Biuletyn IPN - nr 6/7, 2004 r.

 

ALOJZY LYSKO

LOSY GÓRNOŚLĄZAKÓW PRZYMUSOWO WCIELONYCH DO WEHRMACHTU NA PODSTAWIE LISTÓW, WSPOMNIEŃ I DOKUMENTÓW

 

Problem Górnoślązaków służących podczas drugiej wojny światowej w Wehrmachcie był i nadal jest tematem kontrowersyjnym zarówno w Polsce, jak i w Niemczech. W polskim systemie myślowym Górnoślązacy w niemieckich mundurach to zdrajcy niegodni pamięci, w niemieckim - to Polacy, którzy przez fakt służby w Wehrmachcie i podpisania folkslisty chcą zapewnić sobie prawo do stałego pobytu i przywilejów socjalnych.

 

W Polsce wokół tej sprawy nawarstwiło się wiele bolesnych uprzedzeń, uproszczeń, przemilczeń, a nawet różnych prowokacji, jak choćby ta z 16 lutego 1994 r., opublikowana w "Trybunie Śląskiej":

"[...] Otóż żaden obywatel polski nie został przymusowo wzięty do b. Wehrmachtu, bowiem każde powołanie do wojska poprzedzone było przyjęciem (mniej lub więcej dobrowolnie) tzw. volkslisty jednej z czterech grup. Przyjęcie takiej volkslisty równało się z odstępstwem od Narodu Polskiego" (fragment listu byłego żołnierza Wehrmachtu).

Tragiczne lata wojny bardzo głęboko poraniły wiele polskich rodzin i pamięć o tym jest nadal żywa, stąd też opory w przywracaniu pamięci o setkach tysięcy Górnoślązaków, którzy służby w Wehrmachcie wcale nie traktowali jako obowiązku, a tym bardziej zaszczytu. Nadszedł jednak czas, aby spokojniej i już w pełni obiektywnie przedstawiać ten fragment przeszłości. Górnoślązacy w Wehrmachcie - ten problem nie może być dalej tematem tabu czy białą plamą historii Śląska.

Moja droga do poznania prawdy o tragicznych doświadczeniach Górnoślązaków wcielonych do Wehrmachtu prowadziła przez poznanie ich przeżyć i opinii zawartych w listach, wspomnieniach i dokumentach osobistych. Wydaje się, że to źródło wiedzy o przeszłości było i nadal jest uznawane za drugorzędne. Tymczasem kryje się w nim ogromne bogactwo faktów i niezwykle klarowny i wielce wymowny system wartości wyznawanych w warunkach wojny przez Ślązaków. Te właśnie wartości były dla mnie jak rozpaczliwe wołanie z przeszłości: Nie zapominajcie o nas! Byliśmy takimi samymi ofiarami wojny jak wszyscy zniewoleni wtedy ludzie.

Pobór do Wehrmachtu

Pobór trwał na Górnym Śląsku przez wszystkie lata wojny. Pierwszą rejestrację rozpoczęto w marcu 1940 r., gdy w Katowicach powstało Wehrbezirkskommando (Okręgowa Komisja Wojskowa). Objęła ona 33 roczniki, od 1894 do 1926 r. Nikt dotąd nie ustalił, ilu Górnoślązaków uznano za zdolnych do służby wojskowej. Można tylko szacować, że z obszaru Górnego Śląska w granicach historycznych do Wehrmachtu powołano 250-300 tys. mężczyzn (w rejencji katowickiej żyło 4,3 mln mieszkańców. Odejmując od tej liczby mieszkańców z części krakowskiej i małopolskiej, można przyjąć, że w rachubach wojskowych pod uwagę brany był potencjał ludnościowy około 3 mln mieszkańców).

Komisje wojskowe, poza zdrowiem i ogólną sprawnością fizyczną, zwracały szczególną uwagę na znajomość przez poborowych języka niemieckiego. Było z nią gorzej, niż przewidywano. O ile jako tako znały język najstarsze roczniki poborowych oraz poborowi zamieszkali w niemieckiej część Górnego Śląska, o tyle z resztą było gorzej. Większość Górnoślązaków, wierna mowie ojców, władała jedynie polszczyzną. Jaka to była mowa, dobrze ilustruje list z frontu wschodniego pisany przez Franciszka Saternusa z Jedliny [1922]:

"Pisem do Wos tyn list i daja znać, żem posłoł Wom 50 marek. To ta bydziecie Mamo mieli do sklepu. Ale niy żebyście skowali kajś! Jak jich mocie śporować [oszczędzać], to jich lepij spolcie, abo potargejcie, bo i tak z tych szmot wiela niy ma. Se co lepij kupcie dlo siebie do zjedzynio. Jakbych tak z tyj wojny niy powrócił, to tela bydziecie mieć pamiątki po mnie [...]".

W 1940 r. do rejestracji wojskowej nie stawili się ci Górnoślązacy, którzy nie przyznawali się do narodowości niemieckiej. Z biegiem czasu ich liczba zaczęła niepokojąco wzrastać, więc żeby nie nabrała charakteru masowego, władze wojskowe i gminne zaczęły temu przeciwdziałać, stosując różne formy nacisku.

Po 4 marca 1941 r., kiedy ostatecznie weszły w życie przepisy folkslisty, zdawało się, że problem został jednoznacznie uregulowany, obowiązkiem służby wojskowej objęci zostali bowiem posiadacze tylko trzech pierwszych grup DVL (Deutsche Volksliste). Przytoczony poniżej fragment innego listu wspomnianego już Franciszka Saternusa ze stycznia 1942 r. nie potwierdza tego:

"Zapytuja Wos, Tato, jak z tom volkslistą? Mocie jom, czy niy? Bo jak żeście dostali »draj«, to Wyście som Polok i jo jest Polok. Jak Wy i jo momy »draj«, to jo jim wystąpia z tego wojska. Tu sie jedni odwołują, to i jo sie odwołom. Tato, jak niy wiycie, kiero mocie klasa, musicie iść na gmina i sie dowiedzieć. Jak sie dowiycie, to mi zaroz odpiszcie. Uwijejcie sie z tym, żeby niy było za niyskoro. Bo tu już pierzynem dudni [...]".

Osoby spoza folkslisty, czyli osoby narodowości polskiej, których liczbę historycy szacują na 100-120 tys. - również nie były zwolnione ze służby we Wehrmachcie. Ich losy dobrze przedstawiają wspomnienia Teofila Biolika ze Świerczyńca [1926]:

"W styczniu 1944 roku za pomoc w ukrywaniu konspiratorów zostało aresztowanych około stu mieszkańców Bierunia i Bojszów. Z matką i ciotką również i ja znalazłem się w pszczyńskim więzieniu (brat w tym czasie był we Francji w Wehrmachcie). Najgorsze były przesłuchania. Okropnie nas tam bito. Lecz wtedy byłem siedemnastolatkiem i to bicie jakoś wytrzymałem. Matka siedziała pół roku. Mnie po trzech miesiącach wypuszczono, bez żadnego pytania wpisano na volkslistę »trzy« i wcielono do Wehrmachtu [...]".

Pewną liczbę poborowych reklamowały kopalnie, huty i fabryki zbrojeniowe. W miarę jednak pogarszania się sytuacji na froncie liczba reklamowanych systematycznie malała. Zastępowali ich jeńcy i robotnicy przymusowi, którzy w ostatniej fazie wojny stanowili około 75 proc. stanu zatrudnienia.

Nieprzerwany pobór do Wehrmachtu trwał na Górnym Śląsku pięć lat: 1940-1944. Odbywał się z reguły w cyklach miesięcznych. W koszarach szkoleni rekruci nazywali się: "january" - czyli ci, którzy przybyli do koszar w styczniu, "february", "märze" itd. W pewnych jednak okresach - w zależności od sytuacji na frontach - pobór miał charakter mobilizacji. Tak było w marcu i jesienią 1942 r. Wówczas ogłoszono mobilizacje uzupełniające. W styczniu 1943 r. ogłoszono natomiast mobilizację masową obejmującą ludność w wieku 16-45 lat. Obowiązywał wtedy dwudziestoczterogodzinny termin stawienia się w wyznaczonych garnizonach.

Ostatni pobór zarządzono pod koniec grudnia 1944 r. Do jednostek wojskowych mieli stawić się chłopcy urodzeni w drugiej połowie 1927 r. Wielu z nich zaryzykowało i nie zgłosiło się w jednostkach, ale po wkroczeniu Rosjan ich los był również nie do pozazdroszczenia.

Pożegnania

Wezwanie do Wehrmachtu było jak wyrok, trudno było się od niego odwołać. Nie pomagały protekcje, powoływanie się na sytuację rodzinną, na zasługi czy rany odniesione w pierwszej wojnie światowej ani prośby słane do Berlina, do samego Hitlera.

Na wojnę musieli iść wszyscy uznani przez komisję wojskową za zdolnych do pełnienia służby: ojcowie wielodzietnych rodzin, jedyni żywiciele rodziny, jedyni właściciele gospodarstw czy warsztatów rzemieślniczych, nauczyciele, studenci, urzędnicy, górnicy, hutnicy, kolejarze. Zaciąg był powszechny - obojętnie, czy ktoś był polskiego, czy niemieckiego ducha.

Zarówno jednym, jak i drugim kochające matki i żony zaszywały do świętych szkaplerzy Komunię św., wręczały różańce, obrazki z modlitewkami do św. Barbary, św. Tadeusza Judy, do Panienki Piekarskiej. Narzeczone darowały wyszyte chusteczki, pamiątkowe fotografie, prosiły o listy. Powołani uczestniczyli w pożegnalnych nabożeństwach w kościołach, gdzie modlili się o szczęśliwy powrót, żegnali z najbliższymi w różny sposób. Młodzi, w przeczuciu końca swego życia, po nabożeństwach gromadzili się w karczmach i topili smutek w piwie lub winie.

Opuszczając swoje mieszkania, całowali progi rodzinnych domów, żegnali się krzyżem świętym, wymawiali stare śląskie: "Zostońcie z Bogiem". Opuszczali rodzinne zagrody, nie oglądając się do tyłu, jak nakazywał stary przesąd. Poklepywali na pożegnanie swoje gospodarskie konie, psa - wiernego przyjaciela, obejmowali rodzinne drzewa i wychodzili za wrota. Niektórzy po raz ostatni.

"W niedzielę 22 marca 1942 roku z dworca kolejowego w Pszczynie odjeżdżało nas setki. Orkiestra wojskowa grała nam »paradenmarsze«, lecz chyba tej muzyki nikt nie słyszał. Każdy się trzymał blisko swoich i chciał być z nimi do ostatniej minuty. Co się tam wtedy łez wylało! Tam przyszły mi takie myśli: - Ilu z nas powróci w rodzinne strony? Dlaczego to nieszczęście przytrafiło się naszemu pokoleniu [...]" (wspomnienia Józefa Sosny z Miedźnej [1924-1994]).

Szkolenie rekruckie

Pociągi rozwoziły młodych Górnoślązaków po koszarach całej Rzeszy. Nysa-Brzeg-Wrocław-Drezno-Blankenburg-Halberstadt-Kassel-Hanower-Kolonia-Strasburg-Kempten-Ingolstadt. Dla wielu z nich był to pierwszy wyjazd poza rodzinną miejscowość, w szeroki świat. Chłonęli niezwykłe widoki, podziwiali wielkie kamienice miast, ośnieżone szczyty Alp, dobrze obrobione pola. W koszarach witały ich orkiestry, dzieci z kwiatami, przedstawiciele władz. I na tym się kończyły pogodne chwile.

"Kochani Rodzice, pierwsze dni były dobre, ale teraz już nas oblekli, do tornistrów dali po trzy cegły, a kto ich wyciepnie - dostaje trzy dni heresztu. Już nom zrobili nocny marsz na 20 kilometrów. Jak żech przyszeł nazod, to mi język wyszeł na wiyrch, co bych tak pił [...]" (fragment listu Pawła Zuga z Bojszów [1925]).

"Kochana Mamo, przywieźli nos do Strasburga. Z okna pociągu było widać, że to duże i piękne miasto. W koszarach dostołech się do sali, kaj nos śpi dwudziestu. Jeszcze sie niy znomy, ale zdaje mi sie, że jedyn jest Ślązok, bo przy myciu sie przeblaknął [przejęzyczył się, zdradził się mową]. Na gibko nos uczą niemieckiego, ale niy to jest nojgorsze. Najgorsze jest to, że goniom nos jak psów. Jedni tego niy poradzom strzymać, toż idom do dochtora po rewiyr. Jo dziynka Bogu jest zdrowy. Niy posyłejcie mi żodnych paczków, bo jedzenia momy za tela [...]" (list Józefa Stoleckiego z Chełmu Śląskiego [1924]).

"Kochany Braciszku, pisałeś mi, żeś już objechał dużo światu. Bydziesz mioł kiedyś dużo do opowiadanio. A jo jest dalij w tym Ingolstacie i oglądom okolice tego Oberbajer. [...] Niczym się niy przejmuja. Jeść smakuje, mundur pasuje a gdy sie mnie co pytają - to jim odpowiadom: - Nicht kąpri! Nerwują się jak diobli, ale co mają zy mną począć. Jo sie niy prosił do tego wojska [...]" (list pisany w maju 1943 r. przez Pawła Lyskę z Bojszów [1922]).

Szkolenie rekruckie trwało kilka miesięcy. Nauka obchodzenia się z bronią, strzelanie, musztra, ćwiczenia wytrzymałościowe w terenie uważane były przez dowództwo za bardzo ważne, jednak najwięcej wysiłku kosztowało doskonalenie języka niemieckiego. Niektórzy dowódcy byli zaniepokojeni słabą znajomością niemieckich komend wojskowych, niedostatecznym zasobem słów potrzebnych żołnierzowi w warunkach frontowych. W celu szybszego opanowania języka wprowadzano różne formy aktywizujące: tworzono drużyny i kompanie złożone z czystych Niemców i do nich dołączano jednego, dwóch Górnoślązaków, fundowano im miesięczne pobyty w niemieckich rodzinach, gdzie pomagali w pracach gospodarskich i jednocześnie uczyli się najróżniejszych zwrotów językowych.

W 1944 r. szkolenie rekrutów coraz częściej zakłócały naloty bombowców alianckich. Koszary wojskowe były jednym z ich głównych celów. Ilustruje to dobrze list Augustyna Piekorza z Bojszów [1918]:

"Köln - Mülheim, 14 września 1944 r. Kochana Żono, dużo miałbym ci do pisania, ale się trochę boję, bo przeglądają listy. Jestem zdrowy, jeść smakuje, tylko nie ma co jeść. Dają nam tu jeden chleb na czterech. Niektórzy to zjedzą już we wieczór. Rano wstaję, napiję się kawy i idę na ćwiczenia. Dziesiątego zrobili odwiedziny na nasze koszary. Spuścili szprengbomby [bomby burzące] i brandbomby [bomby zapalające]. Wszystko zaczęło się palić, a piwnice, kaj my się kryli, całe chodziły. Tu już wszystko jest poniszczone, a oni dalej niszczą. Wszystko mamy popakowane. Czekamy na odjazd pod Arnzberg. Tam ma być wielka somelstella [punkt zbiorczy] [...]".

Szkolenie rekruckie kończyło się złożeniem przysięgi. Dla wielu Górnoślązaków ta chwila była źródłem wewnętrznego rozdarcia. Nie wszyscy identyfikowali się z niemiecką "Ojczyzną, Narodem i Wodzem", na co mieli przysięgać. Dlatego przed przysięgą zdarzały się w koszarach m.in. takie sytuacje, jak ta, przedstawiona w liście W.P. z Bierunia [1921]:

"Wziyni mnie do niymieckigo wojska na jesień 1940 roku z poboru. Niy chciołech iść, ale mus to mus. Byłech synem powstańca śląskiego, tata siedzieli w lagrze, a mama mnie prosili, żebych szeł do tego wojska, bo wtynczos może taty wypuszczom. Dostołech się do Padeborn. Jako rekrut dostawołech dobro wyćwika. Starołech sie być posłusznym i wszystko robić, jak rozkazywali. Tyn wyższy, pod kierym żech był, fest mi przoł, mioł mnie jak za syna, ino tego niy pokazywoł przed innymi. Miołech do niego tako śmiałość, żech przed przysiegą podwożył sie prosić go, aby mnie z tej przysięgi zwolnił. - Jo jest synem powstańca śląskigo - godom mu - jo sie niy czuja Niymcym, to jak jo mom przysięgać Niemcom i Hitlerowi. Prosza o skierowanie do roboty w kopalni, u nos na Górnym Śląsku. Do dziś niy poradza uwierzyć, że tyn oficyr wystaroł się, że mnie i jeszcze paru innych zwolnili z wojska".

Transporty na front

Po przysiędze wojskowej żołnierzom pozwolono jeszcze na krótki czas pozostać w koszarach, aby mogli pozałatwiać swoje osobiste sprawy. W tym czasie otrzymywali przepustki do miasta, gdzie robili pamiątkowe zdjęcia i wraz z kartkami widokowymi miejscowości, gdzie służyli, wysyłali do rodzin. Za otrzymane w koszarach kieszonkowe kupowali siostrom, narzeczonym drobne upominki, a dla siebie przedmioty osobiste, jak lusterka, grzebienie, scyzoryki. Uwolnieni już od wyczerpujących ćwiczeń rekruckich mieli trochę spokojniejszych chwil, aby pisać listy, pograć w karty i zabawić się w kamrackim gronie.

Z niepokojem czekali dnia odjazdu na front. Przydział do jednostek na Zachodzie był w loterii ich życia losem wygranym, przydział na Ostfront - prawie wyrokiem śmierci. Wszyscy bali się frontu wschodniego, przeto wielu już podczas transportu podejmowało próby ucieczki. Oto meldunek dowódcy w sprawie niedozwolonego oddalenia się żołnierza:

"Żołnierz Alojzy Liszka, ur. 13 kwietnia 1910 roku, zamieszkały na Świerczyńcu (Górny Śląsk) w dniu 18 lutego 1943 r. o godz. 20 w czasie transportu przerzutowego na postoju w Halle bez zezwolenia oddalił się razem ze starszym strzelcem Strzodą. Meldunek o niedozwolonym oddaleniu został przekazany na stacje we Wrocławiu i Raciborzu [...]".

Z kolejnego meldunku można się dowiedzieć, że dezerterzy zostali schwytani już we Wrocławiu i kolejnym transportem skierowani na front pod Dniepropietrowsk. Jednak na trasie Lwów-Kijów znów się oddalili, więc został o tym powiadomiony sąd polowy.

Transporty przerzutowe otoczone były przez władze wojskowe ścisłą tajemnicą. Żołnierzom nie było wolno pisać o nich w listach, a jeśli pisali, to bez podawania daty i miejsca. Każdy list był cenzurowany. Potwierdza to fragment jednego z listów cytowanego już Franciszka Saternusa.

"Drodzy Rodzice, wyboczcie, żech do Wos niy pisoł, bo pismów niy odbiyrali. A tyn list, co czytocie, toch napisoł w czasie rajzy i wciepoł do skrzynki w Polsce, we wsi Brzeźnica. Toż sie domyślocie, kaj nos wiezom [...]".

Inny list opisujący wyjazd na front pochodzi od dziewiętnastoletniego Pawła Zuga z Bojszów. Jest bez daty i miejsca, jednak z porównania dat w pozostałych listach wynika, że był pisany w kwietniu 1944 r.

"Kochani Rodzice, jużem Wam dawno pisał, że będziemy wyjeżdżać do frontu, ale żem nie wiedział kiedy. Teraz wszystko wiem. Zostałem wycofany z kompanii jako nadliczbowy, a moja kompania wyjechała ku Paryżowi, boście już chyba słyszeli, że tam Anglik wylandował. Zanim Anglik jest na brzegu, to dostaje po galotach, ale jak wlezie dalij, to sie niy do. Piszcie mi jak poradzicie. Jak Wom lepij pisać po niemiecku, to piszcie po niemiecku, bo jo już poradza czytać i pisać po niemiecku. Niy robia tego, bo mom już Niemców pod tela [...]".

Dramatyczny list napisał też w związku z wyjazdem na front cytowany już Józef Stolecki. "Kochana Mamo, wyjeżdżamy na ostfront. Niy starojcie sie nad mym losem, bo wszystko w rękach Boga. Byda mioł żyć - to byda żył. Bydzie mi pisane co innego - trudno. Z wolą Bożą muszymy sie pogodzić. O jedno Wos ino prosza: módlcie sie za mnie [...]".

Dwudziestoletni Józef był na pierwszej linii zaledwie kilka dni. Nieprzywykły do ostrych rygorów życia w okopach, zginął od kuli rosyjskiego snajpera 13 czerwca 1943 r. gdzieś pod Orłem.

Realia frontowe

Pisanie listów w koszarach nie stanowiło dla żołnierzy większego problemu. Jeśli chcieli napisać do najbliższych, zawsze potrafili znaleźć na to odpowiednie miejsce i czas. Trzeba podkreślić, że pisali dużo. Bywało, że codziennie, a zdarzało się, że wysyłali listy i dwa razy na dzień. Pisali w różnych językach, jak nauczyły ich szkoły. Najczęściej jednak po śląsku. To był język ich duszy. Wyrażali nim nie tylko proste myśli i całą skalę przeżyć, ale - co było najważniejsze - przekazywali najistotniejsze informacje: Żyję! Jestem zdrowy! Mam co jeść, gdzie spać. Na razie nic mi nie zagraża itp.

Pisanie listów w warunkach frontowych było już mocno utrudnione. Większość wcielonych do Wehrmachtu Górnoślązaków weszła do działań frontowych już po klęsce pod Stalingradem, a więc wtedy, gdy hitlerowskie Niemcy utraciły inicjatywę strategiczną. Dla Wehrmachtu była to już raczej wojna obronna, planowy odwrót. Pisanie listów w takich warunkach było czasem niemożliwe, pomimo to żołnierze pisali, i to stosunkowo dużo, bo wiedzieli, że nie wszystkie z tych listów dotrą do celu, a oni mają obowiązek dawać znać o sobie, że żyją, gdzie się mniej więcej znajdują, co przeżywają, jakie są szanse uratowania życia. Te właśnie listy są wstrząsającym zapisem ich osobistych losów i pełnymi okrutnej prawdy obrazami wojny. Oto fragment listu Franciszka Saternusa z Jedliny [1925]:

"Rusland, 26 marca 1943 r. Czy Wy ta niy dostajecie tych moich pismów? Pisza do Wos dziyń w dziyń, a Wy nic, żodnej wieści. Od poru dni jest żech na odpoczyńciu. Dopołednia robiymy dinst [służba], popołedniu momy fraj. Jodło dobre, kurzynio za tela, a sznapsu jeszcze więcej. Tyn sznaps mi sie już obrzydł. Jak mnie wto poroczy, to ta jeszcze wypija, ale tak som od siebie - to sie go niy chyca. Od stowki do dziś dnia zdrowie mi dopisuje. Tego samego i Wom wszystkim w doma życza. Żebyście byli zdrowi i weseli na te Wielkanocne święta. Bo chocioż jest ta gupio wojna, to mocie to szczyści być przy swoim domu. A jo? Dzisioj żech jest na odpoczyńciu, jutro zaś do pola strzylać i zabijać. Z Bogiem - Wasz syn Franek".

"Rusland, 3 października 1943 r. Kochana Żono, jest dzisio piyrwszo niedziela miesiąca poświęcono Matce Bożej Różańcowej. A jo leża w ruskim polu, w dziurze i piszy tyn list do Ciebie z wielkim strachym, bo mi kule gwizdajom nad głowom. Niy gorsz sie, że Ci mało piszy, bo ja muszy maszyrować kożdy dziyń po 20 km, to na wieczór mi sie niczego niy chce. Tela mnie ino cieszy, że codziyń jest żech bliżej chałpy. Jaki to moji życi jest, tego Ci, moja Żono opisać niy idzie. Jakbyś mnie teroz widziała, to byś mnie niy poznała. Od bagna jest żech parszywy jak ropucha. Myć sie i golić niy ma kaj i czasu, bo nos goniom do zadku bez litości [...]" (fragment listu spod Żytomierza Alojzego Lyski [1912]).

"Pod koniec listopada 1942 r. pod Kaługą weszli na piyrwszo linio. Zrobiła sie tam wtynczos tako zima, ze żodyn niy wiedzioł, jak sie przed niom bronić. Mróz dochodził do 50 gradów! Wojoki wyły ze zimna, jak wilki. Jak sie roz po nocy rachowali, to połowa wojoków było na śmierć zamarzniętych. Brat mój to tam wszystko dobrze badoł i roz z tyj linie uciykł. Pomogła mu w tym jedna rusko dziołcha, kiero go przewiódła na zadek. Cóż z tego, kiej go chneda chycili i dali do śtrafkompanie, kaj było jeszcze gorzyj. Stamtąd brat tyż uciykł. Zaś go chycili i już niy pardonowali. Rozstrzylali go [...]" (relacja Anny Mamok dotycząca losów brata Alfonsa Baliona z Chełmu Śląskiego [1916]).

Inny młody Górnoślązak, dwudziestopięcioletni Teodor Bula z Bojszów, w liście do rodziców, jak się później okazało ostatnim, tak opisywał swoje przeżycia po bitwie pod Biełgorodem w lipcu 1943 r.:

"Mamo, niech oczy tych, co po nas przyjdą, nie oglądają nigdy tego, co jo tu oglądać musza. Jak tu jedni ciyrpiom, zanim oddajom Bogu ducha. Jęczą, wołają pomocy, a niy idzie nijak pomóc, żeby samymu niy stracić życio. Mamo, że jo jeszcze żyja - to cud od Boga. Módlcie się za mnie, bo mnie może uratować jeszcze ino cud! Królowo Pokoju - weź mnie pod swój płaszcz [...]".

1 listopada 1943 r. Maria Czarnynoga z Bojszów dostała ostatni list od syna Wojciecha [1924], wysłany z włoskiego miasteczka Capriati:

"Z pociągu, który odjechał z Hanoweru, zostało nos jeszcze sześciu. Reszta - wszyscy zabici. Amerykony biją w dzień i noc. Ziemia się trzęsie, wszystko się poli, nawet kamienie. Kryjemy się w dziurach wykutych w skale, a krew się na nos leje, jak woda z deszczu. Wszędzie darci, wołani, płacz. Mamo, żegnom się z Wami, bo jo już z tej wojny niy powróca. Już Wos nigdy niy zobocza, ani moich Bojszów. Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus".

Pod koniec roku matka otrzymała pismo dowódcy z tego rejonu walk, datowane 8 listopada, że jej syn Albert zaginął bez wieści. Słowo "zaginął" oznaczało nadzieję, lecz Maria Czarnynoga nigdy nie doczekała się powrotu syna. Padł pod Monte Cassino po niemieckiej stronie i tam jest pochowany.

Kolejny list, uznawany przez rodzinę za ostatni:

"3 sierpnia 1944 r. Kochani Rodzice, piszecie mi, że zboże na Olszynkach dobrze obrodziło. Zboża obrodziły, bo sie wojna kończy. Tu już jest tak daleko. Dowiaduja sie, żeście dali na mszo św. za mnie. Żeby to co pomogło? 31 lipca Tommi zrobił nom taki angryf [natarcie], że bez trzy dni i trzy noce byli my na śtelungach [pozycjach]. W pierwszy dziyń stracił żech dwóch kolegów ze Śląska. Ani niy wiym, skąd te boroki były. Jo był w keslu [w kotle, w okrążeniu], ale żech w nocy zwioł. Chciołbych to jeszcze jakoś przetrzymać i szczęśliwie do dom powrócić. Na trzeci dziyń my sie 8 km cofli, toż bez pora dni bydymy mieli trocha spokoju. Ale jak Tommi pociśnie, to zaś tu bydzie jak w piekle [...]". Dziewiętnastoletni Paweł Zug z Bojszów nie przeżył natarcia Amerykanów. Padł w Normandii.

A to również ostatni list z Normandii od Tomasza Rozmusa z Woli [1912]:

"Frankenreich, den 16.7.1944 r. Moja Najdroższa Małżonko, witam się z Tobą jak Anioł z Aniołem przed Bożym kościołem: NBPJC. Już dwa tygodnie, jak otrzymałem list od Ciebie. Co tam z Wami? Jak daleko jesteś z tą łąką? Pisałaś, że szwagier pół dnia siekł łąkę maszyną. Czy wszystko zesiekł? Czyś to siano już zwiozła? Dziś 16 lipca, już się trzeba rychtować do żniw, a ty jesteś sama, bez męskiej siły. Jak ty sobie poradzisz? Żyjemy tu w bunkrze, nad samym morzem. Przez okno mógłbym ryby chwytać. Jeszcze tu spokojnie, ale chneda [wkrótce] się zacznie. Nadchodzą na nas ciężkie chwile. Wyglądam niecierpliwie Twej fotografii. Poślij mi ją. Będzie mi z nią weselej. Kochana Anielko, czas ucieka, ale sumienie człowieka boli na wspomnienie o chałpie. Jednak dziękuję Bogu, że mnie dotąd raczył zachować przy życiu. Wyciągam ręce do Niego z prośbą o dalszą pomoc. Z Bogiem. Do widzenia - do miłego zobaczenia. Na usta Twe składam najserdeczniejszy pocałunek".

Jako dezerterzy i jeńcy

W pierwszych latach wojny Górnoślązacy przymusowo wcieleni do Wehrmachtu, jeśli sporadycznie podejmowali ucieczki z wojska, to czynili to z pobudek czysto narodowościowych, skazując jednak się na życie w konspiracji, co w warunkach państwa totalitarnego związane było ze stałym zagrożeniem życia.

W środku wojny, gdy wielu żołnierzy poznało już całą jej grozę, drugim ważnym motywem ucieczek było ocalenie życia. Były to decyzje bardzo ryzykowne, gdyż potęga III Rzeszy nadal była niezachwiana. Dopiero wielkie niepowodzenia na froncie wschodnim i afrykańskim zaszczepiły więcej nadziei i zachęty do dezercji.

Jednak Górnoślązacy - aczkolwiek stale noszący myśli o ucieczce - nie podejmowali decyzji zbyt pochopnie. Liczyli się z konsekwencjami takiego kroku. Twarda zasada stosowana przez władze hitlerowskie - odpowiedzialność zbiorowa - nie była pustosłowiem.

Dobrą tego ilustracją były losy Pawła Czarnynogi z Bojszów [1915] opisane we wspomnieniach Marty Czarnynogi [1914-1992]:

"Wiosną 1943 r. jego jednostkę skierowano na front wschodni. Przejeżdżając przez Katowice, uciekł z bronią w ręku z transportu. W domu wszystkim rozpowiadał, że przyjechał na kilkudniowy urlop. Karabin zamurował w ojcowej stodole, a sam ukrył się na strychu po sąsiedzku. Za tę ucieczkę cała rodzina była prześladowana. Ciągłe rewizje i bicie. Brat Sylwester dostał się do obozu koncentracyjnego w Oranienburgu, gdzie zginął. I ja przeszłam przez kilka obozów i cudem przeżyłam [...]".

"Jak zrobiła się drugo wojna światowo, brata Ludwika wziyni do niymieckigo wojska. Wzion kuferek, obłapił mamy za nogi, mnie przytulił i wyszeł z chałpy. W Pszczynie wsiod do cuga, powinkowoł nom z oka i pojechał. Ale w Kobiórze wyskoczył z pociągu i w nocy przyszeł nazod. Pora lot my go ukrywali po stodołach. Nocami żech do niego lotała z jedzyniym i ciepłymi łachami. I roz se na mnie zawachowoł szandar [żandarm] Peterko z Miedźnej i mnie copnął. W pszczyńskim herszcie znodli sie Ludwik, mama i jo. A bracio August i Franek byli wtedy we Wehrmachcie. Bili nos w tym hereszcie. Mama z tego bicio umarli, a jo, żeby sie niy dostać do lagru, godałach jedno i to samo: że mi mama kazowali nosić to jedzyni. I tak żech życi uratowała. A Ludwik, borok [biedak] - w tych stodołach przemorz i dostoł sie do więziennego lazaretu we Wiedniu. I tam życi skończył" (wspomnienia Moniki Lukasek z Jankowic k. Pszczyny [1924]).

"Na dworcu w Nowym Bieruniu bratu Wojciechowi przyszły myśli, żeby zdezerterować. Był bliski zrobienia tego kroku, ale na peron akurat wjechoł pociąg do Auschwitz. Zza małych okienek usłyszoł wołania: wody, wody. Przestraszył sie tych ludzi. Pomyśloł, że jeśli ucieknie, to matkę i całą rodzinę narazi na to samo" (wspomnienia Antoniego Czarnynogi z Bojszów [1911-2000]).

"Było to 20 września 1944 r., kaś pod San Marino. Żandarmeria przywiozła dwóch naszych wojoków bez broni. Zaroz z nimi pod mur! Wojskowy prokurator odczytał wyrok i do rozstrzylania. A my wojsko stojymy na placu i momy zrobić ta egzekucja. Jednym razym tyn wyższy podchodzi ku nom i rachuje: ajnc, cwaj, draj - wystąp! I draj trefiło na mnie. Jo sie wymowiom, że wierza w Boga, że mi sumiyni niy do, tak strzylać do człowieka. Tyn wyższy ryknął na mie: - Ty też pod mur! Stojymy teroz we trzech, a przed nami tyn wyliczony pluton egzekucyjny. Prokurator podchodzi do kożdego z nos i pyto o ostatni życzenie. Tyn jedyn był z Rydułtów i prosi, czy matce może napisać pora słów, tyn drugi, z Pszowa wali prosto w oczy tymu oficerowi: - Co mnie dzisioj spotko - ciebie spotko jutro! Ta wojna tak i tak przegrocie! Prokurator podchodzi do mnie. A jo mom oczy zawarte i niy chca jich otwierać. Trwo to jak wieczność. Wtoś mie szturcho. Otwiyrom oczy, a przedy mną kapitan Hartinger, u kierego kiedyś byłech pucerem. I tyn człowiek mnie wybawił, a tych biydoków spod Rybnika rozstrzylali. Hartinger mnie wybawił, a jo za tydzień był żech już u Anglika. Też żech tak uciekł, jak ci chłopcy z Rybnika, ino mnie sie udało [...]" (wspomnienie Franciszka Synowca z Chełmu Śląskiego [1920-2002]).

Przechodzenie na stronę przeciwnika zawsze było krokiem niebezpiecznym, podczas którego można było stracić życie. O ile na froncie zachodnim alianci ułatwiali podejmowanie takich kroków, o tyle na froncie wschodnim bywało różnie, w zależności od obowiązującej aktualnie dyrektywy Stalina co do postępowania z jeńcami. Raz obowiązywała surowa zasada: żadnych jeńców z wyjątkiem grup większych od 100, 1000, innym razem "każdego schwytanego przesłuchać i kierować do obozów".

"W sierpniu 1943 r. przyszło do dom pismo, że Robert jest »vermisten«, czyli zaginiony, a za jakiś miesiąc briwtreger przyniósł z poczty woreczek, w kierym były po Robercie papiery, łyżka żołnierska, szczotka do trzewików, szkaplerz, kiery mu dali matka. Płaczu było w doma, jak tyn woreczek przyszeł. Matka Robertowi fest przoli, toż aże włosy rwali z głowy. Jo tyż popłakiwała, choć szczerze powiym - żech coś czuła, że łon jeszcze jest wśród żywych. Bo z Robertem było tak: szeł na nich ruski atak, ćma ich było. W bunkrze, kaj sie bronili, wszyscy byli wyzbijani. Ino Robert jakimś cudym żył. Siedzioł taki ogłupiały i rzykoł do Panienki, żeby Rusy z nim niy skończyły. Bo ta nie było u nich pardonu. Mioł jednak żyć. Dali mu spokój. A przy Rusach było dużo Poloków. I tak sie chneda dostoł do polskigo wojska pod generała Berlinga [...]" (wspomnienia o mężu Heleny Uszok z Bojszów [1919]).

"W marcu 1945 r. zajęliśmy pozycje nad rzeką Neckar niedaleko Stuttgartu. Po odparciu kilku alianckich ataków na nasze pozycje nadleciały myśliwce szturmowe, które obrzuciły nas stukilogramowymi bombami. Ostatni obrazek przed utratą przytomności zapamiętałem, gdy podmuchem zostałem wyrzucony w powietrze, uderzyłem głową o młodą sosnę. To był cud, że przeżyłem. Świadomość powróciła mi dopiero na drugi dzień. Wszyscy moi koledzy byli zabici. Nie miałem przy sobie broni, więc zacząłem się gorączkowo za nią oglądać, bo esesmani pod koniec wojny strzelali do każdego swojego żołnierza, który nie miał broni. Amerykanie wzięli mnie do niewoli. Kilka tysięcy takich jeńców jak ja prawie cały kwiecień trzymano na gołej ziemi za drutami. Z powodu głodu i zimnych nocy przeżywałem trudne chwile. Któregoś dnia za druty wjechał gazik z oficerami. Pytali przez megafony: Kto mówi po polsku, wystąpić! Nikt nie wystąpił i nikt się nie odezwał, choć nas tam było wielu. Wszyscy baliśmy się, że w nocy niemiecka większość nas zatłucze. Tak się wtedy w obozach działo. Na drugi dzień przyjechały ciężarówki. Jeszcze raz przez megafony padło: Kto jest Polakiem - wsiadać do samochodu! Wystąpiło nas około pół tysiąca..." (wspomnienia Teofila Biolika ze Świerczyńca [1926]).

Wojenne szacunki

W Polskich Siłach Zbrojnych na Zachodzie w latach 1939-1945 znalazło się 40-50 tys. Górnoślązaków. Nie zabrakło ich też na froncie wschodnim, lecz tam niedoceniano ich siły bojowej, gdyż na 60 tys. Ślązaków, Pomorzan i Mazurów wziętych do niewoli w mundurach Wehrmachtu tylko 3 tys. zasiliło szeregi dywizji im. R. Traugutta, resztę skierowano na roboty.

Przyjmując liczbę 50 tys. Górnoślązaków, którzy z bronią w ręku walczyli po stronie aliantów, należy przypomnieć, że na wojnę poszło ich 250-300 tys. Jakie były losy tej większej reszty? Dokładnej odpowiedzi na to pytanie historycy chyba już nie uzyskają. Przy próbach takiej odpowiedzi można byłoby jedynie oprzeć się na wyliczeniach szacunkowych. Póki jeszcze czas, warto te szacunki sporządzić. Wydaje się, że dobrym punktem wyjściowym mogłyby być w tym względzie dane z Bojszów (wieś położona w powiecie pszczyńskim, w 1940 r. liczyła około 3 tys. mieszkańców). We wszystkich latach wojny do niemieckiego wojska powołano tu około 300 mężczyzn, co stanowiło 10 proc. ogólnej liczby mieszkańców. Tylko jeden z nich zgłosił się do Wehrmachtu ochotniczo. Reszta została wcielona drogą administracyjną, obwarowaną surowymi sankcjami wojennymi. Jeden z wezwanych nie stawił się w wyznaczonych koszarach. Przez kilka lat ukrywał się w lasach i opuszczonych stodołach. W 1944 r. został schwytany i jako więzień KL Auschwitz rozstrzelany w Ołdrzychowicach na Zaolziu.

Trzech bojszowiaków (1 proc.) po przysiędze, już jako żołnierze, uciekło z wojska: jeden podczas transportu, jeden nie wrócił z urlopu, jeden uciekł z linii frontu. Historię tego ostatniego zarejestrowano w 1995 r.:

"Mój brat August był krawcem. Jak na wojnie widzioł, że w kożdej chwili może stracić życie, nikomu nic niy godając - uciekł z linii. Błąkoł sie pora dni, aż jednego razu trefił na banhof w takiej małej wiosce pod Kijowem. Wsiod tam do cuga i znod sie w Krakowie. Jadąc tramwajem, przyglądoł sie ludziom. Sprytny był. Podeszedł do takiego jednego panoczka i mu pedzioł na ucho, że potrzebuje cywilne łachy. Mioł szczyści. Tyn panoczek pokozoł, że mo iść za nim, jak wysiednom z tramwaju. No i szli, szli i zaszli do krawieckiej werkszteli. Okazało sie, że tyn panoczek był tam sznajdermajstrem. To brat mu pedzioł, że łon też jest krawcem. Oblokli go tam i dali pojeść i pokozali droga ku Śląskowi. Tak brat po cywilnymu znod sie w doma. Ale sie boł wlyźć do izby, toż dostoł sie we wieczor do chlywa. We wieczór tata przyszli odbywać gowiedź [bydło] i go tam ujrzeli. Tata byli fest bojączek i pedzieli Augustowi: - Jo cie tu niy chca widzieć! Bier sie nazod i to gibko, bo jak sie to wydo, to nos wszystkich wywiezom do lagru. I cóż mioł robić brat? Udoł się nazod do Krakowa, do tego majstra. Niy bardzo go tam chcieli przyjąć, bo sie też boli. Ale w końcu ugodali sie, że brat bydzie szył w osobnej ancli i sie nikaj nikomu niy bydzie pokazywoł, a za szycie bydom mu dowali kust i spani. I tak końca wojny doczekoł" (wspomnienia Róży Węgrzynek, po mężu Kotas, z Bojszów [1933]).

Sześćdziesięciu bojszowiaków (stanowiło to około 20 proc.) zostało zabitych lub zaginęło. Ich groby rozsiane są od Stalingradu i Kaukazu aż po Normandię.

"Prezes Rady Ministrów Ob. Bolesław Bierut w Warszawie. Czcigodny Obywatelu, zwracam się do Ciebie z gorącą ojcowską prośbą. Gdy mnie już wszystkie środki zawiodły, zwracam się jeszcze do Ciebie, Pierwszy Obywatelu i Włodarzu, gdyż wiem, że Ty będąc Ojcem Milionów potrafisz najlepiej zrozumieć i odczuć boleść i łzy ojca, któremu syn zginął na wojnie.

Zwracam się do Ciebie, Głowo Państwa, z gorącą prośbą, abyś dopomógł odszukać mojego syna, który według wszelkich danych żyje gdzieś w Związku Radzieckim.

Mój syn dał znać o sobie przez Rundfunksender Wien Osterreich, jednak bez podania adresu. Dotąd prowadzone poszukiwania przez Czerwony Krzyż nie przyniosły skutku. Toteż nadzieja w Tobie, Najdostojniejszy Obywatelu. Błagam, zlituj się nad starym ojcem i zwróć mu syna" (prośba Karola Szymy z Bojszów po wojnie poszukującego swego syna, Rufina, który zaginął bez wieści na froncie wschodnim).

Dwunastu bojszowiaków (4 proc.) nie powróciło do kraju, osiedlając się w Niemczech, Anglii, Holandii, Brazylii i USA. Tam założyli rodziny, z trudem się tam zadomowili i zdobywali pozycję społeczną. Do końca życia tęsknili. Dobrze ilustruje to list Józefa Biolika [1920- 2003], byłego żołnierza Brygady Pancernej gen. Stanisława Maczka:

"Szkocja, Dumbarton 13.7.1993 r. Otrzymałem od Was kartę z życzeniami na Wielkanoc, a w zeszłym tygodniu artystyczne rysunki z mojej rodzinnej wsi. Wzbudziły one we mnie tyle miłych wspomnień z młodości. Szkoła, gdzie składałem pierwsze litery, kościół, gdzie mnie ochrzczono, te karczmy, gdzie tańczyłem. Myślałem wtedy, że cały świat należy do mnie i wszystkie dziewczęta [...] Moja rodzinna wioska bardzo się rozbudowała, nie do uwierzenia i nie do poznania. Jedynie kościół i cmentarz są na tym samym miejscu. Także słonko wschodzi i zachodzi, jak kiedyś było. Ale to, co ja noszę z młodości - tego już w mojej wiosce nie ma. Pytam siebie, gdzie są te piękne umajone kwiatami łąki nad Gostynią, a na nich żaby i ich granie, bociany. Gdzie są pola obsiane zbożem, obsadzone ziemniakami, gdzie ogrody z drzewami owocowymi, nasze lasy, zapach świerków, sosen, w lesie pełno jagód, gdzie ptaków śpiewanie, gdzie się podziały źródła i wody z jedlińskich stawów? Jak przyjemne wtedy było życie na świecie!

Dziś tamtego piękna już nie ma, ale jesteście jeszcze Wy - moi krewi i przyjaciele. Wspominam Was i dziękuję, żeście mnie tak gościnnie przyjęli. Nie zapomnę tego do końca życia".

Czterech młodych bojszowiaków podczas styczniowej ofensywy Armii Czerwonej na Górny Śląsk wykorzystało okazję do ucieczki. Oddalili się od swych oddziałów i dotarli do swoich domów, zamierzając w ukryciu przeczekać front. Niestety, wszyscy zostali zadenuncjowani przez sąsiadów i wkrótce wywiezieni do sowieckich łagrów. Jeden nie powrócił.

Czterdziestu dwóch bojszowiaków (14 proc.) powróciło w różnych latach wojny i po wojnie jako inwalidzi: trzech bez ręki, dwunastu bez nogi (nóg), trzech psychicznie okaleczonych, trzech głuchych, dziewięciu ograniczonych ruchowo i z ubytkami ciała (bez palców u rąk i nóg, bez stopy, z usztywnionymi kończynami, z cieknącymi z odmrożenia ranami, oszpeceni, zatruci itp.).

Siedmiu z doznanych ran lub schorzeń przedwcześnie zmarło (do pięciu lat od powrotu).

Dwóch powróciło z żonami (Włoszkami).

Po zabitych i zaginionych oraz przedwcześnie zmarłych pozostało 21 wdów (10 wyszło za mąż po raz drugi) i 35 sierot; 3 wdowy miały po czworo dzieci, 2 - po troje, 5 - po dwoje.

Względnie zdrowych i całych powróciło około 180. Niektórzy w sam środek tragedii rodzinnych: ukochana dziewczyna z dzieckiem po gwałcie sowieckiego sołdata, śmierć ojca, matki, którzy nie doczekali szczęśliwego powrotu syna z wojny, wypalone lub obrabowane gospodarstwa, warsztaty, zarośnięte chwastami lub zaminowane pola, obce rodziny w domu.

Powrócili i zabrali się do pracy w kopalniach i fabrykach, na najgorszych stanowiskach, bo nosili straszne piętno "hitlerowców", "zdrajców", "Szwabów". W kopalniach zostawali najwyżej hajerami (górnikami przodowymi), bo byli obeznani z materiałami wybuchowymi i zagrożeniami. W fabrykach zatrudniano ich przy produkcji dynamitu dla górnictwa, w rolnictwie przy pługu ciągniętym przez ostatnią we wsi szkapę, bo najlepsze konie poszły na wojnę. Fedrowali, produkowali, oddawali kontyngenty, ginęli w wypadkach, umierali przedwcześnie na szalejącą wtenczas gruźlicę, górniczą pylicę, ginęli od niewypałów, bez prawa do skargi, bez prawa do pomocy.

Również los sierot po wojnie był nie do pozazdroszczenia.

"Mój ojciec - to dla mnie ideał. Poszedłbym za nim na kraniec świata, byleby go tylko zobaczyć, dotknąć, przemówić do niego. Chodzę po świecie od dziesiątków lat i wciąż czekam na jego powrót, choć dobrze wiem, że to się nie stanie. Mój ból pojąć mogą tylko rówieśnicy, którym wojna zabrała ojców. Bo tylko sieroty znają tę straszną gorycz samotności i tęsknotę za rodzicem. Lgnęliśmy do każdego mężczyzny, który był dobry dla nas jak ojciec, uśmiechał się, głaskał po głowie. Zewnętrznie niczym nie różniliśmy się od tych, którzy mieli ojców, ale wewnętrznie - nikt naprawdę nie wiedział, co działo się w nas. Byliśmy jak psy - przybłędy.

Po wojnie takich okaleczonych jak ja dzieci było u nas tysiące. Przerabiano nam imiona, nazwiska, tępiono naszą mowę. Rodziców, dziadków wysyłano na przyspieszone kursy języka polskiego. To był czas pogardy, której nie da się zapomnieć" (wspomnienia Ludwika Kapiasa z Bojszów [1940]).

Końca wojny nie było

Po "wyzwoleniu" na Górnym Śląsku wojna nie miała końca. Trwało polowanie na ukrywających się zbiegów z Wehrmachtu, za druty obozów pracy przymusowej w Świętochłowicach, Jaworznie, Oświęcimiu, Nieborowicach zamykano tysiące osób rzekomo współpracujących z hitlerowcami, urządzano podstępne łapanki na górników i wywożono ich do sowieckich szacht, na niespotykaną skalę trwał rabunek mienia połączony z wypędzeniami, bezprawnie załatwiano osobiste i sąsiedzkie porachunki. Górnoślązacy żyli w strachu i poniżeniu.

W okaleczonych rodzinach górnośląskich, które w tej apokalipsie jakimś cudem jeszcze trwały, matki, żony, dzieci czekały na powrót synów, mężów i ojców. Cicha radość panowała tam, gdzie dotarła już wiadomość, że syn czy ojciec przeżył wojnę i teraz czeka tylko na odpowiednią chwilę, aby powrócić. Tam, gdzie takiej wiadomości nie było - panowało przygnębienie i czekanie na cud. A cuda czasem się zdarzały.

"W 1940 roku wziyni mie do niymieckigo wojska. Jo szeł na Paryż. W jednym roku szeł żech na Paryż, a w drugim na Moskwa. Na ta Moskwa fajnie sie maszyrowało, bo było lato. Ale jak przyszła zima, niyjedyn z nos przeklon dziyń, że przyszeł na świat. Jo tam był ciężko ranny i dostołech sie do niewole. Do dom przyszło żech jest zaginiony. Toż w kobiórskim kościele zrobili mi już pogrzeb. A jo - dzięka Bogu - wylizoł sie z ran i zostołech niywolnikiym, swoji żech odrobił i doczekał szczęśliwie końca. W 1947 r. wypuścili nos. Do Kobióra przyjechołech pociągiym w nocy. Zaklupoł do dźwiyrzi: - Kto tam - pytają? - Atkrywaj! - odpowiedziołech z ruska, boch już sześć lot po rusku gawarił. Wystraszyli sie i zaroz mie puścili. Byłech obtargany, zarośnięty i mie niy poznali. - Jo jest Ludwik, niy poznajecie? I dopiero wtynczos matka i siostra ciepły mi sie do nóg i zaczły płakać" (wspomnienia Ludwika Machalicy z Kobióra [1914-1998]).

Pierwsze powroty z Zachodu rozpoczęły się jesienią 1946 r. Zachowały się liczne wspomnienia z tego okresu.

"Koniec wojny i wielko radość. Z Polski na Włoch dochodziły różne wieści. Niy umiołech się zdecydować. Zostało na tym, że my odpłynęli do Newcastle. Przebywołech w Anglii od lipca do stycznia 1947 roku. Ta angielsko pogoda mi nic niy pasowała. Dużych chorowoł. Dochtor, kiery mie lyczył, roz mi pado: - Trzeba zmienić klimat. Zgłoś się do Kanady. I może bych sie wybroł za ocean, jakby niy list ze Śląska, od Maryjki: - Franku czekom na ciebie. Wracej! I jo na te słowa dostołech skrzydeł [...]" (wspomnienia Franciszka Synowca z Chełmu Śląskiego [1920-2002]).

Powracający z Zachodu Górnoślązacy to byli przeważnie mężczyźni w wieku 20 -25 lat. Wielu z nich zaraz po powrocie podejmowało pracę, a mając pracę, myślało o założeniu własnej rodziny. Wymowne są w tym ostatnim względzie statystyki w archiwach parafialnych - np. w Bojszowach "w normalnych" latach udzielano 25 ślubów w roku; w 1947 r. udzielono ich 43, w 1948 - 39, w 1949 - 36. Ostatnie trzy lata dekady był to we wsi czas wesel i organizowania nowego życia. Lecz nie dla wszystkich.

Bardzo dramatyczne chwile przeżywały rodziny, które nie miały żadnych konkretnych informacji o losach swoich bliskich zaginionych podczas zawieruchy wojennej. Dotyczyło to przeważnie zaginionych na froncie wschodnim. W tych rodzinach trwały gorączkowe poszukiwania miejsca ich pobytu i pełne desperacji próby ratowania ich życia.

Na przykładzie losów Wiktorii P. z Bojszów [1916-1994] - wdowy z dzieckiem i z chorą matką - warto prześledzić losy tysięcy wdów na Górnym Śląsku.

9 grudnia 1947 r. w piśmie do Ambasady Polskiej w Moskwie prosiła o udzielenie informacji na temat losów swojego męża. Na tę prośbę ambasada nie odpowiedziała, więc czekająca powrotu męża Wiktoria 22 października 1948 r. ponowiła prośbę:

"Do Kancelarii Cywilnej Prezydenta Rzeczypospolitej - Warszawa - Belweder. Niżej podpisana zwraca się z gorącą prośbą o wszczęcie interwencji u miarodajnych władz ZSRR w sprawie zwolnienia mojego męża [...] z obozu jeńców niemieckich we Lwowie - Lager nr 57/381, barak nr 5. Prośbę swoją motywuję tym, że jestem matką obarczoną rodziną. Żeby wyżyć, muszę prowadzić gospodarstwo rolne, a nie mam sił, żeby wykonywać wiele męskich prac. Wiadomość o przebywaniu męża w wyżej podanym obozie dotarła do mnie od jeńców wracających z niewoli w ZSRR. Żywię nadzieję, że prośba moja zostanie pozytywnie załatwiona".

Kancelaria Cywilna Prezydenta RP odpowiedziała 30 listopada 1948 r., że podanie zostało przesłane do Głównego Pełnomocnika Rządu dla spraw Repatriacji. Oczekując bezskutecznie na jakieś wieści o losach męża, wdowa zwróciła się też do Biura Informacyjnego Polskiego Czerwonego Krzyża w Warszawie, skąd po jakimś czasie otrzymała lakoniczną odpowiedź: "W kartotece Biura nie figuruje. Poszukiwania trwają. Kierownik Biura AL. Graas".

Jak wówczas wiele jej podobnych kobiet nie omieszkała się też udać do psychografologa, który na podstawie zdjęcia zaginionego i listu z frontu wywróżył we wrześniu 1949 r. następującą wiadomość:

"Rajmondo Ćwiek, Rybnik, ul. Bolesława Chrobrego 13. Szanowna Pani, mąż żyje! I znajduje się w Rosji, ale dokładność jego pobytu na razie niezbadana. Co do jego powrotu i stanu zdrowia - proszę zapytać za miesiąc. I to bezpłatnie".

Taka wróżba była małą iskierką nadziei. Z upływem miesięcy zaczęła ona jednak gasnąć. Żeby ulżyć swej doli, wdowa postanowiła ubiegać się o rentę dla swego dziecka. We wrześniu 1949 r. zwróciła się do Izby Skarbowej w Katowicach - Wydział VI - Oddział Rent z odpowiednią prośbą. Po miesiącu oczekiwania otrzymała odpowiedź: "Izba Skarbowa zawiadamia, że podanie w sprawie renty pozostawia się bez rozpatrzenia do chwili przedłożenia wszystkich dowodów, tj. poświadczenia daty i okoliczności śmierci, poświadczenia polskiego obywatelstwa, dokumenty metrykalne oraz ostatnie listy pisane przez męża z frontu wraz z kopertą [podpisał radca Jaskółka]".

Prawie rok trwało zbieranie żądanych dokumentów. W tym czasie wdowa przybita ciężarem nadludzkiej pracy na gospodarstwie postanowiła ponownie wyjść za mąż. Pierwszą przeszkodą urzędową, jaką miała pokonać, było sądowe uznanie męża za zmarłego. Sąd wyznaczając datę rozprawy, wezwał, aby w ciągu siedmiu dni zostały przedłożone następujące dokumenty: metryka urodzenia męża, dokument ślubu, akt zgonu męża na froncie, zaświadczenie o ostatnim miejscu jego zamieszkania, ostatni list męża z frontu. W tak krótkim terminie dowodów tych obarczona gospodarstwem wdowa nie zdołała zebrać, więc sprawa przeciągnęła się do następnego roku. Dopiero 22 marca 1949 r. sąd wydał następujące postanowienie. "Sąd Grodzki w Pszczynie na posiedzeniu niejawnym, po rozpoznaniu wniosku Wiktorii P. [...] postanowił uznać męża [...] za zmarłego i przyjąć datę jego zgonu na dzień 9 maja 1946 roku, a chwilę jego zgonu na godzinę 24".

Uznanie męża za zmarłego rozwiązywało cywilny ślub. Nie było to równoznaczne z rozwiązaniem ślubu kościelnego, dlatego wdowa zmuszona była zbierać dalsze dokumenty potrzebne do unieważnienia ślubu kościelnego. Kiedy je skompletowała, zwróciła się do Sądu Biskupiego w Katowicach. 21 września 1951 r. otrzymała dekret tego sądu. Postanawiał on uznać jej męża za zmarłego i przyjąć datę śmierci 30 stycznia 1944 r. na froncie wschodnim, a jej udzielić zezwolenia na ślub kościelny.

Jednak do ślubu doszło dopiero w 1953 r., gdyż z niewoli rosyjskiej ciągle wracali jeńcy z niemieckiego wojska. Wiktoria nadal łudziła się nadzieją, że jej mąż może jeszcze wrócić. Nie wrócił, więc ostatecznie podjęła postanowienie. Jej drugie małżeństwo, ze starszym o dziesięć lat wdowcem z dwojgiem dzieci, związane zostało trzema ślubami: cywilnym, kościelnym i prywatnym, polegającym na cichej, niepisanej umowie, że w razie powrotu pierwszego męża z wojny ona opuści drugiego męża i dalej będzie żyła z pierwszym. Ten trzeci kontrakt samoistnie rozwiązały dzieci, w drugim małżeństwie urodziło się ich bowiem dwoje. Odtąd rodzina miała dzieci "moje" (z pierwszego małżeństwa wdowy), "twoje" (z pierwszego małżeństwa wdowca) i "nasze" (z drugiego małżeństwa). Utrzymanie zgody i ciepła rodzinnego w takiej rodzinie było dla Wiktorii nowym i trudnym zadaniem. Wspólna praca na gospodarstwie, która w latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych była walką o przetrwanie, scementowała rodzinę.

Kolejną, równie dramatyczną, choć nie ostatnią kartą zamykającą tragedię wojny, był podział majątkowy gospodarstwa pierwszego męża, gdy trojakie dzieci dorosły. Podział skomplikowany i kosztowny, ale dzięki mądrości obojga rodziców sprawiedliwy i bezkonfliktowy.

Wreszcie ostatni akt wojennej tragedii, jakich na Górnym Śląsku rozgrywało się wiele: oficjalne powiadomienie z berlińskiego biura akt wojennych o dacie, miejscu i okolicznościach śmierci pierwszego męża, które napłynęło dopiero 20 lipca 1965 r. Za radą innych osób znajdujących się w podobnej sytuacji i po kilku latach wahania wdowa postanowiła zwrócić się do Niemiec z wnioskiem o naprawienie szkód wyrządzonych jej rodzinie przez wojnę:

"Dnia 12 stycznia 1973 roku. Urząd Zaopatrzeń Rentowych w Ravensburgu, Lazarettstrasse 3, Weingarten. Jestem wdową po byłym żołnierzu Wehrmachtu. Mój pierwszy mąż zginął w styczniu 1944 roku na froncie wschodnim. O śmierci męża dowiedziałam się dopiero w 1965 roku pismem od Was, które załączam. Przez dziewięć powojennych lat pracowałam nadludzko na opuszczonym gospodarstwie. Mąż nie wracał, a o jego losie nie miałam żadnych wieści. W tej sytuacji w 1953 roku wyszłam ponownie za mąż i moje położenie uległo poprawie. Dzieci usamodzielniły się. Ja ze swoim drugim mężem utrzymujemy się teraz ze skromnej emerytury. Uważam, że mój ból po stracie pierwszego męża, tragiczne doświadczenia wojenne samotnej kobiety, ciężka praca, aby utrzymać dzieci i gospodarstwo - upoważniają mnie do tego, aby domagać się od Was przynajmniej częściowej rekompensaty za szkody moralne i materialne, jakie poniosłam.

Moje prawo do wdowiego wsparcia jest tym większe, że przez 15 lat na moim utrzymaniu i pod moją opieką była staruszka - matka mojego pierwszego męża, która po stracie dwóch synów na wojnie była niezdolna do normalnego życia.

Myślę, że moje pismo nie jest bezpodstawne. Wiele osób o sytuacji podobnej jak moja czeka u nas na zadośćuczynienie. Z poważaniem..."

"Sehr geehrte Frau Wiktoria... i dalej w bardzo grzecznym tonie, ale w trudnym języku prawniczym następowało skomplikowane wyjaśnienie, że w świetle obowiązującego prawa niemieckiego odszkodowanie za poniesione straty wojenne nie przysługuje... Mit freundlichen Grüssen - Liebmann..."

W następnych latach, aż do swej śmierci w 1994 r., Wiktoria nie pisała już do Niemiec żadnych próśb. Ostatni list do Niemiec napisany był ręką jej najstarszego syna w październiku 2003 r.:

"Deutsche Dienststelle Berlin 52, Eichbornbamm 167 - 209. Jestem synem poległego żołnierza Wehrmachtu. Zanim umrę, chcę się jeszcze dowiedzieć, jakie były kolejne miejsca i czas pobytu mojego Ukochanego Ojca, zanim zginął na froncie wschodnim. Bardzo was proszę, napiszcie mi po kolei, kiedy i gdzie przebywał od 22 marca 1942 roku aż do chwili swej śmierci. Nie wiem, gdzie jest jego grób, więc przynajmniej wezmę sobie mapę i na mapie będę podążał Jego śladami. Nie odrzucajcie mojej prośby. To dla mnie człowieka starego bardzo ważna sprawa..."

I ten list wystarczyłby za epilog tragicznych losów Górnoślązaków wplątanych wbrew swej woli w straszliwą wojnę.

W pracy wykorzystano następującą literaturę: Górny Śląsk i Górnoślązacy w II wojnie światowej, red. Wojciech Wrzesiński, Muzeum Górnośląskie w Bytomiu, Bytom 1997; Historia Śląska, red. Marek Czapliński, Wydawnictwo Uniwersytetu Wrocławskiego, Wrocław 2002; Zbigniew Kapała, Ślązacy i Zagłębiacy w walkach Polskich Sił Zbrojnych na obczyźnie, Bytom 1992; Ryszard Karczmarek, Pod rządami gauleiterów, Wydawnictwo Uniwersytetu Śląskiego w Katowicach, Katowice 2000; Alojzy Lysko, To byli nasi ojcowie, wydał Gminny Ośrodek Rozwoju w Bojszowach, Bojszowy 1999 oraz materiały źródłowe (publikowane i niepublikowane listy, wspomnienia i dokumenty) ze zbiorów własnych autora.

 

 

 

Biuletyn IPN - nr 8/9, 2006 r.

 

 

PIOTR SEMKÓW, IPN GDAŃSK

POBÓR POLAKÓW Z POMORZA DO WEHRMACHTU

 

Podbój Polski w 1939 r. i włączenie części ziem polskich w skład terenów wcielonych do Rzeszy narzuciły mieszkańcom Pomorza obowiązek służby wojskowej w armii niemieckiej. W utworzonym decyzją Hitlera z 8 października 1939 r. Okręgu Rzeszy-Prusy Zachodnie (od 2 listopada 1939 r. - Gdańsk-Prusy Zachodnie) już w 1940 r. przeprowadzono pobór Polaków - byłych obywateli Wolnego Miasta Gdańska do Wehrmachtu.

 

W pierwszym rzędzie brano do armii niemieckiej tych, którzy przed wybuchem wojny nie odgrywali aktywnej roli w polskim życiu społeczno-politycznym w Wolnym Mieście. Po ogłoszeniu rozporządzenia o Niemieckiej Liście Narodowej z 4 marca 1941 r., dotyczącego określenia stopnia przynależności państwowej mieszkańców z terenów wcielonych do Rzeszy, pobór Polaków z Pomorza nabrał charakteru masowego. Oznaczało to również, że poboru do armii niemieckiej dokonywano, zanim prawnie uregulowano status administracyjno-państwowy mieszkańców tych ziem.

Komisje rozpatrujące wnioski o przyznanie wobec poszczególnych grup ludności Niemieckiej Listy Narodowej miały obowiązek przekazać wojskowym komendom uzupełnień spisy mężczyzn, którzy podlegali służbie wojskowej. Na podstawie marcowego rozporządzenia Heinricha Himmlera oraz reskryptu z 13 marca 1941 r. Oberkommando der Wehrmacht wydało 2 października 1942 r. dekret dotyczący zasad pełnienia służby wojskowej przez osoby wpisane do III grupy Niemieckiej Listy Narodowej. Zgodnie z nim osoby powołane do wojska przed wpisaniem na listę miały być zwolnione od pełnienia służby wojskowej w przypadku, gdyby decyzja komisji do spraw Niemieckiej Listy Narodowej okazała się odmowna. Zwolnienie przysługiwało również wtedy, jeżeli jedno z rodziców poborowego lub oboje zostali zakwalifikowani do grupy IV.

Kategorie Niemieckiej Listy Narodowej

Rozporządzenie z 4 marca 1941 r. o Niemieckiej Liście Narodowej i przynależności państwowej ustalało status mieszkańców terenów wcielonych do Rzeszy - zatem dotyczyło bezpośrednio osób zamieszkujących Reichsgau Danzig-Westpreussen. Wstępem do niego był dokument z 12 września 1940 r., który wprowadzał podział na poszczególne kategorie ludności zamieszkującej te tereny.

O rozpoczęciu akcji przyjmowania wpisów na Niemiecką Listę Narodową informowała miejscowa prasa. Rozporządzenie z 4 marca 1941 r. dotyczyło obywateli polskich, którzy z dniem 26 października 1939 r. zostali bezpaństwowcami, oraz posiadaczy obywatelstwa gdańskiego, którzy je utracili z dniem 1 września 1939 r., lecz z tymże dniem ich miejsce zamieszkania znajdowało się na terenie byłego Wolnego Miasta Gdańska.

Do grupy I zaliczono Niemców-posiadaczy obywatelstwa polskiego lub gdańskiego biorących czynny udział w niemieckim (narodowosocjalistycznym) życiu politycznym. Do grupy II zaliczono Niemców bądź osoby pochodzenia niemieckiego, które zachowały niemiecką świadomość narodowościową wyrażaną na co dzień oraz do wojny nie występowały w sposób aktywny politycznie.

III grupa Niemieckiej Listy Narodowej była wyjątkowo szeroka. Do niej, decyzją twórców dokumentu, należało zaliczyć osoby pochodzenia niemieckiego (spolonizowane), które dawały gwarancję na powrót do narodowosocjalistycznej wspólnoty narodowej, osoby z małżeństw mieszanych (z osobą pochodzenia nieniemieckiego), mające decydujący wpływ na współmałżonka oraz wszystkich tych, którzy - zdaniem twórców rozporządzenia - należeli do grup ludności skłaniającej się ku niemczyźnie (mieszkańcy Pomorza, Śląska).

Grupa IV była przeznaczona dla osób, które co prawda zachowały niemiecką świadomość narodową, ale politycznie przed wybuchem wojny i w czasie akcji wpisowej deklarowały przynależność do polskości.

Wpisowi na Niemiecką Listę Narodową nie podlegali obywatele polscy i obywatele Wolnego Miasta Gdańska, których miejsce zamieszkania z dniem 7 marca 1941 r., tj. wejścia w życie rozporządzenia, znajdowało się na terenie Generalnego Gubernatorstwa. Z grona osób uprawnionych do wpisu na listę wykluczano również tych, którzy byli posiadaczami obywatelstwa gdańskiego, lecz do dnia wejścia w życie przepisów o Niemieckiej Liście Narodowej nabyli obce obywatelstwo.

Himmler wydał 16 lutego 1942 r. okólnik, w którym precyzował kryteria, jakim podlegali umieszczeni w grupie IV. Zalecał przyjmować do tejże grupy osoby pochodzenia niemieckiego, żyjące w mieszanych małżeństwach z "obcoplemieńcami", następnie dzieci z małżeństw mieszanych osób pochodzenia niemieckiego i "obcoplemiennego". W grupie tej znajdowali się również ci, którzy ulegli wpływom Kościoła katolickiego lub ewangelickiego. Zgodnie z okólnikiem do grupy IV wpisywano wszystkich, którzy dobrowolnie wyrzekli się niemieckości ze względów stanowych bądź dla osiągnięcia wysokiej pozycji w Polsce, oraz tych, którzy utracili niemiecką tożsamość narodową na skutek przebywania w izolacji od wpływów niemieckiej kultury. Posiadaczy IV grupy Himmler polecił określać w sposób oficjalny mianem "spolszczonych Niemców". Nieoficjalnie jednak nazywano ich renegatami.

Zmiany kryteriów poboru

Wcielanie do wojska odbywało się na mocy ustawy z dnia 16 marca 1935 r. o służbie wojskowej Trzeciej Rzeszy wraz z późniejszymi przepisami wykonawczymi. Do wybuchu wojny w myśl tego aktu prawnego służbę wojskową w armii Trzeciej Rzeszy mógł pełnić Niemiec, który jednocześnie spełniał nazistowskie wymogi rasowe. Zgodnie z paragrafem 4 ustawy czas trwania obowiązku wojskowego ustalono na okres rozpoczęty 19 rokiem życia, a zakończony 45 rokiem życia. Wymóg pełnienia służby podczas wojny podlegał rozszerzeniu o kolejne roczniki.

W okresie od grudnia 1942 r. do sierpnia 1943 r. ponownie przystąpiono do kolejnych regulacji problemów związanych z poborem do armii niemieckiej (w tym i zasad awansowania) osób wpisanych do grupy III oraz ich rodzin, którym przyznano grupę IV Niemieckiej Listy Narodowej.

Osoby należące do grupy III i pełniące służbę wojskową podlegały wielu obostrzeniom, wynikającym z nieufności władz co do ich lojalności wobec Trzeciej Rzeszy. Z wcielonych do Wehrmachtu nie wolno było tworzyć odrębnych pododdziałów, rozdzielając ich w miarę możliwości pojedynczo lub po kilku w plutonie (2-3 osoby). Oprócz tego, zgodnie z zarządzeniem z 25 listopada 1942 r., za próby łamania dyscypliny, usiłowania dezercji lub sabotażu przynależnych do III grupy karano śmiercią. Powołanych do służby wojskowej kierowano od roku 1943 do różnych formacji służących na terenie Rzeszy i państw okupowanych. Powodem, dla którego rozrzucano ich po całej Europie, była obawa administracji przed możliwością popełnienia przez wcielonych dezercji. W tym przypadku represjom podlegali również bliżsi i dalsi członkowie rodzin dezerterów. Możliwość awansu dla osób z poboru ograniczono do stopnia starszego strzelca.

Uchylanie się od służby i dezercje

Występujące przypadki ukrywania się przed powołaniem do wojska były ścigane przez organa powołane do tego celu - żandarmerię, policję i komendę uzupełnień Wehrmachtu. Rozporządzenia o poszukiwaniach osób uchylających się od służby wojskowej publikowano w dziennikach urzędowych właściwych dla danego powiatu. Prócz uchylania się od poboru dość powszechnym zjawiskiem wśród Polaków z ziem wcielonych do Rzeszy była dezercja. Porzucający wrogie szeregi na różnych odcinkach frontu zachodniego trafiali do Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie. Ocenia się, że łącznie do PSZ trafiło ponad 70 tys. Polaków z ziem wcielonych do Rzeszy - dezerterów i osób z obozów jenieckich. Liczba dezerterów na froncie wschodnim, chociażby ze względu na stosunek bolszewików do jeńców, musiała być nieporównywalnie mniejsza. Pomorscy dezerterzy i poborowi uchylający się od służby w Wehrmachcie zasilili licznie oddziały partyzanckie Armii Krajowej i "Gryfa Pomorskiego" w Borach Tucholskich. Spotykamy ich nie tylko w grupach leśnych na Pomorzu, ale też i w oddziałach partyzanckich AK na terenie całego kraju, z Kresami Wschodnimi włącznie. Wielu z nich zapisało się chlubnie w dziejach swych partyzanckich jednostek. Należy jednak wspomnieć o tym, że część unikających służby wojskowej w armii niemieckiej miała na uwadze nie tyle patriotyzm i niechęć do noszenia obcego munduru, ile dążyła do ratowania własnego życia.

Poborowi o zbyt polskim nazwisku początkowo musieli się liczyć z koniecznością jego zmiany na niemiecko brzmiące, gdyż dotychczasowe brzmienie nastręczało jego posiadaczowi wielu trudności. Z biegiem czasu odstępowano od tego procederu, pozostawiając nazwisko niemal niezmienione. Natomiast polska prasa konspiracyjna sugerowała, że do problematyki używania języka polskiego przez osoby wcielone do Wehrmachtu niemieckie władze administracyjne przez jakiś czas podchodziły dość łagodnie, wręcz ułatwiając możliwość porozumiewania się rekrutów z przełożonymi.

Z biegiem czasu, w związku z pogarszającą się sytuacją wojenną Niemiec i koniecznością mobilizowania coraz to młodszych i starszych roczników, patrole żandarmerii częściej kontrolowały młodych ludzi. Jednocześnie funkcjonariusze właściwych dla danego terenu komórek NSDAP przystępowali do sporządzania spisów osób zdolnych do służby w formacjach Volkssturmu. Ta akcja rejestracyjna powodowała ucieczki mężczyzn z miast na tereny wiejskie, zwane potocznie "Volkssturmkrankenheit" (choroba chroniąca przed Volkssturmem).

***

Dokonywanie przez władze niemieckie wśród mieszkańców terenów wcielonych do Rzeszy poboru do wojska stanowi część polskiej historii wieku XX. Przez długie lata dla wielu był to fakt wstydliwy, pomijany milczeniem lub wielokrotnie "naciągany" dla uzyskania doraźnych celów. Jednak nie sposób zapomnieć o tym, do dziś bolesnym, fragmencie naszych dziejów.

 

 

 

PIOTR SZUBARCZYK, IPN GDAŃSK

"MALGRÉ-NOUS" - ŻOŁNIERZE MIMO WOLI

 

Oradour

Oradour-sur-Glane to niewielka miejscowość w środkowej Francji. Już sama jej nazwa ma dla francuskiej refleksji nad wojną znaczenie symboliczne. 10 czerwca 1944 r. oddziały niemieckiej dywizji SS "Das Reich" zamordowały tu ponad 600 mieszkańców i spaliły wszystkie zabudowania. Po wojnie nazwa Oradour wróciła do Francuzów raz jeszcze w nowym, dramatycznym kontekście. Oto okazało się, że w zbrodniczych oddziałach służyło 14 młodych Alzatczyków. Wytoczono im proces w Bordeaux, który zakończył się w roku 1953 wyrokiem śmierci dla sierżanta-ochotnika i skazaniem pozostałych trzynastu na ciężkie roboty. W całej Alzacji i Lotaryngii zawrzało jednak od protestów. Przecież tysiące młodych Francuzów z Alzacji powołano w 1942 r. przymusowo do Wehrmachtu, nawet do Waffen SS. Czy i oni staną przed sądem!? Po wojnie znosili upokorzenia, dla dużej części Francuzów byli zdrajcami. Sprawa Oradour wyostrzyła ten osąd, jednocześnie jednak pozwoliła Francuzom przeżyć w zbiorowej świadomości to, z czym Polacy się mocują do dziś, bo w warunkach państwa komunistycznego jasne postawienie sprawy nie było możliwe. Dla zrozumienia tragicznej sytuacji młodych Pomorzan, Wielkopolan czy Ślązaków, zmuszonych podczas wojny do służby w Wehrmachcie, takie porównanie z losem Alzatczyków i Lotaryńczyków może być pouczające.

Protesty z roku 1953 doprowadziły do ogłoszenia pospiesznej amnestii dla skazanych. Sprawa nie była łatwa, bo amnestia wywołała z kolei oburzenie bliskich ofiar z Oradour i niechęć do Alzatczyków, która przetrwała następne kilkadziesiąt lat. Do symbolicznego pojednania i wybaczenia doszło dopiero w roku 1998!

Paradoksy historii

W Strasburgu stoi jedyny w swoim rodzaju pomnik Matki Alzatki, która trzyma na kolanach dwóch martwych synów. Ciało pierwszego opada na zachód, drugiego na wschód. Taki pomnik Matki Polki powinien stanąć w Poznaniu. Byłby równie wymowny. W Wilnie lub we Lwowie powinien stanąć drugi pomnik Matki Polki, której synowie zostali siłą wcieleni do armii sowieckiej. To szczególny paradoks historii. Przed rokiem gazety na Pomorzu pisały o tym, że konsul rosyjski odznaczył w Słupsku obywateli polskich, w czasie wojny żołnierzy armii sowieckiej, rosyjskimi medalami. Uznano, że popełniono faux pas. Nie dlatego wszakże, że w ogóle ich odznaczył, lecz dlatego, że wszystko się odbyło bez udziału przedstawiciela polskich władz. Wyobraźmy sobie, że konsul niemiecki odznacza w Opolu grupę obywateli polskich, w czasie wojny żołnierzy Wehrmachtu, walczących na froncie wschodnim z bolszewikami, którzy we wrześniu 1939 r. napadli bez wypowiedzenia wojny na Polskę. To by dopiero było! A przecież sytuacja jest analogiczna: chodzi o agresorów i organizatorów planowanej (wspólnie!) eksterminacji narodu polskiego, zwłaszcza polskiej inteligencji.

Francuzi ze środowiska "Malgré-nous" ("wbrew naszej woli") często podkreślają wspólnotę losu z Polakami wcielonymi do Wehrmachtu, ponieważ w czasie wojny wielokrotnie się z nimi zetknęli. Młodzi Polacy z kresów zachodnich, urodzeni w latach 1920-1927, mieli w czasie wojny szczególnie silne poczucie rozdarcia, tragedii. Przez tragedię rozumiem brak dobrego wyjścia z sytuacji, kiedy każdy wybór powoduje zło, krzywdę. Znamy przypadki dezercji z Wehrmachtu, których następstwem było skierowanie całej rodziny "zdrajcy" do obozu. Młodzi ludzie uformowani patriotycznie w przedwojennej szkole - na przykładach lwowskich orląt, bohaterów spod Rokitny, Zadwórza, wojny z bolszewikami - we wrześniu 1939 r. w większości jeszcze niepełnoletni, gotowi byli walczyć, konspirować, przekonani, że zwycięstwo jest tylko kwestią tygodni, może miesięcy. I oto gdzieś w roku 1943 czy 1944 dają im mundur Reichsarbeitsdienstu, potem Wehrmachtu. Ich rodzice, w szalonym lęku o dzieci, podpisali Volkslistę. To nie był Kraków ani Warszawa. Tam podpis był dobrowolnym wyborem, a w konsekwencji aktem zdrady wobec państwa polskiego. Tu, na terenach wcielonych, na terenie Deutsches Reich, niepodpisanie listy było aktem heroicznym. Potem był obóz lub, w najlepszym przypadku, los obywateli trzeciej kategorii. Ale podpis ze względu na dobro dzieci po kilku latach powracał rykoszetem, gdy z dzieci wyrastali młodzi "Niemcy" podlegający poborowi. Krąg się zamykał. Przejście na drugą stronę frontu trzeba było tak zaplanować, by nie dać się zabić i by wyglądało to na "zagubienie", a nie ucieczkę. Najłatwiej to było zrobić w ostatnich miesiącach wojny na Zachodzie. A potem żyć, słuchając przez całe lata szyderczych uwag: dlaczego tak późno?

Służącym w Polskich Siłach Zbrojnych na Zachodzie byłym żołnierzom Wehrmachtu zmieniano dane osobowe, by nie zostali rozstrzelani jako dezerterzy w przypadku dostania się do niewoli niemieckiej. Chodziło też o losy ich najbliższych w okupowanym kraju. Norbert Warduleński przed wyjazdem do Wehrmachtu we Francji uprzedził rodziców, że przy pierwszej sposobności zdezerteruje do aliantów, i tak zrobił. Rodzice otrzymali oficjalne powiadomienie o zaginięciu syna, a potem byli inwigilowani przez gestapo, więc na wszelki wypadek matka przywdziała żałobę i dała na Mszę św.

Polskie Siły Zbrojne na Zachodzie - mimo ciężkich strat na polach bitew - ciągle zwiększały swoje stany. Podobno wśród żołnierzy, którzy zdobywali Bolonię, przeważali uciekinierzy z ziem wcielonych do Rzeszy.

Wehrmacht dla wszystkich

W liczącym 4917 osób mieście Kartuzy na Kaszubach mieszkało 4641 Polaków, 256 Niemców i 19 Żydów. Po wybuchu wojny zaczęto osiedlać tu Niemców z Rzeszy, z byłego Wolnego Miasta Gdańska, z państw bałtyckich, z Wołynia i z Besarabii. Na niewiele się to zdało, Niemcy stanowili ciągle mniej niż 10 proc. ludności. By przyspieszyć zaplanowany proces niemczenia, posłużono się Niemiecką Listą Narodową (Deutsche Volksliste - DVL). Wprowadzono ją 4 marca 1941 r. Kategorie "Niemców" były bardzo zróżnicowane pod względem przysługujących praw. Nawet dowody osobiste różniły się kolorami. IV grupa DVL obejmowała osoby "niepewne", nieukrywające swej przynależności do narodu polskiego. Wydawano tym osobom dowody tożsamości koloru czerwonego. Posiadacze grup III i IV mieli mocno ograniczone prawa. Jedynie obowiązki dla wszystkich grup były podobne. Była to przede wszystkim służba w wojsku i w formacjach pomocniczych.

Na Monte Cassino...

Lucjan Balewski z Poznania opowiedział mi następującą, pouczającą historię: "Mówiłem kiedyś znajomemu o swoich wrażeniach z pobytu na cmentarzu żołnierzy polskich na Monte Cassino. Na to mój rozmówca: »Ja też chciałbym tam pojechać i odwiedzić cmentarz na Monte Cassino. Niemiecki... Tam leży mój kuzyn, który zginął podczas nieudanej próby przejścia przez linię frontu do polskiego oddziału«. W czasie wojny niemiecki nauczyciel powiedział mojej siostrze: »losy ludności pogranicza są ciężkie«. Po powrocie do Starogardu, w sierpniu 1945 r., poszedłem na Francuską Górę, leżałem na trawie i byłem szczęśliwy, że wojny już nie ma, a granice od nas tak daleko, że już nikt nie powie mi, że skoro pochodzę z Pomorza, to pewno jestem Niemcem".

Casus Zygmunt

Miał lat 17, gdy wybuchła wojna. Harcerz, syn nauczyciela z Barłożna na Pomorzu Gdańskim. Wychowany był w duchu patriotycznym, w gimnazjum nazywano go "Cyceronem" - z powodu sugestywnych recytacji podczas akademii szkolnych. Wstąpił do Sodalicji Mariańskiej, odbył kurs formacyjny. Latem 1941 r. Zygmunt Grochocki został zaprzysiężony w konspiracyjnej organizacji "Jaszczurka", założonej przez jego kolegów gimnazjalnych. W okresie przymusowej akcji wpisywania ludności polskiej Pomorza na Niemiecką Listę Narodową, wiosną 1942 r., został zaliczony do III grupy i w lipcu 1942 r. wcielony do Wehrmachtu. Tu natychmiast, w ekstremalnie niebezpiecznych warunkach, rozpoczął agitację wśród Polaków, żołnierzy Wehrmachtu. Jeszcze jako żołnierz garnizonu malborskiego przyjął przysięgę na wierność Polsce od 10 kolegów z jednostki. Potem trafił do Holandii i do Francji. Jako żołnierz 108. pułku grenadierów nawiązał kontakt z francuskim ruchem oporu. Był zbyt młody, zabrakło mu doświadczenia konspiracyjnego, nie zachował niezbędnych środków ostrożności. Aresztowany i skazany na śmierć za "zdradę kraju" [!]. Egzekucja odbyła się 20 marca 1943 r. w Nantes. W chwili śmierci miał niespełna 21 lat. Trzy siostry Zygmunta Niemcy wysłali do obozu koncentracyjnego. Była to kara za działalność brata.

Władek

Na terenie okupowanej Francji Władysław Lenz uciekł z Wehrmachtu i wstąpił w lipcu 1944 r. do oddziału partyzanckiego, którym dowodził przerzucony z Londynu, urodzony w Skorzewie na Kaszubach płk Antoni Zdrojewski. Walczył m.in. w Górnej Sabaudii w składzie kompanii, która brała udział w zdobywaniu Thonon i tunelu Le Madeleine oraz przy wyzwalaniu St. Michel i St. Martin de la Porte. W połowie listopada 1944 r., zgodnie z rozkazem z Londynu, 620 partyzantów polskich z tego rejonu przetransportowano do Włoch, jako uzupełnienie jednostek II Korpusu gen. Władysława Andersa, wykrwawionych w bitwie o Monte Cassino i Ankonę. Władysława Lenza przydzielono do 9. Batalionu 3. Dywizji Strzelców Karpackich. We Włoszech przeszli szlak bojowy, począwszy od ciężkich walk o przełamanie Linii Gotów nad rzeką Senio oraz walk o Bolonię, do której ze swym batalionem wkroczyli jako pierwsi, wywieszając polską flagę. Tu 9. Batalionowi władze miasta nadały honorową nazwę 9. Boloński Batalion 3. DSK. Władek wrócił do kraju w roku 1947.

Alek

Latem 1944 r. w południowej Francji żołnierz Wehrmachtu Alfons Jabłoński, wraz z paroma kolegami, ucieka do partyzantki francuskiej. Francuzi pomagają mu w przedostaniu się drogą morską do Włoch, do II Korpusu gen. Andersa. Po krótkim, intensywnym przeszkoleniu pełnił niebezpieczną służbę w kompanii saperów 2. Brygady Pancernej. Przeszedł ciężki dla saperów szlak bojowy II Korpusu od Ankony do Bolonii. Brał udział w specjalnej, nocnej ofensywie pod Bolonią, kiedy w szturmie polskich oddziałów użyto silnych reflektorów przeciwlotniczych, żeby przeszkodzić Niemcom w prowadzeniu skutecznego ognia i uniknąć dużych strat.

Paweł

Kiedy policjant z Schupo uderzył go na ulicy kolbą, oddał mu ciosem w głowę i uciekł. Został aresztowany i po kilku dniach wywieziony na roboty do stoczni w Elblągu. Pod koniec 1943 r. Pawła Rychlickiego wcielono do Wehrmachtu. Na terenie okupowanej Jugosławii uciekł do partyzantów. Z Jugosławii dostaje się do Włoch, a już 12 maja 1944 r. wstępuje do Wojska Polskiego, z przydziałem najpierw do 7. Batalionu Strzelców Karpackich II Korpusu. Od 5 sierpnia bierze udział w walkach frontowych 12. Pułku Ułanów Podolskich, w jednostce pancernej rozpoznania dywizji. W jednej z cięższych walk nad Adriatykiem od kuli niemieckiego snajpera zostaje ciężko ranny w twarz. Po wyleczeniu przydzielony 15 stycznia 1945 r. do Pułku Ułanów Lubelskich. Awansowany na dowódcę wozu pancernego. 27 marca 1947 r. Rychlicki powrócił do kraju.

Franek

W marcu 1945 r. udało mu się przejść do Anglików. Wcielony do 1. Dywizji Pancernej, gdzie został kierowcą samochodowym i pancernym. Gdy wojna się skończyła, pozostał w ośrodku szkolenia w Szkocji, gdzie cały wolny czas poświęcał na uprawianie sportu, głównie piłki nożnej i boksu. W roku 1946 Franciszek Rohde został bokserskim mistrzem Szkocji w wadze lekkiej! Latem 1947 r. wrócił do kraju.

Janek

Przed wojną był harcerzem. Mimo niemieckiego nazwiska, często występującego na Pomorzu, Janek Klein czuł się Polakiem. Był wychowany w patriotycznej atmosferze, którą tworzyła szkoła i opowieści ojca - szewca z Gniewa, weterana wojny z bolszewikami 1919-1920 r. i uczestnika III powstania śląskiego. Miał 12 lat, kiedy wybuchła wojna. Rodzice, ze względu na dobro dzieci, zdecydowali się podpisać DVL, otrzymali III grupę. Młodsza siostra Janka, Celina, zapamiętała ten dzień bardzo dobrze: "Po powrocie z urzędu cały dzień przepłakali. Wiem, że zrobili to dla nas. Znałam przypadki wysyłania całych rodzin do obozu w Potulicach za odmowę podpisania listy". Potulice były filią KL Stutthof. Tam ludzie umierali. Na decyzję Kleinów miały wpływ narady z sąsiadami, tak jak oni Polakami, którzy uważali, że wojna i tak szybko się skończy, a zanim się skończy, będzie można jeszcze niejeden raz pokazać, kim się jest naprawdę. Teraz najważniejsze to chronić rodziny przed represjami.

Kiedy Janek ukończył 17 lat, trafił do Reichsarbeitsdienstu, wojskowej formacji pomocniczej. Na zdjęciu z tego czasu widać młodych Polaków z Gniewa w mundurach RAD. Chłopcy w pierwszym szeregu mają nisko opuszczone głowy. Niektórzy w drugim szeregu uśmiechają się szyderczo. Na swój sposób reagują na sytuację, której by się nigdy wcześniej nie spodziewali. Janek stoi ze spuszczoną głową, mundur umyślnie zapiął krzywo, by zademonstrować swój sprzeciw. Jakiś czas potem jeden z tych chłopców zbiegł z RAD. Podobno marzył o wojsku polskim na Zachodzie. Janek został oskarżony o pomoc w ucieczce i natychmiast trafił do Wehrmachtu. Był listopad 1944 r. 17-letni wrażliwy chłopiec przeżył jeszcze tylko dwa miesiące. Pod koniec stycznia trafił do sowieckiej niewoli, gdzieś pod Głogowem. Nikogo tam nie obchodziło, że był Polakiem, dzieckiem jeszcze! Nie wiadomo, jak umarł lub jak został zamordowany. W lutym ślad się urywa, poszukiwania nie dały żadnego rezultatu.

Przez te dwa miesiące Janek wysłał do swoich bliskich w Gniewie ponad 50 wzruszających listów i kartek, które czekają dziś na wydawcę. Ostatnią - 18 stycznia 1945 r. z Brandenburgii. Pisał prawie każdego dnia, czasem dwa razy dziennie! Mimo wojskowej cenzury potrafił w tych listach przekazać nie tylko wielką miłość do rodziny i miejsca urodzenia, ale także refleksje dotyczące swego tragicznego położenia i swoich prawdziwych uczuć. Listy pełne są troski o matkę, o ojca, który też został powołany do Wehrmachtu, zawierają serdeczne pozdrowienia dla wszystkich sąsiadów, których Janek zapamiętał. Zachowały się też listy matki do syna, z wyrazami gorącej miłości, pamięci, słowami modlitwy, oraz listy ojca z frontu do młodszych sióstr Janka. 29 października 1944 r. ojciec pisał z Meerane: "Kochane dzieci. Nie opuszczajcie się w modlitwie. Módlcie się, by dobry Bóg przyprowadził do domu zarówno Waszego tatusia, jak i brata". Dzień wcześniej Janek pisał do sióstr z Laar: "Dziś w nocy stałem na warcie. Była ciemna noc i mżył drobny deszcz. Przed południem niebo się przejaśniło i zrobiła się piękna pogoda. Czy tak kiedyś i z niepogodą wojny się stanie? Tutaj bezchmurne niebo nas nie cieszy, bo wtedy nadlatują samoloty. Mam nadzieję, że Wy teraz w domu nie doznajecie żadnego zła. Siedzę i myślę o Was, o Tacie i o Mamie. Patrzę na podwórze. Jakaś kura stoi kilka kroków przede mną. Nie przejmuje się wcale, że niedaleko stąd strzela artyleria, że milę stąd przebiega front. Podmuch jesienny unosi mi kartkę, na której piszę, jak gdyby chciał powiedzieć: tu wieje inny wiatr...".

Antek

We wrześniu 1939 r. miał 13 lat. Był harcerzem i uważał, że świetnie nadawałby się na zwiadowcę, znał przecież alfabet Morse'a... Ponieważ mimo to nie chcieli go do wojska, w pierwszych dniach września 1939 r. Antek Górski założył - razem z kolegami Stachem i Witkiem - harcerski Tajny Związek Młodych Lwów. Wstrząsającym przeżyciem była dla chłopców wiadomość o zamordowaniu w podmiejskim lesie ich starszego druha z ZHP, Józefa Grzybka. Zebrali się w pokoju Antka, na strychu. Stolik nakryli biało-czerwoną flagą. Na stoliku położyli książeczkę do nabożeństwa, krzyż harcerski, na środku ustawili krzyż. Odnowili przyrzeczenie harcerskie: "Mam szczerą wolę całym życiem pełnić służbę Bogu i Polsce, nieść chętną pomoc bliźnim, być posłusznym prawu harcerskiemu". Do tych słów dodali od siebie: "i bronić Ojczyzny do ostatniej kropli krwi. Tak nam dopomóż Bóg".

Jedną z pierwszych akcji zastępu było fotografowanie miejsca masowych zbrodni w Lesie Szpęgawskim pod Starogardem. Cud, że nie zostali aresztowani.

W 1944 r. Antek dostał powołanie do Wehrmachtu. Pierwszą myślą była ucieczka do lasu. Był już umówiony z innymi chłopakami, którzy też otrzymali powołanie. Potem przyszła refleksja: a co z rodzinami? Pociechą był Konrad Wallenrod, którego czytali w ramach latającej polskiej biblioteczki. Przecież Niemcom można szkodzić, będąc wśród nich.

Na peronie prócz zapłakanych rodzin byli SS-mani, SA-mani, Schupo i tajniacy. Ale oni podlegali już wojsku i nie bali się mówić po polsku. Pociąg powoli ruszył. Najpierw była cisza, lecz po chwili cały pociąg, od pierwszego do ostatniego wagonu, śpiewał Boże, coś Polskę...

Dopiero pod koniec wojny nadarzyła się Antkowi okazja ucieczki. Oderwał się od oddziału i dał się "aresztować" włoskim partyzantom. Dołączyli inni Polacy. Byli ciągle w niemieckich mundurach, więc zdobyli gdzieś trochę białego i czerwonego fiszbinu i tak jak umieli, ponaszywali na mundurach polskie barwy narodowe. Niebawem zostali zatrzymani przez Amerykanów i odstawieni do Livorno, potem do Iolandy, gdzie był przejściowy obóz dla Polaków z niemieckiego wojska. "Do rozpaczy doprowadziła nas wiadomość o zakończeniu wojny. Przecież chcieliśmy się Niemcom odpłacić. Niektórzy z nas dostali ataku histerii. Pocieszano nas, że przecież uderzymy jeszcze na Japonię" - wspominał po latach Antoni Górski.

"Niemcy" prowadzą Niemców...

Przed śmiercią Antoni Górski spisał wspomnienia swoich kolegów, polskich "Malgré-nous". Oto niektóre z nich.

"Nasze pozycje były na wysokiej górze. Ktoś nas zdradził. Niemcy okrążyli górę i zaczęli atakować. Broniliśmy się, ale oni byli silniejsi. Nie myśleliśmy o poddaniu. Przecież byliśmy uciekinierami. Rozstrzelano by nas, a nasze rodziny byłyby prześladowane. Nie lepsza była sytuacja włoskich partyzantów. W decydującym momencie ich dowódca zastrzelił swoją żonę, synka i siebie. Inni partyzanci też odbierali sobie życie. Nas, Polaków, było tylko dwóch. Co robić? Niemcy atakowali górę z trzech stron. Z jednej strony było strome zbocze, nie do przejścia. Był tam zamarznięty strumyk czy wodospad. Postanowiliśmy tym wodospadem zjechać w dół. Okutaliśmy się w różne ciuchy i płótna namiotowe, co było pod ręką. Ledwo poruszając się, zeszliśmy niżej, by się ześlizgnąć. Z duszą na ramieniu skoczyliśmy w dół. Obijałem się o różne występy. Wreszcie poczułem straszny ból w nodze i straciłem przytomność. Kolega też zemdlał, lecz pierwszy się ocknął. Chociaż strasznie potłuczony, nie miał poważniejszych obrażeń. Ja miałem złamaną nogę. Ukrył mnie półprzytomnego w głębokiej niszy i poszedł po pomoc. Byłem tak grubo ubrany, że nie odczuwałem zimna, ale co chwilę traciłem przytomność. Pomoc nadeszła na drugi dzień. Przetransportowano mnie do jakiejś wioski w górach. Tam na strychu leżał już mój kolega. Mimo opuchlizny zestawiono mi nogę na żywca, z bólu znowu zemdlałem. Moim "lekarzem" był człowiek zwany Mani Padre. Po odzyskaniu przytomności napojono mnie i nakarmiono. Ci włoscy górale nie bali się Niemców tak jak Włosi z nizin. Mówili też nieźle po niemiecku. Zresztą, byli sąsiadami Tyrolczyków".

"To było we Francji. W kilku postanowiliśmy uciec z niemieckiego wojska. Wiedzieliśmy, że u podnóża góry jest zgrupowanie partyzantów. Kiedyś, pełniąc wartę, umówiliśmy się, że przejdziemy do nich. Tak też zrobiliśmy. Francuzi natychmiast nas wykorzystali jako przewodników. Po akcji, zamiast skierować nas do polskich oddziałów, wzięli nas... do niewoli, razem z Niemcami. Na szczęście jakiś niemiecki lekarz przekazał list do konsulatu polskiego. Tymczasem Niemcy chcieli Polaków zlinczować. Trzymaliśmy się razem, żeby się obronić. List dotarł i przysłano polskiego oficera. Byliśmy uratowani".

"Paweł miał kontakty z francuskim ruchem oporu. Był wśród Francuzów jakiś zdrajca lub specjalnie nasłany przez Niemców szpieg. Niemcom chodziło o listę tych, którzy należeli do organizacji. Okrążyli budynki w kwadracie czterech ulic, gdzie był lokal konspiracyjny. Do obstawy wykorzystano również Polaków. Z bramy, przy której stali Polacy, wyszła jakaś staruszka przy kijku, ze starą torbą. Paweł natychmiast ją rozpoznał. Była to przebrana młoda dziewczyna, która pracowała dla ruchu oporu. Znała Pawła i dlatego poszła w kierunku Polaków, co ją uratowało. Wyniosła to, czego Niemcy szukali".

"Byliśmy na froncie, na wysuniętym punkcie. Kolega też Polak. Mimo zakazu paliliśmy papierosy. Naraz patrzymy, a obok nas czołgają się amerykańscy zwiadowcy. W ciemności nie widzieliśmy dokładnie, ilu ich było. Zaryzykowałem i zawołałem: »Ami, I am Polish, go to me!« Zamarli w bezruchu. Za chwilę jeden z nich odezwał się... po polsku! »Polacy!? Let us go!«. Przesunęli się w naszym kierunku. Polak wysunął się naprzód. Chwilę z nami rozmawiał i nadał coś przez radio. Później wypytał mnie o niemieckie posterunki. Wróciliśmy wspólnie do naszego bunkra. Wszedłem pierwszy, zapaliłem świeczkę i zebrałem całą broń. Nawet pas dowódcy, który z kaburą i pistoletem leżał na stole. Wszyscy twardo spali. Tylko jeden mamrotał coś przez sen o zgaszeniu świeczki. Amerykanie weszli do środka. Dowódca, Unterofizzier, poddał się. Wyszedłem na zewnątrz, a tam pełno Amerykanów. Przeszli tym przesmykiem, którym czołgali się zwiadowcy. Ja wchodziłem jeszcze do innych bunkrów, razem z kolegami Polakami. Później zlikwidowaliśmy jeszcze tzw. punkty wysunięte. Raz tylko bym oberwał, gdyby nie kolega, który strzelił pierwszy. Najciekawsze nastąpiło później. Niemców ustawiono w kolumnę, a nas z karabinami, w niemieckich mundurach, na przemian z Amerykanami, dali jako eskortę. Dziwnie to wyglądało, bo »Niemcy« prowadzili Niemców. Nie wszyscy przecież wiedzieli, że pod niemieckim mundurem bije polskie serce..."

Nie tylko Wehrmacht

Niewiele lepsza była sytuacja młodych Polaków, zaciągniętych wbrew swojej woli do różnych formacji parawojskowych, typu Arbeitsdienst, Arbeitskolonne, Baukolonne etc. Oni również podlegali rygorom wojskowym i również dezerterowali, gdy była okazja.

Staszek Mazurowski, przed wojną czołowy skoczek wzwyż na Pomorzu, został w 1943 r. wcielony przymusowo do kolumny roboczej Arbeitskolonne. Podczas robót fortyfikacyjnych we Włoszech, w czerwcu 1944 r., uciekł do Amerykanów. Potem ochotniczo zgłosił się do II Korpusu gen. Andersa. Został przydzielony do 2. Brygady Pancernej, gdzie ukończył krótki kurs podoficerski. Ponieważ miał maturę, skierowano go do szkoły podchorążych. Po jej ukończeniu został instruktorem kadry w Centrum Wyszkolenia II Korpusu, gdzie przygotowywał kadrę podoficerską dla 3. Karpackiej Dywizji Strzelców i 5. Kresowej Dywizji Piechoty. W czerwcu 1947 r. powrócił do kraju.

Zygmunt Lotterhoff "Zyga" był żołnierzem słynnego 2. Pułku Szwoleżerów Rokitniańskich. Po powrocie z niewoli został przymusowo wcielony do brygad budowlanych. W 1943 r. znalazł się we Włoszech. Uciekł do partyzantów, którzy pomogli mu dotrzeć do II Korpusu Polskiego gen. Andersa. Bojąc się o rodzinę w kraju, przybrał nazwisko Lokowski. Otrzymał przydział do 3. Dywizji Strzelców Karpackich. Brał udział w ciężkich walkach o Ankonę i w całym wyzwoleńczym szlaku bojowym, aż do zdobycia Bolonii. W 1947 r. wrócił do kraju.

Czesław Goryński został zabrany na roboty przymusowe do francuskiej kopalni. Uciekł stamtąd z dwoma Polakami i pod Calais dostał się do armii amerykańskiej, gdzie zgłosił się do I Korpusu gen. Maczka. Walczył w 1. Dywizji Pancernej oraz w 16. Samodzielnej Brygadzie Pancernej na terenie Holandii. Już 5 maja 1946 r. jako żołnierz z bronią wrócił do kraju. Tu tak jak i inni koledzy, musiał się regularnie meldować w UB.

Leon Olszewski został wcielony do brygady budowlanej, w 1944 r. znalazł się we Włoszech, skąd w maju uciekł do Amerykanów. Początkowo był w sztabie amerykańskim tłumaczem polsko-angielsko-niemieckim. Następnie walczył w 2. Brygadzie Pancernej. Po zdobyciu Bolonii skierowany do podchorążówki na południu Włoch. Przeniesiony w 1946 r. do Anglii, gdzie podjął naukę i został technikiem dentystycznym. Ożenił się i pozostał w Anglii do śmierci.

* * *

Ci, którzy znaleźli się na froncie wschodnim, też niejednokrotnie planowali ucieczkę z Wehrmachtu do Rosjan. Zachowało się jednak niewiele relacji na ten temat. Czy dlatego, że były to nie tak liczne przypadki jak na Zachodzie? A może ci, którzy przeszli, nie mogli już nikomu nic więcej powiedzieć? Skoro Sowieci nie ufali nawet własnym żołnierzom i dla dodania im "odwagi" na froncie strzelali do wycofujących się podczas ataków, to jaką wartość mogło mieć dla nich życie jakiegoś podejrzanego "Niemca"? Wszak "u nas mnogo ludiej"...

Jerzy Hoppe ze Starogardu Gdańskiego dokumentuje losy sportowców z tego powiatu podczas wojny. Udało mu się zebrać liczne informacje na temat tych, którzy zdezerterowali z Wehrmachtu do aliantów. Relacje dotyczące losów ich kolegów na froncie wschodnim są nieliczne i niekompletne. "Na wschodzie rozgrywały się prawdziwe dramaty. Nie wystarczyło zdezerterować z Wehrmachtu, trzeba jeszcze było stanąć przed cynicznym sowieckim politrukiem, dla którego życie ludzkie niewiele znaczyło. Pod Stalingradem na stronę rosyjską przeszedł ciężko ranny Jan Rychlicki (ojciec Teresy Kasprzyk, wielokrotnej reprezentantki Polski w siatkówce), jednak nie uznano go za Polaka, choć było to tak bardzo oczywiste. Trafił do obozu jenieckiego pod Uralem, razem z Niemcami, gdzie w skrajnie trudnych warunkach cudem przeżył. Jego dramatyczne losy to temat na osobną książkę".

Nie tylko losy Rychlickiego mogłyby posłużyć za kanwę pasjonującej i pouczającej książki. Na wydanie czekają listy Janka Kleina i nieopublikowane, a czasami po prostu jeszcze niezebrane relacje. Czas najwyższy to zrobić, by Matka Polka nie musiała się wstydzić przed Matką Alzatką.

 

 

 

"Malgré-nous"

Podobny Pomorzanom, Wielkopolanom i Ślązakom los spotkał Alzatczyków i Lotaryńczyków, których kraj został anektowany przez Rzeszę 30 listopada 1940 r. Niemcy powołali ich przymusowo do Wehrmachtu na podstawie dekretu gauleitera Roberta Wagnera z 25 sierpnia 1942 r. Liczne były ucieczki do okupowanej zony francuskiej i do Szwajcarii. Reakcja Niemców była w takich przypadkach bezwzględna. W pewnej wsi 19 uciekinierów do Szwajcarii zostało przez żandarmów zatrzymanych i rozstrzelanych, ich ciała tego samego dnia wydano rodzinom.

Większość poborowych wcielono do Wehrmachtu i wysłano na front wschodni, około 2 tys. służyło w SS. W sumie pod niemieckie sztandary powołano około 130 tys. Alzatczyków i Lotaryńczyków. Straty tych "Malgré-nous" były ciężkie: około 32 tys. zabitych, około 10,5 tys. zaginionych, około 32 tys. rannych, w tym około 10 tys. ciężko rannych. W obozach sowieckich przebywało 23 136 jeńców wojennych z Francji, przeważnie Alzatczyków i Lotaryńczyków. Większość znalazła się w obozie w Tambowie. Rosjanie nie mieli dla nich litości. Wielu zmarło w niewoli. Śmiertelność jeńców Francuzów wynosiła 5,7 proc., Holendrów - 4,2 proc., Luksemburczyków - 5,6 proc., Jugosłowian - 6,2 proc., Duńczyków - 7,7 proc., Belgów - 8,8 proc. Mimo wszystko była znacznie niższa od śmiertelności wśród Niemców - 15 proc., Rumunów - 29,1 proc. i Włochów - 56 proc. (!). Warunki pobytu w sowieckich obozach (mieszkanie w ziemiankach, jedzenie o wartości 1130 kalorii, ciężka praca w lesie i przy budowie tam, 25 proc. chorujących na tyfus, 15 proc. na gruźlicę) sprawiły, że przeciętny Francuz, powracający z sowieckiej niewoli, ważył 42 kg.

Po powrocie do domów byli żołnierze Wehrmachtu spotkali się z szykanami ze strony wielu rodaków, dla których stali się ludźmi podejrzanymi. Narazili się też członkom Francuskiej Partii Komunistycznej, bo mówili prawdę o nieludzkich cierpieniach jeńców w obozach sowieckich, co nie było wówczas trendy w kraju, którego inteligencja była zafascynowana dokonaniami Stalina i jego zbirów.

Beutegermannen lub Beutekameraden (niem. Beute - łup, zdobycz) - tak w żargonie Wehrmachtu nazywano nieniemieckich, przymusowo rekrutowanych żołnierzy z terenów anektowanych przez Rzeszę. 

Oprac. Lucjan Balewski

 

 

Brygady międzynarodowe Adolfa Hitlera

Niezależnie od przymusowej mobilizacji prowadzonej na terenach przyłączonych do Trzeciej Rzeszy, do armii niemieckiej, Waffen SS i formacji pomocniczych zgłosiło się w czasie II wojny według ostrożnych szacunków 2-2,5 mln ochotników. Większość pochodziła z okupowanych terenów Europy, azjatyckiej części ZSRS, krajów arabskich, Indii, było też kilkudziesięciu Koreańczyków, Chińczyków i Wietnamczyków. Różniła ich motywacja: wielu było przekonanymi narodowymi socjalistami lub Volksdeutschami, którzy pragnęli uczestniczyć w tworzeniu "Wielkich Niemiec", część to oportuniści wierzący w zwycięstwo Hitlera i chcący swoim udziałem zapewnić ojczyźnie miejsce w ramach "Nowego Porządku Europejskiego". Arabscy i hinduscy nacjonaliści liczyli, że walka u boku Niemców przyczyni się do oswobodzenia ich krajów spod dominacji brytyjskiej, wielu ideowych antykomunistów i przedstawicieli narodów ujarzmionych przez ZSRS skorzystało zaś z niemieckiej oferty uczestniczenia w "krucjacie antybolszewickiej".

Najliczniejszą wszakże grupę stanowili wzięci do niewoli żołnierze sowieccy, którzy wstępowali do tworzonych przez Niemców formacji, szukając ucieczki przed głodem i nieludzkimi warunkami panującymi w obozach jenieckich. Nie zabrakło też poszukiwaczy przygód i zwykłych kryminalistów.

Wartość bojowa jednostek cudzoziemskich była zróżnicowana: część z nich zaliczano do elity niemieckiej armii (np. dywizja hiszpańska lub 5. Dywizja SS "Wiking"), większość jednak charakteryzowała się niskim poziomem wyszkolenia i morale, a do tego zasłynęła zbrodniami wojennymi i okrucieństwami w stosunku do ludności cywilnej, np. oddziały ukraińskiej dywizji SS "Galizien" dopuszczały się zbrodni na Polakach w Małopolsce Wschodniej, formacje rosyjskie i muzułmańskie uczestniczące w pacyfikacji Powstania Warszawskiego masowo grabiły i mordowały ludność cywilną.

Największą grupę narodowościową w niemieckich siłach zbrojnych stanowili obywatele ZSRS: Rosjanie, których liczebność szacuje się na ok. 1 miliona (dołączyło też ok. 20 tys. rosyjskich emigrantów, głównie oficerów białej armii), Łotysze i Estończycy - odpowiednio 150 i 100 tys. (częściowo z poboru), Ukraińcy - 75 tys., Kozacy - 70 tys., Litwini - 50 tys., Białorusini - 15 tys. W następnej kolejności: Chorwaci (w tym bośniaccy muzułmanie) - 30 tys., Węgrzy - 20 tys., Serbowie - 15 tys., Albańczycy - 6,5 tys., Rumuni - 3,5 tys., Bułgarzy - ok. 600. Wśród mieszkańców Europy Zachodniej dominowali Holendrzy - 55 tys., a po nich Hiszpanie - 40 tys., Flamandowie - 23 tys., Duńczycy - 20 tys., Włosi (po kapitulacji w 1943 r.) - ok. 20 tys., Francuzi (bez poborowych z Alzacji i Lotaryngii) - ok. 15 tys., Norwegowie - ok. 15 tys., Walonowie - 15 tys., Luksemburczycy (nie licząc przymusowego poboru po 1942 r.) - 2 tys., Finowie - 2 tys., Szwajcarzy - ok. 700, Szwedzi - 300, Brytyjczycy - ok. 100. Wyjątkowo liczne były oddziały sformowane z przedstawicieli środkowoazjatyckiej części ZSRS i narodów Kaukazu: Uzbecy, Kazachowie i Turkmeni - 70 tys., Azerowie - 40 tys., Czeczeńcy, Abchazowie i inne narody Północnego Kaukazu - ok. 30 tys., Gruzini - 25 tys., Ormianie - 20 tys., Tatarzy nadwołżańscy - 12,5 tys., Tatarzy krymscy - 10 tys., Kałmucy - 7 tys. Ponadto w Wehrmachcie, a pod koniec wojny w Waffen SS, służyło 3,5 tys. Hindusów i ok. 5 tys. Arabów i mieszkańców Afryki Płn.

Powyższe, szacunkowe dane nie obejmują wojsk sojuszniczych Trzeciej Rzeszy i paramilitarnych formacji kolaboracyjnych. 

Oprac. Wojciech Jerzy Muszyński





INSTYTUT PAMIĘCI NARODOWEJ - zbiór tekstów