Rzeczpospolita - 01.07.2006
ANDRZEJ KACZYŃSKI
Pogrom na Plantach
4 lipca 1946 roku w Kielcach wskutek pogromu zginęły 42 osoby: 39 napadniętych Żydów i 3 napastników, Polaków. Według różnych szacunków, w powojennej Polsce, do wiosny 1947 roku, zabito od sześciuset do trzech tysięcy Żydów. Obie liczby są straszne, bo mówią o zbrodniach. Wymowny jest też jednak rozziew pomiędzy nimi. Mówi on, że zbrodnie pozostały niezbadane, ofiary niepoliczone, a zabójcy nieosądzeni
Sześćset ofiar to liczba - jak przyznają polscy historycy - zaniżona, powstała po zsumowaniu przypadków bezspornie udokumentowanych. Bliższa rzeczywistości byłaby - ich zdaniem - liczba od tysiąca do półtora. Badacze żydowscy, polegając m.in. na biuletynach Żydowskiej Agencji Prasowej (jej oddział istniał w Polsce do 1950 roku) i relacjach zebranych przez Żydowską Komisję Historyczną (istniejącą w latach czterdziestych przy Centralnym Komitecie Żydów w Polsce) oraz izraelski Instytut Pamięci Narodowej Yad Vashem w Jerozolimie, oceniają liczbę ofiar na powyżej półtora tysiąca - do dwóch, a nawet trzech tysięcy.
Przebieg największej z tych zbrodni, pogromu kieleckiego, został odtworzony niemal co do minuty. Na tym jednak kończy się zgoda wśród badaczy. Mamy serię osobnych obrazów, jakby z automatycznego aparatu fotograficznego. Możemy je ułożyć według kolejności. Ale co było przyczyną napaści, dlaczego nie udało się jej zapobiec ani przerwać, choć kilkakrotnie pojawiły się na to realne szanse, co sprawiło, że przybrała tak gwałtowny i bezwzględny charakter, jaka była rola poszczególnych osób, a jaka niemałej, kilkusetosobowej zbiorowości? Odpowiedzi na te pytania pozostają wciąż sporne.
Wizja lokalna
1 lipca zaginął ośmioletni Henryk Błaszczyk. Późnym wieczorem ojciec zawiadomił o tym milicję, prosząc o pomoc w odnalezieniu chłopca. O zaginięciu syna powiedział również sąsiadom. Nie wszczęto jednak żadnej zorganizowanej akcji poszukiwawczej, na przykład systematycznego przeczesania okolicy. Rozglądano się, rozpytywano. Wieczorem 3 lipca Henryk samodzielnie - tak samo jak wcześniej się oddalił, wrócił do domu. Nocą jego ojciec zawiadomił milicję, że odzyskał syna. Twierdził, że uprowadzili go Żydzi, trzy dni trzymali zamkniętego w piwnicy, udało mu się wydostać przez okienko i uciec. Ponieważ był podpity, polecono mu przyjść ponownie nazajutrz.
Była to całkowicie zmyślona historia. Chłopiec przebywał u zaprzyjaźnionej rodziny, u której Błaszczykowie mieszkali podczas wojny, na wsi oddalonej o ponad dwadzieścia kilometrów od Kielc. Można się domyślać, dlaczego uciekł z domu: ojciec pił, matka żebrała. Nie wiadomo, jak się tam dostał i w jaki sposób powrócił. Nie wiadomo, co na temat nieobecności powiedział rodzicom. Nie wiadomo, czy ojciec wymyślił przygodę syna, żeby poważniej wypaść przed milicjantami, czy podpowiedzieli mu ją, i w jakim celu, sąsiedzi.
Rano Walenty Błaszczyk zjawił się z synem i sąsiadem. Powtórzył nocną opowieść i dodał, że syn po drodze rozpoznał mężczyznę, który go więził, i dom, w którym był przetrzymywany. Tym razem milicjanci dali mu wiarę. Wskazany mężczyzna, Kalman Singer, został zatrzymany i doprowadzony na posterunek. Do domu, który jakoby rozpoznał chłopiec, komendant posterunku wysłał z oboma Błaszczykami kilkunastoosobowy patrol na wizję lokalną. I podczas zatrzymania Kalmana Singera, i w drodze do domu żydowskiego przy ul. Planty 7, Walenty Błaszczyk i towarzyszący mu milicjanci opowiadali przechodniom, co miało przydarzyć się chłopcu. Powstało zbiegowisko, które powtarzało sobie coraz bardziej zniekształconą plotkę: że Żydzi porywają polskie dzieci, więżą je i mordują.
Dwupiętrowy dom przy Plantach był siedzibą stowarzyszeń żydowskich, gminy wyznaniowej, i mieszkaniem dla około 150 Żydów, w większości niedawno przybyłych do miasta repatriantów ze Związku Radzieckiego, przygotowujących się do wyjazdu do Palestyny. Podczas pobytu w ZSRR na pewno nie wzbogacili się, ale kibuc - wspólnota przyszłych emigrantów - utrzymywany był przez zagraniczne organizacje syjonistyczne, dlatego sąsiedzi mogli odnosić wrażenie, że jest to społeczność, która, choć nie pracuje, dobrze się miewa. Mieszkała albo przychodziła tam również pewna liczba ludzi, zajmujących wysokie stanowiska we władzach miasta, aktywistów PPR oraz funkcjonariuszy Urzędu Bezpieczeństwa.
Wizja lokalna nie przyniosła - bo nie mogła, ponieważ Henio Błaszczyk nigdy nie był w domu przy Plantach - żadnych rezultatów. Nie tylko nie było tam żadnych polskich dzieci, żywych ani martwych, ale bodajże nie było nawet piwnicy. Milicjant skrzyczał chłopca i jego ojca za wprowadzanie władzy w błąd. Tłum zrozumiał to po swojemu: że ukrywa się przed nim jakąś straszliwą prawdę. Zaczął napierać na żydowski dom, żeby wejść do środka i uzyskać potwierdzenie swoich mniemań.
Mord rytualny
Dlaczego tak łatwo ludzie uwierzyli w opowieść wiecznie pijanego krawca Walentego Błaszczyka? Ponieważ odwoływała się do jednego z najstarszych i rozpowszechnionych w całej Europie antysemickich przesądów o tzw. mordzie rytualnym. Głosił on, że żydowskie przepisy religijne żądają, by do ciasta na macę dodawać krew chrześcijańskich niewiniątek. Porywają więc dzieci i wsadzają do beczki wysadzanej gwoździami, żeby się wykrwawiły.
Przesąd ten pochodzi jeszcze z czasów rzymskich i był wówczas skierowany przeciwko chrześcijanom. W trzynastym wieku miał już jednak ostrze antyżydowskie. Stał się przyczyną wielu ekscesów, procesów i gwałtów. Zwalczali go papieże i biskupi, w Polsce również królowie. Kościół nie był bowiem konsekwentny w tej sprawie. Mord rytualny stał się, zwłaszcza w okresie kontrreformacji, częstym motywem polichromii i obrazów zdobiących świątynie. Niektóre z tych wizerunków przetrwały do naszych czasów. W 1945 roku po upartych wielokrotnych interwencjach pewnego działacza żydowskiego z kościoła w Łęczycy usunięto taki obraz, umieszczoną przy nim szklaną trumienkę z dziecięcym szkieletem i objaśnienie, utwierdzające ten przesąd. A batalia o usunięcie takiegoż obrazu z kościoła w Sandomierzu, zupełnie niedawno, w latach dziewięćdziesiątych, trwała kilka lat.
Państwo polskie zachowywało większą konsekwencję niż Kościół. Do XVIII wieku odbyło się 30 procesów o mord rytualny i bodaj wszystkie zakończyły się uniewinnieniem oskarżonych Żydów. Do utwierdzenia tego rodzącego zbrodnie przesądu, także na ziemiach polskich, przyczyniło się w latach osiemdziesiątych XIX wieku cesarstwo rosyjskie, które nie tylko sprzyjało pogromom Żydów, ale nawet je przy pomocy policji i wojska organizowało. Odwoływała się do niego także propaganda hitlerowska.
Dzieci na macę
Podejrzenie o uprowadzenie dzieci było w powojennej Polsce wcale nierzadkim motywem antyżydowskich ekscesów.
W czerwcu 1945 roku w Rzeszowie zaginęła dziewięcioletnia dziewczynka. Jej matka wysunęła publicznie przypuszczenie, że mogli ją uprowadzić Żydzi. Zaczęła rozpowszechniać się pogłoska, że jej okaleczone zwłoki zostały znalezione w pomieszczeniach gminy żydowskiej, że aresztowano rabina w okrwawionym fartuchu, że odkryto szczątki jeszcze kilkunastu dzieci. 11 czerwca zaczęły się uliczne ekscesy. Tłum poturbował kilkoro Żydów, zdemolował sklepy i mieszkania, ale skutecznie interweniowały wojsko i milicja. Szefem Wojewódzkiego Urzędu Bezpieczeństwa był wtedy w Rzeszowie mjr Władysław Sobczyński. Kilka tygodni przed wybuchem pogromu w Kielcach został z kolei szefem bezpieki w województwie kieleckim i nie podjął żadnych działań, które mogłyby zapobiec nieszczęściu.
Wbrew powtarzającym się opiniom Sobczyński nie pracował w UB w Krakowie. Tam doszło do następnego pogromu. Próba wzniecenia zamieszek w tym mieście 20 marca 1945 roku została uśmierzona. Powtórna nastąpiła w sierpniu tego samego roku. Przez kilka dni przed synagogą na Kazimierzu zbierał się w porze synagogalnych nabożeństw nieprzyjazny tłum. Obrzucał Żydów wyzwiskami i kamieniami, wybijał szyby w bożnicy. 11 sierpnia wybuchły gwałtowne rozruchy. Impuls do nich dał pewien polski chłopiec, który - jak później zeznał, zrobił to za podpuszczeniem umundurowanego mężczyzny - wszedł do synagogi, a po jakimś czasie wybiegł z niej z krzykiem. Poskarżył się zgromadzonym ludziom, że był tam więziony i torturowany, i że są tam jeszcze inne polskie dzieci. Tłum zaatakował wiernych modlących się w synagodze, a następnie cały Kazimierz. Polowanie na Żydów, plądrowanie mieszkań i sklepów trwało dwa dni. Interweniowały milicja i wojsko, ale wojskowi i milicjanci znajdowali się także wśród zbrodniczej tłuszczy. Śmierć poniosło pięcioro Żydów.
Próby wzniecenia pogromów poprzez rozsiewanie pogłosek, że Żydzi uprowadzają i mordują polskie dzieci, odbyły się - również w 1946 roku - w Tarnowie (27 kwietnia), Kaliszu (22 i 23 lipca), Lublinie (19 sierpnia), Kolbuszowej (24 września), Mielcu (25 października) i Szczecinie (jesienią), a więc - za wyjątkiem Tarnowa - już po tragicznych wydarzeniach kieleckich.
Mordercy w mundurach
Mieszkańcy domu na Plantach o gromadzącym się wokół wrogim tłumie powiadomili władze. Mjr Sobczyński wysłał funkcjonariuszy UB, aby... przekonali obecnych tam milicjantów, że sprawa jest nie kryminalna, ale polityczna, i żeby wydali bezpiece obu Błaszczyków. Po długich sporach kompetencyjnych ubekom udało się w końcu zabrać Błaszczyków na UB, ale ta misja wprowadziła jeszcze większy zamęt i podgrzała nastroje tłumu.
Na Planty przybywały kolejne kilkuosobowe patrole milicjantów i ubeków, w mundurach i po cywilnemu, za słabe, żeby zaprowadzić porządek i ochronić Żydów. Sobczyński odmówił wysłania kompanii szturmowej. W końcu władze zdecydowały się wysłać wojsko. Żołnierze zamiast rozpędzić agresywny tłum, obstawili dom, a następnie, zamiast skupić się na obronie zagrożonych mieszkańców, postanowili dopomóc milicjantom w ich misji, czyli szukaniu zamordowanych rzekomo dzieci. Wspólnie wkroczyli do budynku i zażądali wydania broni. Niedługo potem padły pierwsze strzały. Nigdy nie ustalono, kto pierwszy otworzył ogień. Możliwe, że stało się to przypadkiem. Ale w tym momencie zaczął się pogrom. Do budynku wdarli się kolejni żołnierze, a za nimi również cywile. Zaczęli wypędzać Żydów na zewnątrz, a z czasem wyrzucać ich z okien drugiego piętra. Tłum, który wcześniej wypchniętych przez drzwi lżył, popychał i bił, na ten widok zaczął mordować. Około godz. 10.30 na Planty przyjechał mjr Sobczyński, a także jego doradca, radziecki oficer, Szpilewoj. Widzieli początek pogromu i nie zareagowali.
Przed 11.00 na Planty przyjechał wóz bojowy straży pożarnej. Mieli strumieniami wody rozproszyć tłum, ale zanim przystąpili do akcji, mieli już poprzecinane węże. Przed 12 na Planty dotarła kilkudziesięcioosobowa grupa słuchaczy szkoły milicyjnej. Zobaczyli na placu dwudziestkę niedających znaku życia ludzi. Ale także milicyjna kompania szkolna nie pomogła zabijanym i maltretowanym ludziom. A niektórzy przyłączyli się do napastników. Uspokajać tłum chcieli księża z kurii biskupiej, wicestarosta i prokurator, ale nie przepuścili ich milicjanci. Dopiero około południa małej grupie żołnierzy, których wziął pod komendę jeden z oficerów i rozkazał dać salwę ostrzegawczą, udało się wypchnąć ludzi z placyku przed żydowskim domem. Zabrano trupy i rannych.
Bojówka robotników
Cisza nie trwała długo. Tłum został tylko odsunięty od domu, ale nie rozproszony. Około godz. 13.00 na Planty dotarła liczna, zwarta grupa robotników z Huty Ludwików, wyposażonych w kije, metalowe pręty i ciężarki. Pogrom rozpoczął się od nowa. W tej jego fazie zamordowana została druga dwudziestka Żydów.
Cały czas o rozwoju wydarzeń pod żydowskim domem poinformowani byli wojewódzcy komendanci MO i UB, dowódcy wojskowi i władze cywilne. Powiadomione były także władze centralne. Na miejscu, w Kielcach, byli wysocy przedstawiciele "resortów siłowych", pułkownicy Adam Humer i Grzegorz Korczyński, ale ich misja polegała na pilnowaniu wyników odbytego przed kilkoma dniami referendum, i w sprawie pogromu nie okazali się pomocni.
Kres zajściom położyły wreszcie dwie kilkudziesięcioosobowe, ale zdeterminowane grupy: słuchacze szkoły UB i żołnierze pod dowództwem szefa sztabu stacjonującej w Kielcach dywizji wojska.
Spośród 39 zamordowanych Żydów - wśród których były kobiety i dzieci - dziewięciu zostało zastrzelonych, dwóch zakłutych bagnetami, pozostali zatłuczeni kijami, łomami, kamieniami.
Na Plantach zginęło trzech Polaków, wojskowych. Dwóch trafiły pociski wystrzelone z góry, prawdopodobnie z okna w pierwszej fazie pogromu, kiedy jeszcze nie wszyscy Żydzi zostali rozbrojeni. Nie wiadomo, jak zginął trzeci; był po cywilnemu. Być może zginął z rąk Polaków, jak Estera Proszowska, Żydówka, ale nierozpoznana z powodu "aryjskiego" wyglądu. Była z zawodu pielęgniarką, ujęła się za rannym dobijanym kamieniami, chciała udzielić mu pomocy i przypłaciła to życiem, ale sądząc z przekleństw miotanych przez zabójców, uważali oni, że zabijają Polkę. Za to, że wstawiała się za Żydem.
"Akcja kolejowa"
Wśród 39 Żydów zamordowanych w Kielcach znajdują się Regina Fisz i jej trzytygodniowy syn Abram, którzy nie mieszkali na Plantach. Zostali ograbieni, wywleczeni z domu przez czterech mężczyzn, z milicjantem Stefanem Mazurem na czele, wywiezieni poza miasto i zastrzeleni.
4 lipca 1946 roku na dworcu kolejowym w Kielcach i na okolicznych stacjach PKP zginęła i odniosła ciężkie rany nieznana - i nieuwzględniona w bilansie pogromu na Plantach - liczba Żydów. Byli wyciągani na przystankach i wyrzucani z pędzących pociągów. Marek Edelman, który przyjechał pociągiem sanitarnym po rannych, wspominał, że prawie na każdej stacji i obok torów w polu widział ciała zabitych, niekiedy przykryte gazetami. Centralny Komitet Żydów w Polsce oceniał, że 4 lipca 1946 roku wskutek "akcji kolejowej" zginęło 30 Żydów. Akcja ta nie była zresztą związana wyłącznie z pogromem kieleckim, zaczęła się wcześniej, prawdopodobnie podczas pierwszych powrotów Żydów ze Związku Radzieckiego i trwała do końca 1946 roku.
Teoria spiskowa
Pogrom kielecki był i jest prawie powszechnie uważany z wynik prowokacji. Różne są jednak pomysły, kto mógł być jej autorem. Władze komunistyczne natychmiast przypisały kielecką zbrodnię zbrojnemu podziemiu, a inspirację do niej - niepodległościowej emigracji. Mało kto w to uwierzył.
Bywały i tak aberracyjne pomysły, że prowokacja była dziełem sił syjonistycznych, które w taki sposób chciały skłonić Żydów polskich do emigracji do Palestyny. Wariantem tej wersji jest twierdzenie, że naprawdę żadnego pogromu kieleckiego nie było, że został on - w takim samym celu - upozorowany.
Najwięcej poszlak przemawiało za tezą, że prowokację do zbrodni w Kielcach przygotowały służby bezpieczeństwa, polska albo sowiecka, lub one obie wspólnie.
Wszystkie, włącznie z tymi zupełnie nieprawdopodobnymi, badał prokurator IPN w śledztwie umorzonym w 2004 roku, lecz na żadną z teorii spiskowych nie znalazł przekonywających dowodów procesowych. Materiały ze śledztwa oraz obszernie uzasadnione postanowienie prokuratora ogłosił ostatnio, w tomie "Wokół pogromu kieleckiego", IPN. Interesujące jest, że wszyscy byli komunistyczni aparatczycy, przesłuchiwani przez prokuratora (wśród nich m.in. Adam Humer i Anatol Fejgin - stanowczo stwierdzili, że głoszona przez władze Polski Ludowej - i nigdy przez nie nie odwołana - teza o prowokacji polskich sił niepodległościowych nigdy nie miała żadnych podstaw, i od początku do końca była kompletnie zmyślona. Z kolei najgorętsi nawet zwolennicy tezy o prowokacji bezpieki polskiej lub sowieckiej, włącznie z Krzysztofem Kąkolewskim, który dowodził w książce "Umarły cmentarz", że było to dzieło Sowietów, zeznając pod rygorami procesowymi, nie bronili jej. Natomiast nie straciła wiary w nią profesor Krystyna Kerstenowa, która po latach przymusowego, kompletnego przemilczania pogromu kieleckiego, pierwsza napisała o nim w 1981 roku w "Tygodniku Solidarność", i następnie poświęciła mu jeszcze kilka wnikliwych studiów, ale do antykomunistycznych jastrzębi przecież nie należy.
Ale najsprytniej nawet ułożony łańcuch poszlak, który miałby przekonać do prowokacji NKWD lub UB, nie unieważni pytania: jak to się stało, że tak licznie i tak gorliwie kielczanie dali się w tę intrygę wciągnąć. Ani nie zwolni nas od rzetelnego zbadania wszystkich przypadków, a z kilkudziesięciu znanych mordów na Żydach w powojennej Polsce wyczerpująco opisanych zostało zaledwie kilka.