackich. Niezależnie od tego, w jakiej mierze miały podstawy, świadczą one dobitnie, jak dalece mogła być wtedy zachwiana równowaga psychiczna Dostojewskiego, skoro dawano tym pogłoskom wiarę.

W październiku r. 1845 Dostojewski, ogarnięty euforią autorską, pisał do Michała:

"Nigdy marzyć nie śmiałem, żeby sława moja była tak wielka! Wszędzie okazują mi niezwykły szacunek, ogromne zainteresowanie moją osobą... Książę Odojewski prosi, żebym zaszczycił go swoją wizytą, hrabia Sołogub wyrywa włosy z rozpaczy. Panajew oznajmił mu, że pojawił się talent, który ich wszystkich w błocie zadepcze. Sołogub obiegł znajome domy pytając: «Kto to Dostojewski? Gdzie mogę znaleźć Dostojewskiego?...» Krajewski na to: «Dostojewski przyjść do pana nie raczy, byłby to zbyt wielki zaszczyt». I tak jest naprawdę: arystokracina nadyma się, wyobraża sobie, że olśni mnie blaskiem swej łaskawości...

Nie mogę ust otworzyć, żeby po kątach nie szeptano: «Dostojewski powiedział to a to...»

Bieliński lubi mnie ogromnie... Turgieniew, jak twierdzą, jest we mnie wprost zakochany..."

To przypomina przechwałki Chlestakowa! *[Chlestakow - bohater Rewizora Gogola - drobny urzędnik, którego w małym miasteczku wzięto za podróżującego incognito rewizora.] Ale istotnie otworzyły się przed Dostojewskim drzwi salonów literackich, przede wszystkim w kręgu Niekrasowa i Bielińskiego. Najbardziej przez nich uczęszczany był salon pisarza Panajewa, postaci w owych czasach powszechnie znanej i malowniczej.

Urodzony w zamożnej rodzinie ziemiańskiej, tradycyjnie związanej z literaturą, Iwan Panajew, jak pisze jego biograf, "miał talent literacki po ojcu, zaś dobre serce i lekkomyślność po matce. Zapędy utracjusza przy braku odpowiednich funduszy - oto, z jakim bagażem rozpoczął żywot samodzielny".

Obciążenie dziedziczne po kądzieli było niebezpieczne. Maria Panajewa, przepuściwszy kilka sporych majątków, żyła ponad lat osiemdziesiąt, a choć cierpiała w drugiej połowie życia niedostatek, pozostała jednak sobie wierna: ilekroć miała w ręku większe pieniądze, umiała je z gestem roztrwonić.

W połowie lat trzydziestych Panajew zakochał się bez pamięci w młodziutkiej córce znanego aktora, Jakuba Briańskiego. Blisko trzy lata usiłował on wywalczyć zgodę matki na ożenek z dziewczyną ze świata teatralnego, a nic nie wskórawszy, po kryjomu poślubił osiemnastoletnią Awdotię. Wprost z cerkwi udał się z żoną do Moskwy, potem do Riazania, gdzie przeprowadził podział rodowego majątku.

Wkrótce potem Bieliński pisał do znajomego:

"Panajewa starsza groziła, że się zabije, jednakże nadal żyje i pewnie przeżyje syna i synową".

Małżeństwo nie odmieniło lekkomyślnej natury Panajewa. Już w dwa lata później powrócił do kawalerskich zwyczajów, utrzymywał znane kokoty i epatował spacerowiczów petersburgskich ekscentrycznym, supermodnym strojem. "Lwiątkiem Newskiego Prospektu" przezwały go złośliwe języki. Ważniejsze jednak, że salon Panajewa był najciekawszym w północnej stolicy.

Co tydzień zbierało się w domu Panajewa grono ludzi wybitnych, z Bielińskim na czele. Uczęszczała tam i cała plejada młodych, dopiero zajmujących należne im miejsce w literaturze, jak Turgieniew i Kolcow. Nie brakło i gwiazdorów sceny, jak teść gospodarza. A duszą tych zebrań była pani Awdotia, kobieta wykształcona i utalentowana, poczytna już beletrystka, a w dodatku - jedna z najszykowniejszych piękności Petersburga.

Gdy Dostojewski, uskrzydlony powodzeniem, zjawił się w salonie Panajewa, pani Awdotia zrobiła na nim ogromne wrażenie.

"Pewnie zakochałem się w żonie Panajewa - donosił bratu 15 listopada 1845. - Jest mądra i śliczna". I po trzech miesiącach: "Byłem nie na żarty rozkochany w Panajewej, teraz mi już przechodzi - a zresztą nie wiem jeszcze."

W dwadzieścia lat później autor Zbrodni i kary ofiarował siostrze bohatera imię i urodę kobiety, która była jego pierwszą miłością. Oto opis Awdotii Raskolnikowej:

"Awdotia Romanowna była prześliczna - wysoka, niezwykle zgrabna, silna, pewna siebie... Włosy miała kasztanowate, a oczy niemal czarne, połyskliwe, dumne, chwilami zaś pełne nie-wysłowionej słodyczy... Cerę miała bladą, lecz nie chorowitą, twarz jej jaśniała świeżością i zdrowiem. Usta były może zanadto drobne, przy tym dolna warga, soczyście czerwona, leciutko wysuwała się naprzód wraz z podbródkiem; ta jedyna nieregularna rysa dodawała pięknej twarzy charakteru i nieco wyniosłego wyrazu". Obraz, który pisarz czule przechował w pamięci, odpowiada portretom Panajewej.

Dostojewski zawdzięczał jej doznane po raz pierwszy uczucie zarazem namiętne i uduchowione. Przedtem odcięty od towarzystwa pań, z którymi mógłby romansować, znał tylko poniżającą miłość za pieniądze, co rekompensował usilnymi marzeniami o miłości czystej, wzniosłej, odcieleśnionej wedle wzorców romantycznych.

Miłość jego do Panajewej nie tylko pozostała nie odwzajemniona, ale nawet nie wypowiedziana. Pani Awdotia chyba nie podejrzewała, że nowy bywalec jej salonu zapłonął do niej gorącym uczuciem, którego ślady zachowa na całe życie. Był zbyt nieśmiały, żeby mogła po nim to poznać.

Oto, jak pisała o nim w swoich wspomnieniach:

"Dostojewski po raz pierwszy przyszedł do nas z Niekrasowem i Grigorowiczem. Z pierwszego spojrzenia łatwo było zgadnąć, że to młodzieniec ogromnie nerwowy i wrażliwy. Był drobnej budowy, szczupły, jasnowłosy, z niezdrową cerą; jego nieduże szare oczy przebiegały z przedmiotu na przedmiot z trwożnym wyrazem, usta drgały nerwowo.

Znał już prawie wszystkich obecnych, ale był wyraźnie zażenowany i nie brał udziału w ogólnej rozmowie. Staraliśmy się nim zająć, żeby rozproszyć jego onieśmielenie i pokazać, że należy do naszego grona.

Odtąd często przychodził do nas wieczorami. Pozbył się nieśmiałości, zaczął nawet okazywać niejaką zadziorność, chętnie ze wszystkimi dyskutował, najwidoczniej z samej przekory wszczynając spór. Zbyt jeszcze młody i zbyt nerwowy, nie panował nad sobą i nader otwarcie przejawiał swoją ambicję autorską, wygórowane mniemanie o swoim talencie..."

Sądzić możemy, że prócz pychy, jaka zawładnęła nim po oszałamiającym sukcesie (odnotował to niejeden pamiętnikarz), na zachowanie Dostojewskiego w salonie Panajewej wpływał moment szczególny: obecność tej, przed którą tak bardzo chciałby brylować. Niestety, jak bywa w podobnych wypadkach, przez to właśnie tracił hamulec i osiągał skutek wręcz odwrotny.

Wiele razy opisywał potem stan zawstydzenia, jaki ogarnia ludzi zakochanych, ambitnych, nieśmiałych i przeto zaczepnych, a w końcu bezlitośnie wyśmianych.

Zaczepność płynąca z uciążliwej nieśmiałości była trwałą cechą jego charakteru, zachował ją aż do końca. Wymowne świadectwo daje temu zapis z roku 1880 w dzienniku Heleny Sztakenszneider, której salon pisarz chętnie odwiedzał: "Dostojewski siedzi niekiedy ponury i zły, zgniewany jakąś błahostką. Tylko patrzeć, a kogoś obsztorcuje, lecz brak mu okazji czy pretekstu, przede wszystkim zaś odwagi, bo salon do dziś dnia mu imponuje. Tego ludzie nie chcą zauważyć i przyznać, a przecież to prawda, salony wciąż sprawiają na nim wrażenie, czuje się w nich nie bardzo swobodnie.

I oto siedzi, wyraźnie sposobi się do napaści, albo próbuje się opanować. Głowa jego się chyli, oczy zapadają jeszcze głębiej, dolna warga zwisa i się wykrzywia. Do nikogo się nie odzywa, na pytania odpowiada półgębkiem. Jeżeli uda mu się dolać do swojej odpowiedzi chociaż kropelkę trującej złości, natychmiast uśmiechnie się, jakby wyzwolony z czarów, i zacznie rozmawiać normalnie. W przeciwnym razie potrafi cały wieczór spędzić w takim nastroju".

Wróćmy do wspomnień pani Awdotii: "W naszym kółku należało wystrzegać się młodych literatów, tych bezlitosnych szyderców, Dostojewski zaś jakby naumyślnie prowokował ich swoją popędliwością i pychą, już samym tonem dając do zrozumienia, jak dalece góruje nad nimi talentem. No i wzięli go na języki...

Zwłaszcza Turgieniew umiał wciągać Dostojewskiego do polemiki i doprowadzać do pasji, tak że ten tracił panowanie nad sobą i zaczynał wygadywać bzdurne opinie, które kpiarz potem z lubością rozpowiadał.

Dostojewski zrobił się straszliwie podejrzliwy, bo pewien jego przyjaciel powtarzał mu wszystko, co pod jego nieobecność mówiono u nas o nim i o jego powieści... Dostojewski zaczął każdego posądzać, że zazdrości mu talentu, w słowach najzupełniej niewinnych dopatrywał się chęci ubliżania jemu i jego powieści.

Przychodził do nas już rozjątrzony, czepiał się każdej okazji, by wylać na swoich krzywdzicieli całą złość, która go zatruwała. Ci z kolei, zamiast okazać wyrozumiałość dla człowieka chorego, przewrażliwionego - wyszydzali go, doprowadzając tym do jeszcze gorszego rozjątrzenia."

Miał pretensję do Bielińskiego, że ten gra w preferansa, zamiast rozmawiać z nim o Biednych ludziach.

- Jak może człowiek mądry choćby dziesięć minut poświęcać tak kretyńskiemu zajęciu jak karty! Tym bardziej całe godziny! - mówił ze złością. - Słowo daję, nie ma różnicy między towarzystwem urzędników a literatów: jedni i drudzy spędzają czas zupełnie bez sensu!

Tymczasem Bieliński unikał rozmów poważnych, by zaoszczędzić sobie zdenerwowania. A Dostojewski tłumaczył to zobojętnieniem krytyka wobec niego...

Nieraz Turgieniew po odejściu Dostojewskiego przekazywał Bielińskiemu jego napastliwe i niesłuszne wypowiedzi o jakimś pisarzu rosyjskim.

- Pan też jest dobry! - oponował Bieliński. - Sprzecza się pan z człowiekiem chorym, dolewa oliwy do ognia, jakby nie pojmując, że on w zacietrzewieniu sam nie wie, co mówi.

Pewnego razu powtórzono Bielińskiemu, że Dostojewski nazywa siebie geniuszem. Wzruszył ramionami ze smutkiem:

-- To wielkie nieszczęście. Przecież Dostojewski niewątpliwie ma talent, a jeżeli, zamiast go rozwijać, wmawia w siebie, że jest geniuszem, to daleko nie zajdzie! Musi zabrać się do leczenia nerwów, koniecznie! Wszystko to skutek straszliwego roztrzęsienia nerwowego.

Paradoks polegał na tym, że porady Bielińskiego, skądinąd rozsądne, w tym wypadku nie były właściwe. Słynny krytyk nie zgadł, z jakim złożonym zjawiskiem ma do czynienia.

To, co u zwyczajnego debiutanta świadczyłoby o niebezpiecznym zarozumialstwie, u Dostojewskiego było trafnym wyczuciem własnych możliwości. Mimo że debiutant, nie był on nowicjuszem podatnym na wpływy. Wiedział, że ma do spełnienia odrębne zadanie w literaturze i musi szukać odrębnej do tego drogi. Ta wczesna świadomość swej odrębności była chyba jednym z istotnych znamion jego geniuszu.

Gdyby mógł i chciał przyjmować potulnie dobre rady, gdyby stosował się do estetyki przodujących wówczas w literaturze rosyjskiej prądów, pewnie zgubiłby siebie i drogę do przyszłych arcydzieł. Jego powstałe wkrótce po Biednych ludziach utwory dalekie są od doskonałości, niektóre wręcz niedobre, na przykład naiwna sentymentalna powiastka Słabe serce, farsowa przygoda Cudza żona i mąż pod łóżkiem czy fantastyczno-mistyczna nowela Gospodyni. Jednakże składały się one na naturalną krzywą jego rozwoju. Zygzaki tej linii były, jak widać, potrzebne w bilansie końcowym.

Wzajemne rozczarowania

Sięgnijmy do późniejszej twórczości Dostojewskiego, aby zrozumieć sedno nieporozumień pomiędzy młodym pisarzem a jego otoczeniem literackim.

Twórczość ta ma charakter wyraźnie obsesyjny, tak że trudno ustrzec się przed anachronizmem i nie wziąć jej za literacką odmianę nauki Freuda o kompleksach. Narzuca się absurdalne wrażenie, że autor wspierał swoje przeżycia i obserwacje studiowaniem odkryć słynnego wiedeńczyka o zakamarkach podświadomości ludzkiej.

A przecież rzeczywistość miała kolejność odwrotną. To Freud wspierał swoje dociekania naukowe wiedzą zaczerpniętą z dzieł Dostojewskiego. Chodził jeszcze do gimnazjum, kiedy autor Idioty zapisał w swym notatniku: "Można wielu rzeczy nie być świadomym, tylko je wyczuwać. Można bardzo dużo wiedzieć bezwiednie".

Dostojewski spenetrował podziemia psychiki ludzkiej, których nie tykała przed nim literatura. Tam właśnie, gdzie w mrocznym zaduchu zmagają się ze sobą przeciwstawne żywioły osobowości, szukał odpowiedzi na pytanie: czym jest człowiek? Umiał jak nikt podważyć miarodajność zewnętrznego, kontrolowanego przez świadomość oblicza, sięgając ostrzem analizy do najgłębszych trzewi.

Z pasją odkrywcy lądów nieznanych każe Dostojewski swoim bohaterom zanurzać się w głąb siebie, odrzucając ustalone pojęcia o nich i o świecie. Objawiona prawda po chwili okazuje się być niepełna, a więc myląca - i wędrówka trwa dalej, nigdy nie osiągając celu wyznaczonego. Bo też nieosiągalna jest pełna prawda o życiu, które nieustannie się zmienia.

O arcydziełach tego pisarza można powiedzieć, że czego dotknął, w sposób magiczny traciło zwyczajny koloryt. To, co u kogoś innego raziłoby trywialnością, tu ujawnia aspekt niespodziewany, nader ciekawy. Ckliwość jakby przestaje być mdła, egzaltacja naiwna, patos śmieszny, sensacyjność nużąca, a cała kanwa wydarzeń szmirowata.

W każdym razie w ferworze lektury czytelnik tego sobie nie uświadamia. Wielkiej zaiste trzeba trzeźwości, odporności na magię, żeby stwierdzić, że te wszystkie znamiona banału są w dziele Dostojewskiego obecne.

Trudno pojąć, jak za pomocą chwytów literackich, które innym służą do pisania romansideł, potrafił Dostojewski dokonać rzeczy niezwykłych, ukazać takie stany ducha, konflikty myśli, rozdarcia uczuć i problemy ostateczne, które nikomu nie mogą pozostać obojętne.

Któż nie odnalazł chociażby cząstki siebie w jego postaciach? Któremu z czytelników nie znane jest uczucie, że pisarz zajrzał w jego serce głębiej, niż on sam potrafił kiedykolwiek to zrobić? Że świat monstrualny, który wywleka przed nasze oczy, jest czy może być naszym światem?

Nie da się tego powiedzieć o mniej znaczących jego utworach, ale przecież nie o nich się myśli wymawiając jego imię. Jest dla potomnych twórcą kilku wielkich powieści, w których osiągał szczytowe wzloty swego geniuszu.

By oddać świat pokracznie skłębiony, znalazł Dostojewski własny, odrębny, na nikim nie wzorowany styl, który urąga wszelkim wymogom prozy gładkiej, potoczystej i urokliwej - jest po prostu jej zaprzeczeniem. Imituje on mowę człowieka w stanie skrajnego wzburzenia - bezładny potok słów, urywanych i sprzecznych zdań, błąkających się i skołowanych myśli.

Taką wypracował sobie poetykę - nie mniej kunsztowną w swoim bezładzie niż poetyka Flauberta czy Turgieniewa w jej starannym zharmonizowaniu.

Literatura dwudziestowieczna znacznie szerzej niż w wieku ubiegłym zaadaptowała i rozwinęła stylistyczne zasady Dostojewskiego. Znajdujemy je we współczesnej prozie szczególnego typu - w tej wewnętrznej rozdartej, febrycznej, pełnej powikłań i rwących się wątków, trudnej w odbiorze i bynajmniej nie urokliwej, która wymaga też szczególnego typu czytelników.

Cóż dziwnego, że w połowie wieku ubiegłego proza Dostojewskiego, dopiero kształtująca się w tym kierunku, raziła wytrawny smak Bielińskiego? I że upór, z jakim początkujący autor obstawał przy swoim, w oczach krytyka zakrawał na objaw chorobowy?

Paweł Annienkow opowiada, jak Dostojewski odczytał Bielińskiemu świeżo ukończoną nowelę Sobowtór i jak krytyk wypowiedział swoje zastrzeżenia:

"Zwracał Dostojewskiemu uwagę, żeby starał się nabyć wprawę w rzemiośle pisarskim, żeby dążył do klarownej lekkości w wyrażaniu swych myśli, żeby unikał powtórzeń i zdań rozwlekłych... Ciężki styl noweli tłumaczył Bieliński brakiem doświadczenia u młodego pisarza, który jeszcze się nie nauczył władać swobodnie językiem i stylem narracji...

Dostojewski słuchał tych rad z uprzejmą obojętnością".

I nie ulega wątpliwości, że miał rację.

Tym boleśniej odczuwał prześmiechy Turgieniewa i innych młodych literatów, których istotnie przewyższał talentem. Dowód najlepszy, że on jeden z owej plejady, rokujących wielkie nadzieje w połowie XIX wieku, jest i dziś czytany na całym świecie, jak pisarz współczesny, gdy pozostali zajęli poczesne miejsce w lekturach szkolnych.

W domu Panajewej musiał przechodzić męki piekielne, a nie mogąc zrezygnować z widywania jej, wciąż tam powracał. Oczywiście, przez czas jakiś nęciło go także towarzystwo Bielińskiego, Niekrasowa i innych wybitnych ludzi pióra, jednakże stosunki jego z literatami tego kręgu stopniowo się psuły.

Po ukazaniu się Gospodyni Bieliński pisał do Annienkowa:

"To bzdura straszliwa. Dostojewski chciał powiązać Marlińskiego z Hoffmannem i dorzucić szczyptę Gogola. Każdy jego nowy utwór znamionuje dalszy upadek. Na prowincji go nie cierpią, w stolicy mówią źle nawet o Biednych ludziach; wzbraniam się przed ponownym ich przeczytaniem. Ależ nabraliśmy się, przyjacielu, na Dostojewskiego - geniusza!"

Usłużne języki donosiły Dostojewskiemu o zmianie nastawienia wobec niego czołowego krytyka. Opowiada w swoich wspomnieniach Grigorowicz:

"Dostojewski zaczął unikać osób z otoczenia Bielińskiego, zasklepił się w sobie jeszcze bardziej niż dawniej, zrobił się popędliwy nie do wytrzymania. Spotkawszy Turgieniewa, nie potrafił się pohamować i wygarnął mu swoje oburzenie; oznajmił przy tym, że nikt z piszących nie jest dlań groźny, bo w swoim czasie jego talent ich wszystkich w błoto zadepcze".

Ostatni zwrot czytaliśmy już w jego liście do brata - świadczy to o głębokim urazie i trwałym rozjątrzeniu Dostojewskiego.

Zajrzyjmy z kolei do wspomnień Panajewej:

"Dostojewski przestał bywać u nas od czasu, kiedy Bieliński wydrukował w «Sowriemienniku» krytykę jego Sobowtóra i Pana Procharczyna. Dostojewski poczuł się głęboko urażony.

Przestał witać się z Niekrasowem i Panajewem, tylko spoglądał na nich hardo i kpiąco. Bardzo się temu dziwili".

Pani Awdotia była już wtedy żoną nieślubną Niekrasowa i mieszkała z nim razem. Znudzona lekkomyślnością Panajewa, odeszła od niego, pozostali jednak w dobrej przyjaźni. Redakcja "Sowriemiennika" znajdowała się w jej mieszkaniu.

"Pewnego razu - wspomina dalej Panajewa - Dostojewski zjawił się w redakcji, żeby rozmówić się z Niekrasowem. Wyszłam z gabinetu, ale z jadalni słyszałam, że kłócą się zapamiętale. Niedługo potem Dostojewski wybiegł do przedpokoju, był blady jak kreda i nie mógł trafić do rękawa płaszcza, który podawał mu lokaj. W końcu wyszarpał płaszcz z rąk lokaja i wypadł na schody.

Weszłam do gabinetu i znalazłam Niekrasowa również w stanie wielkiego wzburzenia.

- Dostojewski chyba postradał zmysły! - powiedział głosem łamiącym się ze zdenerwowania. - Przyszedł z pogróżkami, żądając, żebym się nie ważył drukować w następnym numerze krytyki jego utworów. Popadł w prawdziwy szał".

Było to zapewne ostatnie spotkanie Dostojewskiego z piękną panią Awdotią.

Nadmieńmy, że ta utalentowana kobieta cieszyła się dużym rozgłosem w latach czterdziestych-sześćdziesiątych jako autorka wielu opowiadań, szkiców i powieści. Miejsce czołowe w jej puściźnie zajęły Wspomnienia, w których trafnie i w sposób ciekawy sportretowała wielu wybitnych ludzi swojej epoki. Książkę tę zalicza się do znaczniejszych dzieł literatury pamiętnikarskiej.

Panajewa zawsze, okazywała Dostojewskiemu dużo dobroci i wyrozumiałości. Nieraz broniła go, kiedy młodsi i starsi bywalcy jej salonu chcieli robić z niego pośmiewisko. I pewnie dlatego Dostojewski do końca życia zachował czułe o niej wspomnienie.

Zrywając z ludźmi jej otoczenia, musiał zrezygnować i ze znajomości z nią. To niewątpliwie powiększało jego osamotnienie, w którym się znalazł po okresie głośnych sukcesów i powszechnej życzliwości. Pilnie potrzebował nowych przyjaźni - i znalazł je w kręgu nie tak znów bardzo od poprzedniego odległym.

Z buntownikami

Nie przypadkiem oddał Dostojewski swoją powieść o ludziach biednych i sponiewieranych do pisma Bielińskiego. Nie przypadkiem też okazał się chłonny na teorie głoszące powszechną równość i sprawiedliwość społeczną.

Ogromne pragnienie sprawiedliwości - właśnie powszechnej, a nie wedle potrzeb jednostkowych - tkwiło w nim głęboko i w toku dojrzewania myślowego stawało się coraz bardziej świadome. A że człowiek ten, jak wspomnieliśmy, w niczym nie uznawał złotego środka, więc i teraz z całą nie hamowaną pasją oddał się zgłębieniu nowej nauki głoszonej przez Charlesa Fouriera, którą demokraci rosyjscy studiowali pilnie z zamiarem jej urzeczywistnienia.

Furieryzm, ta sielankowa odmiana socjalizmu utopijnego, przeciwstawiał kapitalizmowi idealne społeczeństwo przyszłości - dostatnie, wolne od przymusu, wyzysku i gwałtu, wszelkim dobrym skłonnościom człowieka przychylne, a więc harmonijne i szczęśliwe. Taka wizja mogła porwać każdego idealistę, "poszukiwacza prawdy" - a Dostojewski był nim w stopniu najwyższym.

W Petersburgu połowy lat czterdziestych powstawały kółka ludzi łaknących wiedzy ekonomicznej i politycznej. "Wówczas bardzo wielu wśród młodzieży było czymś poruszonych, żyjących w jakimś oczekiwaniu... - pisał później Dostojewski. - Byłem wtedy straszliwym marzycielem!"

Poruszenie to powodowała wzbierająca fala rewolucyjna na zachodzie Europy, która miała w latach 1848-1849 ogarnąć Francję, Niemcy, Włochy, Szwajcarię i Węgry. Nadciągała Wiosna Ludów i atmosfera przedwiośnia wzniecała ferment w umysłach opozycjonistów rosyjskich.

W kółku zbierającym się u zapalonego furierysty Michała Pietraszewskiego znalazł się i Dostojewski. Był jeszcze wówczas pod przemożnym wpływem ideowym Bielińskiego. Wspominał później:

"Od pierwszych dni naszej znajomości Bieliński zaczął nawracać mnie na swoją wiarę. Był już zagorzałym socjalistą... To oznaczało nieprzejednaną walkę ż romantyzmem i mistycyzmem, z wszelkiego rodzaju «koturnową idealnością». Podstawą życia - ruch materii: «Do diabła z metafizyką! Funkcjonowanie umysłu jest wynikiem działania zwojów mózgowych»... Z pasją zaakceptowałem jego naukę w całości".

W kółku Pietraszewskiego wyznawano zasadę Fouriera: "Reforma społeczna bez rewolucji". Pietraszewski kładł główny nacisk na uwłaszczenie chłopów i na reformę sądownictwa, co miało odsłonić w szerszej niż dotąd skali nadużycia administracji carskiej, a więc wady samego reżimu. Nie wykluczał i działań rewolucyjnych w bardziej oddalonej przyszłości, gdy dojrzeje do tego społeczeństwo.

Jak zeznawał później w śledztwie uczestnik kółka, Konstanty Timkowski, "na zebraniach u Pietraszewskiego omawiano różne tematy. Mówiono o religii i polityce, o posunięciach rządu, a najwięcej o socjalizmie. Poglądy obecnych były tak rozmaite i ze sobą niezgodne, że - jak mi wówczas się zdawało i o czym jestem do dziś przekonany - zebrania te nie stanowiły żadnego formalnego ugrupowania o jakimś określonym celu, a już w każdym razie nie miały celów politycznych lub rewolucyjnych".

Timkowski, oczywiście, rzecz całą łagodził, ale nie mijała się z prawdą jego ogólna charakterystyka tych zebrań. Pietraszewski celowo nadawał im charakter nieskrępowanej wymiany zdań w gronie wykształconych ludzi o różnych zainteresowaniach.

Nie wszystkim jednak odpowiadały umiarkowane założenia gospodarza. Z tego szerokiego, luźnego grona z czasem wyłoniły się małe, ściśle zakonspirowane kółka Sergiusza Durowa, Aleksego Pleszczejewa i Mikołaja Spieszniewa. Dostojewski, jak i sam Pietraszewski, w nich uczestniczył. Dyskutowano tam już konkretnie nad programem działalności antyrządowej i nad środkami jego realizacji.

Najbardziej radykalne poglądy reprezentował Spieszniew: za cel pierwszy uważał przewrót zbrojny, który należało przygotować w dobrze zakonspirowanych organizacjach. Był to człowiek wybitnego umysłu i charakteru, potencjalny ideolog i działacz na dużą skalę, który dopiero rozpoczynał działalność praktyczną. Moc jego przekonań promieniowała na innych, zaszczepiała zapał do sprawy i gotowość do ofiarnego czynu.

Właśnie Spieszniew stał się dla Dostojewskiego wzorcem moralnym i najwyższym autorytetem w kwestiach politycznych. Bardzo potrzebował takiego autorytetu, nie był przecież politykiem z prawdziwego zdarzenia, tylko pisarzem o wielkiej wrażliwości na krzywdę ludzką. Szedł za tym, który proponował najszybsze środki do zwalczania niesprawiedliwości społecznej.

Spiskowcy przystąpili do założenia drukarenki podziemnej. W roku 1849 dysponowali już ręczną maszyną drukarską. Nie brakło w ich gronie piór do pisania dzieł wywrotowych, prawie wszyscy parali się literaturą lub publicystyka. Spieszniew oświadczył, że nie mając w Rosji żadnych możliwości publikacji, zamierza wykorzystać środki nielegalne "dla upowszechnienia socjalizmu, ateizmu, terroryzmu oraz innych pożytecznych idei".

W dalszym ciągu nie było wśród konspiratorów zgody co do planu działania w okresie najbliższym. Spieszniew grupował wokół siebie zwolenników przewrotu zbrojnego. Timkowski ponaglał: "Póki będziemy tu rozprawiać o wyższości tego lub innego systemu socjalnego, reakcja zdławi ruch społeczny. Nie lękajcie się, słabi, nie śpieszcie się, mocni - nie wzywam was na plac! Ale niech każdy z nas w swoim kółku działa wedle własnego rozumienia na rzecz zwycięstwa nowych idei".

Pietraszewski zaoponował:

"Pociągnąć za sobą na plac setkę albo i tysiąc gorących młodych głów nie byłoby rzeczą trudną, tylko cóż by to dało? Wystrzelano by ich na miejscu jak kaczki lub powieszono później bez pożytku dla sprawy, lecz ze szkodą".

Na aluzję zaś o braku śmiałości zareplikował:

"Oczywiście, że będę ostatni, który wyjdzie na plac, ale też ostatni z niego zejdę".

Zarówno umiarkowanym, jak i skrajnie radykalnym działaczom zależało na zjednaniu sobie Dostojewskiego dla celów propagandowych - wedle świadectw współtowarzyszy, właściwa jemu żarliwość robiła wstrząsające wrażenie na słuchaczach. Wybrał kierunek krańcowo buntowniczy; że nie był to wybór przypadkowy i nieprzemyślany, wykazały późniejsze wydarzenia.

Z upoważnienia Spieszniewa próbował Dostojewski zwerbować do jednego z kółek poetę Apołłona Majkowa. Wtajemniczył go w plany wydawania nielegalnej literatury i powiadomił, że dysponują już technicznymi środkami.

- Ale jaki macie cel? - zapytał Majkow.

- Oczywiście dokonanie przewrotu w Rosji.

Ostrożny Majkow odmówił udziału w tym przedsięwzięciu:

- Cóż z nas za działacze polityczni! Nasza domena to poezja, sztuka, nie dysponujemy doświadczeniami ani pieniędzmi, czyż nadajemy się na rewolucjonistów?

Wspomnienie o tym epizodzie Majkow kończy malowniczym szczegółem:

"Dostojewski, siedząc na łóżku w nocnej koszuli z rozpiętym kołnierzem, niczym umierający Sokrates wobec przyjaciół, wytężał swoją elokwencję mówiąc o wielkiej sprawie, o naszym świętym obowiązku ratowania ojczyzny itp., aż w końcu roześmiałem się i zacząłem żartować.

- A więc, nie?

- Nie, nie, i nie".

Było to w styczniu 1849 roku. Dalsze wypadki potoczyły się ze wzrastającą szybkością.

Zebrania kółek odbywają się coraz częściej, wystąpienia stają się coraz ostrzejsze. A w najliczniejszym kółku Pietraszewskiego już jest prowokator, Piotr Antonelli, który regularnie składa donosy w III Oddziale.

Można z tych donosów się dowiedzieć, że w marcu Durow "mówił, że należy każdemu tłumaczyć, iż zło tkwi u samych podstaw, czyli w prawodawstwie i w jego cesarskiej mości". Albo, że Filippow, Bałasogło i inni "podkreślali, że należy podburzać podwładnych przeciwko bezpośrednim zwierzchnikom, żeby stopniowo, od stanowisk dolnych do wyższych, po omacku naprowadzić na źródło zła". Albo też, że Jastrzębski "usiłował przekonać obecnych, że prosty lud przyczynę zła widzi zawsze w jego cesarskiej mości".

W kwietniu na obiedzie u Spieszniewa porucznik Mikołaj Grigorjew odczytuje agitacyjną Gawędą żołnierską, w której przeciwstawia niedoli rosyjskich chłopów i żołnierzy - Francję republikańską, "gdzie nie masz hrabiów ani panów, gdzie wszyscy są sobie równi".

Wreszcie, 15 kwietnia Dostojewski odczytuje (i to nie po raz pierwszy!) słynny list otwarty Bielińskiego do Gogola *[W roku 1847 Gogol wydał publicystyczny utwór pt. Listy do przyjaciół, w którym autor Rewizora i Martwych dusz potępiał własną twórczość i wyrażał wiernopoddańcze uczucia wobec caratu. Wissarion Bieliński, przebywający na leczeniu za granicą, wysłał do Gogola pełen oburzenia list, który w licznych odpisach krążył wśród inteligencji postępowej. Krytyk pisał między innymi: "Rosja widzi zbawienie swoje nie w mistycyzmie, nie w ascezie czy pobożności, lecz w postępach cywilizacji, oświaty, humanitaryzmu. Nie kazania są jej potrzebne (dość miała kazań!) ani modlitwy (dość miała modlitw!), tylko obudzenie w prostym ludzie godności własnej, przez tyle wieków deptanej i poniewieranej, potrzebne są prawa i ustawy zgodne nie z nauką cerkwi, lecz ze zdrowym rozsądkiem i sprawiedliwością".].

W tydzień później, kiedy pisarz-spiskowiec wraca nad ranem od porucznika Grigorjewa, w domu już czatuje na niego policja. Sam później opowie to zdarzenie w ironicznej relacji, jaką ozdobi sztambuch córeczki swego przyjaciela, Milukowa:

"22, a raczej 23 kwietnia roku 1849 wróciłem do domu koło czwartej nad ranem, położyłem się do łóżka i zasnąłem natychmiast. Najdalej w godzinę potem spostrzegłem przez sen, że do mojego pokoju weszli jacyś ludzie podejrzani i nie całkiem zwyczajni. Usłyszałem brzęk szabli, która o coś zawadziła. Cóż to znaczy? Z trudem otwieram oczy i słyszę delikatny, sympatyczny głos:

- Proszę wstać!

Patrzę: stójkowy albo i prystaw dzielnicowy, z ładnymi bokobrodami. Lecz to nie on powiedział, tylko pan w niebieskim mundurze *[Niebieskie mundury nosiła żandarmeria.] o szlifach podpułkownikowskich.

- Co się stało? - zapytałem, unosząc się na łóżku.

- Wedle rozkazu najjaśniejszgo...

Patrzę - istotnie «wedle najjaśniejszego». Na progu żołnierz, także niebieski. To on brzęknął szablą... «Acha, więc to tak!» - pomyślałem.

- Bardzo przepraszam, czy mogę... - zacząłem.

- Nie szkodzi, nie szkodzi! Proszę się ubierać, poczekamy - powiedział podpułkownik głosem jeszcze sympatyczniejszym.

Podczas gdy ja się ubierałem, oni zabrali się do przeglądania moich książek. Znaleźli niewiele, a porozrzucali wszystko. Papiery i listy starannie przewiązano sznureczkiem. Prystaw wykazał się gorliwością: otworzył piec i zaczął moim cybuchem grzebać w starych popiołach. Na jego życzenie żandarmski kapral stanął na krześle i spróbował wdrapać się na piec, lecz runął wraz z krzesłem na podłogę. Dopiero wtedy dociekliwi panowie uznali, że na piecu nic nie ma..."

Wątpliwe jednak, żeby owej nocy Dostojewski, miał ochotę do ironizowania. Po przesłuchaniu w III Oddziale osadzono go w Twierdzy Pietropawłowskiej, w wewnętrznym Pawilonie Aleksiejewskim, najpilniej strzeżonym.

Tejże nocy aresztowano jeszcze trzydziestu dwóch członków kółka Pietraszewskiego.

Mimo to w majowym numerze pisma "Otieczestwiennyje zapiski" za zgodą policji ukazała się kolejna powieść Dostojewskiego Nietoczka Niezwanowa. Tyle tylko, że bez podpisu.

Pewnej pikanterii dodaje liberalnemu gestowi władzy fakt, że był to ciąg dalszy powieści, której poprzednie rozdziały były podpisane nazwiskiem dosyć już znanym.

Niedopatrzenia władz miewają swoje uroki.

Śledztwo

Mikołaj I, despota tchórzliwy, raz na zawsze przeraził się powstania 14 grudnia 1825 roku, które wybuchło, kiedy obejmował on władzę nad imperium rosyjskim. Wysyłając na szubienicę pięciu przywódców, pozostałych zaś dekabrystów na Sybir, rekompensował swój strach poczuciem władzy nieograniczonej.

Teraz znów miał w ręku buntowników. Co prawda, nie zrealizowali swoich wywrotowych planów, ale nie mogli spodziewać się żadnej wyrozumiałości w śledztwie, którym z wysokości tronu kierował sam monarcha. Przez ćwierć wieku zabezpieczał się przed nowym spiskiem i usiłował utrzymać cały kraj w stanie koszarowego posłuszeństwa i bezmyślności. Pietraszewcy mieli zapłacić za to, że celu swego nie osiągnął.

Ośmiomiesięczne śledztwo było ciężką próbą, którą wszyscy oskarżeni wytrzymali bez załamania. Pietraszewski i Spieszniew wzięli na siebie główną winę, by wyręczyć innych.

Wśród dowodów rzeczowych najbardziej obciążającym był dokument pisany ręką Spieszniewa: "Projekt bezwzględnego zobowiązania dla członków tajnej organizacji". Zawierał m.in. następujące punkty:

"Zobowiązuję się, nie szczędząc siebie, wziąć całkowity i jawny udział w powstaniu i walce, zaopatrzywszy się w broń palną lub białą...

Zobowiązuję się afiliować organizacji nowych członków nie na chybił trafił, lecz po długim namyśle, i tylko takich, co do których mam głęboką pewność, że nie wydadzą mnie, nawet gdyby następnie odsunęli się ode mnie, i że istotnie pragną uczestniczyć w tym tajnym związku".

Spieszniew zeznał komisji, że był to dawny, luźny i nie zrealizowany projekt, którego nikt poza nim nie oglądał.

Dostojewski w śledztwie okazał siłę charakteru, jakiej trudno było się spodziewać po człowieku zaledwie dwudziestosiedmioletnim. Mimo zupełnego braku doświadczenia, przejawił wobec komisji tyle wyczucia, odwagi i zręczności, że potrafił wszędzie, gdzie istniała szansa, zmylić dochodzenie i zatrzeć poszlaki.

Przyznawał się tylko do faktów już ustalonych na podstawie donosów Antonellego i konfrontacji. Nikogo nie obciążył i kilka osób pozostających na wolności oczyścił z podejrzeń, między innymi Majkowa. Gdyby ten płochliwy poeta znalazł się w twierdzy, być może wyjawiłby fakt posiadania przez spiskowców maszyny drukarskiej, o czym wiedział od Dostojewskiego: szczęśliwie udało się ten fakt ukryć.

Taktykę Dostojewskiego wobec komisji rysują jego zeznania, z których przytoczymy kilka wyjątków.

O Filippowie, który wysunął propozycję założenia podziemnej drukarni:

"To jeszcze bardzo młody człowiek, porywczy i nie mający żadnego doświadczenia. Prawie wszyscy przyjęli jego propozycję z dezaprobatą. Każdy poczuł, żeśmy się posunęli za daleko, i czekał, co powiedzą inni. Może się mylę, ale odniosłem wrażenie, że połowa obecnych nie wypowiedziała się natychmiast przeciw propozycji Filippowa jedynie z obawy, że druga połowa posądzi ją o tchórzostwo; woleli obalać tę propozycję drogą okólną... Na zebraniu następnym została ona odrzucona".

O Gołowińskim, który mówił o ustaleniu po przewrocie dyktatury tymczasowej:

"Gołowiński przemawiał tylko w sprawie chłopskiej, i to najwyżej przez piętnaście minut; gdyby podnosił inne tematy, jak dyktatura, musiałby przemawiać o wiele dłużej... Jeżeli więc i powiedziano coś w tym rodzaju, to mimochodem, między jednym a drugim zdaniem, w sensie wcale niepoważnym".

O Timkowskim, który referował teorię Fouriera:

"Oczarował go tylko jeden, pełen wdzięku aspekt systemu Fouriera i nie dostrzegł innych, które by mogły ostudzić jego nadmierny zapał...

Wiadomo, jaki urok posiada ten system przy pierwszym się z nim zetknięciu. Sądzę, że pod każdym innym względem Timkowski jest skończonym konserwatystą, nie żadnym wolnomyślicielem... Zastrzegał się w końcu, że nie nawołuje do buntu i sam nie chce należeć do jakiegokolwiek tajnego związku".

O Mombellim, który podkreślał potrzebę propagandy idei wolnościowych:

"To było, zdaje się, pierwszego wieczoru u Durowa. Mombelli rzeczywiście zaczął mówić coś w tym rodzaju, lecz mu przerwano w połowie, by posłuchać muzyki. Nie obraził się, roześmiał i później już nie powracał do tego tematu".

I ogólnie o charakterze zebrań u Pietraszewskiego :

"Ponieważ żaden z nas nie ma wprawy w wygłaszaniu przemówień, więc zwyczaj kolejnego mówienia, wprowadzony przez Pietraszewskiego li tylko dla uniknięcia hałasów, peszył mówiących. Niejednokrotnie dostrzegałem, że mówca, aby dodać sobie animuszu, jakby naumyślnie chwytał się takich sposobów, jak ostre słówko, żart, zwrot paszkwilancki, mocna zaczepka. Oto rozlega się śmiech - i człowiek już czuje się raźniej; z naturalnej skłonności do przesady podwaja zaczepność, traci umiar, popada w fałszywy zapał, w oburzenie, a nawet w złość, aczkolwiek w sercu jego nie ma tych uczuć: o ile wiem, mówcy należeli przeważnie do ludzi najłagodniejszych. A tu i próżność się odezwie, i chęć przypodobania się innym rozogni człowieka, każąc czasem pozornie tylko zaakceptować cudzą ideę... Wreszcie dołącza się i miłość własna, roznamiętnia go i zmusza, by znów i znów zabierał głos, a potem oczekiwał z niecierpliwością następnego wieczora, z nadzieją pognębienia swojego protagonisty; słowem, w moim przekonaniu, dla wielu, dla bardzo wielu były te wieczory, te wystąpienia, te rozmowy zajęciem nie bardziej poważnym od kart czy szachów..."

To już cała konstrukcja artystyczna, kawałek dobrej prozy, która mogłaby znaleźć się w jakiejś powieści Dostojewskiego. Niestety, nie osiągnął celu głównego - nie przekonał komisji śledczej, że Pietraszewskiego odwiedzały same baranki boże.

Zapytany o własne zapatrywania, Dostojewski złożył obszerne wyjaśnienie, łagodząc, oczywiście, formułowanie swoich postulatów:

"O co jestem oskarżony?... O to, że rozmawiałem o polityce, o Zachodzie, o cenzurze itp. Ale któż w naszych czasach nie myśli i nie mówi o tych problemach? Po cóż studiowałem, do czegóż miała mi służyć dociekliwość wpajana nauką, jeżeli nie wolno mi wypowiadać własnego zdania lub nie zgadzać się z opinią wyposażoną w autorytet?...

Nigdy nie byłem socjalistą, ale lubiłem studiować problemy socjalne. Pociągają mnie także nauki historyczne. Dlatego z wielkim zainteresowaniem śledziłem przewroty na Zachodzie... Czyż może ten obraz nie wzbudzać naszej uwagi, ciekawości, zainteresowania, czyż może nie wstrząsać duszą naszą? Francja to kraj, który dał nam naukę, oświecenie, cywilizację europejską. Zakładam konieczność historyczną tych przewrotów, ale tylko w oczekiwaniu na coś lepszego...

Socjalizm - to nauka w stanie fermentu, to chaos, to alchemia przed chemią, astrologia przed astronomią: sądzę, że ze współczesnego chaosu wyłoni się w przyszłości coś harmonijnego i rozumnego coś sprzyjającego dobru ogólnemu, podobnie jak z alchemii powstała chemia, a z astrologii - astronomia...

Mówiłem o cenzurze, o jej nadmiernej surowości w naszych czasach, czułem bowiem, że zachodzi tu jakieś nieporozumienie... Smutno mi, że godność pisarza poniżona zostaje przez ciemne podejrzenia i że zanim cokolwiek napisze, cenzura z góry uważa go za naturalnego poniekąd wroga rządu, toteż zabiera się do rękopisu z jawnym uprzedzeniem. Smutno mi, gdy słyszę, że jakiś utwór jest zakazany nie dlatego, że wykryto w nim ducha liberalnego, wolnościowego czy obrażającego moralność, tylko dlatego na przykład, że opowiadanie czy powieść ma zakończenie zbyt smutne".

W zeznaniach o Michale, aresztowanym w maju tegoż 1849 roku, Dostojewski z żarem brał na siebie całą winę za to, że brat za jego namową kilka razy był na wieczorach u Pietraszewskiego. Podkreślał, że politycznie jest bardzo daleki od tego kierunku, a będąc obarczony dużą rodziną, myśli wyłącznie o swych wobec niej obowiązkach. Po dwóch miesiącach aresztu Michał Dostojewski został zwolniony.

Po rewolucji w archiwach Ochrany znaleziono raport policji stwierdzający, że "podporucznik rezerwy M.M. Dostojewski nie tylko w żadnych czynach antyrządowych nie uczestniczył, ale nawet skutecznie im przeciwdziałał". Wypłacono mu za to nagrodę pieniężną, której otrzymanie potwierdził w liście do naczelnika III Oddziału, generała Dubelta:

"Wasza ekscelencjo, Wielmożny Panie!

W odpowiedzi na łaskawy list Waszej Ekscelencji z dnia 16 lipca rb. mam honor donieść uprzejmie, że darowane mi z łaski Jego Cesarskiej Mości jednorazowe wsparcie pieniężne w sumie rubli dwustu srebrem otrzymałem w dniu 28 bieżącego miesiąca.

Łączę wyrazy najgłębszego szacunku, pozostając Waszej Ekscelencji najpokorniejszym sługą. Michał Dostojewski".

Czy były to srebrniki? Na czym polegało owo "skuteczne przeciwdziałanie" czynom buntowników? Sprawa nie wyjaśniona. O wypłaconej Michałowi nagrodzie Fiodor Dostojewski prawdopodobnie się nie dowiedział.

Wyrok na pietraszewców, uzgodniony z monarchą i kilkakrotnie redagowany na nowo, skazywał na rozstrzelanie dziesięciu głównych winowajców, pozostałych zaś - na różnoterminową katorgę.

Wyrok na Dostojewskiego brzmiał:

"Sąd wojenny uznał podsądnego Dostojewskiego winnym następujących czynów: otrzymawszy od szlachcica Pleszczejewa (podsądnego) kopię karygodnego listu literata Bielińskiego, czytał ów list u podsądnego Durowa, potem u podsądnego Pietraszewskiego i przekazał go podsądnemu Mombellemu dla skopiowania. Dostojewski był obecny u podsądnego Spieszniewa podczas czytania wywrotowego utworu porucznika Grigorjewa pt. Gawęda żołnierska. To zważywszy, sąd wojenny na podstawie paragrafów (...) postanowił owego dymisjowanego porucznika, inżyniera Dostojewskiego - za niedoniesienie o rozpowszechnianiu wywrotowego listu literata Bielińskiego przeciw religii i rządowi, jak też karygodnego utworu porucznika Grigorjewa - pozbawić rangi i wszelkich praw majątkowych oraz skazać na śmierć przez rozstrzelanie".

Cesarz się bawi

Niejedno wszakże się zmieniło od sprawy dekabrystów, na przykład - sytuacja w Europie. Czasy były burzliwe, dla koronowanych głów wielce niepewne. Mikołaj przyjął w sprawie pietraszewców taktykę odmienną: nastraszyć jak najmocniej, ale do kaźni nie doprowadzić. Niech kraj i zagranica nie sądzą, że car przywiązuje nadmierną wagę do konspiracji, która przecież nie powinna mieć oparcia w społeczeństwie.

Monarcha wchodzi we wszystkie szczegóły techniczne i proceduralne wymiaru kary. Odrzuca projekt, który zawiera propozycję ogłoszenia tuż po wyroku cesarskiej "konfirmacji" (nazwą tą zastępuje się termin "ułaskawienie" w korespondencji urzędowej). Życzy sobie, żeby cały ceremoniał został wykonany z wszystkimi budzącymi grozę szczegółami: odwołanie musi nastąpić dosłownie w ostatniej sekundzie, przed salwą plutonu egzekucyjnego.

I oto na Siemionowskim placu ćwiczeń, za Petersburgiem, buduje się drewniany pomost na wysokości jednego arszyna, o powierzchni czterech sążni kwadratowych przed nim, na Wzniesieniu ziemnym wbija się trzy grube drewniane słupy. "Dołów nie kopać" - głosi instrukcja.

Wydano dyspozycję: naokoło szafotu, który z konsekwentnym eufemizmem mianuje się wciąż "pomostem", ustawić wojska w charakterze widzów; sprowadzić duchownego w szacie żałobnej, z krzyżem i Ewangelią, który ma udzielić skazańcom ostatniego pocieszenia.

22 grudnia koło godziny dziewiątej rano na plac przybywa sznur karet otoczonych konwojem, w każdej jedzie skazaniec ze strażnikiem. Orszak z dwudziestu trzech powozów przemierzył o świcie na pół śpiącą stolicę, wywołując zdziwienie i trwogę. Mróz, jak to się często zdarza w północnych stronach przed Bożym Narodzeniem, sięga czterdziestu stopni. Cały plac jest okryty głębokim śniegiem.

Pietraszewiec Dymitr Achszarumow tak opisuje zdarzenia tego dnia:

"Otworzono drzwiczki karety, wyszedłem.

Plac otaczały wojska ustawione w czworobok. W oddali, na wale obronnym stał tłum i przyglądał się nam. Było cicho. Słońce, które niedawno wzeszło, jak duża czerwona kula przesłonięta kłębiącą się mgłą wisiało nad widnokręgiem.

Zauważyłem, że stoję po łydki w śniegu, i poczułem, jak przeszywa mnie ostry chłód. Mieliśmy na sobie te same wiosenne ubrania, w których nas aresztowano 22 kwietnia.

Brnąc po śniegu, zobaczyłem zbudowany na środku placu pomost ze schodkami, obciągnięty czarnym suknem: był to nasz szafot. Ujrzałem tam gromadkę moich towarzyszy, ściskających sobie dłonie: Pietraszewskiego, Spieszniewa, Lwowa, Filippowa i innych.

Zaskoczyła mnie straszliwa zmiana, jaka zaszła w ich twarzach: były wychudzone, zbolałe, pobladłe, wymizerowane: niektórym z nich odrosły długie włosy i brody.

Uderzył mnie zwłaszcza wygląd Spieszniewa, który zawsze wyróżniał się wśród nas rzadką urodą, siłą i kwitnącym zdrowiem. Nie zostało po tym wszystkim ani śladu, jego wychudła twarz nabrała chorobliwie żółtej bladości, oczy były zapadnięte i podkrążone.

Pietraszewski też był zupełnie odmieniony., miał olbrzymią grzywę i brodę okrywającą całe policzki: stał, mocno ściągając brwi. «Widać, wszystkim nie było słodko» - pomyślałem.

Nasze rozmowy przerwał generał, który podjechał na koniu i krzyknął:

- Nie czas jeszcze na pożegnania! Ustawić ich w szeregu!

Zbliżył się duchowny z krzyżem w ręku i powiedział:

- Dziś usłyszycie wyrok sprawiedliwy w waszej sprawie. Chodźcie za mną!

I poprowadził nas na szafot, ale nie wprost, tylko okrężną drogą, wzdłuż linii wojsk. Przemarsz ten, jak dowiedziałem się później, miał służyć ku przestrodze żołnierzom, zwłaszcza z pułku moskiewskiego, do którego należeli Mombelli, Lwow i Palm.

Na szafocie przegrupowano nas i ustawiono w dwóch szeregach po obu stronach wejścia. Za każdym z nas stanął żołnierz. Rozległa się komenda: «Prezentuj broń!», wykonana z ogłuszającym szczękiem karabinów przez wszystkie pułki jednocześnie...

Umundurowany urzędnik, zatrzymując się przed każdym z nas po kolei, ogłaszał odnośną część oskarżenia, czytając niewyraźnie, w pośpiechu, tak że trudno było go zrozumieć, tym bardziej żeśmy zmarzli na kość. Trwało to pół godziny".

Potem urzędnik ów ogłosił wyrok:

"Audytoriat generalny uznał wszystkich za winnych zamiaru obalenia porządku państwowego i postanowił: skazać ich na karę śmierci przez rozstrzelanie.

Jego cesarska mość raczył własnoręcznie na wyroku skreślić decyzję: Do wykonania.

Skazańcy stali nieruchomo, w głębokim oszołomieniu.

Duchowny znów zjawił się na szafocie i wezwał ich do spowiedzi przed zgonem; jeden tylko Timkowski podszedł i szeptem zamienił z nim kilka zdań, inni ograniczyli się do ucałowania krzyża, po czym duchowny opuścił pomost. Byłym wojskowym kazano zdjąć mundury i uklęknąć, dwaj kaci łamali nad ich głowami szpady. Po skończeniu tego obrzędu wszystkich ubrano w długie białe całuny z kapturami.

I znów przegrupowano ich, po trzech w szeregu. Przy dźwiękach werbla sprowadzono na dół i przywiązano do słupów Pietraszewskiego z Mombellim i Grigorjewem.

W następnej trójce stał Dostojewski. Był jakby w ekstazie.

- Nous serons avec le Christ *[(franc.) - Będziemy razem z Chrystusem.] - powiedział do Spieszniewa.

Ten się uśmiechnął:

- Un peu de poussiere *[(franc.) - Garstką popiołu.].

Naprzeciw uwiązanych do słupów skazańców stanęły plutony egzekucyjne. Pietraszewski zrzucił z głowy kaptur.

- Podciągnij pan nogi, bo zjawisz się w królestwie bożym z katarem - powiedział do Mombellego.

Padła komenda: - cel!

Lufy karabinów drgnęły, zakreśliły łuk, znieruchomiały.

Dopiero wtedy ukazał się na placu pędzący na koniu goniec i padła nowa komenda:

- Przerwać egzekucję!

Widowisko było wyreżyserowane z chronometrem w ręku, najmniejszy drobiazg nie uszedł uwagi koronowanego scenarzysty. Nie było w tych odległych czasach telewizji, więc nie mógł oglądać, jak realizowano jego dzieło.

Ogłoszono konfirmację, która wyznaczała ułaskawionym przestępcom rozmaite kary. Dostojewski został skazany na czteroletnią katorgę, po czym miał odbyć czteroletnią służbę wojskową jako szeregowiec.

Wobec dekabrystów popisał się Mikołaj I sztuką aktorską udając w śledztwie ich przyjaciela, liberała na tronie; tym razem zabawił się w reżysera czarnej komedii, role ofiar przeznaczając prawdziwym skazańcom.

Jego inscenizacja zawierała jeszcze epilog. Przyniesiono na szafot kajdany, kowale zaczęli zakuwać Pietraszewskiego, który miał wyrok najcięższy: wprost z miejsca straceń wyprawiono go na Sybir.

Wspomina Achszarumow:

"Pietraszewski najpierw stał spokojnie, potem wyszarpnął z rąk kowala ciężki młot i, usiadłszy na pomoście, zaczął sam siebie zakuwać w kajdany. Co go skłoniło do tego, co chciał przez to Wyrazić - trudno powiedzieć. Patrzyliśmy na to, pełni chorobliwego napięcia.

Kiedy zajechała pod szafot kibitka z żandarmem, zaprzężona trójką pocztowych koni, Pietraszewskiemu kazano wsiadać, ale odrzekł:

- Nie zakończyłem jeszcze swoich spraw.

- Jakie jeszcze sprawy? - zdziwił się generał.

- Chcę pożegnać moich towarzyszy.

- To panu wolno.

Pietraszewski zrobił kilka pierwszych kroków w kajdanach, z braku przyzwyczajenia nogi jego ledwo się poruszały. Kolejno podchodził ku każdemu z nas, każdego ucałował, niektórym powiedział kilka słów.

- Żegnaj, pan! - powiedział do mnie. - Już się nie zobaczymy.

- A może zobaczymy się jeszcze! - odrzekłem ze łzami.

Tylko tu, na szafocie, polubiłem go naprawdę!"

Dostojewski rzadko i skąpo opowiadał o tym, co przeżył na szafocie. Ale w powieści Idiota czytamy takie rozważanie księcia Myszkina o straceniu skazańców:

"Zabijać za zabójstwo - to kara niewspółmiernie większa od samej zbrodni. Mord z wyroku sprawia niewspółmiernie więcej cierpienia.

Ten, którego morduje zbójca, bezsprzecznie ma jeszcze nadzieję na ratunek, aż do ostatniej chwili... Tu zaś odbiera się człowiekowi całą tę ostatnią nadzieję, z którą dziesięć razy łatwiej przyszłoby mu umierać, odbiera się z całą pewnością: zapadł wyrok, a świadomość, że nie może być przed nim ratunku, sprawia mękę straszliwą, największą ze wszystkich na świecie...

Kto powiedział, że człowiek potrafi to wytrzymać i nie postradać zmysłów? Po co to znęcanie się - odrażające, niepotrzebne, bezmyślne?... Nie, nie wolno tak postępować z człowiekiem!"

Wieczorem tegoż dnia Dostojewski z twierdzy napisał do Michała bardzo długi list, w którym na gorąco, chaotycznie opisywał to, co przeżył i przemyślał.

"Bracie! - pisał. - Nie jestem przygnębiony, nie upadłem na duchu. Życie wszędzie jest życiem, życie jest w nas, nie w czymś zewnętrznym. Będę koło ludzi; być człowiekiem wśród ludzi i nim pozostać w każdych okolicznościach, nie słabnąć mimo cierpień i nie marnować się - na tym polega życie, jego sens i zadanie...

Prawda, że głowę, która tworzyła, obcowała z wysokim światem sztuki, której dostępne było myślenie i wyższe porywy ducha - tę głowę z moich bark ścięto. Pozostała mi pamięć i obrazy, które już ułożyłem w mózgu, ale nie wcieliłem w dzieło. One mnie zadręczą! Wszak zostawiono mi serce, ciało i krew, one też mogą i kochać, i cierpieć, i ubolewać, i pamiętać, a to już, bądź co bądź, życie! On voit le soleil!... *[(franc.) - Człowiek widzi słońce!]

Nigdy jeszcze nie czułem w sobie tak bujnych i zdrowych sił ducha, jak teraz. Ale - czy ciało wytrzyma? Nie wiem...

Czy to być może, żebym już nigdy nie wziął pióra do ręki? Mój Boże! Ileż to nowych pomysłów, we mnie zrodzonych, zaginie, uschnie w moim mózgu lub zatruje mi krew jadem! Nie wyżyję, jeżeli nie wolno mi będzie pisać! Lepiej bym spędził piętnaście lat w więzieniu, lecz z piórem w ręku...

Ale nie rozpaczaj, na Boga, nie rozpaczaj nade mną! Wiedz, że nadzieja mnie nie opuściła. Przecież dzisiaj przez trzy kwadranse byłem w ręku śmierci, żyłem z tą świadomością, dotknąłem chwili ostatecznej - i oto żyję po raz drugi!

Co z tobą? Co ty teraz robisz? Co ty dzisiaj myślałeś? Czy wiedziałeś, co z nami się dzieje? Och, jak było nam zimno!"

W dwa dni później, w samo święto Bożego Narodzenia Dostojewski, zakuty w kajdany, wyruszył w kibitce na Sybir.

 

 

CZĘŚĆ DRUGA

Ziemia wygnania

Przemiana

Czym była katorga syberyjska dla ludzi, opowiedział Dostojewski we Wspomnieniach z domu umarłych. Z prostotą dokumentu, ze szczerością spowiedzi, ze skrupulatnością kronikarza dał świadectwo prawdzie, której ciężaru doznawał przez lata wraz z tymi, co dręczyli się obok, każdy swoją udręką. Pisząc książkę tak niepodobną do innych swoich dzieł, stworzył dzieło może miary najwyższej.

"Nadmienię mimochodem - mówi w zakończeniu - że za kratami, wskutek naszego marzycielstwa i długiego odwyku od wolności, wyobrażaliśmy sobie wolne życie swobodniejszym, niż jest naprawdę".

Przed wyjściem wstąpił do kuźni, gdzie pracowali więźniowie. Zdjęto mu kajdany.

"Kowale obrócili mnie tyłem do siebie, podnieśli moją nogę, położyli ją na kowadle... Starali się robić jak najlepiej.

- Nit, najpierw nit trzeba ruszyć! - dyrygował starszy. - Ustaw go, ot, tak... Teraz uderz młotem!

Kajdany spadły na ziemię. Podniosłem je... chciałem potrzymać je w ręku, spojrzeć na nie po raz ostatni. Było mi jakoś dziwnie, że przed chwilą znajdowały się na moich nogach.

- No, z Bogiem! Z Bogiem! - mówili więźniowie...

Tak, z Bogiem! Wolność, nowe życie, zmartwychwstanie... Jakaż piękna to chwila!"

W ciągu minionych czterech lat w swej postawie wobec życia dokonał zwrotu o 180 stopni. Jak już wspomnieliśmy, w niczym nie uznawał "złotego środka", więc znów z całym rozpędem znalazł się na pozycji skrajnej.

"Naturę mam paskudną, nazbyt namiętną - pisał do Majkowa. - Wszędzie i zawsze dochodzę do ostatniego kresu, całe życie nie umiałem zatrzymać się na granicy".

Wszedł do więzienia jako przekonany ateista i wywrotowiec - wyszedł z katorgi jako człowiek głęboko religijny, uznający wyższy sens i konieczność pokory. Chrystus stał się dla niego idealnym wzorem ofiarności i wszech-przebaczenia, widział w nim najpiękniejszy symbol etyczny. Pisał w jednym z listów:

"Gdyby ktoś dowiódł mi, że Chrystus minął się z prawdą, gdyby nawet  r z e c z y w i ś c i e  prawda leżała poza Chrystusem - wolałbym zostać z Chrystusem niż z prawdą".

Wyznanie zaiste dziwne w ustach chrześcijanina! Nikt z bezwzględnie wierzących nie potrafiłby dopuścić się myśli, że prawda  m o ż e znajdować się poza Chrystusem.

Bo też Dostojewski nigdy nie był bezwzględnie wierzący, jak nie był też nigdy bezwzględnym ateistą. Całą istotą pragnął dojść do absolutnego kresu swojej wiary lub swojej niewiary - daremnie: nie był do tego zdolny.

Ta niemożność osiągnięcia kresu, w zderzeni: z inną niemożnością - rezygnacji z tego dążenia, warunkowała jego osobowość, jego geniusz, jego los. Miotanie się między biegunami myśli, uczucia, doznania stało się głównym przedmiotem jego twórczości, co czyniło z niego artystę kryzysu, z którego nigdy nie znalazł wyjścia do uspokojenia o s t a t e c z n e g o.

Autentyzm rozdarcia, rozpiętość między nieosiągalnymi kresami mają w dziele Dostojewskiego skalę olbrzymią, a przeżycie pisarza udziela się czytelnikom z równą siłą. Dlatego Dostojewski jest żywy dla nas i chyba pozostanie takim i dla dalszych potomków, którym stany jego z pewnością nie będą obce.

Zdawał sobie sprawę z ułomności swej wiary. Pisał do znajomej:

"Jestem dzieckiem naszego stulecia, dzieckiem niewiary i zwątpienia, a będzie tak (wiem o tym) aż do deski grobowej. Jakże straszliwą męczarnią opłacałem i nadal opłacam pragnienie wiary, które rozpala się w mojej duszy tym mocniej, im więcej mam dowodów przeciwnych".

Kiedy w dwa lata po wyjściu z katorgi zwrócił się do generała Totlebena o wstawiennictwo przed carem, by pozwolono mu znów drukować, na pewno z całkowitą szczerością pisał o swoim przełomie:

"Byłem skazany praworządnie i słusznie; lata ciężkich dręczących doświadczeń otrzeźwiły mnie i w znacznej mierze odmieniły moje poglądy. Lecz wtedy, wtedy byłem ślepy, wierzyłem w teorie i utopie...

Najgorszą mękę przeżyłem zrozumiawszy, jak bardzo zbłądziłem... Myśli i nawet przekonania człowieka się zmieniają, podobnie jak i cała jego istota, więc jakże ciężko mi teraz pokutować za to, czego we mnie już nie ma, co się odmieniło, przybierając kierunek odwrotny...."

Nieszczęściem (a może i szczęściem) dla niego, nigdy nie potrafił konsekwentnie i całkowicie oderwać się od dawnych przekonań, zniszczyć wszystkich uczuciowych i intelektualnych więzi z przeszłością, by ostatecznie nawrócić się na nowe wierzenia.

Zwalczając idee dawnych swych sprzymierzeńców, chciał tworzyć ich karykatury, a spod jego pióra wychodziły postacie wybitne, ujmujące - jak Raskolnikow czy Iwan Karamazow. Gdy zaś złość brała w nim górę nad sentymentem, płodził pełne jadu paszkwile, jak w Biesach.

Zatrzymajmy się chwilę nad Zbrodnią i karą. Główny wątek streścić się da w paru słowach: Raskolnikow, młody intelektualista o wielkiej wrażliwości moralnej, pod wpływem idei nihilistycznych dochodzi do wniosku, że wolno mu popełnić mord na starej lichwiarce w imię wyższych racji.

Jakież to racje? Obliczenie jest niby proste: jeżeli Raskolnikow, człowiek wybitnie zdolny, uratuje siebie i bliskich przed nędzą, to potrafi osiągnąć pełny rozwój sił duchowych i zrobić wiele dobrego dla ogółu, tymczasem starucha czyni i będzie czyniła ludziom same krzywdy.

Gdyby koncepcję taką przyjął do wykonania ktoś prymitywny, nie byłoby całego problemu ani powieści. Ale Raskolnikow jest moralistą, zabójcą i ofiarą w jednej osobie. Ostrze powieści zwraca się nie przeciw zabójcy, tylko przeciw twórcom idei, że jednostka ma prawo w imię ogólnego dobra skazywać na śmierć inne jednostki.

Tytuł dzieła wcale nie jest taki jednoznaczny, jak to się wydaje na pierwszy rzut oka. Głównym sprawcą zbrodni nie jest ten, kto zabił, tylko ruch ideowy, który zabójcę inspirował. Karę natomiast ponosi wykonawca, który dzięki tej karze wyzwala się w końcu z błędnych idei i dochodzi do zrozumienia całej potworności swojego czynu. Dodajmy, że Raskolnikow, który miał reprezentować młodzież kręgów postępowych, był w istocie bardzo od niej daleki, a jego teorie bynajmniej nie zbiegały się z poglądami środowiska studenckiego.

Od czasu duchowego przełomu temat zbrodni i kary wciąż nurtował Dostojewskiego, domagając się nowych konfrontacji i potwierdzeń.

Żołnierka

Wyjście z katorgi w styczniu roku 1854 oznaczało dla Dostojewskiego rozpoczęcie harówki żołnierskiej w syberyjskim miasteczku Siemipałatyńsk, położonym niedaleko chińskiej granicy, wśród stepów kirgiskich. Ludność, wraz z wojskiem, liczyła niecałe sześć tysięcy osób.

Na krańcu miasteczka wznosiła się twierdza, naokoło tłoczyły się niskie baraki dla żołnierzy. Było tam brudno, ciasno, pełno much i pcheł. Spali po dwóch na jednej pryczy, a w nocy między pryczami biegały szczury.

Jedzenie z kotła było podłe i jednostajne, kto miał trochę grosza, dokupywał coś niecoś na targu. Dostojewski rzadko dostawał pieniądze z domu, mógł sobie pozwolić najwyżej na kupno obwarzanka lub pszennego chleba.

Codziennie odbywały się ćwiczenia, potem wysyłano go z plutonem do lasu na wyrąb drzew. Jednakże nie ciężka praca, nie marne jedzenie stanowiły jego główną udrękę: nie do zniesienia było dla niego uczestnictwo w chłoście towarzyszy, przepędzanych między podwójnym szeregiem uzbrojonych w kije żołnierzy.

Kapral doglądał porządku i znaczył kredowym krzyżem tych, którzy nie dość gorliwie bili ofiarę: znaczonych później poddawano chłoście.

Po jednej z takich egzekucji Dostojewski dostał niezwykle silnego ataku nerwowego, z konwulsjami. Podobne ataki zdarzały mu się regularnie już na katordze i, jak pisał do brata, "przypominały ataki epileptyczne", jednakże wedle jego przekonania epilepsją nie były.

W mieście górowała nad drewnianymi domkami cerkiew murowana. Ulice były niebrukowane, podczas upałów okryte lotnym kurzem, zaś po deszczach - grząskim błotem. Mieszkańcy szczycili się posiadaniem apteki i sklepu z galanterią, a także rynkiem, na którym rozkładali towary kupcy przybywający na wielbłądach z dalekiego świata - z Buchary, z Taszkientu i Kazania. Raz w tygodniu dostarczano listy i prasę, którą prenumerowała miejscowa inteligencja.

Siemipałatyńską elitę stanowiła wąziutka warstwa - rodziny oficerów, urzędników, nauczycieli. Zwierzchnik Dostojewskiego, podpułkownik Bielikow nie parał się osobiście lekturą, wolał słuchać, jak czytał gazety i czasopisma szeregowy, biegły w lekturze literat petersburski, którego w tym celu zapraszał do swojego domu. To położyło początek kontaktom Dostojewskiego z miejscową socjetą.

Przez czas dłuższy nie bardzo ciągnęło go to środowisko, spędzał wieczory w chatynce żołnierskiej wdowy, gdzie pozwolono mu wynająć pokój. Skorzystał ze względnego odosobnienia i ciszy, żeby szkicować obraz katorgi. Był to wstępny okres pracy nad przyszłymi Wspomnieniami z domu umarłych.

Płacił miesięcznie pięć rubli za pokój, wikt i opierunek. Izdebka była ciemna, o niskim suficie, wyposażona tylko w łóżko, stół i krzesło, co było jednak luksusem w porównaniu z koszarami. Znalazł tam także jakąś namiastkę życia osobistego.

Gospodyni miała dwie ładne córki, dwudziestoletnią i szesnastoletnią. Jak wyraża się pamiętnikarz, "matka handlowała wdziękami swoich córek"; mówiąc prościej, obie zarabiały na życie prostytucją, tym fachem najbardziej rozpowszechnionym i popłatnym w miejscach, gdzie stacjonuje wojsko. Między lokatorem a starszą dziewczyną nawiązały się bliższe stosunki, nawet przyjaźń.

Baron Wrangel, o którym obszerniej powiemy niżej, wspominał:

"Domowej gospodarki pana Fiodora, bardzo zresztą prymitywnej, doglądała starsza córka gospodyni... Opiekowała się nim rzetelnie, z wyraźną czułością prała jego bieliznę, cerowała odzież, gotowała jedzenie. Była zawsze przy nim, tak bardzo do tego się przyzwyczaiłem, że nic mnie nie dziwiło, kiedy ona wraz z siostrą siadała z nami do herbaty - w samej tylko koszuli, przepasana czerwonym sznurkiem, z chustą na szyi..."

W twórczości Dostojewskiego nieraz przewija się obraz "kobiety upadłej" - wyrzuconej poza nawias swojego środowiska, spychanej na dno, pozbawionej ochrony prawa. Wystarczy wspomnieć Sonię Marmieładową, świętą grzesznicę, prostytutkę z poświęcenia - bohaterkę Zbrodni i kary, na niej to obok Raskolnikowa spoczywa główny ciężar autorskiego pomysłu.

Dostojewski z pewnością już w Petersburgu znał z autopsji świat nędzy i prostytucji. Pisał bratu o swoim życiu "niezdrowym i rozpustnym" w tym samym okresie, kiedy kochał się platonicznie w Panajewej. Świat ten przyciągał go nie tylko zmysłowo, ale i jako psychologa, badacza wszelkich odmian udręki ludzkiej. Doświadczenia katorgi mogły i pod tym względem uzupełnić jego wiedzę o kobietach najbardziej pogardzanych, które wzbudzały w nim przejmującą litość.

Niewiele wiemy o tej dziewczynie z przedmieścia Siemipałatyńska, prócz tego, że była dobra dla żołnierza-zesłańca i że trudniła się "najstarszym zawodem świata". Można jednak z pewnym prawdopodobieństwem założyć, że i ona miała jakiś udział w powstaniu wysublimowanej postaci Soni, grzesznicy bez winy.

W listopadzie 1854 roku w losie Dostojewskiego zaszła bardzo korzystna zmiana. Do Siemipałatyńska przybył młody prawnik, Aleksander Wrangel, na stanowisko członka nadzoru prokuratorskiego. Jeszcze na ławie szkolnej zaczytywał się pierwszymi powieściami Dostojewskiego, a 22 grudnia 1849 roku był na placu Siemionowskim wśród tłumu, który przyglądał się "konfirmacji". Przed wyjazdem z Petersburga widział się z bratem pisarza i przywiózł mu pozdrowienia od rodziny.

Nazajutrz po przyjeździe Wrangel wezwał do siebie Dostojewskiego. Idąc do wysokiego zwierzchnika, szeregowiec zadawał sobie pytanie, jaka spotka go przykrość, i był wytrącony z równowagi. Wrangel przywitał go bardzo serdecznie, przeprosił, że nie on składa pierwszą wizytę, i przekazał nie ocenzurowane listy, pieniądze i paczki.

Od tego dnia datuje się przyjaźń, która zaoszczędziła pisarzowi wiele cierpień i upokorzeń. Dzięki gorliwym staraniom barona przyznawano Dostojewskiemu różne ulgi, co w miarę możności ułatwiało mu egzystencję.

Jak wspominał później Wrangel, ten wychudzony żołnierz w workowatym szynelu w niczym nie przypominał inteligenta ze szlachty, raczej rzemieślnika czy drobnego kupca. Miał długą, twardą, kasztanowatą brodę, uparte cienkie wargi pod gęstym wąsem, włosy jaśniejsze od zarostu i krótko przystrzyżone, oczy w sinawych obwódkach, osadzone głęboko i cerę ziemistą, piegowatą.

Z biegiem lat wygląd ten mało się zmieniał, przybywało tylko więcej bruzd wyżłobionych wiekiem i nowymi troskami. Takim znamy Dostojewskiego z portretów. Nie była to powierzchowność zapewniająca męskie sukcesy - przeciwnie, stanowiła przeszkodę, którą nie każda kobieta potrafiła ominąć.

Przekonał się o tym niebawem.

Miłość zesłańca

Zaprzyjaźniwszy się z baronem Wranglem, Dostojewski zaczął częściej odwiedzać socjetę miejscową, przyjmowany przez nią życzliwie.

"Powiem słów parę - pisze baron - o tym, z jakim wyczuciem i godnością trzymał się Dostojewski w towarzystwie, mimo drażliwości swej sytuacji. Nigdy nie zdarzyło mu się przyjąć uniżonej postawy człowieka ze sfery niższej, któremu zależy na towarzyskich kontaktach. Przejawiał przy tym w stopniu najwyższym powściągliwość i skromność, tak jakby wcale nie zdawał sobie sprawy z własnych wyjątkowych walorów. To mu zapewniło powszechny szacunek.

Wśród nielicznej inteligencji semipałatyńskiej spotkał kobietę, której ofiarował cały swój niezużyty zapał miłosny. Kończąc lat trzydzieści cztery nie miał dotąd okazji, by przeżyć prawdziwą spełnioną miłość.

Wybranką jego była Maria Isajewa, żona nauczyciela, który wskutek nałogowego pijaństwa zdążył już stracić posadę i stoczyć się na dno, skazując małżonkę i syna na egzystencję niemal głodową.

"Był to, mimo wszystkich brudów, człowiek w najwyższym stopniu szlachetny" - napisze później Dostojewski i odtworzy pewne rysy tego szlachetnego wykolejeńca w postaci Marmieładowa ze Zbrodni i kary.

Isajewa miała dwadzieścia osiem lat, kiedy poznała Dostojewskiego. Wrangel wspomina: "Była to dosyć przystojna blondynka, średniego wzrostu, bardzo szczupła, z natury uczuciowa, aż do egzaltacji. Była niewiastą oczytaną, nieźle wykształconą, o dociekliwym umyśle, a nadto odznaczającą się niezwykle żywym usposobieniem i wrażliwością".

Późniejszy przyjaciel Dostojewskiego, Strachow, zaznacza, że pani Maria miała drobne, ale przyjemne rysy, mocno zarumienione policzki (oznaka rozwijającej się gruźlicy) i sposób bycia istoty kruchej. Inaczej mówiąc, miała ten typ urody, co matka pisarza, Maria Dostojewska, która zmarła na suchoty.

Matkę kochał Dostojewski bardzo czule, zgon jej przeżył boleśnie. Może tym właśnie ujęła go teraz pani Isajewa, że poruszyła w nim wspomnienie o tej drogiej istocie. W dodatku, miała to samo imię: Maria. A są podstawy, by sądzić, że niekiedy przywiązywał wagę do imienia, które niczym znak wywoławczy uruchamiało łańcuch skojarzeń. Niektóre postacie swoich powieści obdarzał imieniem ich pierwowzorów: Awdotia w Zbrodni i karze, Polina w Graczu.

Przez długie lata pozbawiony towarzystwa kobiet światowych, napawał się teraz obcowaniem z osobą inteligentną i oczytaną, z którą mógł rozmawiać o swoim pisarstwie i planach. Ona z kolei wtajemniczała go w swoje udręki, budząc w nim instynkt rycerski, chęć poświęcenia się - wszystko, co sprzyja burzliwemu rozwojowi miłości.

Wrangel opowiada:

"Pani Maria przejęła się sytuacją pana Fiodora, okazała mu wiele serca. Nie sądzę, żeby go prawdziwie kochała, raczej współczuła człowiekowi, któremu przyszło tak wiele przecierpieć. Nie wykluczam, że nawet przywiązała się do niego, ale z pewnością nie była w nim zakochana. Tymczasem pan Fiodor jej współczucie wziął za miłość wzajemną - i zakochał się z całym żarem młodości..."

Przychodząc do niej, często zastawał ją samą, a nawet jeżeli w domu był mąż, to przeważnie spał, zamroczony wódką. Te wieczorne sam na sam stawały się coraz czulsze, wielbiciel wyznał swe uczucia, był wysłuchany z pobłażaniem i nawet nagrodzony całusem. Zapędzał się w miłości bez granic jak młodzieniaszek, jakim w istocie pozostał z braku doświadczeń miłosnych.

Niewątpliwie idealizował panią Marię, widząc w niej wcielenie piękna i wszelkich cnót, ale też niewiele miał do wyboru w tej syberyjskiej mieścinie. Z całą siłą swej męskiej ambicji pragnął być dla tej kobiety pocieszycielem w bólu i źródłem radości. Może zdawało mu się, że on jeden mógł jej służyć pomocą. Takie było na pewno podłoże jego wyboru. Rucysysta nowojorski, Mark Słonim, który w swej książce o Dostojewskim szczególną uwagę zwrócił na jego kompleksy seksualne, tak o tym pisze:

"Ta kobieta była nieszczęśliwą, cierpiała - zaś cierpienie nie tylko przykuwało do siebie jego uwagę pisarską, ale niezwłocznie budziło w nim odzew. Wrażliwość na cudzy ból dziwnie potęgowała jego pobudliwość seksualną. Skłonności sadystyczne i masochistyczne przeplatały się u niego w sposób przedziwny: kochać oznaczało dlań z samozaparciem, całą duszą i ciałem uczestniczyć w cudzym cierpieniu; kiedy indziej kochać oznaczało dręczyć samemu, zadawać ból, głęboko ranić ukochaną istotę. Tym razem szczytem rozkoszy było dla Dostojewskiego poświęcać się, by ulżyć cierpieniom tej, dla której był gotów na wszystko".

Od początku nie wyobrażał sobie, żeby miłość do pani Marii skończyła się błahą przygodą: miał to być związek na całe życie. Los, jakby chcąc wypróbować jego wytrzymałość, zatroszczył się o to, by ofiarność zakochanego pogłębić, wzbogacić o elementy kontrastowe, a nawet perwersyjne przy zwalczaniu niezliczonych przeszkód do szczęścia matrymonialnego. Isajewa, niezaprzeczalny prototyp Katarzyny Marmieładowej, była skłonna do histerii i pełna kompleksów. Z winy męża pijaka pozbawiona należytej pozycji towarzyskiej, nie mogła tego przeboleć i jątrzyła w sobie ból krzywd rzeczywistych i urojonych.

W jej niewesołej egzystencji na peryferiach towarzyskich ten żołnierz-zesłaniec, niegdyś szlachcic i nawet literat, tak nieprzytomnie w niej zakochany - stał się pewnym zadośćuczynieniem. Ale przecież był to, jak mawiała, "człowiek bez przyszłości", obciążony w dodatku niezrozumiałymi dziwactwami. Nie traktowała go poważnie.

A jednak, sądząc z jego zwierzeń przyjacielowi, pani Maria pewnego razu "dała mu dowód miłości", czyli romans przestał być platoniczny. Niestety, kochanek nie zdążył tym się nacieszyć. Opowiada tenże powiernik, baron:

"Pewnego dnia przychodzi do mnie pan Fiodor ponury, zdenerwowany i mówi z rozpaczą, że Isajew z rodziną przenosi się urzędowo do Kuźniecka, jakieś 500 wiorst *[530 km] od Semipałatyńska...

- I ona się zgadza, nawet nie próbuje temu przeszkodzić! Czyż to nie jest okropne? - mówił z goryczą.

Istotnie, Isajewowie szykowali się do wyjazdu. Okazało się, że są zadłużeni, wyprzedali swoje graty, a jednak nie starczyło tego na podróż. W końcu wspomogłem ich pożyczką.

Dostojewski był pogrążony w bezgranicznej rozpaczy. Na myśl o rozstaniu z panią Marią niemal popadał w obłęd, był przekonany, że nic dobrego już go w życiu nie spotka...

Nigdy nie zapomnę ich pożegnania. Dostojewski szlochał jak małe dziecko".

Dla osamotnionego kochanka nastąpił okres desperackiej walki o szczęście. Wypadki rozwijały się jak w złym śnie lub w kiepskim melodramacie. Niczego tu nie zabrakło! Były szlochy:

- Zginę, jeżeli stracę swojego anioła!

Była korespondencja, z jego strony patetyczna i ckliwa, z jej - aż nadto przytomna. Były organizowane przez poczciwego Wrangla wypady końmi do Kuźniecka, żeby zakochany mógł rzucić spojrzenie na umiłowaną, było też wiele innych szaleństw.

Była wreszcie choroba i śmierć Isajewa, natychmiastowe oświadczyny Dostojewskiego i długie zwlekanie pani Marii z odpowiedzią. Miała w Kuźniecku już nowego kochanka, kolegę męża, ale w listach nadal żądała od Dostojewskiego wierności.

A więc była obustronna zazdrość, tym boleśniejsza, że na odległość, bez możliwości sprawdzenia. Była jego wierność i jej zdrada, która dziwnym trafem jeszcze bardziej go do niej przykuła.

Baron Wrangel, który pani Marii wyraźnie nie lubił, w wypowiedziach o niej dbał o bezstronność i nie ujawniał drastycznych szczegółów, jednakże przy tym temacie nie powwstrzymał się od dyskretnej dezaprobaty:

"Przywiązanie pana Fiodora do pani Isajewej zawsze było wielkie, a teraz, gdy została osamotniona, uznał on wprost za swój cel życiowy opiekę nad nią i synkiem. A wiedział doskonale, że obdarza ona względami pewnego nauczyciela w Kuźniecku. Oczywiście nieobca mu była i zazdrość..."

W lecie roku 1856 Dostojewski pisze do Wrangla, który wyjechał do Petersburga:

"Sprawy moje wyglądają bardzo źle, bodaj beznadziejnie. Trudno sobie wystawić, co przecierpiałem!"

"Drżę, żeby nie wyszła za mąż... Wtedy pozostanie mi tylko się utopić albo rozpić."

Jedzie w końcu do Kuźniecka. Tam odbywa się wzajemne rozdrapywanie ran, jej uczuciowe wahania, jego zmuszanie się do poświęceń i nawet przyjaźń z nowym kochankiem, wyręczanie go w kłopotach służbowych, rola powiernika przy boku swojego bożyszcz.

Rola anioła stróża, jak zwykle, przypada Wranglowi.

"Gotów jestem na klęczkach błagać Pana o pomoc dla niego - pisze Dostojewski do barona. - Jest mi teraz od brata rodzonego droższy".

Od pierwszej swojej powieści Biedni ludzie jakby przymierzał się do sytuacji zakochanego, któremu przedmiot miłości, zamiast wzajemności, proponuje rolę bezinteresownego powiernika. Układ taki powtórzy się i w następnych powieściach, więc można bez ryzyka dowolności wnioskować, że w jakiś sposób odpowiadał on wrodzonym skłonnościom pisarza.

I nareszcie w końcu roku 1856 przesyła Dostojewski wiadomość szczęśliwą:

"O ile nie stanie na przeszkodzie pewna okoliczność, przed zapustami ożenię się. Pan wie, z kim. Ona kocha mnie nadal... Sama powiedziała mi: zgadzam się.

To, o czym pisałem Panu w lecie, zbyt mały miało wpływ na jej przywiązanie do mnie. Kocha mnie, wiem na pewno. Szybko rozczarowała się do swego nowego uczucia... Zwierzyła mi się ze wszystkiego - nigdy nie miała tajemnic przede mną. Och, gdyby Pan lepiej poznał duszę tej kobiety!"

Zdaje się, że sprawę rozstrzygnął na korzyść Dostojewskiego nauczyciel kuźniecki, o parę lat od Isajewej młodszy i nie bardzo do żeniaczki skory. Mimo to pani Maria może nie zgodziłaby się uszczęśliwić byłego katorżnika, gdyby nie trwał przy nim ów druh wierny i niezmordowany. Baron zdobywał pieniądze dla wdowy z dzieckiem, dla jej amanta, w końcu dla uregulowania spraw związanych z ożenkiem Dostojewskiego.

Co ważniejsze, ten dobrze usytuowany przyjaciel metodycznie, krok za krokiem poprawiał służbową i towarzyską pozycję zesłańca. W roku 1857 Dostojewski już był podchorążym, chętnie przyjmowanym w najlepszych domach. I, rzecz główna, próbował znów pisać z nadzieją na publikację.

A więc, nie był już "człowiekiem bez przyszłości".

Z tym wszystkim finał dwuletnich konkurów okazał się, według konwencji melodramatu, kulminacją okropności. Ledwo nowożeńcy zostali sami i mogli zająć się sobą, Dostojewski, półżywy po krzątaninie przedślubnej i weselnej, dostał niezwykle silnych konwulsji. O ile dotąd można było się łudzić, że jego ataki nie są epilepsją, tym razem lekarz stwierdził bez żadnych wątpliwości: padaczka.

To przeraziło panią Marię na całe życie, o co zgłaszała do męża pretensje. Istnieją podejrzenia, że brak fizycznej i duchowej harmonii między małżonkami tej właśnie ponurej nocy bierze początek. Tu melodramat przeistoczył się w prawdziwy dramat.

Bo, jak wspomnieliśmy, Dostojewskiemu wszystko mogło się zdarzyć. W życiu, jak i w twórczości balansował nieraz na wąskiej grani pomiędzy autentyczną śmiesznością i autentyczną tragedią. Prawie zawsze jednak przeważał u niego głęboki tragizm losu ludzkiego.

 

CZĘŚĆ TRZECIA

Apolinaria

Powrót

W końcu roku 1859, niemal w dziesiątą rocznicę swego wygnania Dostojewski wrócił do Petersburga wraz z żoną i pasierbem. Dobiegał czterdziestki, miał nadszarpnięte zdrowie, dużo długów i sporo trosk rodzinnych.

Małżeństwo nie przyniosło mu szczęścia, o które walczył z taką zawziętością. Pani Maria okazała się we współżyciu nader uciążliwa, tak przez egotyzm i histerie, jak i przez nieuchronne zaostrzanie się gruźlicy, na którą cierpiała. W ostatnich latach wyglądała jak Katarzyna Marmieładowa:

"Była to straszliwie wychudzona kobieta, dosyć wysoka i zgrabna, o pięknych jeszcze, ciemnozłocistych włosach, z wypiekami na szczupłych policzkach... Oczy jej pałały jakby w gorączce, ale spojrzenie było twarde, znieruchomiałe; bolesne wrażenie sprawiała ta wzburzona, suchotnicza twarz.."

Przy najlepszej woli - a miewała takie odruchy - pani Maria nie potrafiłaby aktywnie uczestniczyć w życiu swojego męża, nie umiała podzielić choćby częściowo jego zainteresowań i trosk, pomijając już plany twórcze. Egzystowała obok niego, pochłonięta opieką nad dorastającym jedynakiem i własną chorobą, czując się znowu zepchnięta na margines życia towarzyskiego, ponieważ nie znajdowała wspólnego języka z intelektualnym środowiskiem Dostojewskiego.

Nie łączyła ich nawet erotyka, która czasem ratuje najgorzej dobrane związki. Ów atak epilepsji, który rozdzielił małżonków na początku współżycia, zaszokował oboje i najwidoczniej pozostawił po sobie trwałe zahamowania. Mimo to myliłby się ktoś, sądząc, że zostawali ze sobą tylko pod przymusem przysięgi matrymonialnej, czując się w głębi duszy zniewoleni, jak skuci kajdanami katorżnicy.

Dostojewski potrafił nadal kochać kobietę tak bardzo utrudniającą mu życie - oczywiście inną miłością niż z okresu, kiedy ją zdobywał, ale może niemniej mocno i szczerze. Ona też niewątpliwie kochała go na swój sposób, był jej coraz bardziej potrzebny.

Pomału oboje wdrożyli się w szarpaninę drastycznych eksplozji złości, po których następowała wzajemna skrucha, potrzeba ekspiacji i obustronne prześciganie się w wielkoduszności. Atmosfera nieustannych, lecz różnorodnych napięć rugowała gnuśność i zobojętnienie z ich dnia powszedniego.

"Ona kochała mnie bezgranicznie - wspominał Dostojewski. - Ja też kochałem ją bez miary, ale nie byliśmy ze sobą szczęśliwi...

Mimo żeśmy się czuli razem nieszczęśliwi wskutek jej namiętnej, imaginacyjnej i chorobliwie fantazyjnej natury - nie mogliśmy przestać się kochać; więcej nawet: i m  b a r d z i e j  b y l i ś m y  n i e s z c z ę ś l i w i,  t y m  b a r d z i e j  c z u l i ś m y  s i ę  z e  s o b ą  z w i ą z a n i".

Głęboko sięgała sonda jego introspekcji: dostrzegał splot ciągot sadystyczno-masochistycznych, które  o b u s t r o n n i e  wiązały jego i Marię.

Zmarła 15 kwietnia roku 1864, w cztery lata po opuszczeniu Syberii. Dostojewski był przy niej do ostatniej chwili, a choć dawno spodziewał się tragicznego końca, zgon żony wstrząsnął jego istotą, zmusił do przemyślenia całej swojej postawy wobec życia, śmierci, Boga. Zapisał nazajutrz w swoim notatniku:

"Masza leży na stole. Czy się z Maszą zobaczę?

Nie da się, wedle przykazania Chrystusa, pokochać innego, jak samego siebie. Prawo osobowości wiąże człowieka. J a  stoi na drodze. Tylko Chrystus mógł to uczynić, ale Chrystus był odwieczny, to ideał wszystkich wieków, do którego dąży i prawem natury musi dążyć człowiek...

Najwznioślejszy użytek, jaki może zrobić człowiek ze swojej osobowości, z pełnego rozwoju swojego  j a  - to jakby unicestwić to  j a,  ofiarując je bez reszty wszystkim i każdemu, niepodzielnie i bezinteresownie. Na tym polega szczęście największe. W ten sposób prawo  j a  łączy się z prawem humanizmu, a w tym złączeniu ja i wszyscy, wzajemnie i dobrowolnie unicestwieni, osiągają jednocześnie, każde z osobna, najwyższy stopień swojego rozwoju.

To właśnie jest królestwo Chrystusowe. Cała historia tak ludzkości, jak i każdego człowieka z osobna - jest tylko rozwojem, walką, dążeniem do osiągnięcia tego celu... A więc, człowiek na ziemi jest istotą zaledwie rozwijającą się, czyli nieukończoną, przejściową.

Ale osiągnięcie tak wielkiego celu byłoby, wedle mojego rozumienia, zupełnie pozbawione sensu, gdyby po jego ziszczeniu nie było życia ludzkiego. A zatem, istnieje przyszłe, rajskie życie".

Zwróćmy uwagę na ten zwrot: "wedle mojego rozumienia". Ten chrześcijanin, który nigdy nie osiągnął stanu, w którym przyjąłby wiarę bez hamulców i zastrzeżeń, wciąż próbował udowodnić ją sobie argumentami racjonalnymi. Zapisał dalej:

"Więc człowiek na ziemi dąży do ideału, który jest sprzeczny z jego naturą. Jeżeli człowiek nie spełni nakazu dążenia do ideału, czyli nie poświęci miłości swego  j a  ludziom czy innej istocie (ja i Masza), to odczuwa cierpienie i nazywa ten stan grzechem. Zatem człowiek winien bez ustanku odczuwać cierpienie, które rekompensuje rajska rozkosz spełnienia przykazania, czyli ofiara. Tu leży równowaga ziemska. Bez niej ziemia byłaby wyzuta z sensu".

Ta filozoficzna analiza odrywa miłość, cierpienie i rozkosz od sfery cielesnych doznań, wynosi je na najwyższe regiony ducha. A jednocześnie stwierdza, że ideał Chrystusa jest sprzeczny z naturalnymi dążeniami człowieka, że mieszkaniec ziemi podlega "prawom jednostki".

W tych kilku linijkach zawarł, zdaje się, Dostojewski sedno problematyki, którą parał się w swojej twórczości - i którą zadręczał się w życiu osobistym.

Inne czasy, nowi ludzie

Powrót do stolicy oszołomił Dostojewskiego ogromem zmian. Poczuł nagle, że ma przed sobą świat niezbadany i musi szukać do niego klucza.

Jest rok 1860, ostatni przed uwłaszczeniem chłopów. Sprawa chłopska wyszła nareszcie z tajnych posiedzeń komisji i gabinetów ministerialnych, można poruszać ją w prasie. Tak zwany "powiew wolności" zdaje się muskać literaturę i publicystykę, zapowiadając liberalniejsze rządy.

Pewne oznaki potwierdzają te wróżby: ukazują się nowe czasopisma, zelżała nieco cenzura, przeciętny Rosjanin łatwiej może dostać się na uniwersytety i wyjechać na studia zagraniczne. Koronowany żandarm Europy spoczął w grobie, a jego następca (tak przynajmniej wygląda) zamierza popuścić cugli.

W powszechnej atmosferze rozbudzonych nadziei i dalekosiężnych zamierzeń dochodzi do głosu nowe pokolenie - to, które wyrosło w ciągu dziesięciolecia, póki Dostojewski wegetował na odludziu syberyjskim, oderwany od prądów najnowszych.

Najznaczniejsi wśród młodych to "nihiliści" (cóż za ponury neologizm!). To burzyciele zastanych poglądów i obyczajów, gotowi w swej negacji wyrzucić na śmietnik wszystko, co im "nie pasuje", od religii poczynając. Hołdują dewizie, którą rzucił wódz anarchistów, Bakunin: "Pasja zniszczenia - to pasja twórcza".

Pisarz z przerażeniem przygląda się tym młodym, wyśmiewającym wszelkie konwencje, prawa i prawdy uznane, a jednocześnie jest w jakiś sposób zafascynowany ich odwagą intelektualną, prężnością niezależnych umysłów, ostentacyjną swobodą ich obyczajów. To całkiem nie znane mu plemię!

Wkrótce może obserwować je z bliska na uniwersyteckich wieczorach literackich, gdzie występuje obok takich ulubieńców opozycyjnej młodzieży, jak Czernyszewski, Niekrasow i Szewczenko. Przyjmują go entuzjastycznie: ofiara carskiego terroru, zasłużony bojownik o wyzwolenie ludu! Zbiera największe oklaski czytając fragmenty Wspomnień z domu umarłych.

Trudno zgadnąć, co wtedy myśli i czuje; przecież nie jest już bojownikiem, żałuje za grzechy, szuka pojednania z carem. Nie zerwał jednak jeszcze z obozem postępowym, któremu w kraju przewodzi Czernyszewski, a za granicą Hercen, wydawca emigracyjnego pisma "Kołokoł" ("Dzwon"). Zaciekłe polemiki rozpoczną się później.

Na razie jest spragniony kontaktu z tą nową młodzieżą, i tyle. Może, witany oklaskami, zapomina pod wpływem wzruszenia, że już nie należy do zbuntowanych? Zdarzają się pewnie i takie chwile, kiedy przyszły autor Biesów przygląda się sali z reporterską uwagą, notuje w pamięci twarze, gesty i słowa, z góry żywiąc tajoną niechęć do tych, których później oszkaluje.

Z początkiem roku 1861 zaczyna wychodzić miesięcznik "Wriemia" ("Czas"), którego wydawcami są Michał i Fiodor Dostojewscy. W manifeście pisma czytamy:

"Po reformie Piotra Wielkiego jeden tylko zdarzył się wypadek, kiedy lud zjednoczył się z nami, warstwą oświeconą - był to rok 1812; widzieliśmy wtedy, jak lud siebie przejawił!... Przekonaliśmy się wreszcie, że też stanowimy odrębny naród, w najwyższym stopniu samoistny i że zdaniem naszym - wypracować sobie nowy kształt, nasz własny, rdzenny, zaczerpnięty z gleby rodzimej, z ducha ludu, z pierwiastków ludowych... Idea rosyjska okaże się, być może, syntezą wszystkich idei, które z takim mozołem i męstwem pielęgnuje Europa w łonie poszczególnych swoich narodów".

Jest to program rusofilski, odświeżony nowym terminem: "poczwienniczestwo" (poczwa - to gleba). W ludzie rosyjskim ceni teraz Dostojewski nade wszystko jego ofiarność i pokorę, do tych pierwiastków ma sięgnąć cały naród wypracowując sobie ów odrębny kształt, na tej glebie ma chłopstwo zjednoczyć się z inteligencją pod ojcowską pieczą monarchy.

W pierwszym numerze pisma czytamy, w programowym artykule Dostojewskiego, na czym polegają różnice między Rosją i Zachodem, decydujące właśnie o wyższości narodu rosyjskiego. Pisał, zwracając się do oponentów zachodnich:

"Wiemy to, czego wy jeszcze nie wiecie: że wasza cywilizacja owocowała u nas jak płód naturalny, którego potrzebowała nasza gleba. Nie dość tego: że cywilizacja ta dokonała u nas pełnego cyklu rozwoju, żeśmy już ją całą przetrawili: skorzystaliśmy ze wszystkiego, co było przydatne, i swobodnie wracamy do gleby rodzimej...

Ludzie u nas uprzytomnili sobie, że cywilizacja tylko wnosi nowy element do życia narodu, w niczym nie zniekształcając go i nie sprowadzając z drogi właściwej, lecz przeciwnie, poszerzając nasz widnokrąg i wyjaśniając nam własne nasze cele oraz wkładając nam do ręki broń dla dokonania przyszłych czynów bohaterskich".

I dalej można było się dowiedzieć, że w odróżnieniu od buntowniczego Zachodu w Rosji nie ma warstw panujących i niewolników (les serfs), a jest "gleba neutralna, na której wszystkie stany łączą się w jedną harmonijną całość - nader naturalnie i, rzecz główna, pokojowo...

Jeżeli i są jakieś sprzeczności, to li tylko zewnętrzne, łatwe do usunięcia i nie mające korzeni w glebie naszej".

Nie wiadomo, gdzie znajdował Dostojewski potwierdzenia dla tej euforystycznej wizji rzeczywistości rosyjskiej, nie wiadomo też, jakim sposobem przekonywał siebie, że w tę wizję wierzy. W każdym razie propagował ją z żarem. Czytając jego wielosłowne wywody zmierzające wciąż w tym samym kierunku, nie sposób pozbyć się wrażenia, że dawny furierysta z maniackim uporem odbywał wyznaczoną sobie pokutę za grzechy młodości.

W tymże roku 1861 zniesiono w Rosji pańszczyznę, nie przydzielając chłopom ziemi. Hercen nazwał reformę "wyzwoleniem chłopów na głód i bezdomność". Ale "Wriemia" rozwodziło się nad tym, jak wielkim krokiem naprzód jest przywrócenie oraczom elementarnych praw obywatelskich: odtąd ponoć miały zanikać antagonizmy pomiędzy ziemiaństwem a chłopstwem.

Pochwała reformy, sprzeczna z oburzeniem opinii demokratycznej, ujawniła przewrót, jaki odbył się w poglądach byłego pietraszewca. Trudno było jednak kołom demokratycznym wyrzec się pisarza, który - to już nie ulegało wątpliwości - miał zająć jedno z czołowych miejsc w literaturze rosyjskiej. Trudno było też puścić w niepamięć lata syberyjskiej katorgi i wygnania, które odbył za przekonania rewolucyjne.

Więc młodzież opozycyjna nadal darzy go uwielbieniem. Na wieczorach uniwersyteckich witają go burzą oklasków, czcząc męczennika idei wyzwoleńczych. Wśród setek oczu, zwróconych ku niemu z gorącym podziwem, dostrzegł prawdopodobnie parę bardzo ładnych szaroniebieskich, o czarnych rzęsach i brwiach. Dwudziestoletnia studentka Apolinaria Susłowa pilnie uczęszczała na te wieczory, a nie należała do kobiet, które gubią się w tłumie.

Umiała poza tym podejmować śmiałe decyzje: zrobiła pierwszy krok, wysyłając do Dostojewskiego list pełen uwielbienia. Odpowiedział, oczywiście, i znajomość została zawarta.

Początki romansu

"Był to człowiek niemłody, bardzo wyczerpany lub chory; jego ziemistą, bladą, pochmurną i znużoną twarz okrywała gęsta sieć niezwykle wyrazistych ruchomych cieni wskutek usilnie powstrzymywanej gry mięśni. Zdawało się, że w tej twarzy o zapadniętych policzkach i otwartym, wysokim czole każdy mięsień jest napięty uczuciem i myślą.

Te uczucia i myśli domagały się ujścia, lecz hamowała je żelazna wola tego szczupłego, a mocno zbudowanego mężczyzny o szerokich barach, milkliwego i posępnego. Był zamknięty w sobie jakby na wszystkie spusty, unikał poruszeń i gestów, tylko cienkie bezkrwiste wargi drgały kurczowo, gdy mówił."

Opis ten, pochodzący, co prawda, z lat późniejszych, wiernie przekazuje najbardziej charakterystyczne cechy psychofizycznej osobowości Dostojewskiego.

Młoda, wyzwolona z przesądów studentka wypatrzyła w jego twarzy znamię duchowej wielkości, która z nawiązką wynagradzała brak męskiej urody i wielką różnicę wieku. Wbrew głoszonym zasadom, nie miała jeszcze kochanka, bo nikt dotychczas nie wydawał się jej godzien takiego daru. Prawdopodobnie od początku przeznaczyła Dostojewskiemu rolę swojego "pierwszego".

Była bardzo ładna: regularne rysy podłużnej twarzy, jasne oczy w ciemnej oprawie, kształtna głowa, owinięta grubym warkoczem, dumnie wyprostowana, zgrabna sylwetka. Włosy miała gęste, ciemne, o rudawym połysku.

Uderzał w niej wyraz skupienia, energii, pewności siebie, wyczuwało się mocną indywidualność, naturę odważną i władczą, umysł chłonny i dociekliwy, nie lękający się śmiałych rozwiązań. Bliższa znajomość potwierdzała to pierwsze wrażenie.

Ubierała się modnie, lecz bez przesady, z tą niedbałością, na jaką mogą sobie pozwolić kobiety zamożne. Jej ojciec, chłop pańszczyźniany, potrafił długo przed reformą wykupić się z poddaństwa, dorobił się znacznego majątku i kształcił swoje dwie córki na wyższych uczelniach. Młodsza, Nadzieja, z czasem wsławiła się jako pierwsza w Rosji kobieta lekarz.

Apolinaria natomiast nie miała określonego powołania. Próbowała sił w literaturze, studiowała nauki społeczne, wertowała dzieła filozofów i ekonomistów, głównie zaś przejmowała się problemem moralnych zobowiązań i uprawnień jednostki wobec siebie i ogółu, oraz polityką dnia bieżącego - jak to czyniła większość akademików.

Debiut literacki Susłowej, słabiutką powiastkę Dopóty, opublikował Dostojewski w roku 1861 w swoim miesięczniku, co wymownie świadczy, jak bardzo mu zależało na podtrzymaniu tej znajomości. Spotykali się na uniwersytecie i w redakcji, potem zaczął zapraszać Apolinarię do Michała, który zapewne widział w niej następczynię pani Marii, kiedy brat owdowieje.

Zdrowie pani Marii pogarszało się nieuchronnie, wszystko wskazywało, że tragiczna chwila nastąpi niebawem. Dostojewski żył w ciągłej trwodze, pisał w gorączkowym pośpiechu, musiał spłacać coraz to nowe pożyczki zaciągane na doktorów, na leki, na letnie wyjazdy chorej za miasto.

Opieka nad żoną była główną jego troską w ciągu tych ostatnich lat jej życia. Starannie ukrywał przed nią swoje zdrady, konstruował całą sieć wymówek i kłamstw, gubił się w nich i wiecznie drżał, że to się wyda. Szczególnie zależało mu na tym, żeby utrzymać w konspiracji swoje stosunki z młodą studentką. Pani Maria była nieprzytomnie zazdrosna, nawet bez żadnych powodów; chciał zaoszczędzić przykrości zarówno jej, jak Apolinarii. Udało mu się ukryć przed żoną zjawienie się w jego orbicie kobiety, która pochłaniała coraz więcej jego energii uczuciowej. Myślał o Apolinarii w domu, w redakcji, w towarzystwie, nad rękopisem - właściwie stale, kiedy jej nie widział. Nie umiał jednak tego okazać, kiedy znajdował się z nią sam na sam: wtedy ogarniał go lęk przed wyjawieniem tej tajemnicy, a pani Maria stawała się bardziej obecna niż w ich wspólnym domu.

Z kolei Susłowa przymus tajemnicy odczuwała (i być inaczej nie mogło) w sposób dotkliwy, poniżający, zwłaszcza po fizycznym zbliżeniu kochanków, które nastąpiło jesienią roku 1862. Spotykać się w wynajmowanych w tym celu pokojach, na wzór amatorów jednodniowych miłostek, wiecznie się śpieszyć, by nie narażać na zdenerwowanie chorej małżonki, godzić się ż całą aurą trywialności, która towarzyszy takim tajemnym schadzkom - to wymagało wielkiego samozaparcia.

Sytuacja była właściwie nie do zniesienia dla dziewczyny dumnej, niezależnej, przyzwyczajonej do powodzenia, do tryumfów nad rywalkami. W osobie pani Marii napotkała Apolinaria - może po raz pierwszy w życiu - kobietę, której władzy nad swoim wybrankiem obalić nie mogła.

Nie chciała, a może nie była w stanie uświadomić sobie, że rywalizuje nie z panią Marią, lecz ze śmiertelną chorobą, która daje tamtej smutny przywilej pierwszeństwa. Czuła się poniżona, wzbierała w niej zazdrość ślepa, namiętna, bezwzględna - tym okrutniejsza, że bezsilna.

Nieraz musiała powtarzać sobie, że spotkał ją zawód: nie było w tym zbliżeniu romantyki, o której marzy skrycie każda, nawet najbardziej wyzwolona dziewczyna; nie było też rozumnej prostoty, o której głośno rozprawiała młodzież jej kręgu. Cóż zyskała spełniając nakaz pokolenia i łamiąc konwencję "dziewiczej czystości"?

Ktoś bezstronny mógłby powiedzieć, że zyskała wiele, jeżeli naprawdę kochała. Bo kochająca kobieta potrafi przejść przez trudny okres pierwszego zbliżenia i niejedno poświęcić dla mocniejszej więzi w przyszłości.

Ale - czy Apolinaria naprawdę kochała Dostojewskiego?

Wydaje się oczywiste, że początek ich zażyłości był powikłany z przyczyn zewnętrznych i wewnętrznych, które trudno byłoby zmienić. Jakże układały się ich stosunki w ciągu następnych miesięcy? Czy okoliczności sprzyjały umocnieniu tego związku? Czy kochankowie umieli do siebie nawzajem się dostosować i porozumieć?

Chcąc pozostać na gruncie faktów obiektywnie stwierdzonych, należałoby zaniechać dociekań i pominąć ten okres. Nie mamy w tej kwestii żadnych wypowiedzi Dostojewskiego, zachowały się natomiast retrospektywne, nader stronnicze oceny, zawarte w późniejszym pamiętniku Susłowej oraz w jej autobiograficznej powieści. Są to dokumenty drogocenne, wymagające jednak starannej analizy krytycznej. Badacze szukający odpowiedzi na postawione wyżej pytania siłą rzeczy byli skazani na snucie mniej lub bardziej dowolnych domysłów, na wypełnianie licznych luk własnymi refleksjami. Przytoczymy w wielkim skrócie wersje najciekawsze.

Za punkt wyjścia służył zazwyczaj brulion listu Susłowej do Dostojewskiego, skreślony w Paryżu latem roku 1863. Oto jego tekst:

"Prosisz, żebym nie pisała, że się wstydzę swojej miłości do Ciebie. Nie tylko nie mam zamiaru tego pisać, ale mogę Cię zapewnić, że nigdy tak nie pisałam i nie myślałam, ponieważ nigdy nie wstydziłam się tej miłości: była piękna, nawet wspaniała. Mogłam napisać, że wstydziłam się dawniejszych naszych stosunków. Ale to dla Ciebie chyba nie nowina, przecież nigdy z tym się nie kryłam, tyle razy chciałam zerwać nasze stosunki jeszcze przed moim wyjazdem za granicę.

Widzę teraz wyraźnie, żeś tego nigdy nie mógł zrozumieć - uważałeś te stosunki za przyzwoite. Zachowywałeś się wobec mnie jak człowiek poważny, bardzo zajęty, który szanuje swoje obowiązki, ale też o rozkoszach ciała nie zapomina, przeciwnie, dba o te rozkosze, może na tej podstawie, że jakiś tam lekarz czy filozof pouczał, iż raz w miesiącu każdy musi się upić. Niech Cię nie razi, że mówię o tym w tak lekkim tonie, przecież w ogóle nie bardzo zważam na formy i konwenanse".

Nie wiemy, czy list został ukończony i wysłany - z ich korespondencji ocalały okruchy. Arkady Dolinin wydał je wraz z dziennikiem i powieścią autobiograficzną Susłowej. Pisał w obszernym wstępie:

"Nietrudno zgadnąć, że kiedy zbliżenie między nimi nabrało charakteru głęboko intymnego, jej to przyniosło niezbyt wiele radości. Czyż możemy wyobrazić sobie Dostojewskiego inaczej, niż jako człowieka umiejącego równocześnie kochać i dręczyć - dręczyć kochając, samą miłością swoją? Mówimy to nie tylko na podstawie jego utworów, poświadcza to Strachow, wiedział o tym i Majkow. A w jej młodzieńczej, egzaltowanej duszy musiały narastać złoża jakichś niedobrych przeżyć...

Tragedia polegała na tym, że miłość w jej realnym wcieleniu okazała się bynajmniej nie taka czysta i wzniosła, jaką wyobrażała ją sobie Apolinaria w dziewiczych marzeniach. Była, owszem, rozkosz ognista, były chyba wcale nie radosne porywy rozpalonego pożądania, a jednocześnie jakaś oschła, okrutna metodyczność «człowieka poważnego i bardzo zajętego». I pewnie każde jego przyjście, oprócz upajająco grzesznych doznań, pozostawiało w niej uczucie bolesnej, nie dającej się zmazać krzywdy... Przeboleć to było tym trudniej, że chodziło o autora Skrzywdzonych i poniżonych...

Powstaje pytanie: czy Dostojewski sprostał ciężkiej próbie, jakiej poddał go los? Jakże potraktował on młodziutką istotę, która z taką ufnością do niego się zbliżyła? Jak ten najsubtelniejszy znawca namiętności ludzkich, mający za sobą większą część życia, zachował się wobec niej - naiwnej, dopiero rozpoczynającej swą drogę życiową, z taką pasją poszukującej w rzeczywistości i w ludziach spełnienia jakiegoś wzniosłego ideału?"

Te retoryczne pytania są niedwuznacznym aktem oskarżenia wobec Dostojewskiego. Nie wdając się w merytoryczną polemikę, zgłosimy na razie jedno tylko zastrzeżenie, natury bodaj stylistycznej.

Otóż w odniesieniu do dwudziestotrzyletniej Susłowej nie wydaje się najszczęśliwszy dobór epitetów w rodzaju: "naiwna", "egzaltowana", rojąca "dziewicze marzenia" itd. Jak przekonamy się z dalszego biegu wypadków, była to dosyć typowa emancypantka rosyjska zeszłego stulecia i chyba pierwsza nie przyjęłaby podobnej charakterystyki.

Swoje rozważania na temat niefortunnego pożycia kochanków Dolinin kończy uwagą: "Rozpaliły się wtedy ślepe, okrutne żądze również w jej duszy, odsłoniła się otchłań, w którą po raz pierwszy pchnęły ją tkwiące w nim ciemne siły... Zdaje się, że tu właśnie kryje się zalążek bardzo tragicznych doznań Dostojewskiego, zrodzonych z jego poczucia nie-odkupionej winy wobec Apolinarii. Poprzez ten wątek możemy dotrzeć do źródła olbrzymiego emocjonalnego zaangażowania pisarza w takich utworach, jak Notatki z podziemia, późniejszy Idiota (postać Nastasji Filipowny), a może nawet «Spowiedź Stawrogina» w Biesach" *[Powieść Biesy ukazywała się w latach 1871-1872 w czasopiśmie "Russkij Wiestnik". Jej redaktor Michał Katkow zażądał od autora usunięcia rozdziału "U Tichona", w którym był opisany gwałt popełniony przez Mikołaja Stawrogina na nieletniej Matrioszy. Dostojewski kilkakrotnie przerabiał tekst łagodząc drastyczne szczegóły. Mimo to kwestionowany rozdział nie został przez redakcję zaakceptowany. Istnieje przypuszczenie, że Katkow nie tyle obawiał się oka cenzury, co dbał o reputację autora, wówczas już nadszarpniętą przez mętne pogłoski, że opisuje tu własne przeżycia. Być może, z tychże względów rozdział "U Tichona" nie został przywrócony w książkowym wydaniu Biesów, które się ukazało za życia Dostojewskiego. Nie włączono go i do pośmiertnych wydań powieści. Po raz pierwszy opublikowano ten tekst (w wersji znacznie przez autora skróconej) dopiero w zbiorowym tomie Dokumienty po istorii litieratury i obszczestwiennosti Dostojewskij. Moskwa 1922.].

Leonid Grossman, który już w roku 1924 zasygnalizował ważką rolę Susłowej w życiu Dostojewskiego, tak wypowiedział się na ten temat w cytowanej książce o Dostojewskim: "Już pierwsze stadium ich romansu przebiega ciężko, z udręką.

- Nie podoba mi się, kiedy piszesz rzeczy cyniczne - powie mu nieco później. - To nie pasuje do ciebie, to znaczy do takiego, jakim kiedyś widziałam Cię w swojej wyobraźni... Słowa te dowodzą czystości i głębi jej pierwszego uczucia, brzmią jak wyrzut, że Dostojewski nie potrafił utrzymać jej miłości na tych szczytach duchowych".

Jak widzimy, Grossman nie bardzo odbiega w tym punkcie od pozycji Dolinina. Wyręczając się cytatem z autobiograficznej powieści Susłowej, uczony tak charakteryzuje samą autorkę:

"Ostro reagowała na wszystko, co według niej było jego wadą lub słabością... Tym ostrzej, że kiedyś człowiek ten wydawał się jej wzorem doskonałości".

Badacz przytacza też zapis dziennika z roku 1864, gdzie Apolinaria stwierdza brutalnie: "Mówią mi o Dostojewskim. Ja go wprost nienawidzę. Tak często zadawał mi ból, gdy można było się obejść bez cierpień".

I jeszcze: "Kiedy wspominam, czym byłam dwa lata temu, zaczynam nienawidzić Dostojewskiego. On pierwszy zabił we mnie wiarę". Do cytatów Grossman daje taki komentarz:

"Nigdy się nie dowiemy, o co właściwie Susłowa oskarżała Dostojewskiego, jakie jej sprawiał cierpienia, jakie wyrządził krzywdy, jaką wiarę w niej zabił. Zakładając nawet, że w twierdzeniach jej było sporo przesady, nie wolno nam jednak uznać ich za całkiem bezpodstawne...

Apolinaria Susłowa była na jego drodze życiowej pierwszą czystą, wykształconą dziewczyną, która zbliżyła się doń pełna wzniosłych marzeń - że jego geniusz ją opromieni, ona zaś wskrzesi swoją miłością tego, kto nie tak dawno opuścił piekło katorgi: nowego Dantego miała uratować nowa Beatrycze. Dostojewski nigdy przedtem nie spotkał się z podobnym uczuciem; wiele wskazuje, że tej najtrudniejszej próbie nie sprostał".

Czyli - wniosek końcowy, aczkolwiek wypowiedziany w trochę odmiennej tonacji, zbiega się w zasadzie z konkluzją Dolinina.

Zajrzyjmy z kolei do cytowanej już książki amerykańskiego badacza. Słonim twierdzi, że Susłowa zbliżyła się do niemłodego już pisarza z wyboru intelektualnego, ceniąc wysoko jego twórczość. I dodaje:

"Miała ponadto wrażenie, że nareszcie znalazła kochanka na miarę swoich ambicji, zupełnie innego niż przyjaciele jej koleżanek. Pochlebiało jej, że zakochał się w niej słynny pisarz i że wiedzą o tym w środowisku studenckim.

Przemówił za tym wyborem także jej podświadomy pociąg zmysłowy: instynktownie zgadywała w nim pokrewną naturę dręczyciela i cierpiętnika, a te ukryte cechy jego osobowości seksualnej w jakiejś mierze odpowiadały nie ujawnionym jeszcze skłonnościom jej własnej, wewnętrznie skłóconej natury. Kryła w sobie coś wadliwego - połączenie temperamentu z zimnym opanowaniem, rozbudzonej ciekawości z fizyczną odrazą...

Zrazu Dostojewski z pewnością zapanował nad nią - i pod względem fizycznym, jako dojrzały mężczyzna wobec niedoświadczonej dziewczyny, i pod względem duchowym, jako ten starszy, mądry, bogatszy w doznania. Nie bez kozery zawsze utrzymywał, że w kochaniu nie ma równości...

Widocznie tę maksymę zastosował do Apolinarii, zachował się wobec niej jak pan i władca - i natrafił na twardy opór, ponieważ ona sama należała do tych, co lubią panować. W tym tkwi przyczyna dalszych scysji między nimi, a zwłaszcza tego złożonego uczucia, jakie ogarnęło później Apolinarię, a tak bardzo przypominało nienawiść do kochanka i zaciętą żądzę odwetu".

Przyznajmy, że ta interpretacja wzajemnych stosunków między uczestnikami romansu jest bardziej trzeźwa, uwzględnia bardziej nowoczesne ujęcie problemów seksualnych. Niemniej, jak i w poprzednich przypadkach, należy zapytać: na czym opiera badacz swoje diagnozy dotyczące nader intymnych spraw, jakie się działy między dwojgiem dawno nieżyjących ludzi?

Bo poza wyznaniami Susłowej, nie ma na ten temat danych wiarogodnych. A więc, również Słonim posługuje się tu hipotetyczną rekonstrukcją sytuacji, wyręcza się dowolnie budowanymi domysłami.

Freud wiele uwagi poświęcił seksualnej osobowości Dostojewskiego, wiążąc bezpośrednio fakty jego biografii z treścią dzieł. W badaniach psychologiczno-psychiatrycznych jest to, być może, metoda uzasadniona, natomiast badacz literatury musi stosować ją z największą ostrożnością.

Faktem jednak pozostaje, że biografów Dostojewskiego coraz częściej pociąga penetracja w dziedzinę jego przeżyć intymnych. Trudno temu się dziwić, zważywszy, jak bardzo zagmatwane tarapaty miłosne miewali jego bohaterowie i on sam.

Komplikacje

Wiosną roku 1863 w stanie zdrowia pani Marii nastąpiło gwałtowne pogorszenie. Wywieziono ją na dłuższy pobyt do Włodzimierza, co spowodowało dodatkowe wydatki i zaciąganie nowych długów na niekorzystnych warunkach, aby szybciej otrzymać gotówkę. Dostojewski potrzebował bardzo dużo pieniędzy, nie tylko w związku z chorobą żony.

Postanowił wspólnie z Apolinarią wyjechać na kilka miesięcy za granicę, wykorzystując względną swobodę, jaką dawała mu kuracja pani Marii poza Petersburgiem. Oboje pragnęli tej wspólnej podróży do Francji, Niemiec i Włoch, wiążąc nadzieję na poprawę wzajemnych stosunków z oderwaniem się od kraju, gdzie musieli utrzymywać w tajemnicy swój związek.

Kiedy wszystko już było przygotowane do wyjazdu, na "Wriemia" spadł cios, który na długo zatrzymał Dostojewskiego w Petersburgu. Sprawa wiązała się ze styczniowym powstaniem polskim.

Od razu po powstaniu oficjalna prasa rosyjska zawrzała patriotycznym gniewem, zaś pisma opozycyjne miały usta zakneblowane cenzurą. Tylko "Kołokoł" Hercena pisał w Londynie: "Chcemy Polski niezależnej, bo chcemy Rosji wolnej".

Pismo Dostojewskiego znalazło się w sytuacji drażliwej. Redagowane przez byłego zesłańca politycznego, cały czas ściągało na siebie podejrzliwą uwagę władz i musiało przestrzegać szczególnej ostrożności. Z drugiej strony, obliczone na szersze kręgi inteligencji, nie chciało zrażać sobie opinii demokratycznej.

Przez trzy miesiące zajmowało pozycję wyczekującą, nie zabierając głosu w sprawie polskiej, aż w maju opublikowało rusofilski artykuł Strachowa, do tego stopnia mętny, że w kołach miarodajnych uznano go za propolski i antypatriotyczny. Decyzją ministra spraw wewnętrznych 25 maja pismo zostało zamknięte.

W tych warunkach Dostojewski nie mógł wyjechać, zrzucając na brata całą bieganinę po urzędach w walce o odwołanie zakazu. Zniecierpliwiona Apolinaria sama wyjechała do Paryża, gdzie miała czekać na swego towarzysza, żeby razem wyruszyć do Włoch.

Rozpoczęły się dla Dostojewskiego długie dni, tygodnie, miesiące żmudnej harówki: likwidacja miesięcznika, spłacanie autorów, starania o zezwolenie na wydanie innego pisma, pożyczki, pożyczki... Nie dziw, że w każdej jego powieści tarapaty finansowe zajmują poczesne miejsce. Dobrze wiedział, co znaczy tak zwany nóż na gardle, kiedy nie ma grosza w kieszeni, a zewsząd nacierają wierzyciele. W czerwcu i lipcu przychodzą listy z Paryża: Apolinaria tęskni, nudzi się, kocha, czeka. Od początku sierpnia - jak ręką odjął, ani słowa. Może gniewa się za zwłokę?

Dostojewski jest u kresu sił. W połowie sierpnia rzuca wszystkie petersburskie sprawy, pożycza większą sumę i jedzie do Paryża. Nie przeczuwa, że tam spadnie na niego drugi cios.

W Paryżu

21 sierpnia 1863 roku Dostojewski przybył do Wiesbaden, gdzie zatrzymał się przy ruletce, opóźniając o trzy dni spotkanie z ukochaną. Autor Gracza znał ten hazard z własnego doświadczenia i wciąż się łudził, że tą drogą zdobędzie fortunę, co go teraz szczególnie nęciło.

Początkowo dopisało mu szczęście, wygrał bardzo dużo, potem połowę przegrał i, wbrew zwyczajom, pohamował się i zaniechał dalszego ryzyka. Zachował w kieszeni ponad pięć tysięcy franków - jak na owe czasy, pieniądz niemały. Wysłał znaczną sumę do swojej szwagierki z prośbą, żeby przekazała ją do Włodzimierza, gdzie kurowała się ciężko chora pani Maria. Pozostało mu jeszcze dosyć na zwiedzanie Europy wspólnie z Apolinarią. 27 sierpnia stanął w hoteliku na lewym brzegu Sekwany. Natychmiast wysyła list do Susłowej, zamieszkałej w Dzielnicy Łacińskiej. Miesiące rozłąki oraz świadomość, że nareszcie jest w tym samym co ona mieście, doprowadzają jego tęsknotę do temperatury wrzenia.

Nie wie, oczywiście, o ważnych zmianach, jakie zaszły w życiu przyjaciółki, od kiedy przestała do niego pisywać. Powinien by, a w każdym razie mógłby się domyślać, że jej uczucia się odmieniły, lecz woli odpędzać podejrzenia.

Tymczasem Apolinaria przeżyła gwałtowną miłość, pozwoliła się uwieść i została porzucona - to wszystko w ciągu trzech tygodni! Następcą Dostojewskiego jest, chyba prawem kontrastu, przystojny Hiszpan, studiujący medycynę w Paryżu, arystokratyczny młodzian z rodziny plantatorów amerykańskich, mający na imię Salvadore. Tyle dowiemy się o nim z jej dziennika rozpoczętego w chwili, kiedy zwątpiła w uczucie nowego kochanka.

Notowała wypadki dnia z naturalnością pierwszego wrażenia, nie dbając o gładkość, a niekiedy nawet o poprawność stylu. Tym większą wartość posiadają jej zapiski, kreślone wyłącznie na własny użytek.

Zajrzyjmy do pierwszego zapisu.

"19  s i e r p n i a,  ś r o d a.

Byłam u Salvadore... Na początku był jakiś niemrawy: spytałam, czy dużo pracował - i zgadłam. A mimo to wyczułam w nim coś jeszcze, choć zapewniał, że to jego zwykły stan...

Powiedział, że będzie musiał wyjechać do Ameryki. Oczekiwałam tego, a jednak zaskoczył mnie; przerażenie i ból, widać, odbiły się wyraźnie na mojej twarzy. Ucałował mnie. Zagryzłam wargi, ogromnym wysiłkiem powstrzymując łkanie. Całował i mówił, że wyjedzie nie na długo.

- Może i na zawsze zresztą - dodał, kiedy opanowałam się i uspokoiłam. - Ale możesz jechać ze mną.

Pośpieszyłam zapewnić go, że jak najbardziej mogę, że ojciec pozwoli i przyśle pieniądze. Znów pytał, kiedy zacznę uczyć się hiszpańskiego.

Przyszedł list od pana Fiodora. Będzie tu za parę dni. Chciałam zobaczyć się z nim, żeby o wszystkie powiedzieć, ale teraz postanowiłam napisać".

Na następnej kartce - brulion listu do Dostojewskiego:

"Jedziesz trochę za późno... Jeszcze zupełnie niedawno marzyłam o tym, żeby jechać z Tobą do Włoch, i nawet zaczęłam uczyć się włoskiego. W parę dni wszystko się odmieniło.

Powiedziałeś kiedyś, że nie jestem skora do oddania swojego serca. Oddałam je w ciągu tygodnia, na pierwsze zawołanie, bez walki, bez pewności i prawie bez nadziei, że jestem kochana. Miałam rację gniewając się na Ciebie, gdy zachwycałeś się mną. Nie myśl przeto, że potępiam siebie, chcę tylko powiedzieć, że nie znałeś mnie - a i ja sama siebie nie znałam. Żegnaj, mój drogi!

Chciałabym Ciebie zobaczyć - ale jakiż to miałoby sens? Chciałam bardzo porozmawiać z Tobą o Rosji".

I dalej liryczny zapis w dzienniku:

"W tej chwili zrobiło mi się bardzo smutno. Jakiż to wspaniałomyślny, szlachetny człowiek! Jaki rozum! Jakie serce!

Salvadore ostatnim razem prosił mnie o portret. Pytał, czy biorę zalecone przez niego lekarstwo, czy pomaga.

- Bien vrai? *[(franc). - Naprawdę?] - zapytał, kiedy powiedziałam, że czuję się lepiej.

Pytał też, kiedy pojadę do Włoch, o czym wspomniałam mu, kiedyśmy byli tylko przyjaciółmi. Powiedziałam, że nie wiem kiedy, może wcale, bo wybierałam się tam z człowiekiem, którego kochałam".

W tym czasie, kiedy Dostojewski w pocie czoła wygrywa pieniądze na tę właśnie podróż, Apolinaria zapisuje w dzienniku:

"23  s i e r p n i a.  N i e d z i e l a.

Byłam wczoraj u Salvadore. Zdaje się, jest na mnie trochę zły, że nie zostałam u niego na obiedzie i że byłam w smutnym nastroju.

Wróżyłam mu z ręki i powiedziałam, że będzie szczęśliwy pod pewnym względem (z kart wypadało, że w małżeństwie). Dopytywał się, o co chodzi, ale powiedziałam tylko, że nie chcę o tym myśleć, żeby się nie martwić.

Potem zaczął mówić o sobie, że chciałby pozostać w Paryżu jakieś cztery lata, ale może się zdarzyć, że wróci do Ameryki. Z tego wszystkiego było wyraźnie widać, że o mnie nie myśli poważnie. Schyliłam głowę na jego pierś, w oczach stanęły mi łzy.

Starał się zajrzeć mi w twarz, rozpytywał, czemu się smucę i o czym myślę. Odrzekłam, że myślę o nim, i  u s i ł o w a ł a m  odzyskać spokój. Nalegał: co mianowicie o nim myślę? Odpowiedziałam, że tego powiedzieć nie mogę.

- Więc masz przede mną sekrety? - powiedział z wyrzutem.

Tym razem odniosłam wrażenie, że Salvadore nie kocha mnie i zapragnęłam gorąco, by go zmusić do pokochania mnie. To rzecz możliwa, trzeba tylko działać z rozmysłem. Znam jego słabe strony: jest bardzo próżny.

Poprzednim razem  w  o b e c n o ś c i  p r z y j a c i e l a  zapytał o tytuł mojej powieści, zaś przedtem się nie interesował tym wcale. Pytał też, nad czym teraz pracuję, i prosił, abym powiedziała parę słów po włosku.

Dzisiaj długo zastanawiałam się nad tym wszystkim i prawie ucieszyłam się, że Salvadore mnie tak mało kocha: czuję się bardziej niezależna... Życie, jakie dotąd planowałam, nie da mi satysfakcji. Potrzeba mi większej pełni, szerszych możliwości".

Dwa dni później Apolinaria przyszła do Salvadore, jak było umówione - i nie zastała go.

Daremnie czekała całą godzinę, chciała wyrazić mu swoje oburzenie w "poważnym" liście, ale powstrzymała się i skreśliła kilka zdań:

"Byłam dziś w hotelu i nie zastałam ciebie. Powiedz, co to oznacza, dlaczego nie powiadomiłeś mnie listownie, że nie będziesz w domu o umówionej porze, przecież wiedziałeś, jaką sprawi mi to przykrość.

Dużo myślałam o tobie, nawet kilka razy miałam zamiar napisać list, ale byłam bardzo zajęta; wkrótce zacznę szukać nauczyciela języka hiszpańskiego.

Czekam na twoją odpowiedź.

P.S. Bardzo martwię się, że ciebie nie zobaczyłam; mam nadzieję, że to ci nie sprawia przyjemności. Jestem zmartwiona, ale staram się siebie przekonać, że mnie kochasz".

Mijają jeszcze dwa dni. Salvadore nie daje znaku życia.

Tego dnia, kiedy Dostojewski przyjeżdża do Paryża, Apolinaria zapisuje w dzienniku:

"27  s i e r p n i a,  ś r o d a.

W tej chwili dostałam list od F.D. przez pocztę miejską. Cieszy się ogromnie, że mnie wkrótce zobaczy. Odpisałam króciutko, z góry sobie to ułożyłam. Bardzo mi go żal.

Pewnie zawładną nim najrozmaitsze myśli i uczucia, kiedy ocknie się z pierwszego bólu. Jednego się obawiam - żeby się nie zniecierpliwił czekaniem na mój list (dostanie go nieprędko) i żeby nie przybiegł do mnie dziś jeszcze. Nie będę mogła znieść tego spotkania z należytym spokojem...

A Salvadore dotychczas się nie odezwał! Wiele udręki będzie mnie kosztował ten człowiek".

Obawy Apolinarii sprawdziły się co do joty: nie czekając na odpowiedź, Dostojewski zjawił się u niej. Opisała ich spotkanie z właściwą sobie skrupulatnością:

" - Dzień dobry - powiedziałam drżącym głosem.

Pytał, co mi jest, i tym jeszcze pogłębił moje zdenerwowanie, co z kolei zwiększyło jego niepokój.

- Myślałam, że nie przyjdziesz - powiedziałam - bo przecież napisałam do ciebie list.

- Jaki list?

- Żebyś nie przychodził.

- Dlaczego?

- Dlatego, że już za późno.

Opuścił głowę.

- Muszę wiedzieć o wszystkim. Chodźmy gdzieś, opowiedz mi, bo umrę.

Zaproponowałam, żebyśmy pojechali do niego. Cała droga minęła w milczeniu... Gdyśmy weszli do jego pokoju, padł mi do nóg i ściskając moje kolana zawołał, głośno szlochając:

- Straciłem ciebie! Wiedziałem o tym!

Uspokoiwszy się nieco, zaczął się dopytywać, co to za człowiek.

- Może jest piękny, młody, elokwentny - powiedział - ale nigdy nie znajdziesz w innym takiego serca, jak moje.

Długo nie chciałam nic odpowiadać.

- Oddałaś mu się całkowicie?

- Nie pytaj, to nieładnie.

- Nie wiem, Pola, co jest ładne, a co nieładne. Kto to: Rosjanin? Francuz?...

- Nie, nie.

- Jesteś szczęśliwa?

- Nie.

- Jakże to: kochasz i nie jesteś szczęśliwa? Czy to możliwe?

- On mnie nie kocha.

- Nie kocha! - zawołał i w rozpaczy chwycił się za głowę..."

Z trudem wyobrażamy sobie czterdziestoparoletniego Dostojewskiego na klęczkach lub ogarniętego patetyczną rozpaczą. Co prawda, na Syberii niejeden raz dał dowód szaleństwa w bitwie o przyszłą żonę, lecz minęło od tamtej pory z górą dziesięć lat, bogatych w doświadczenia otrzeźwiające.

A jednak możemy bez zastrzeżeń wierzyć notatkom Susłowej: pisała je nie myśląc o publikacji, pisała wyłącznie dla siebie, z rzeczową, a niekiedy brutalną ścisłością. Wielki to musiał być wstrząs dla Dostojewskiego, skoro dopuścił się teatralnych gestów, jakich na ogół oszczędzał swoim bohaterom.

"Och, Polu, czemu jesteś taka nieszczęśliwa! - mówił dalej. - To, żeś musiała pokochać innego, o tym wiedziałem. Przecież pokochałaś mnie tylko przez pomyłkę, po prostu masz serce szczodre. Czekałaś do dwudziestu trzech lat, jesteś jedyną kobietą, która nie nakłada na mężczyzn żadnych zobowiązań, a ileż to ją kosztuje!"

I znów znalazł się w sytuacji zdradzonego kochanka, który zamienia się w powiernika i pocieszyciela kobiety, krzywdzonej przez rywala.

Czytamy dalej w dzienniku:

"Powiedział, że czuje się szczęśliwy, iż spotkał w życiu taką istotę, jak ja. Prosił, żebyśmy pozostali w przyjaźni. Potem zaproponował, żebyśmy jednak pojechali razem do Włoch, i przyrzekł, że będzie mi tylko bratem.

Kiedy powiedziałam, że teraz pewno zabierze się do pisania powieści, odrzekł:

- Za kogo ty mnie uważasz! Myślisz, że to wszystko spłynie po mnie bez śladu...

Zrobiło mi się lżej po tej rozmowie. F. D. mnie rozumie".

Jednakże ledwie to odnotowała, myśli jej zwróciły się do Salvadore. Skreśliła list z zamiarem oddania go przy pierwszym z nim spotkaniu:

"Pragnę powiedzieć, jak mocno Cię kocham, chociaż wiem, że w słowach tego nie wyrażę. A trzeba, żebyś o tym wiedział.

Nigdy nie byłam szczęśliwa. Wszyscy, którzy kochali mnie, nawet matka i ojciec, zawsze sprawiali mi cierpienie. Moi przyjaciele - to ludzie zacni, ale słabi i ubodzy duchem: szczodrzy w słowach, skąpi w czynach. Nie spotkałam wśród nich ani jednego, który by nie lękał się prawdy, nie ugiął się wobec powszechnie przyjętych reguł życia".

Czyżby miała na myśli również Dostojewskiego, który zadokumentował katorgą, że nie lękał się prawdy - tej, jaką wówczas wyznawał? Z Susłową nigdy nie było wiadomo, co pomyśli i powie. Może, mówiąc o "regułach życia", miała na myśli jedynie ognisko domowe, którego ten pierwszy kochanek strzegł, jej zdaniem, nazbyt starannie?

"Boję się tylko swojego sumienia - pisała dalej. - Bynajmniej nie jestem dla siebie zbytnio pobłażliwa, ale do ludzi słabych, nieśmiałych czuję odrazę. Unikam tych, co oszukują siebie, nie zdając sobie z tego sprawy - bo nie chcę być od nich zależna".

W zakończeniu długiego listu, w porę przypomniawszy sobie, że ma postępowe poglądy, pisała:

"Zamierzam osiedlić się na wsi, wśród chłopów i być im w jakiś sposób pomocną, bowiem życie bezpożyteczne dla ludzi uważam za niegodne człowieka".

Tymczasem Salvadore bardzo stanowczo pozbywał się młodej Rosjanki - nie miał widocznie ochoty na to, by lekka przygoda przemieniła się w dramat miłosny. Doszło do rzeczy przykrych.

W ostatnią sobotę sierpniową Apolinaria dostaje list od kolegi Salvadore, powiadamiający ją, że w dniu chybionego spotkania (we wtorek) kochanek zapadł na tyfus i leży u swoich znajomych, gdzie nie można go odwiedzać ze względu na konwenanse, bardzo w tej rodzinie przestrzegane.

Apolinaria odpisała natychmiast, prosząc o dalsze wiadomości, które już nie nadeszły.

"Obawiałam się, że Salvadore stoi nad grobem. Rozpaczałam straszliwie, przecież choroba ta jest szczególnie niebezpieczna dla młodych ludzi. F. D. nieco uspokoił mnie tłumacząc, że w tutejszym klimacie i mając do dyspozycji doskonałych lekarzy, można się nie lękać o życie chorego".

Tegoż wieczora spotkał ją cios najcięższy.

"Wyszłam na przechadzkę i na ulicy Sorbony spotkałam Salvadore. Zauważyłam go z daleka, ale nie mogłam uwierzyć, żeby to był on. Niemożliwe mi się to zdawało aż do chwili, kiedy podszedł i z uśmiechem ujął mnie za rękę. Był bardzo blady.

Ledwo ustałam na nogach i przez jakiś czas nie mogłam mówić. Jeszcze nie miałam podejrzeń, ale bardzo mnie zabolało, że nie napisał do mnie ani słówka. Powiedział, że był ciężko chory i po raz pierwszy wyszedł z domu.

- Rzeczywiście jesteś bardzo blady - odpowiedziałam.

Mówiąc to spojrzałam na niego; miał wypieki.

- Przejdźmy się trochę - zaproponowałam. - Myślałam, że jesteś umierający. Twój kolega napisał mi... masz, sam przeczytaj ten list.

- Pogniewałem się z nim o to, że tak napisał. Myślałem, że zachorowałem na tyfus, a to było co innego.

Patrzył na list nie czytając, pewnie był mu już znany".

Rozstali się na rogu ulicy. Było to ich ostatnie spotkanie.

Mijają dwa dni. W poniedziałek 1 września Apolinaria szczegółowo odnotowała w dzienniku całe to zajście.

"Skoro zostałam sama, uprzytomniłam sobie sens tego, co się zdarzyło.

Gdy wróciłam do swojego pokoju, dostałam ataku histerii, krzyczałam, że go zabiję. Nikt tego nie słyszał. Potem położyłam się i przez czas jakiś nie myślałam o niczym. Głowa pałała mi żarem, pomyślałam, że się rozchoruję, to mnie uradowało. Potem zastanawiałam się, co robić, i powzięłam decyzję..."

Otóż, postanowiła się zabić. Uporządkowała swoje papiery, niektóre spaliła. O siódmej rano, po nieprzespanej nocy poszła do Dostojewskiego, obudziła go i kazała mu natychmiast przyjść do jej pensjonatu.

"Nie chciałam zostawać u niego, bo czekałam na Salvadore" - dodaje.

Po tym wszystkim, co zaszło, jeszcze czekała!

Dostojewski posłusznie się zjawił. Zastał ją przy śniadaniu.

- Widzisz, jestem spokojna - powiedziała z uśmiechem.

- Widzę i cieszę się. A zresztą, kto tam wie, jak z tobą jest naprawdę...

"Opowiedziałam mu całą historię mojej miłości - notowała dalej. - O wczorajszym spotkaniu z Salvadorem też. Niczego nie zataiłam.

F. D. powiedział, że nie należy się tym przejmować, że ja, oczywiście, trochę jestem zbrukana, ale to przypadek, że Salvadore jako człowiek młody potrzebuje kochanki, więc skorzystał z okazji, czemuż nie: kobieta przystojna, najwybredniejszy gust zadowoli.

Miał rację, rozumiałam to doskonale, ale cóż musiałam przy tym odczuwać!

- Obawiam się tylko - powiedział - żebyś ty, Polu, nie strzeliła jakiegoś głupstwa.

(Opowiedziałam mu, jakie naszły mnie myśli, kiedy pewnego razu nie zastałam Salvadore w domu.)

- Nie zamierzam go zabijać - rzekłam - ale chciałabym dręczyć go bardzo długo.

- Daj spokój! Nie warto, taki nic nie zrozumie. To robactwo, które należy tępić proszkiem, a tobie przez niego ginąć byłoby głupotą.

Z tym się zgodziłam. A jednak - oddałabym połowę życia, aby tylko zmusić Salvadore, żeby pożałował swego postępowania!"

Szukając na to sposobów, posłała mu pieniądze za jakiś zabieg medyczny, zrobiony gratisowo w czasie ich krótkiego romansu. Sporządziła przy tym pretensjonalny, prostacki list, grożąc, że w wypadku, gdy tych pieniędzy nie przyjmie, narazi się na przykrości, bo ona jest "osobą nieucywilizowaną, prawdziwą dzikuską". Dostojewski próbował odwieść ją od tego zamiaru, zgadując w nim podświadomą chęć pod byle pretekstem nawiązania znów kontaktu z wiarołomnym Hiszpanem. Wiedziała, że ma on rację - ale zrobiła, oczywiście, po swojemu. Jak widzimy, Dostojewski cierpliwie i z samozaparciem spełniał rolę powiernika, podczas gdy Apolinaria, wynurzając swe żale i mściwe zapędy, zdawała się nie dostrzegać, że mówi do człowieka, który nadal ją kocha.

Bo i czemuż miałaby krępować się uczuciami zdymisjonowanego kochanka? Wiemy, że z Petersburga wywiozła niezbyt miłe wspomnienia o ich potajemnych spotkaniach. Wolno przypuszczać, że w Paryżu z pewną satysfakcją ujrzała siebie w całkiem odmiennej sytuacji.

Jej marzenia, żeby Salvadore poddawać długim męczarniom, nie były realne, natomiast pod ręką był Dostojewski, jej wczorajszy (wolny czy niewolny) dręczyciel. Trudno oprzeć się wrażeniu, że wtajemniczając go w szczegóły nowego romansu, Apolinaria doznawała podwójnej ulgi: rozładowywała ból nowego upokorzenia i mściła się za dawne zadraśnięcia ambicji.

Swego rodzaju wyrównanie rachunku wobec rodzaju męskiego.

W podróży

Piątego września podróżnicy przybyli do Baden-Baden.

"Podróż nasza przebiega dosyć zabawnie - odnotowała następnego dnia Susłowa. - W wagonie pan Fiodor cały czas mówił wierszem, a w hotelu, gdzieśmy z trudem znaleźli dwa pojedyncze pokoje, wpisał się do księgi jako "officier", z czego śmialiśmy się do rozpuku.

F. D. cały czas gra w ruletkę i w ogóle zachowuje się beztrosko. W drodze powiedział, że nie stracił jeszcze nadziei, choć przedtem zapewniał mnie, że zrezygnował. Nic się na to nie odezwałam, chociaż wiem, że się zawiedzie".

Tegoż dnia zdarzył się incydent, który Susłowa zapisała skrupulatnie, nie skąpiąc szczegółów. Oto wyjątki:

"Wieczorem koło dziesiątej piliśmy herbatę. Potem, bardzo zmęczona, położyłam się na łóżku i poprosiłam pana F., żeby usiadł obok. Było mi dobrze. Wzięłam jego rękę i długo trzymałam. Powiedział, że mu przyjemnie tak siedzieć.

Powiedziałam, że w Paryżu byłam wobec niego niesprawiedliwa i ordynarna, mogłoby się wydawać, że myślałam tylko o sobie, ale ja myślałam też o nim, tylko nie chciałam tego mówić, żeby go nie urazić. Nagle wstał i chciał odejść, ale potknął się o leżące przy łóżku pantofle i równie nagle zawrócił, znów usiadł.

- Dokąd chciałeś iść? - zapytałam.

- Zamknąć okno.

- To zamknij.

- Nie trzeba. Żebyś ty wiedziała, co przed chwilą ze mną się działo! - dodał jakimś dziwnym głosem.

- Co?

Spojrzałam na jego twarz, była wzburzona.

- Przed chwilą chciałem ucałować twoją nogę.

- Ach, po cóż to? - odezwałam się bardzo zmieszana, niemal przestraszona i schowałam nogi pod suknię.

- Coś mnie napadło i postanowiłem, że ucałuję.

Potem zapytał, czy jestem bardzo śpiąca, ale powiedziałam, że nie bardzo, wolę posiedzieć z nim. Gdy już chciałam rozebrać się do snu, spytałam, czy pokojówka przyjdzie po naczynie; twierdził, że nie. Patrzył na mnie tak, że poczułam się nieswojo i powiedziałam to.

- I ja czuję się nieswojo - powiedział z dziwnym uśmiechem.

Ukryłam twarz w poduszce.

- No, to idź już do siebie, jestem śpiąca - powiedziałam.

- Zaraz - powiedział, ale ociągał się jeszcze.

Potem całował mnie bardzo gorąco, wreszcie zapalił świecę dla siebie. Moja już dogasała.

- Zostaniesz w ciemnościach - powiedział.

- Mam zapasową świecę.

- Odpowiedź zawsze się znajdzie - uśmiechnął się krzywo i wyszedł.

Nie zamknął swoich drzwi i niebawem znów przyszedł, niby z tym, żeby zamknąć okno. Podszedł do łóżka i poradził, żebym się rozebrała.

- Rozbiorę się później - powiedziałam, dając do zrozumienia, że czekam na jego odejście".

Dostojewski opuścił pokój i jeszcze raz powrócił, wreszcie odszedł na dobre. Nazajutrz przepraszał Apolinarię, tłumaczył się, że był pod rauszem, pytał, czy bardzo jej dokuczał. Odpowiedziała, że nie bardzo.

"Nie podjęłam tego tematu - kończy Apolinaria swoją relację - żeby nie dać mu podstaw do nadziei ani do beznadziejności. Powiedział, że wczoraj uśmiechałam się bardzo perfidnie, że na pewno wydawał mi się głupcem, że sam widzi swoją głupotę, ale to było nie zamierzone".

Najwidoczniej delektowała się zamętem, jaki jej bliska obecność wzbudzała w Dostojewskim, który zobowiązał się być dla niej "tylko bratem". Bawiła ją gra, w której nie ryzykowała niczym, a nabierała coraz większej pewności siebie, poczucia nowej nad nim władzy.

Również Dostojewskiego w jakiś sposób nęciła ta dwuznaczna sytuacja! Przypomnijmy sobie, że tacy jego bohaterowie, jak Maurycy z Biesów czy książę Myszkin z Idioty, bardzo cierpią, kiedy ukochana oddaje się ich rywalowi, lecz bynajmniej nie zrażają się do niej: przeciwnie, fakt ten jakby potęguje ich pociąg miłosny. Nie inaczej przecież reagował Dostojewski, kiedy pani Maria zdradziła go z młodym nauczycielem w syberyjskim mieście Kuźniecku.

Apolinaria była prawie o dwadzieścia lat młodsza od swego słynnego kochanka. Druga żona pisarza, Anna, była młodsza od niego o dwadzieścia pięć lat. Nie jest dziełem przypadku, że tak często opisywał on miłość starszego mężczyzny do młodziutkiej dziewczyny. Wątek ten przeszedł w jego dziele liczne przemiany, poczynając od wersji platonicznej w Biednych ludziach, aż do starczego wyuzdania Karamazowa ojca.

W powieści Gracz, która powstała z inspiracji romansu z Susłową, wielbiciel bohaterki tak o niej pisze:

"Urodziwa jest, z pewnością urodziwa. Inni przecież też za nią szaleją. Wysoka, zgrabna. Może tylko zanadto wiotka. Wydaje się, że można by ją całą ściągnąć w węzeł, przegiąć wpół. Ślad nogi wąziutki i długi, dręczący. Właśnie dręczący".

Kto zna dziennik Susłowej, w tym miejscu niechybnie przypomni sobie nocny epizod w Baden-Baden, te rzucone przy łóżku pantofle.

Bohater Gracza rozważa:

"Myśl o tym, że ja najzupełniej, z całą precyzją uświadamiam sobie, jak dalece jest ona dla mnie niedostępna, i że moje fantazje nie mają żadnej szansy, myśl ta, pewien jestem, sprawia jej niewymowną rozkosz, bo inaczej - jakżeby mogła kobieta tak ostrożna i rozumna pozwalać sobie na tak wielką ze mną poufałość i otwartość?"

Nie bez podstaw możemy przypuszczać, że dopiero podczas tej wspólnej podróży Dostojewski zdał sobie sprawę, że ma do czynienia nie z infantylną dziewczyną, która "czekała do dwudziestu trzech lat", lecz z dojrzałą, godną jego partnerką, biegłą w miłosnym kunszcie przyciągania - odpychania, a zwłaszcza w zadawaniu bólu.

*

Ich podróż trwała dalej. Czas mijał w atmosferze niepewności, jak na zboczu wulkanu, który może każdej chwili wybuchnąć.

Apolinaria gryzła się doznaną od Salvadore zniewagą, Dostojewski gryzł się jej irytacją i źle ukrywaną niechęcią. Ciążyła mu rola ofiarnego brata, której się nieopatrznie podjął, licząc zapewne w skrytości ducha na renesans ich dawnej zażyłości. Nadzieja ta malała z dnia na dzień.

W Baden-Baden szukał odprężenia przy zielonym stole. Ruletka dawała mu parogodzinne wytchnienie od napięć nie odwzajemnionego uczucia. Wbrew banałowi, że w grze szczęście sprzyja temu, kto nie ma go w miłości, przegrywał i tu, i tam. Pieniądze znikały z katastrofalną szybkością.

Już trzeciego dnia powiadomił petersburskich krewnych, że "spłukał się do cna", i prosił o zwrot sumy, niedawno przekazanej na leczenie żony. Oburzony Michał odpisał, że nie warto było wysyłać do Rosji wygranej, jeżeli nazajutrz trzeba ją odsyłać z powrotem na przegraną. "Nie rozumiem - dodawał - jak można grać w ruletkę, podróżując z ukochaną kobietą".

Brat wyobrażał sobie, że kochankowie przebywają swój wojaż jako szczęśliwy miesiąc miodowy. Fiodor nie kwapił się do wyprowadzenia go z błędu, przeciwnie - starał się go w tym przekonaniu utrzymać za pomocą uników i mętnych sentencji.

"O szczegółach podróży opowiem po powrocie - pisał. - Nie brak przeróżnych przygód, ale tęskno mi bardzo, mimo że jest tu A. Nawet szczęście ciąży, gdy człowiek oderwie się od tych, których kocha z takim serdecznym bólem".

Mimo udzielonej nagany, Michał przysłał pieniądze, więc opuścili Baden-Baden i wyjechali do Włoch.

Czy to zmiana klimatu wpłynęła na Apolinarię kojąco, czy też wspomnienia paryskie nieco przybladły, dość że w Italii spojrzała na Dostojewskiego łaskawszym okiem. Zapisała w dzienniku:

"17  w r z e ś n i a 1863,  T u r y n.

Znów zebrało mi się na czułość wobec pana Fiodora. Parę dni temu robiłam mu wymówki, a potem poczułam, że nie mam racji, chciałam naprawić swą winę i okazałam serdeczność. Odezwał się z taką radością, że mnie wzruszył, więc podwoiłam czułości. Kiedy tak siedziałam przy nim i patrzyłam serdecznie, powiedział:

- Poznaję to spojrzenie, jakże dawno go nie widziałem!

Oparłam głowę na jego piersi i rozpłakałam się".

A w trzy dni po tym nawrocie czułości Dostojewski pisał do brata:

"Gonić za szczęściem, rzucając wszystko, nawet tych, co potrzebują mojej pomocy, to egoizm. Myśl ta zatruwa mi szczęście - o ile ono naprawdę istnieje".

Widocznie odruch tkliwości opuścił Apolinarię równie szybko, jak nadszedł, a Dostojewski był nadal skazany na poniżającą mitręgę i głupią nadzieję, której się wstydził. Czasem buntował się przeciwko sobie, "wypadał z roli". Susłowa z właściwą jej trzeźwą precyzją opisała taką rewoltę.

"R z y m, 29  w r z e ś n i a.

Wczoraj F. znów zalecał się do mnie. Mówił, że ja zbyt poważnie i surowo traktuję rzeczy, które na to nie zasługują. Powiedziałam, że mam do tego swoje powody... Chciał dowiedzieć się, skąd mój upór, dopytywał się o powody. Wypowiedział myśl, że to kaprys, chęć podręczenia go.

- Wiesz, nie można tak długo dręczyć mężczyzny, w końcu przestanie zabiegać.

Mimo woli się uśmiechnęłam..."

 Na wszystkie jego pytania odpowiadała przecząco, aż zrobił aluzję do Salvadore - że ona wciąż jeszcze żywi nadzieję. To ją zbulwersowało.

" - On mi jest najzupełniej obojętny - dodał. - To człowiek nic nie znaczący.

- Wcale nie żywię nadziei - powiedziałam po namyśle. - To nie miałoby sensu.

- Cóż z tego! Rozumem możesz odrzucać nadzieję, a jednak ją masz.

Czekał na zaprzeczenie, ale milczałam, czując w tych słowach prawdę.

Wstał nagle, odszedł, położył się na łóżku. Zaczęłam chodzić po pokoju. Myśli moje znienacka się odmieniły, błysnęła jakaś nadzieja...

Potem F. obudził się w niezwykle wesołym humorze, zachowywał się natrętnie i poufale. Jakby starał się zagłuszyć w sobie żal, dokuczyć mi.

Ze zdumieniem obserwowałam jego cudaczne wybryki. Pomyślałby kto, że zależy mu, by obrócić wszystko w żart i ukłuć mnie, ale ja tylko patrzyłam na niego ż wielkim zdziwieniem.

- Jakoś nieładnie się zachowujesz - powiedziałam w końcu.

- Dlaczego? Cóż takiego zrobiłem?

- W Paryżu i w Turynie byłeś lepszy. Co cię wprawiło w ten wesoły humor?

- To wesołość z przykrości - powiedział i wyszedł, ale niebawem wrócił. - Ciężko mi na sercu - rzekł poważnie, ze smutkiem. - Zwiedzam wszystko jak z obowiązku, tak jakbym odrabiał lekcję. Myślałem, że przynajmniej ty się rozerwiesz.

Rzuciłam mu się na szyję i powiedziałam, że zrobił dla mnie dużo, że jest mi bardzo przyjemnie.

- Nie - odrzekł ze smutkiem - ty płyniesz do Hiszpanii...

Potem znów wszystko obrócił w żart i wychodząc powiedział, że nie wypada mu tak mnie opuszczać (leżałam rozebrana w łóżku, była już pierwsza w nocy) - bo «Rosjanie nigdy się nie cofali»..."

Nie wiadomo, czy zawsze zmuszała go do odwrotu - była, jak już wspomnieliśmy, nieobliczalna.

W październiku spędzili kilka dni w Neapolu, skąd popłynęli statkiem do Genui. Na pokładzie spotkali Aleksandra Hercena, to było wydarzeniem dla obojga.

Jakkolwiek Dostojewski w swych poglądach zasadniczo się różnił od przywódcy obozu demokratycznego, jednakże liczył się z jego autorytetem, cenił jego zdanie. Apolinarię głęboko poruszyło spotkanie z twórcą londyńskiego pisma "Kołokoł", które było wówczas jedynym nie cenzurowanym wydawnictwem rosyjskim. Poświęciła temu dłuższy zapis w dzienniku, m.in. notując:

"F.D. przedstawił mnie jako swoją kuzynkę, bez bliższych wyjaśnień. Zachowywał się wobec mnie jak brat i nawet swobodniej, co musiało Hercena trochę zadziwić...

W Neapolu F. D. i ja posprzeczaliśmy się, a na statku, pod wrażeniem spotkania z Hercenem, które nas wprawiło w nastrój podniosły, doszliśmy do porozumienia i zgody (chodziło o emancypację kobiet). Odtąd już nie kłóciliśmy się, byłam z nim prawie jak dawniej".

Bóg raczy wiedzieć, co oznacza to "prawie" i czy został choć na krótko przywrócony do łask. W każdym razie, wspominając później o pożegnaniu z Dostojewskim, stwierdziła, że było jej żal go opuszczać.

Rozstali się przed końcem października, na dworcu berlińskim, skąd Apolinaria jechała do Paryża. Dostojewski musiał od razu wracać do Petersburga, gdzie czekało go mnóstwo nie cierpiących zwłoki spraw. Zatrzymał się jednak w Hamburgu: ruletka miała mu wyrównać deficytowy pod każdym względem bilans tej podróży. Nie wyrównała.

Przegrał wszystko i wysłał do Susłowej list z błaganiem o pożyczkę! Ileż podobnych upokarzających listów rozesłał w swym życiu - do wydawnictw, do krewnych, do bliższych i dalszych znajomych! Ileż razy znalazł się w sytuacji, jaką w dwa lata później tak opisywał w liście do Apolinarii:

"Oświadczono mi w hotelu, że nie zasłużyłem na obiad... Żywię się tylko herbatą... Służba traktuje mnie z niewymowną, iście niemiecką pogardą. Nie ma dla Niemca gorszej zbrodni, niż zostać bez pieniędzy i nie zapłacić rachunku w terminie... Już trzeci dzień żyję poranną i wieczorną herbatą - i rzecz dziwna: wcale nie tak bardzo dokucza mi głód. Gorzej, że odmawiają niekiedy świecy, zwłaszcza jeżeli został od wczoraj choćby kusy ogarek. Codziennie wychodzę na miasto o trzeciej i wracam o szóstej, aby ukryć, że wcale nie jadam obiadów. Chlestakowszczyzna!"

Apolinaria, wróciwszy do Paryża, sama nie miała dosyć pieniędzy, ale zastawiła złoty zegarek z łańcuszkiem, żeby poratować Dostojewskiego. W kwestiach pieniężnych zawsze okazywała skrupulatność, jak przystało na osobę postępową, głoszącą niezależność kobiet od mężczyzn. (Wyjątek stanowił oczywiście ojciec, który łożył na jej kształcenie za granicą).

W ten sposób wzięła na siebie część wydatków półtoramiesięcznej podróży, która miała być dla niej kuracją po romansie z przewrotnym Hiszpanem.

W rozłące

Rok 1864 przyniósł Dostojewskiemu ciężkie straty osobiste i zastój twórczy. Jego czas i energię pochłaniały bez reszty kłopoty rodzinne, pieniężne i redakcyjne. W styczniu władze zezwoliły braciom Dostojewskim na wydawanie nowego miesięcznika, "Epoki". Cała przyszłość dwu rodzin zależała od finansowych sukcesów pisma, a zaczynać trzeba było od nowa. W kwietniu, po długiej agonii, zmarła we Włodzimierzu pani Maria. Fiodor był przy niej do końca. W ostatnich tygodniach chora czasem cierpiała na pomieszanie zmysłów, ulegała halucynacjom, myślała, że jest na Syberii; nieraz krzyczała z nienawiścią: "Ty, katorżniku!" - on zaś przypominał sobie wszystkie popełnione wobec niej winy.

Zanim minął wstrząs po śmierci żony, spadło na niego nowe nieszczęście: po krótkiej chorobie zmarł nagle Michał, najbliższy mu człowiek i niezastąpiony współwydawca pisma.

Zgon ten pociągnął dlań istną klęskę finansową. Zobowiązał się spłacić wszystkie redakcyjne i prywatne długi brata, czego mógłby nie robić. W ten sposób obciążył siebie harówką niemal do końca życia. Podjął się także opieki nad liczną i dosyć wymagającą rodziną zmarłego. Pasierb Pasza też miał swoje pretensje, choć nie poczuwał się do żadnych obowiązków względem ojczyma..

Jakże tu można było pracować nad rozpoczętą powieścią Gracz? Skąd wykroić parę godzin spokoju, by skupić myśli na literackim temacie? Zresztą, powieść była zbyt blisko związana z Susłową, bohaterka zapożyczyła od niej nawet imię. W swym nagłym osamotnieniu pisarz potrzebował żywej Apolinarii, nie powieściowej Poliny.

Może nigdy przedtem nie była mu tak bardzo potrzebna. Prosił ją, żeby przyjechała do Rosji choć na krótko, na co odpisała, że on może przyjechać do niej. Wolała, swoim zwyczajem, żądać poświęcenia, niż je okazywać. Ta orędowniczka równouprawnienia kobiet nigdy nie doznała żelaznego jarzma zobowiązań. Wyjaśnienia Dostojewskiego brała za wymówki i sądziła, że gdyby naprawdę pragnął ją widzieć, rzuciłby wszystko, żeby "skoczyć" do Paryża.

Później w liście do barona Wrangla Dostojewski tak opisał swój stan ducha w owym czasie: "I oto nagle zostałem zupełnie sam, ogarnęło mnie przerażenie. Całe życie znienacka rozszczepiło się na dwie części. W jednej, którą już przeżyłem, było wszystko, z czym wiązałem sens istnienia, w drugiej zaś, jeszcze nie znanej, wszystko obce, nowe - i ani jednego serca, które by mogło zastąpić mi tamte dwa. Zrobiło się wokół mnie pusto i zimno".

Przekonał się, że w nieszczęściu nie ma co szukać u Apolinarii oparcia, zrozumienia, ciepła czy po prostu dobrego słowa.

Pędziła w Paryżu żywot wcale zajmujący. Uczęszczała na ciekawe odczyty, spotykała interesujących ludzi, omawiała palące zagadnienia dnia. W domenie uczuciowej była, jak zwykle, pochłonięta sobą, śledziła przemiany, jakie spowodowało w niej stosowanie swobody seksualnej.

Znalazłszy się za granicą stwierdziła, że postępowe zasady moralne, którym hołdowała wraz z młodsza siostrą, Nadzieją, przestały ją zadowalać, jako zbyt ciasne.

"Po długich rozważaniach wyrobiłam w sobie przeświadczenie, że wolno mi czynić wszystko, co uważam za słuszne" - zapisała w swoim dzienniku jesienią roku 1864. Widać, dlatego z całym spokojem odpowiedziała odmową na wołanie Dostojewskiego.

Dziennik prowadziła nieregularnie, z dużymi przerwami. Wypełniała go najczęściej relacją o tym, jakie wywarła wrażenie na nowo poznanych mężczyznach i jak daleko zaszła w swych flirtach. Mimo melancholijnych uwag w rodzaju: "Im lepiej poznaję świat, tym gorzej smakuje mi życie" - z upodobaniem bawiła się podniecaniem zmysłów cudzych i własnych, pilnując oględnie wyznaczonej bariery.

Oto zapis z roku 1864:

"Po obiedzie wyszłam do ogrodu, w ślad za mną wyszedł W. i zaczął mówić, jak mu przyjemnie mnie widzieć. Rozmawialiśmy długo, a kiedy się skierowałam do domu, W. mocno ściskał mi dłoń. Jest prosty, naiwny - w tym urok nowości".

Inny zapis jest mniej niewinny:

"Dzisiaj pan Robescour przyszedł do mnie się pożegnać przed podróżą. Powiedziałam, że żałuję, iż wyjeżdża. Poprosił o mój portret, podarowałam mu.

Później powiedział, że w kwietniu znów przyjedzie i postara się mnie odnaleźć. Zostawił mi swój adres, prosząc o listy.

Żegnając się, mocno ścisnął i ucałował moją dłoń. Zaczęłam coś bąkać drżącym głosem. Ucałował obie moje dłonie. Spojrzałam na niego, zarzuciłam mu rękę na szyję, usta nasze się spotkały... Mówiliśmy jakieś słowa bez związku, wymieniając pocałunki. Drżał cały i miał taką szczęśliwą, roześmianą twarz.

Ja też czułam się szczęśliwa, ale przerywałam gorące uściski, prosząc, aby zostawił mnie w spokoju. Odpychałam go, potem znów namiętnie wyciągałam do niego ramiona.

Zapytał, czy życzę sobie, by odwołał swój wyjazd, i kiedy ma do mnie przyjść. Powiedziałam, że owszem, niech przyjdzie jutro wieczorem.

Wciąż na nowo zaczynaliśmy się żegnać. Już ponaglałam go do odejścia, lecz on dopraszał się jeszcze chociaż jednego całusa. Wreszcie znalazłam jego kapelusz i otworzyłam drzwi. Policzki moje pałały..."

Zabawę urozmaicała zmianą partnerów. Nie brak w dzienniku nazwisk, imion i inicjałów, to prawdziwa defilada panów bardzo i nie bardzo młodych, żonatych lub stanu wolnego. Nawiązała flirt nawet z właścicielem pensjonatu, niemal na oczach jego żony.

"Pociąga mnie wszystko, co nowe, a i to do pewnej granicy" - stwierdza z westchnieniem.

Rosnący zasób doświadczeń nasuwa jej wniosek niemiły:

"Takich mężczyzn, którzy po łatwym zdobyciu kobiety tracą szacunek dla jej godności, jest chyba znacznie więcej, niż myślałam".

Nie mogłaby zaliczyć do nich Dostojewskiego, ale to nie przysparza mu atrakcyjności w jej oczach. Natomiast Salvadore, który po łatwym zdobyciu tak boleśnie zranił jej dumę, nadal panuje nad jej wyobraźnią. Wyraża się to w nieukojonej tęsknocie, a jednocześnie w niesłabnącej żądzy odwetu:

"Nie chcę go zabijać, bo to byłoby za mało. Będę powoli zatruwać go jadem. Odbiorę mu wszystkie radości, upokorzę go".

Krąży wokół ulic, gdzie można spotkać zdrajcę. Pewnego razu spostrzega go na ulicy z jakąś damą.

"Było ciemno i nie miałam pewności, czy to on. Kilkakrotnie obejrzałam się, on też. Gdy obejrzałam się po raz ostatni, stał obok niej. Serce biło mi w piersi jak szalone. Mimo woli szłam za nimi, śledząc jego z daleka, wmieszana w tłum. Chciałam przyjrzeć się jego damie, ale się nie udało, wiem tylko, że jest blondynką...

Jakaś siła ciągnęła mnie za nimi. Ale po co? Przystanęłam, zauważywszy, że ludzie mi się przyglądają..."

Innym razem widziała go, przejeżdżając powozem obok jego szpitala.

"Wybiegł do bramy bez kapelusza, rozczochrany, twarz miał jakby zmiętą, nieładną. Poznał mnie od razu, mimo że miałam woalkę; zmieszany, odwrócił się do kolegi, ja zaś zachowałam kamienny spokój.

Ale potem cały dzień byłam wzburzona. Zła byłam na siebie. Czy nigdy o nim nie zapomnę? To mnie doprowadza do rozpaczy.

Zresztą, jakie mam powody do rozpaczy? Czy byłoby mi lepiej, gdybym o nim zapomniała? Czy lepiej się czułam w zimie, kiedy go nie widziałam? A nawet: czy było mi lepiej wtedy, gdyśmy byli ze sobą? Pamiętam, jak po nocach nie spałam z przerażenia, przypominając sobie, co było we dnie. Jak biegałam po pokoju, płakałam.

Kiedyż było mi lepiej?

Wtedy może, gdy po raz pierwszy usłyszałam od niego słowa miłości, albo kiedy po raz pierwszy wziął mnie w ramiona. Czemu było mi wtedy dobrze? Bo to było nowe, zaskakujące. Więc, jakże można żałować, że to wszystko się stało? Byłaby zamiast tego pustka albo inna pomyłka - tyle tylko że bardziej banalna.

I jakże mogłoby mi być lepiej razem z nim? Czy czułabym się dobrze, gdybyśmy byli związani ze sobą jeszcze, a nawet gdybym została jego żoną? To taki pospolity pan dziedzic.

I czegóż ja teraz od niego chcę? Żeby przyznał się do winy, okazał skruchę - żeby był Fiodorem Dostojewskim? Cóż by mi z tego przyszło?"

Jest to może najładniejszy fragment dziennika, tu Apolinaria zdobyła się na obiektywizm, przenikliwość i rozumny dystans wobec własnych uczuć i zapędów.

Tak więc ułaskawiła Salvadore. Może dlatego całą swoją mściwość wyładowała na Dostojewskim:

"Mówią mi o F. D. Ja go po prostu nienawidzę. On tak często zadawał mi ból, kiedy można było się obejść bez cierpień.

Teraz czuję i widzę wyraźnie, że nie potrafię kochać, nie znajdę szczęścia w rozkoszach miłości, bo pieszczoty mężczyzn będą mi przypominać zniewagi i męki".

Nawet nie zdawała sobie sprawy, jaka była staroświecka i pensjonarska w swym zacietrzewieniu, w pretensjach o stracony "wianuszek". Po schadzkach u Salvadore płakała z przerażenia i wstydu, ale nie on był "pierwszym", więc nie jego obarczała odpowiedzialnością za to, że teraz wolała flirtować "do pewnej granicy".

Obracała się w kołach politycznej emigracji rosyjskiej, stykała się z rewolucjonistami, którzy przeszli przez carskie więzienia lub w ostatniej chwili wymknęli się z rąk żandarmów. Z pewnością mogłaby zanotować coś ciekawszego niż to, że ten czy ów "ściskał mocniej jej dłoń" lub "pożerał ją wzrokiem". A innych zapisów jest zadziwiająco mało.

Najdłużej trwał flirt ze studentem medycyny, Bennim, którego mianowała swoim "nadwornym lekarzem". Warto zatrzymać się chwilę przy tym epizodzie.

Benni udzielał Apolinarii płatnych lekcji francuskiego, a gdy chorowała, leczył ją bezpłatnie. Musiał dużo pracować zarobkowo, a każdy swój obowiązek traktował aż do pedanterii sumiennie. Miał rozwinięte poczucie odpowiedzialności.

Apolinaria podobała mu się jako kobieta, tego ukryć nie potrafił, ale zachowywał się powściągliwie, niekiedy szorstko. Taka postawa dopingowała jej zalotność, w przełamywaniu męskich oporów znalazła to nowe, co różniło Benniego od poprzedników i podniecało jej ambicje.

"Nie mogłabym pokochać go do szaleństwa, ale owszem, zmysłowo się zadurzyć" - zanotowała w dzienniku.

W roku 1865 postanowiła opuścić Paryż i przenieść się na prowincję. Ostatnie spotkania z "nadwornym lekarzem" były emocjonujące.

" - Dziwna rzecz - mówił - ludzie niekiedy są jak dzieci, które grają w chowanego... Podszedł do mnie wzburzony i wyciągnął ramiona. Podałam mu swoje. Znajomy ogień zapalił mi krew, ale nie pozwoliłam jemu się zbliżyć, przytrzymując jego ręce. Pożerał mnie wzrokiem. - Usiądźmy - powiedziałam z łagodnym smutkiem.

Usiedliśmy na kanapie, oczy nasze się spotkały. Wziął mnie w ramiona. Ze dwie godziny trwaliśmy złączeni w uścisku...

Znów przyszedł nazajutrz wieczorem. Nie było miary jego namiętności i uniesieniu, oddałam się tym chwilom bez wahań i trwogi. On chciał czegoś więcej, lecz nie pozwoliłam, wtedy zrozumiał, że się pomylił...

Następnego dnia przepraszał mnie, żałował tego, co było. Powiedział, że nie może kochać, że to nie dla niego, bo on nie chce, żeby jego życiem rządziły okoliczności lub uczucia - i tak dalej."

Odbyła się między nimi rozmowa, rzucająca jaskrawe światło na osobliwą mentalność Apolinarii.

" - Po cóż pan posuwał się tak daleko, skoro mnie nie kocha? - zapytałam.

- Posuwałem się na tyle, na ile zezwalało moje uczucie - wyjaśniał. - Myślałem, że będę kochany tak, jak sobie życzę: dzisiaj chcę tego, więc dobrze, a jeżeli jutro się odmieni, będzie inaczej. W miłości zawsze tak: jedni kochają, inni są kochani."

Była to jej własna maksyma, niezbyt zresztą oryginalna, stosowana w ich wspólnym kręgu; jednakże w jego ustach wydała się Apolinarii czymś potwornym.

"Byłam oszołomiona. Chciał wziąć mnie za rękę, ale mu nie pozwoliłam. - Proszę mnie zostawić - powiedziałam. - Niech pan odejdzie.

- Dlaczego?

- Pan mówi okropne rzeczy. Zachowywać się w ten sposób wobec kobiety, której się nie kocha...

- Mój ty Boże, przecież to wszystko kwestia umowy. Inny na moim miejscu powiedziałby, że panią kocha.

- Proszę odejść! - powtórzyłam.

- Dlaczego? Dlaczego?

Tłumaczył się dalej, a ja pragnęłam go usprawiedliwić. Przyciągałam go do siebie, to znów odpychałam, gorzko szlochając."

Wyjechała nazajutrz.

Zerwanie z medykiem przeżyła boleśnie i wiele łez przelała z powodu rozczarowania. Prawo do niczym nie skrępowanej swobody uczuć przyznawała wyłącznie sobie.

Swoje wspomnienie o Bennim zakończyła melancholijną refleksją:

"Życie wydaje mi się takie brutalne i przygnębiające, że z trudem je znoszę. Boże, czy to już zawsze tak będzie? Doprawdy, nie wiadomo, czy warto było się narodzić!"

*

W roku 1865 siostra Apolinarii, Nadzieja Susłowa, za nieprawomyślność została usunięta z Akademii Chirurgicznej i wyjechała na studia do Szwajcarii. Tam spotkała się z Apolinarią, która wytoczyła szereg ciężkich zarzutów pod adresem Dostojewskiego. Nadzieja napisała do niego, prosząc o wyjaśnienia. Ponieważ z Nadzieją łączyły go prawdziwie przyjacielskie stosunki, odpisał z całą szczerością, załączając kopię swojego listu do Apolinarii (niestety, później zaginioną):

"W tym liście znajdzie Pani odpowiedź na wszystkie swoje pytania, to jest, czy «lubię delektować się cudzym bólem, łzami itd.», a także odnośnie cynizmu i brudów...

Apolinarią jest wielką egoistką. Jej egoizm i ambicje są wprost monstrualne. Żąda od ludzi absolutnej doskonałości, żadnej wady nie przebaczy w zamian za dobre cechy, sama zaś uwalnia siebie od wszelkich obowiązków Wobec innych. Do dziś dnia wypomina mi, że nie byłem godzien jej miłości, ciągle narzeka i robi mi wyrzuty, a sama w 1863 roku przywitała mnie w Paryżu zdaniem: «Przyjeżdżasz zbyt późno...» Nie to mam jej za złe, że pokochała innego, lecz te parę słów, które przysłała mi do hotelu...

Mógłbym wiele napisać o tym, co było w Rzymie, w Turynie, w Neapolu - tylko po co? Kocham ją jeszcze dotychczas, kocham bardzo, ale już nie chciałbym dalej jej kochać. Nie jest warta takiej miłości.

Żal mi jej, bo zgaduję, że zawsze będzie czuła się nieszczęśliwa. Nigdzie nie znajdzie sobie przyjaciela ani szczęścia. Kto wymaga od innych wszystkiego, z siebie zaś zrzuca wszelkie powinności, ten nie zazna szczęścia...

Zawsze mnie postponowała. Obraziła się o to, że wreszcie i ja odważyłem się przemówić, wyrazić żal, okazać sprzeciw. Ona nie uznaje równości w naszych stosunkach. Nigdy nie doznałem od niej odrobiny człowieczeństwa. Wie przecież, że kocham ją po dziś dzień. Po cóż mnie dręczy? Może nie kochać, ale niech nie zadręcza".

Nadzieja pokazała Apolinarii ten list i wzięła Dostojewskiego w obronę. Kilka jego ostrych słów prawdy i wstawiennictwo siostry zrobiły swoje: złagodniała nieco i zdobyła się na okazanie "odrobiny człowieczeństwa". Przeprosili się w listach, po czym Dostojewski znów zaczął wyrywać się za granicę. Kilkakrotnie już proponował Apolinarii małżeństwo i, mimo dość bezceremonialnej odmowy, nie tracił nadziei, że skuteczniej przekona ją przy spotkaniu.

W sierpniu 1865 roku po dwuletniej rozłące zobaczyli się w Wiesbaden, który został opisany w Graczu pod nazwą "Ruletenburg". Dobrych chęci starczyło Apolinarii tylko na parę dni, potem znów zaczęły się kłótnie, pretensje i wzrastające, tym razem obustronne, rozdrażnienie.

Tyle było nowego w tym ich spotkaniu, że ona przyjechała bogatsza o wiele doświadczeń, on - uboższy o wiele złudzeń. Mimo to znów się oświadczył; był to już chyba gest bez pełnego pokrycia. Dostał oczywiście rekuzę. Wtedy, jak i poprzednim razem, poszukał rekompensaty w ruletce. Z tym samym wynikiem. Po wyjeździe Apolinarii nadawał na wszystkie strony sygnały SOS, aż znalazł zbawcę, który go "wykupił". Zjawił się w Petersburgu, obarczony nowym pokaźnym długiem. Susłowa powróciła do Rosji późną jesienią tegoż roku, nie ukończywszy studiów. Dziennik jej urywa się w listopadzie 1865 roku. Na ostatniej stronie pisze o spotkaniu z Dostojewskim:

"Dziś był F. D. Cały czas sprzeczaliśmy się i wykłócali. On już dawno ofiarowuje mi swą rękę i serce i tylko złości tym. Mówiąc o moim charakterze, powiedział:

- Jeżeli wyjdziesz za mąż, to na trzeci dzień znienawidzisz męża i porzucisz go...

Dodał jeszcze:

- Kiedyś powiem ci pewną rzecz.

Nalegałam, żeby powiedział od razu.

- Ty nie możesz przebaczyć, żeś mi się kiedyś oddała, i ciągle za to się mścisz: to cecha bardzo kobieca.

Mocno mnie tym zdenerwował".

Wiosną następnego roku wyjechała do brata na wieś. Dostojewski zrozumiał, że to już ostateczne zerwanie. Gdyby nawet chciał walczyć jeszcze o jej miłość, nie miałby na to sił. Ale już nawet nie chciał.

*

Ich korespondencja zaginęła prawie w całości. Nie wiadomo, co się stało z listami Susłowej, natomiast przypuszcza się, że listy Dostojewskiego Apolinaria pewnego dnia sama zniszczyła w obawie przed policyjną rewizją.

Ocalał jego ostatni list z kwietnia 1867, gdzie donosił jej o swoim niedawnym ożenku z Anną. Młodożeńcy mieszkali wtedy w Dreźnie.

List jest pisany z wyraźnym zażenowaniem i nie grzeszy szczerością. "Ożeniłem się w lutym roku bieżącego" - komunikuje Dostojewski na wstępie i zagłębia się w szczegóły swoich tarapatów finansowych i wydawniczych, z których wybawiła go polecona przez przyjaciela stenografka. Niemal sugeruje, że zrobił dobry interes.

Wyłożywszy rejestr długów, które podjął się spłacić, tłumaczy:

"Taki był stan moich interesów, kiedy w roku 1865 wyjechałem za granicę, mając całego kapitału 40 napoleondorów. Za granicą zrozumiałem, że będę mógł spłacić te 15 tysięcy rubli jedynie wtedy, jeżeli będę liczył tylko na własne siły.

Po śmierci brata, który był dla mnie wszystkim, życie moje stało się przykrym ciężarem. Spodziewałem się, że może jeszcze znajdę serce dla mnie życzliwe, ale nie znalazłem. Wtedy pogrążyłem się w pracy, zacząłem pisać powieść...

Padaczka moja spotęgowała się w stopniu przerażającym, ale praca pomogła mi się rozerwać, ponadto uchroniłem się przed aresztowaniem za długi. Powieść miała dwa wydania i przyniosła mi do 14 tysięcy, których starczyło na życie i na spłacenie 12 tysięcy. Ale to tylko wznieciło chciwość pozostałych wierzycieli... Dlatego wyjechałem z żoną za granicę. Tu się spodziewam polepszenia zdrowia i mam nadzieję, że ukończę pracę.

Stenografka moja, Anna Grigorjewna Snitkina, okazała się młodą i dosyć przystojną panienką z dobrej rodziny, świetnie ukończyła gimnazjum i ma niezwykle miłe, pogodne usposobienie. Praca poszła nam znakomicie. Gracza ukończyłem w dwadzieścia cztery dni.

Przy finale powieści spostrzegłem, że stenografka szczerze mnie kocha, choć słówkiem się z tym nie zdradziła, ja zaś czułem, że ona coraz bardziej mi się podoba. Po śmierci brata było mi okropnie nieprzytulnie i ciężko, więc zaproponowałem jej małżeństwo - i oto jesteśmy po ślubie. Różnica wieku straszliwa, dwadzieścia i czterdzieści cztery lata, ale przekonuję się coraz bardziej, że Anna będzie szczęśliwa. Ma serce i umie kochać".

Wypełniwszy następne kartki drobiazgową relacją o sprawach, które nigdy Apolinarii specjalnie nie obchodziły, dopiero pod koniec porusza temat intymniejszy:

"Nie wiem, jak ułożyło się twoje życie w ostatnim roku, co masz na sercu, ale sądząc ze wszystkiego, co o tobie wiem, trudno ci będzie o szczęście.

Nie nakłaniam cię, miła moja, do szczęścia łatwego, o b o w i ą z k o w e g o. Szanuję (i szanowałem zawsze) twoje wysokie wymagania, ale wiem przecie, że serce twoje nie może zrezygnować z życia żywego. Ty zaś albo bierzesz ludzi za wzór doskonałości, albo natychmiast zaliczasz ich do łajdaków i błaznów. Sądzę wedle faktów. Wnioski sama wyciągnij.

Do widzenia, przyjaciółko moja wieczna!...

Ściskam i całuję twoją dłoń".

Odpowiedź nadeszła do Drezna pod nieobecność Dostojewskiego. Anna, poznawszy charakter pisma na kopercie, uległa panice, otworzyła list, przeczytała i znów zakleiła. W dzienniku, prowadzonym zapisem stenograficznym, zanotowała to zajście. Stąd wiemy o treści listu.

Susłową rozzłościł ożenek byłego kochanka, złożyła mu życzenia podobniejsze do kpiny. Skorzystała z okazji, by urazić go grubiaństwem.

Kiedy Dostojewski wrócił z podróży, Anna przekazała mu list i dyskretnie obserwowała męża podczas lektury.

"Długo, kilkakrotnie czytał pierwszą stronę, a kończąc list, cały poczerwieniał na twarzy. Zdaje się, ręce mu drżały... Uśmiechał się gorzko. Takiego uśmiechu jeszcze nie widziałam u niego. Był to uśmiech odrazy czy politowania, nie umiem powiedzieć, tylko uśmiechał się żałośnie jakoś, nie całkiem przytomnie. Potem stał się okropnie roztargniony, ledwo rozumiał, co do niego mówiłam."

Uznajmy wymianę ostatnich listów za końcową pointę tego przedziwnego romansu.

Posłowie

Kimże była Apolinaria Susłowa poza strefą tego romansu?

Niewiele wiemy o jej życiu, ponieważ nie wybiła się na znaczniejsze miejsce w literaturze ani w ruchu rewolucyjnym, wskutek czego tylko mimochodem wymieniano ją w listach i wspomnieniach współczesnych. Wiadomo, że po powrocie z Paryża wyjechała do brata i przez parę miesięcy prowadziła wiejską szkołę dla dziewcząt, którą zamknięto na rozkaz władz stołecznych. Wiadomo też, że była inwigilowana jako osoba nieprawomyślna, utrzymująca niepożądane kontakty; że dorywczo pomagała bratu w konspiracyjnej robocie. I tyle.

Nieco więcej wiemy o jej życiu prywatnym. Do lat czterdziestu konsekwentnie pędziła żywot chłopczycy, a w roku 1880 wyszła za człowieka o szesnaści lat od niej młodszego. Mąż jej, Wasilij Rozanow był zapamiętałym wielbicielem Dostojewskiego jako artysty i myśliciela i wsławił się później oryginalną interpretacją jego dzieł. Wyżej przytoczyliśmy fragment jego szkicu biograficznego o Dostojewskim.

Prawdopodobnie na jego zauroczenie Apolinarią wpłynęła dawna jej zażyłość z autorem Gracza. Jej małżeństwo z Rozanowem trwało sześć lat mimo stałych kryzysów i wstrząsów, po czym pani Rozanowa z wielkim skandalem porzuciła męża i nie powróciła, mimo jego dwuletnich nalegań. "Nie jesteś pan psem, nie ma co skomleć"- ofuknęła go w liście.

Przez jedenaście lat prowadzili ze sobą wojnę: on odmawiał jej wydania osobnego paszportu, ona zemściła się, kiedy założył drugą rodzinę, odmawiając mu rozwodu i skazując jego dzieci na położenie "potomstwa z nieprawego łoża". Udobruchała się dopiero w roku 1897.

Rozanow tak wspomina o pierwszym z nią spotkaniu:

"Zachowała ślady dawnej (zupełnie niezwykłej) urody. Okiem doświadczonej kokietki spostrzegła, że «ugodziła» mnie... Była to w każdym calu »Katarzyna Medycze«... Takiej Rosjanki jeszcze nie widziałem. Prorokini sektancka, albo lepiej - Bogurodzica chłystów" *[Chłysty - religijna sekta w Rosji.].

W ostatnich słowach zawarta jest aluzja do Wiecznego męża, gdzie Dostojewski tak charakteryzuje bohaterkę opowiadania:

"Była jak «Bogarodzica chłystów», która bezwzględnie wierzy, że naprawdę jest matką Boga... Lubiła dręczyć kochanka, ale też lubiła go wynagradzać. Potępiała surowo rozpustę, a sama była rozpustna... Dwa razy dwa nie miały dla niej znaczenia".

Brzmi to jak osobista pretensja odtrąconego kochanka, musimy jednak przyznać, że charakterystyka ta zadziwiająco dobrze pasuje do wszystkiego, co o Susłowej wiemy. Była w każdym razie indywidualnością dużego kalibru i umiała "ugodzić" człowieka na całe życie.

Nie tylko kochanek i mąż doznali na sobie jarzma jej samowładztwa. Kiedy jej wychowanka popełniła samobójstwo, otoczenie skłonne było tłumaczyć to tyranią Susłowej. A gdy Susłowa przez czas pewien mieszkała z ojcem, ten pisał do przyjaciół: "Wróg rodzaju ludzkiego osiedlił się w moim domu i dla mnie już nie ma tu miejsca".

Ostatnie lata spędziła na Krymie, we własnym domu. Zmarła w roku 1918, mając siedemdziesiąt osiem lat.

*

Życiorys i dzieło Dostojewskiego świadczą, jak dogłębne, trwałe i bodaj dożywotnie było jego zafascynowanie Apolinarią Susłową, mimo ciosów, jakimi go raziła, i stwierdzenia, że "nie jest warta takiej miłości". Bo też była to osobowość niezwykła.

Apolinaria sprawiła mu niejedną niespodziankę, a im bliżej poznawał ją, w tym większe popadał oszołomienie. Może tym właśnie przykuwała go do siebie coraz mocniej, że mając z nią do czynienia, nigdy niczego nie mógł być pewien. Żadna stabilizacja nie wchodziła tu w grę.

Kobiety o podobnym usposobieniu mają szczególny urok, lecz kontakt z nimi na dłuższą metę jest nad wyraz uciążliwy. Nie mogło to jednak zrazić Dostojewskiego: była najbardziej skomplikowaną, pociągającą i nieobliczalną kobietą, jaką znał, złożoność zaś interesowała go we wszystkich odmianach.

Bardzo prawdopodobne, że gdyby w pożyciu z Apolinarią zaznał rozładowania swoich kompleksów, zaspokojenia wszystkich tęsknot, co potocznie nazywa się szczęściem - wówczas postać tej kobiety przestałaby z takim uporem nękać jego wyobraźnię twórczą i wcielać się w liczne odmiany "infernalnych" bohaterek.

Nie ulega wątpliwości, że wszystkie te piękne i harde, narwane i despotyczne, zwichnięte i pomstujące - Nastasja Filipowna i Agłaja, Achmakowa i Polina, zakochana w Stawroginie Liza i inne - mają w sobie coś z Apolinarii. Natomiast osobowość Anny, drugiej żony Dostojewskiego, która tak szczodrze obdarzyła go radością zadośćuczynień, nie zostawiła wyraźniejszego śladu w dziele pisarza.

Jest jednak w tej dożywotniej fascynacji jeszcze jeden aspekt, którego nie chcemy przeoczyć.

Susłowa pod pewnymi względami była typową przedstawicielką "raznoczyńców" *[Raznoczyńcami nazywano wówczas inteligentów nowej generacji, wywodzących się nie z ziemiaństwa, lecz z mieszczan i chłopów.], którzy wtedy masowo wtargnęli do życia społeczno-politycznego, do literatury i publicystyki, wypierając inteligencję szlachecką. Wczorajsza chłopka, studentka historii i filozofii, antytradycjonalistka i emancypantka, Apolinaria należała do "nowych ludzi", których Dostojewski nieodmiennie zaopatrywał w cudzysłów.

Uwagę jego aż do obsesji przyciągała ta zbuntowana młodzież, niefrasobliwie tratująca dawne autorytety i świętości, zadufana w sobie, gardząca wszystkim, co od niej odmienne, okrutna w swej barbarzyńskiej negacji, groźna w biologicznym ekstremizmie. Tak odbierał Dostojewski nihilizm, który jednocześnie odpychał go i w dziwny sposób zniewalał - swoim rozpędem, mocą, autentyzmem, klasą intelektualną. Bądź co bądź, sam kiedyś należał do zbuntowanych.

W ruchu rewolucyjnym należała Susłowa do tych, których dziś nazywamy sympatykami. Do odegrania aktywniejszej roli brakowało jej - jak i w pisarstwie - talentu, pasji, wytrwałości, prawdziwego zaangażowania. Nie miała temperamentu ani mentalności społecznika.

Była przede wszystkim egocentryczną indywidualistką. Odrzucenie dawnych kanonów obyczajowych rozumiała jako osobiste uwolnienie się od rygorów moralnych, a bunt przeciwko despotyzmowi - jako zdobycie prawa do własnej samowoli. Szukała swobody, ale tylko dla siebie, by osiągnąć maksymalną pełnię życia. Nie znajdując jej, czuła się pokrzywdzona i oskarżała cały świat.

Taka osobowość była wyjątkiem w środowisku młodzieży demokratycznej, pewnie dlatego Susłowa nie zawarła tam trwalszych przyjaźni. Tymczasem Dostojewskiemu wydawała się ona zapewne reprezentantką tej właśnie młodzieży.

Być może - kto wie? - w jej egotyzmie upatrywał pisarz aprobatę prawa "wybranych jednostek" do górowania nad innymi, w pogardzie dla konwenansów - podważanie zasad moralnych chroniących społeczeństwo przed anarchią, w maksymalizmie ambicji - zalążki tyranii w wypadku, gdyby ci "nowi" odnieśli zwycięstwo.

Jeżeli tak było istotnie, Apolinaria, nic o tym nie wiedząc, była dla niego jeszcze jednym krzywym zwierciadłem ówczesnej inteligencji rewolucyjnej. Rzeczywiście, jej maksyma: "Wolno mi czynić wszystko, co uważam za słuszne" - nie tak daleko odbiega od dewizy Iwana Karamazowa: "Wszystko jest dozwolone". I chociaż brak poświadczonego materiału nie pozwala na uzasadnienie takiego wniosku, wolno chyba wypowiedzieć luźną sugestię, że piętno, jakie wycisnęła Apolinaria Susłowa na dziele Dostojewskiego, sięga głębiej, niż przypuszczano, ogarnia większy krąg postaci niż kilka głównych bohaterek.

Ta kobieta długo jeszcze będzie niepokoiła wyobraźnię i dociekliwość badaczy - i pewnie z braku danych pozostanie dla nich tajemnicza i nieuchwytna w tejże mierze, co dla Dostojewskiego.

Będzie to jej pośmiertnym zwycięstwem nad człowiekiem, który tak ogromnie przewyższał ją intelektem i talentem.





DOSTOJEWSKI