"Rzeczpospolita" - 2001.10.11
JAROSŁAW MAKOWSKI
Pokusa nienawiści
Dziękuję Bogu, że Agnieszka Kołakowska nie ma do dyspozycji ani licznej armii, ani nowoczesnej broni. Jeśliby bowiem taką posiadała, zapewne nie tylko bin Ladena i jego islamskich bojowników wśród żywych by już nie było, ale także tych myślicieli, którzy świat po ataku na Word Trade Centre widzą nie tylko - jak chce tego znana eseistka - w biało-czarnych barwach.
Kołakowska pisze bowiem twardo ("Przeciw rozmazywaniu winy", "Rz." 4.10): najwyższa pora skończyć z postmodernistycznym cyrkiem subtelnych frazesów. Dosyć. Co w zamian proponuje? Konieczna jest głośna afirmacja najważniejszych wartości naszego zachodniego, judeochrześcijańskiego, demokratycznego świata. Konieczne jest odróżnienie prawdy od kłamstw, dobra od zła, rzeczywistości od urojeń. Konieczna jest wiara w "Veritatis splendor". I jak łatwo się domyślić, Agnieszka Kołakowska w mgnieniu oka ustali, co jest prawdą, a co fałszem; co jest dobrem, co jest złem? A jeśli, człowiecze marny, chciałbyś zgłosić votum separatum, lepiej, żebyś się nie narodził.
"My" kontra "oni"
Dla Kołakowskiej bowiem jest oczywiste, że 11 września definitywnie ukazał radykalny podział świata na "lepszych" i "gorszych", na cywilizowany Zachód i barbarzyńską "resztę świata". Nie ma najmniejszego sensu czynić rozróżnień, że islam to nie tylko fanatyzm i terroryzm, ale także religia pokoju i ludzi gotowych do dialogu międzykonfesyjnego, że pod gruzami Word Trade Center zginęli nie tylko ludzie zachodniej cywilizacji, ale obywatele rozmaitych narodowości, religii, koloru skóry, że bezmyślny odwet nie niszczy spirali zła, ale przeciwnie, nakręca ją do czerwoności...
Nic z tych rzeczy w tekście Kołakowskiej nie znajdziemy. Dlaczego? Ano dlatego, że podział od dawna już jest. Trzeba było tylko odpowiedniej chwili, by się w czystej postaci objawił. I oto teraz, proszę - wszystko jasne: terrorystyczny zamach kilku szaleńców gotowych na śmierć pokazał ukryte dotąd linie podziałów, których, jak żąda autorka, przekroczyć nie można. A przynajmniej człowiek przyzwoity przekroczyć ich nie powinien. Bo po ich przekroczeniu jest zakwalifikowany do grona wolnomyślicieli, antyglobalistów, ekologów, antykapitalistów, do grona tych, co żerują na nieszczęściu, co dla chwili sławy gotowi są duszę diabłu zaprzedać. A wybór jest aż nazbyt jasny, by mieć jakiekolwiek wątpliwości, by mnożyć pytania i dociekać, jak się rzeczy naprawdę mają. Czyż nie jest jasne: albo cywilizacja Zachodu, albo świat barbarzyńców. Co ponadto, czyli "tak, ale...", jest trawą i mydleniem oczu.
Do tych, co mydlą oczy, głoszą relatywizm i w "ludziach przyzwoitych" - jak Agnieszka Kołakowska - "budzą obrzydzenie", zalicza się Zygmunt Bauman. Otóż Kołakowską irytuje i złości mówienie (jak czyni to Bauman) o "wspólnej winie" i "wspólnej odpowiedzialności" za nasze człowieczeństwo. To bełkot, powiada, który rozmywa jasne kryteria, kto dobry, a kto zły; kto jest winny, kto odpowiedzialny? Nie ma wspólnego rdzenia, który pozwala mówić o wspólnym, charakteryzującym nas człowieczeństwie. Kołakowska wszak nie przyjmuje do wiadomości, że wspólne nam człowieczeństwo - jak dotąd naiwnie wierzyliśmy - upoważnia nas także do mówienia o wspólnym cierpieniu i wspólnej winie. A może nie, może nic takiego nie istnieje, może wspólnota naszego człowieczeństwa to mrzonka, która już od dawna leży na śmietniku historii. Tym bardziej po 11 września nadszedł czas jasnych i prostych podziałów, czas walki o naszą, ludzi zachodniej cywilizacji, wolność.
Bo niby dlaczego mamy się interesować wyrzynającymi się nawzajem plemionami w Rwandzie, co nas obchodzą dzieci w Kongu umierające z głodu czy zataczająca większe kręgi epidemia AIDS, wycinająca w pień ludność Afryki. Czy mnie, człowieka lepszej, bo - jak sugeruje Kołakowska - zachodniej cywilizacji, nieszczęście i cierpienie innych w jakiś sposób dotyka? Czy to moja winna, że jacyś "oni", gdzieś "tam", umierają z głodu czy toczą bratobójcze wojny?
Rana na sumieniu świata
Otóż terrorystyczny atak na Nowy Jork i Waszyngton, dla którego - żeby była jasność - nie ma żadnego usprawiedliwienia, pokazał, że nikt nie zdoła się zamknąć dziś w pałacu z kości słoniowej, by wieść spokojne i szczęśliwe życie. Zachód, ba, Ameryka, jedyne supermocarstwo, ze swoimi osiągnięciami, z demokracją, prawami człowieka, potęgą techniczną i militarną, okazała się nieprzygotowana do ochrony swych obywateli przed desperackim atakiem religijnych fanatyków. Więcej: tego bezpieczeństwa Ameryka, i cały Zachód, nie jest w stanie zagwarantować przede wszystkim wówczas, kiedy zapomina, że nasze człowieczeństwo jest wspólne i wspólna jest nasza za drugiego i za świat odpowiedzialność. I jak się wydaje, nie jest to tylko modny sposób myślenia, jak twierdzi Agnieszka Kołakowska, ale głęboka prawda o naszej ludzkiej kondycji, z której wszyscy powoli zaczynamy zdawać sobie sprawę.
Wypadło bowiem nam w dwudziestym pierwszym stuleciu żyć w erze globalizacji. Sieć ludzkich zależności ogarnęła już, bądź w szybkim tempie ogarnia, całą planetę. O żadnym zdarzeniu, najdrobniejszym nawet i czysto lokalnym, zdawałoby się, nie da się powiedzieć z pewnością, że nie będzie miało następstw o globalnym zasięgu. Żadnego zdarzenia, z pozoru najbardziej nawet zaściankowego w pojęciu jego autorów, aktorów i świadków, nie da się w pełni opisać i objaśnić bez wzięcia pod uwagę tego, co się działo, dzieje lub dziać może w miejscach wielce od zdarzenia odległych. Wszyscy dziś w świecie jesteśmy więc od siebie nawzajem zależni - od tego, co my czynimy, co wszyscy inni czynią, czego czynić zaniedbują lub przed czego czynieniem się wzdragają. To styl myślenia nie tylko postmodernistów, jak Bauman. Głosi go także Jan Paweł II. Ostatnio przedstawił go, w imieniu - jak można się domyślić - przywódców Zachodu, premier Wielkiej Brytanii Tony Blair. Na spotkaniu Partii Pracy w Bringhton mówił: "gdyby dziś powtórzyły się wydarzenia z Rwandy z 1993 r., gdzie z zimną krwią zamordowano milion ludzi, naszym moralnym obowiązkiem (Zachodu - przyp. JM) byłoby działać".
Bezprecedensowy atak terroru, jakiego doświadczyli na własnej skórze Amerykanie, poucza, że w globalnym świecie nikt, nawet tak potężna cywilizacja jak Zachód, nie istnieje samodzielnie. Nie może pozwolić sobie na luksus bycia samotną wyspą. To cena, jaką płacimy za swoje osiągnięcia, za wolność, której bronimy, za tolerancję, którą szanujemy.
Oczywiście trzeba się zgodzić z Blairem, że Zachód nie może zapobiec całemu złu ani zniszczyć całego zła, jakie krąży po tym padole łez. Raju na ziemi nie było, nie ma i zapewne nie będzie. Ale, dodał, Zachód może wiele zrobić: "Dałoby się, z naszą pomocą, rozwiązać nieszczęście, jakim jest konflikt w Demokratycznej Republice Kongo, gdzie w ciągu ostatniego dziesięciolecia z głodu lub z powodu wojny zmarło trzy miliony ludzi". Oto przykład "wspólnej winy" i "wspólnej odpowiedzialność", której istnienie kwestionuje Kołakowska. Blair mówi wprost: "Sytuacja w Afryce jest raną na sumieniu świata. Gdyby jednak świat, jako społeczność, skoncentrował się na tym problemie, moglibyśmy tę ranę zagoić. Jeśli tego nie zrobimy, stanie się ona głębsza i bardziej pełna złości".
Nienawiść uderza ślepo
Mogę zrozumieć cierpienie i ból, jaki ogarnia dziś przede wszystkim tych, którzy utracili swych bliskich pod gruzami World Trade Center. Ale jedno jest pewne, w takich chwilach ból przeplata się z nienawiścią, rozpacz z chęcią zemsty. A zemsta, jak doskonale wiemy, jest straszna.
Nienawiść, która ma prawo wybuchnąć w takich ekstremalnych momentach, niesie ze sobą przerażające niebezpieczeństwo - może okazać się ślepa. I często jest ślepa, bo nie chce patrzeć i nie potrafi dostrzec racji przeciwnika. Nie umie sądzić, nie szuka dystansu wobec własnych uczuć, własnego gniewu. W wybuchu nienawiści, gniewie i zaślepieniu łatwo skrzywdzić niewinnego. Nienawiść uderza ślepo. Ślepnie zupełnie, gdy zastyga, utrwala się, gdy jak jad się sączy. Wszystko tym jadem zatruwa, wszystko przesłania i tym samym odbiera możność rozumnej oceny. Z tej prawdy, jak sądzę, zdają sobie doskonale sprawę Amerykanie. Dlatego chyba, ku niezadowoleniu tych, którzy spodziewali się natychmiastowej i krwawej jatki, pokazywanej klatka po klatce przez największe telewizje świata, prowadzone są rozmowy i ustalenia, by tylko winnych zbrodni w Nowym Jorku i Waszyngtonie ukarać. By nie uderzać na oślep, by w imię obrony zachodniej cywilizacji nie ginęli przypadkowi i Bogu ducha winni ludzie, by w końcu zniweczyć plan religijnych fanatyków i nie wszczynać wojny cywilizacyjnej - wojny Zachodu ze światem islamskim.
"Człowiek nienawidzi, gdy uderza go przemoc i niesprawiedliwość - mówiła Barbara Skarga. - Nienawidzi z taką siłą, którą trudno wyrazić i nazwać. W takiej chwili dotyka go samo zło, którego znieść nie jest w stanie. Spotkanie z takim radykalnym złem burzy wszystko, co było piękne i ważne. Cały świat wartości może ulec zniszczeniu. Trudno się dziwić gwałtownej reakcji. Powiedziałabym nawet więcej: ten, kto nie jest do niej zdolny, pozbawiony jest pewnie wrażliwości. Zdolni jesteśmy do silnej miłości, zdolni też jesteśmy do silnej nienawiści. Tylko nie powinna ona trwać, nie wolno w niej zastygać. Musi minąć". Gorzej jednak, gdy nienawiść przestaje być tylko uczuciem, lecz jest sposobem życia. Wtedy człowiek nie pozwala jej zagasnąć, lecz wciąż ją podsyca, choćby straciła już wszelkie racje. Oby, w imię obrony naszej cywilizacji, tak się nie stało. Oby nienawiść i gniew, który dziś ma prawo, jeśli można tak powiedzieć, budzić się w naszych sercach, ustępował z wolna miejsca przebaczeniu i odpowiedzialności.
Bo jak inaczej zło w dobro przemienić. A czy jest to możliwe? Już niebawem sami się o tym przekonamy...
Autor jest publicystą "Tygodnika Powszechnego".
11 Września 2001