Tygodnik Powszechny - 17.12.2007

 

Elżbieta Isakiewicz

Kostium śledczej

 

Są dni, kiedy występuje w mediach na okrągło: otworzysz lodówkę, a wyskoczy stamtąd ona. To amerykański styl, rodzaj show. Ale nawet ci, których ten show razi, przyznają, że Pitera jest też w amerykańskim stylu pracowita.


Gdy 6 grudnia Donald Tusk wręczał jej czerwoną teczkę z nominacją na szefa od korupcji, powiedziała mu: „Mam tremę jak jasna cholera”. Nie zarejestrowały tego żadne kamery. Gdyby zarejestrowały, zapewne niejeden widz by osłupiał. Bo przecież do tej pewnej siebie kobiety o mocnym głosie i przenikliwych oczach trema jakoś nie pasuje. A jednak to prawda: Julia Pitera ma tremę.

Siedzi w przylegającym do ogromnego gabinetu (jakich pełno w ponurym gmaszysku Urzędu Rady Ministrów) zadymionym pomieszczeniu - bo pani minister czasem zapali. W ciemnoniebieskim kostiumie i białej bluzce, niemal wessana w czarny, skórzany fotel wydaje się znacznie drobniejsza niż za telewizyjną szybą.

- Bo ja pierwszy raz w życiu przyjęłam stanowisko - tłumaczy tremę.

I faktycznie, ze świecą szukać podobnej kariery: takiej, której bohater wspina się na szczyt, odrzucając lukratywne posadki i wymachując szabelką prominentnym personom; kariery oddzielnej, samotnej, idącej pod prąd, rzec można: aroganckiej.

Ciekawość Kazimierza

Na zdjęciu z dzieciństwa Julka ma na czubku głowy kokardkę, spogląda na fotografa z ukosa, trochę po chuligańsku. Jednak niegrzeczną dziewczynką nie była, tylko niespokojną, całkiem inaczej niż starsza siostra. Po matce, historyku sztuki, wzięła raczej urodę, po ojcu, Kazimierzu Zakrzewskim, warszawiaku, profesorze medycyny, raczej charakter. W rodzinnych przekazach żyje taka anegdota: samoloty już bombardują Warszawę, Kazimierz z innymi opuszcza miasto przed wkroczeniem wojsk okupacyjnych. Podczas nalotów ludzie kładą się na brzuchu, zakrywają głowę, tylko jeden Kazimierz leży na plecach. - Co ty wyprawiasz, chłopie? - pytają go. - A co to za różnica, z której strony rąbnie. Przynajmniej mam ciekawy widok - bo te bombowce zapierały dech w piersiach.

Tak Kazimierz patrzył na historię: jakby ją oglądał w kinie, z dystansu, który pozwala więcej dostrzec, oddzielić prawdę od fikcji. I ten dystans zachował w PRL.

Kiedy dwa miesiące po śmierci Stalina rodzi się Julka, w kraju szaleje komunistyczna propaganda. Ale nie sączy się przez telewizor w mieszkaniu Zakrzewskich, bo kiedy w Polsce pojawia się ten cud techniki, oni go nie mają. Jest za to radio, zwykłe, z zakładów Diora, które nie wiadomo dlaczego odbiera tylko Wolną Europę. Poza tym szumi i trzeszczy.

Jednak Zakrzewscy nie wychowują dzieci na dysydentów. Tylko kiedy Julka przynosi ze szkoły podręcznik wychowania obywatelskiego, Kazimierz prostuje zamieszczone tam brednie. „To nieprawda - mówi np. - że jak przed wojną byłeś biedny i chory, to bezwarunkowo umierałeś”. I opowiada o darmowych praktykach lekarskich, o kasach chorych. W ich mieszkaniu rzeczywistość jest poddawana stałej, precyzyjnej weryfikacji. Córki mają wkładane do głowy: „człowiekiem, który nie ma wiedzy o świecie, nie rozumie go, łatwiej jest manipulować albo go zastraszyć”. Czy to właśnie nie ta lekcja dystansu, czy to nie ta chłodna postawa wobec kaprysów historii wpłynie na sposób, w jaki Julia będzie poruszać się w świecie polityki?

Aktorka

Ale na razie nic nie zapowiada, że do tego świata trafi. Pod koniec liceum postanawia zdawać do szkoły teatralnej - dziś przysięga, że nie wie, co jej strzeliło do głowy. W każdym razie przez rok uczęszcza na lekcje tańca i dykcji (bo Julka w momentach wzburzenia się jąkała) - uczy jej Krystyna Królikiewicz, matka scenarzysty Cezarego Harasimowicza. Jednak oblewa. Nie zapomną jej tego późniejsi oponenci. Będą pisać: „cała ta polityczna kariera jest tylko narcystycznym popisem niezrealizowanej aktoreczki” (cytat z blogu Andrzeja Krzemińskiego - najprawdopodobniej autor ukrywa się pod pseudonimem). Ale zapewne nie wiedzą, że los dopisał do tej porażki nieoczekiwaną pointę.
Oto Julia na drugim roku polonistyki kieruje sekcją teatralną na swoim wydziale i bywa częstym gościem w PWST, ogląda przedstawienia dyplomowe, nawiązuje kontakty. Pewnego dnia dochodzi do spotkania polonistów z Janem Łomnickim, wykładowcą Szkoły, który gra wtedy króla Leara i paraduje z długą siwą brodą. I naraz, kiedy Julka tokuje o czymś zawzięcie, Łomnicki przerywa: „Pani byłaby świetną aktorką”.

Trudno przewidzieć, jak ułożyłoby się jej życie, gdyby odgrywała role na profesjonalnej scenie: czy ktoś by o niej potem usłyszał. Jest pewne, że jako aktorka-amatorka zyskuje poklask na scenie politycznej.

Dwie Jadwigi

Tymczasem Julia Zakrzewska wychodzi za mąż za Pawła Piterę, starszego kolegę z polonistyki, później reżysera. Ona jest trochę nieuporządkowana, bałaganiarska. On trochę pedantyczny. Ona ma charakterek, on też - w tym związku trudno wskazać przywódcę. W 1977 r. rodzi im się syn. W domu się nie przelewa, dziecko choruje. W 1981 r. Julia dostaje etat w Instytucie Badań Literackich PAN. Pracują tu głównie kobiety, o których ktoś napisał, że w tamtym czasie wypalały paczki ektramocnych bez filtra i obowiązkowo nosiły białe rajstopy. W sprawie rajstop Pitera protestuje: - Co za pomysł! Uważałam, że mam za grube nogi, więc białe jeszcze by je pogrubiały. Ja nosiłam czarne i cyklamenowe, chyba jugosłowiańskie, wystane w kolejce w pedecie.

Ale dajmy spokój rajstopom, zwróćmy uwagę na zatrudnione tam panie. Dwie z nich odegrają w życiu Julii pewną rolę.

Jedna z nich to profesor Jadwiga Czachowska, znajoma Zakrzewskich ze Lwowa. Pitera mówi: - Wiele jej zawdzięczam.

I wylicza: organizację pracy, systematyczność, czytanie dokumentów. To właśnie Czachowska ciągnie Julię, żeby zdała egzamin na dyplomowanego dokumentalistę. Zapamiętajmy ten szczegół.

Druga z kobiet nazywa się Jadwiga Kaczyńska, matka bliźniaków. O niej Pitera mówi: - Poznała mnie z Jarosławem.

I tyle. Być może to jedna z niewielu sytuacji, kiedy dystans - ta rodzinna scheda - ustępuje miejsca emocjom i Pitera unosi się na wspomnienie wypowiedzi, które tej znajomości przypisują wprowadzenie jej w politykę: - Przepraszam, ale Jadwiga Kaczyńska nie musiała zaszczepiać we mnie tradycji patriotycznych ani otwierać drzwi do polityki, ja mam ją w kościach.

Więc gdy dotkniemy tej struny, pani minister wyrzuci jednym tchem: jej ciotecznym dziadkiem był Stanisław Kot, znany przedwojenny PSL-owiec. Jej babcia ze strony matki, Maria Csesznak-Uklejska współtworzyła polski skauting we Lwowie. Jej matka chodziła na słynną pensję Szachtmajerowej z córkami Piłsudskiego i Wańkowicza. Razem z siostrą walczyła w Powstaniu Warszawskim w obwodzie „Baszta” na Mokotowie. Ciotka przeszła przez obóz w Mannheim, babcia przez Szucha. Jeden dziadek ze strony ojca, też profesor medycyny, ciężko ranny, został wyniesiony kanałami, przeżył, bo go rozpoznali i uratowali studenci. Po drugim dziadku po Powstaniu słuch zaginął.

Na pytanie, dlaczego nie powiedziała o tym od razu, gdy zagadnęłam o dom, Julia Pitera odpowiada: - Bo u nas o wojnie, poza tą historią o tacie leżącym twarzą do bomb, niewiele się mówiło. Za bardzo bolało.

Chiński trop

Zanim w szare życie ostatniej dekady komunizmu wkroczy wolna Polska, Julia doświadcza przygody kuchennej. Gdzieś w połowie lat 80. w sklepach nadal pustki, więc ludzie zbierają przepisy na potrawy z najprostszych produktów i wymieniają je między sobą. W tym czasie Julia bawi się gotowaniem, wciąga ją kuchnia chińska, bo obejdzie się bez mięsa, a ryż i warzywa można kupić. Że brakuje sosu sojowego? Nie szkodzi, zastępuje go zwykła przyprawa do zup. Że nikomu się nie śni seler naciowy? Drobiazg, jest przecież bulwiasty. Nikt nie widział grzybów mun? Wielkie rzeczy, są pieczarki...
- Może ty byś książkę kucharską wydała? - zachęca Paweł, tym bardziej że przydałby się każdy grosz. Kontaktują się z Anną Tsung, pół-Chinką, pół-Japonką, żoną Andrzeja Brzozowskiego, świetnego reżysera dokumentalisty, żeby napisała wstęp. Pitera: - Jak Ania te przepisy przeczytała, złapała się za głowę: „Według ciebie to jest chińska kuchnia?!”, jednak wszystko, co należy napisała. - Złożyły całość w  wydawnictwie. Ale lata mijają, a tu cisza - może cenzura miała problem z tą niejednoznaczną chińszczyzną, kto wie. Kiedy wreszcie książka się ukazuje, jest rok 1990 i nigdzie nie można jej dostać. A tu znajomi dzwonią, pytają, chcą mieć autograf. Wtedy Julia dopada faceta, który handluje książkami na rozkładanym stoliku w środku Warszawy. „Ma pan »Kolację pod lampionami?«”. „Mam mieć”. „To pan schowa. Kupię wszystkie”.

I tak do własnej książki dołożyła. Strasznie się z tego śmiali.

Lecz to nie koniec kuchennego wątku. Mamy przecież prawo oczekiwać, że w tej opowieści o polityku czai się jakaś polityczna odsłona. Oto Julia, którą wciąż bawi gotowanie, wymyśla przepis na pizzę i dzieli się nim z koleżankami w pracy: - Również pani Kaczyńska korzystała z niego przez wiele lat. Więc jej rodzina też mi coś zawdzięcza - mówi z sarkastycznym uśmieszkiem.

Nowy świat

Jednak trudno zaprzeczyć, że to znajomość z Jarosławem Kaczyńskim, wówczas bliskim współpracownikiem Lecha Wałęsy, otwiera Piterze drzwi do Kancelarii Prezydenta. To tutaj, w 1991 r., zaczyna pracować w Biurze współpracującym z partiami i organizacjami społecznymi. Przez rok jest nawet członkiem Porozumienia Centrum. Dlaczego? - Bo skusiła mnie perspektywa uczestniczenia w historycznych przemianach - tłumaczy.

I faktycznie, gdy rząd szykuje się do wprowadzenia reformy administracji publicznej, Pitera trafia do zespołu, który ją przygotowuje. Tak wkracza w świat nieprzewidywalny. Bo trzeba w nim tworzyć coś z niczego, żenić paragrafy z wyobraźnią, realia teraźniejszości zderzać z wizją przyszłości. I z taką samą pasją, z jaką jeszcze niedawno fascynowała się kuchnią chińską, rzuca się w tygiel zagadnień ustrojowych - na razie na poziomie teorii. Studiuje pilnie prawo samorządowe. Kiedy w 1994 r. zostaje warszawską radną, należy do nielicznych w Polsce, którzy mają je w małym palcu. Mandat uzyskuje z ramienia Unii Polityki Realnej, która usiłuje łączyć wolnorynkowe poglądy gospodarcze z poszanowaniem tradycyjnej obyczajowości.

Tradycjonalizm Pitery potwierdzają jej bliscy. - Odkąd pamiętam, miała swoje przyzwyczajenia, nawyki i za nic nie można było ich naruszyć - mówi Jakub, syn Julii. - Więc, szczególnie gdy byłem nastolatkiem, zdarzały się nam na tym tle spięcia.

- To prawda - potwierdza Julia Pitera - że długo dojrzewałam do tolerancji rozumianej jako otwarcie na nowe prądy, trendy, mody, zawirowania. W głębi duszy nadal jestem zwolenniczką tego, co dawne, rozpoznane.

Jednak z UPR też się pożegna, gdy części działaczy tej partii przestanie być po drodze z poczynaniami Pitery w Radzie Warszawy.

To właśnie wtedy zaczyna iść w pojedynkę, omijając główny nurt.

Zmora

Na początku lat 90. w Warszawie, jak w całej Polsce, stare walczy z nowym, skostniałe prawo ze świeżymi uregulowaniami: jeszcze dokładnie nie wiadomo, do kogo należą grunty, jeszcze nie zgłosili się spadkobiercy przedwojennych właścicieli, jeszcze nie istnieją plany zagospodarowania przestrzennego. W tym bałaganie wietrzą interes pierwsi biznesmeni III RP - szukają dojść, płacą łapówki za pozwolenia na budowę, za ziemię. Kto pierwszy, ten lepszy.
Gdyby popatrzeć na tę bitwę z lotu ptaka, przypominałaby wolną amerykankę. W mieście się o tym plotkuje, ratusz otacza niezdrowy klimacik, choć nikt nikogo nie złapał za rękę. I Pitera postanawia zdobyć na ten temat jak największą wiedzę. Dlaczego? - Może - myśli na głos - tak właśnie procentuje rodzicielskie memento: „ten, kto mało wie, nie pojmuje świata”?

Żeby wiedzieć, wertuje niezliczoną ilość dokumentów związanych z  dokonywanymi w mieście transakcjami. Kolekcjonuje je wytrwale, mozolnie, na jej biurku piętrzą się teczki. Co więcej: ona te papierzyska umie czytać, jest przecież dyplomowaną archiwistką. Na posiedzeniach Rady wierci dziurę w brzuchu urzędnikom, zarzuca ich pismami, staje się ich zmorą. Tak wciela się w rolę śledczej.

Wyborcy, którzy w tym czasie zgłaszają się do niej z prośbami o interwencję, zapewne nie zdają sobie sprawy, jak dalece tę rolę wspomagają. Bo ludzka krzywda, szczególnie w pierwszym okresie transformacji, zdaje się wyglądać z każdego kąta. A Pitera tych skarg słucha i słucha, udziela porad, pomaga pisać podania - i nadzwyczaj szybko zaczynają o niej ćwierkać wróble na dachach warszawskich piekarni, warzywniaków i masarni.

Tak zdobywa popularność. Gdy w 1998 r. startuje ponownie na radną (z ostatniego miejsca na liście), dostaje się w cuglach. Wtedy przyjmuje od AWS propozycję szefowania komisji rewizyjnej: - Myślałam, że oni naprawdę zamierzają zrobić porządek w mieście - tłumaczy. - A oni po prostu chcieli mnie spacyfikować.

I na dowód przywołuje ciąg następujących wydarzeń: najpierw jeden z radnych przyznaje sobie mieszkanie komunalne, Pitera to wykrywa i ujawnia. Potem wyciąga na światło dzienne głośną w Warszawie sprawę „WAPARKU” (chodzi o oszustwa związane z systemem płatnego parkowania). Nie mija parę tygodni, a zostaje odwołana z funkcji przewodniczącej komisji zgodnymi głosami tych z lewa, i tych z prawa. Pitera: - Poszłam na odstrzał jak kaczka.

Już wtedy mówi publicznie o zawłaszczeniu miasta przez elitę UW-SLD i określa ją mianem „układu warszawskiego”.

W 1999 r. prezydentem stolicy zostaje Paweł Piskorski, wówczas prominentny działacz Unii Wolności, wcześniej radny. Dziś mówi o Piterze z lekceważeniem: „Walka z korupcją stała się modna, więc postanowiła popłynąć na fali, to postać nadmuchana” („Życie Warszawy” z 7 grudnia). Ale wtedy, osiem lat temu, proponuje jej stanowisko swojego zastępcy. Dlaczego? Pitera: - Przecież to jasne, że chcieli mnie spacyfikować po raz drugi.

Odmawia Piskorskiemu, i tak ma już na pieńku ze wszystkimi.

Wściekłe łzy

Jakub Pitera, prawnik: - Tak, wtedy się o nią bałem. Miała przeciwko sobie także Bogdana Tyszkiewicza, przewodniczącego Rady Gminy Centrum za kadencji Piskorskiego, który później został zamordowany, i, jak się okazało, był człowiekiem mafii pruszkowskiej. Gdyby wtedy coś się jej stało, pies z kulawą nogą by się tym nie zainteresował, a „nieznani sprawcy” pozostaliby bezkarni. To był naprawdę stres.

Pytana, jak radziła sobie z tym stresem, Pitera odpowiada: - Czytałam kryminały, a potem zasypiałam jak kamień. Do dzisiaj tak robię. Czasami zamykam się w pokoju i ryczę z wściekłości.

A powodów do wściekłości nie brakowało. Oskarżani przez nią o rozmaite machlojki funkcjonariusze publiczni i biznesmeni (m.in. jeden z najbogatszych ludzi w Polsce Michał Sołowow) podają ją do sądu. Jednocześnie wybucha sprawa strychu.
Ten strych na Kazimierzowskiej Piterowie adaptują własnym kosztem. Kiedy chcą go wykupić, ktoś (twierdzą: z „układu warszawskiego”) składa donos, że mieszkanie jest większe, niż podali w dokumentach. Piterom zostaje wytoczony proces. To właśnie między jedną a drugą rozprawą do Julii telefonuje Jarosław Kaczyński i - co posłanka ujawniła niedawno, a czemu prezes PiS zaprzecza - składa jej ofertę: jeśli będzie głosowała za absolutorium Lecha, ówczesnego prezydenta Warszawy, apelacja w sprawie strychu zostanie wycofana.

Dlaczego Pitera nie upubliczniła tej propozycji od razu? Dziennikarzowi „Gazety Wyborczej” tłumaczyła: „Już następnego dnia wiedziała o niej cała Rada Warszawy. Gdy wchodziłam na posiedzenie, patrzono na mnie z ironiczną satysfakcją (...) dowiedziałam się, że wszyscy sądzą, że mój głos został kupiony. Czułam się, jakbym stała goła pod pręgierzem na rynku”. Zagłosowała przeciw.

Prawdopodobnie nie wszyscy świadkowie tych wydarzeń wiedzą, że Lech Kaczyński był drugim prezydentem Warszawy, który (kilkanaście miesięcy wcześniej) proponował Piterze stanowisko swojego zastępcy, i znów odmówiła. - Twierdzi, że nie chciała firmować marazmu, w jakim za jego kadencji tkwiło miasto.

Tymczasem sądy, jeden po drugim, uwalniają Piterę od stawianych zarzutów - dotychczas nie przegrała żadnego procesu.

Skok z lodówki

Kiedy startuje do Sejmu poprzedniej kadencji, z pozoru ma silną pozycję: jest prezesem Transparency International Polska, zyskuje opinię szeryfa w spódnicy. Ale ciągnie się też za nią inna opinia: skonfliktowanej ze wszystkimi, kłótliwej baby bez zaplecza politycznego. Bo - choć żaden polityk PO nie przyzna tego publicznie - niejednego jej ostentacyjna pryncypialność razi, krzywym okiem patrzy się na jej popularność, wielu zwyczajnie jej nie lubi.

Pitera wydaje się tego świadoma, bo konsekwentnie buduje swój medialny wizerunek, w nim upatrując swoją siłę. Jest jednym z nielicznych polityków z pierwszych stron gazet, którzy sami odbierają komórkę i oddzwaniają do dziennikarzy. Są dni, kiedy występuje w mediach od świtu do nocy i czasem ma się wrażenie, że otworzysz lodówkę, a stamtąd wyskoczy. Zarówno wrogowie, jak i zwolennicy zgadzają się w jednym: to jest amerykański styl, to jest rodzaj show. Ale czy to dziwne? Przecież już wiemy: mamy do czynienia z aktorką.

Wnikliwy obserwator w uśmiechniętej kurtuazyjnie twarzy dostrzeże jakąś domieszkę opancerzonej rezerwy, przez którą tylko niekiedy przebija się (niektórzy twierdzą: z wyrachowaniem, bo widownia od czasu do czasu lubi osy) żądło. To ono ugodziło Aleksandra Kwaśniewskiego, gdy Pitera nazwała go „męską lalką Barbie”. Zbigniewowi Ziobrze, konkurentowi w rywalizacji o miano pierwszego szeryfa RP, wypomniała brak żony. Kiedy zarzucano jej, że to chwyt poniżej pasa, broniła się: „Polityk nie powinien być starym kawalerem, żeby nie uprawiać polityki i nie zmieniać państwa dla partii albo dla idei. On powinien to czynić dla konkretnych ludzi. Gdyby Ziobro miał żonę, nie zrobiłby tylu niemądrych rzeczy, bo ona wybiłaby mu to z głowy”.

Ale nawet ci, których razi Pitera-show, przyznają, że jest też w amerykańskim stylu pracowita i nie zdarza się, żeby opuściła dyżur poselski w swoim biurze na Nowym Świecie. Przychodzą tu nadal roztrzęsione stare kobiety w rozsypujących się butach, które mając 600 zł renty wzięły ze trzydzieści „tanich” kredytów, bo oglądały telewizję i uwierzyły reklamom banków.

Zły i system

Ja Julię podziwiam - mówi Joanna Fabisiak, koleżanka klubowa Pitery - . Ale nie potrafiłabym występować w roli wiecznego oskarżyciela, tropiciela ludzkich błędów, kogoś, kto babrze się w brudzie. Uważam, że ludzie są przede wszystkim dobrzy.

- Owszem - ripostuje Pitera - złych jest mniej. Ale siła rażenia pierwszych przewyższa oddziaływanie drugich.

Zapowiada, że nie będzie mścić się na ofiarach systemu, który umożliwia czynienie zła, tylko zabierze się za sam system, np. za ukręcanie łba mętnym lub głupim przepisom. Obiecuje, że CBA będzie instytucją pożytku publicznego, a nie organem do ścigania wszystkiego, co się rusza.

Po tym, jak w niedzielę, 3 grudnia, ktoś podpalił jej samochód, powiedziała: - Nie rozumiem, jak człowiek mógł coś takiego zrobić innemu człowiekowi.

Czy ten ktoś ją przestraszył?

- Nie - odpowiada. Wzbudził ciekawość obserwatora. Czuję coś takiego, jak mój ojciec leżący na plecach w czasie nalotu.







Julia Pitera - medialny wizerunek i trochę gorsza rzeczywistość