Frankfurter Allgemeine Zeitung - 8.05.2003

 

Łatwiej jest wygrać wojnę niż myć się regularnie, nie kłamać, nie kraść i ciszej przeklinać na ulicach - pisze Andrzej Stasiuk, który nie może zrozumieć, dlaczego Polska ma okupować Irak.

 

ANDRZEJ STASIUK 

Król Ubu idzie na wojnę

 

 

Od paru godzin zabieram się do tego tekstu i wciąż mam kłopot z wyborem tonu, w jakim powinien być napisany. Sprawa ma niewątpliwie wymiar międzynarodowy, a może i ogólnoświatowy, więc powinienem zachować powagę. Nie jestem jednak ekspertem od polityki, a jedynie obywatelem swojego kraju. Przeżyłem w nim czterdzieści parę lat i wydawało mi się, że najgorsze za nami, że groteska i absurd odeszły w przeszłość i pozostaną na wieki zaklęte w sztukach Sławomira Mrożka. Nie doceniłem swojego kraju i proszę o wybaczenie.

Mój kraj okupuje Irak. W gazetach napisane jest wprawdzie, że "obejmujemy dowództwo jednej ze stref stabilizacyjnych". Dla uproszczenia jednak pozostańmy przy starych i swojsko brzmiących dla europejskiego ucha nazwach.

No więc Polska okupuje Irak, ponieważ wygrała z nim wojnę. Jak powszechnie wiadomo, Irak od stuleci był największym wrogiem Polski, czyhał na jej wolność, na niezmierzone bogactwa oraz słynne w całym świecie płowowłose kobiety. Największym marzeniem Iraku (wie o tym każde dziecko) było zniszczenie naszej tysiącletniej kultury i cywilizacji, zabór żyznych ziem, eleganckich samochodów i sterylizacja całej męskiej populacji, żeby mogła spełniać funkcje eunuchów w bagdadzkich haremach. Irak stał u naszych granic i spędzał nam sen z powiek, a my spaliśmy z głowami na karabinach i z polowymi racjami żywnościowymi na podorędziu. Pamiętaliśmy jednak o swojej tysiącletniej pacyfistycznej tradycji i nie zaczynaliśmy pierwsi. Wszak czerpiemy narodową dumę z faktu, że to nie my, ale nas atakują. W końcu jednak miarka się przebrała. Zdradziecki Babilon widząc, że nic z nami nie wskóra, ponieważ jesteśmy gotowi i czujni, zaatakował naszego najlepszego i jedynego przyjaciela zza oceanu. W dodatku w swojej wschodniej przewrotności najpierw zwabił go na własne terytorium i dopiero wtedy zadał podstępny cios. Tego nie mogliśmy puścić płazem. Wysłaliśmy trzystu odważnych żołnierzy plus jeden dzielny okręt i Babilon upadł. I teraz go okupujemy. To znaczy stabilizujemy.

Mam nadzieję, że duch Alfreda Jarry śmiertelnie nudzi się w zaświatach i znajdzie czas, by rzucić na to okiem.

Tak, drodzy państwo, nic tak nie poprawia samopoczucia, jak przyzwoita wojna i porządna okupacja. Wysyła się parę setek żołnierzy i wydaje się, że następuje cudowna odmiana losu. Oto z zabiedzonych europejskich peryferii mój kraj awansuje na partnera, który jeśli nawet nie rozdaje jeszcze kart, to już je tasuje. Tak się przynajmniej wydaje tym, którzy te parę setek wysłali, nie pytając nikogo o zdanie. Tak, mój kraj to kraina cudów: Tragiczne bezrobocie, gospodarcza zapaść, skorumpowana arogancka władza z szemraną przeszłością, znękane społeczeństwo zaprzątnięte jedynie walką o przetrwanie, polityka na poziomie mafijnych rozgrywek, życie z dnia na dzień i kompletny brak pomysłu na to co dalej... Z wyjątkiem wygranej wojny oraz okupacji ramię w ramię z Albionem oraz mocarstwem wszechświatowym. Łatwiej jest wygrać wojnę niż myć się regularnie, nie kłamać, nie kraść, być uczciwym w interesach, powściągać zawiść i nienawiść i ciszej przeklinać na ulicach.

Tak, mój kraj okupuje Irak, ponieważ nie może sobie znaleźć miejsca w Europie. Zanim znalazł się w niej na dobre, już sprawdza, czy nie ma jakiegoś bocznego wyjścia, jakichś kuchennych drzwi, którymi można będzie czmychnąć, gdy obowiązki staną się zbyt uciążliwe, korzyści nie zaspokoją oczekiwań, albo - o zgrozo! - duma zostanie urażona. Łatwiej jest okupować, pardon, stabilizować Irak niż przyznać, nawet w głębi duszy, że samemu potrzebuje się europejskiej stabilizacji, nazywanej tutaj zresztą równie często okupacją.

W sprytnych i płytkich umysłach rządzących jak w lustrze odbijają się wszystkie polskie kompleksy i przywary: ta nieustanna potrzeba przechytrzenia rzeczywistości, to kombinowanie, że jakoś będzie, jakoś się uda, to cwaniactwo, że da się zrobić dobry interes przy zerowych kosztach własnych, kiwając w dodatku partnerów.

W tej całej sprawie jest jedna pocieszająca rzecz: Mój kraj tak naprawdę ma gdzieś wojnę i okupację. Guzik go obchodzi cały Irak. Rząd równie dobrze mógłby wypowiedzieć wojnę Burkinie Faso, okupować Wyspy Zielonego Przylądka albo ogłosić kolejną reformę państwowych finansów. Efekt byłby mniej więcej ten sam, czyli znikomy. Naród z właściwym sobie słowiańskim fatalizmem przeczekuje to wszystko, zajęty własnymi sprawami i przetrwaniem. Naród dobrze wie, że ten rząd zmieni się nieodwołalnie, jak wszystkie poprzednie. A ten następny, zgodnie z obowiązującą u nas tradycją, będzie chciał zdyskredytować swoich poprzedników tak radykalnie, że najprawdopodobniej wypowie wojnę Ameryce, wchodząc w alians z Antarktydą.

Żeby poprawić sobie humor, włączyłem przed chwilą radio. Pewien minister naszego rządu powiedział, że "nasza obecność w Iraku jest bardzo ważna, ponieważ mamy wielkie doświadczenie w dziedzinie transformacji". I tym optymistycznym akcentem chciałbym się z Państwem pożegnać. Dobranoc.











11 Września 2001